Tajemnice stolicy świata/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice stolicy świata |
Podtytuł | Grzesznica i pokutnica |
Wydawca | Księgarnia Jana Breslauera |
Data wyd. | 1871 |
Druk | Drukarnia Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Na dworze w Rio Janeiro panowało wielkie oburzenie. Eberhard, mniemany umarły, nagle się znowu ukazał, a dwaj oszuści umknęli po zamordowaniu nieszczęśliwego Villeiry i zrabowaniu skarbca w Monte Vero.
Cesarz nazajutrz po przybyciu Eberharda, uściskał go w obec zgromadzonego dworu, i rozkazał swojemu orszakowi ścigać i schwytać przestępców przy użyciu wszelkich środków, gdyż tak zuchwały i na wielką skalę wykonany rabunek morderczy, nigdy tam dotąd się nie zdarzył.
— Racz mój cesarski panie, rzekł Eberhard oddając ukłon, pozwolić mi na jedną prośbę?
— Jesteśmy szczęśliwi, gdy dla was coś uczynić możemy, drogi hrabio de Monte Vero! zawołał don Pedro Segundo, niezmiernie wzruszony. Ukazaniem się twojém przemieniłeś głęboką naszą żałobę w najwyższą radość, bo kochamy cię jak brata — mów.
— Tak wielka dobroć waszéj cesarskiéj mości zawstydza mnie! Hrabia de Monte Vero prosi o pozwolenie, aby sam mógł ścigać i ukarać zbrodniarzy! poważnie i spokojnie powiedział Eberhard.
— Wiemy, że gdy nam ten obowiązek odejmujecie, stanie się zadosyć sprawiedliwości; dla tego składamy całą naszą władzę w wasze przyjacielskie ręce. Czyńcie wszystko, cokolwiek za potrzebne uznacie, ale nie pozbawiajcie nas przytém za prędko waszéj tyle nam pożądanéj obecności. Kiedyż ujrzymy was znowu stale przebywającymi w naszych krajach?
— Obowiązek powołuje mnie napowrót do Niemiec, gdy wymierzę sprawiedliwość, mój cesarski panie; pozostawiłem tam wiele rzeczy jeszcze niepokończonych!
— Wiadomości o waszém tam działaniu, przebyły drogę przez morze i doszły aż do nas, panie hrabio; i tam nabyliście zasługi dopomagania ludzkości, co nam sprawia przyjemność i dobrodziejstwo śmiałego nazwania was naszym przyjacielem! Obcięlibyśmy głośno objawić nasze radosne uczucia, z powodu waszych odwiedzin, pragnęlibyśmy nabyć przekonania, żeśmy was obdarzyli wszelkiemi zaszczytami i godnościami, jakich panujący w dowód swojéj miłości i czci udzielać może tym, co tak obficie na to zasługują jak wy, hrabio Eberhardzie de Monte Vero! Wyście sami zrodzeni dla tronu i posiadacie go w sposób uszczęśliwiający, bo nietylko w wielkich waszych posiadłościach, ale wszędzie, gdzie się ukażecie, rozsiewacie błogosławieństwo! Mianujemy was przeto w obec naszego zgromadzonego dworu księciem de Monte Vero z tytułem jego wysokości! Wasze hrabstwo od dnia dzisiejszego przemienia się w dziedziczne księztwo — kanclerz państwa dopełni niezwłocznie potrzebnych formalności — ale my pragniemy pierwsi winszując podać wam naszą prawicę, mości książę de Monte Vero!
Eberhard słuchał słów cesarza ze wzrastającém wzruszeniem — nakoniec ukląkł i rękę cesarza w swoich uściskał.
— Co czynisz najjaśniejszy panie, jest dobrze uczynione, rzekł Eberhard pełnym, pięknym głosem, gdy go don Pedro podnosił; ale dla mnie wyświadczasz za wielką łaskę! Serce moje, znające twoją dobroć, dziękuję ci goręcéj, niż zdołają słowa! ale w życiu mojém, najjaśniejszy panie, wiele rzeczy ciężką mi czynią książęcą koronę.
— Powodów, których nie możemy uznać za ważne, nie szukaj książę Eberhardzie w swojéj dumnéj skromności, która zawsze woli działać w ukryciu — cieszyliśmy się tak dalece twojém zaufaniem, że wiemy wszystko, co cię dolega, i dla tego nie możemy uwzględnić twojego przemówienia. Nie odbierajże nam pięknego przekonania, żeśmy ci nakoniec dowiedli całéj naszéj miłości i czci!
— Na taką dobroć milkną moje usta, mój cesarski panie, i mogę tylko podwyższyć w sobie obowiązek nieustannego dążenia do okazania się godnym takiéj łaski!
— W duszy waszéj byliście już dawno tém, czém teraz jesteście rzeczywiście: księciem, i nie możemy tego inaczéj pojmować! Niech wam Bóg użycza zdrowia i wracajcie rychło do naszego państwa, którego jesteście dumą i które niechętnie się bez was obchodzi!
Cesarz pożegnał Eberharda i odszedł do swojego mieszkania. Wypadki ostatnich tygodni dotknęły go mocniéj niż Eberhard przypuszczał, wypłacił zatém podwójny dług, gdy mu nadał jedyną w kraju godność i znaczenie.
Najbardziéj dręczyła don Pedra myśl, że dama znana mu jako donna Kornelia von Renard, licząca się teraz do najnikczemniejszych istot, które dopuściły się oszustwa w Monte Vero, którą bez wątpienia udarował całą swoją łaską, z polecenia owych zbrodniarzy odegrała przy nim rolę, która jéj się tak wybornie udała.
Gdy don Pedro wszedł do swoich pokojów w zamku, objawił życzenie, że pragnie, aby mu nie przeszkadzano — miał do przetrwania przykre i dręczące myśli.
Przyjemny chłód panował w salonie, którego okna ostrożnie ochronione były od słonecznego światła. Liczne krzesła stały przy ścianach, a na kosztownie rzeźbionych stołach leżały książki, mappy i akta.
Cesarz usiadł na fotelu i ręką podparł głowę — słuszny i piękny ten człowiek, całą wspaniałością postawy w téj chwili przypominający Eberharda, zapadł w głęboką zadumę — nic mu nie przeszkadzało, tylko cichy chód zegaru ściennego regularnie przerywał panujące milczenie.
Wtém nagle poruszyła się gwałtownie portyera zasłaniająca drzwi — do salonu weszła żywo Czarna Estera, widocznie mocno wzruszona, ciemna zasłona okrywała jéj kibić, oczy błyszczały złowrogo, twarz miała bladą, włosy rozpuszczone — wyciągnęła jedną rękę, jakby z daleka prosiła o łaskę wysłuchania, albo jakby tym ruchem chciała wyrazić całą swoją wewnętrzną trwogę i wzruszenie.
Don Pedro spojrzał zdziwiony — poznał Kornelię von Renard.
Wysłuchaj najjaśniejszy panie! wyzionęła chytra obłudnica: zbliża się straszliwie doświadczona, aby przynajmniéj tę miała pociechę, że ów, który ją swoją łaską udarował, nie uważa jéj za współwinną — racz na nią spojrzeć najjaśniejszy panie, zlituj się — miéj miłosierdzie nad najnieszczęśliwszą istotą na ziemi!
Czarna Estera upadła przed cesarzem i wzniosła ku niemu załamane ręce — on powstał i spojrzał na nią, niezdolny przemówić.
— Litości, najjaśniejszy panie — we wszystkiém jestem niewinna — ale ojca mojego oszukano!
— A jednak umknął razem z owym fałszywym hrabią, jak przed kilku godzinami donieśli mi pozbawieni tchu posłańcy! Jednak miał udział w morderstwie i rabunku!
— To być nie może! łkała Czarna Estera, zasłaniając twarz gładkiemi rękami.
— Nie wątp dłużej, donno Kornelio. Ojciec twój jest jednym z winowajców!
— Okropność! — raczéj śmierć niż taka zgroza!
— Ojciec twój musiał wiedzieć o oszustwie, on zapewne nie zrobi z tego tajemnicy!
— I jego także zapewne oszukał ów obcy, który w domu mojego ojca przedstawił się jako hrabia de Monte Vero! mówiła Czarna Estera, jego zaślepiono... i nakoniec — głos odmawia mi posługi — nakoniec w zwątpieniu dał się namówić do wspólnictwa czynu — którego spełnić nie mógł! Serce dziecka sprzeciwia się temu, nie przypuszcza możności tego! Wierzaj mi, najjaśniejszy panie, on nie winien, jego oszukano, zwiedziono!
— Żałuję cię serdecznie, Kornelio, bo sama tylko cierpisz niewinnie!
— O mato nie oszaleję najjaśniejszy panie!
— Uspokój się! Brat nie odpowiada za grzechy brata, córka za zbrodnie ojca.
— Przyszłam tu pożegnać cię, najjaśniejszy panie, podziękować za wszelką, dobroć, jaką mi okazać raczyłeś — nieszczęśliwa Kornelia, nad którą łzę uronić raczysz, wróci do Europy, gdzie ma jeszcze dalekich krewnych, i pośpieszy prosić ich o schronienie! Nieszczęśliwa Kornelia ma gorące życzenie, ostatnią prośbę — nie odmawiaj zrozpaczonéj, najjaśniejszy panie — musiałaby szukać śmierci, aby uniknąć wstydu.
— Mów, donno Kornelio!
— Rozkaz najjaśniejszy panie, aby nie ścigano mojego ojca, już i tak własném sumieniem ciężko ukaranego, oszczędź mi okropności widzenia go cierpiącym! wyjękała Czarna Estera z tak naturalną śmiertelną trwogą, że mocno don Pedra wzruszyła.
— Nie jestem już w stanie uczynić zadosyć twojéj prośbie, biedna piękna dziewico — książę de Monte Vero ma prawo kazać ścigać i ukarać fałszywego hrabiego i twojego ojca!
— Więc są zgubieni — i ja z nimi... Już mnie nie ujrzysz więcéj najjaśniejszy panie. Nikt i nigdy nie powinien wiedzieć, co się stało z córką nieszczęśliwego. Nikt i nigdy nie powinien jéj widzieć! zawołała Czarna Estera, powstając i w największéj rozpaczy przesuwając się przez salon.
— Niech cię Najświętsza Panna pocieszy i prowadzi, biedna, piękna istoto, poszepnął don Pedro, i głębokiém współczuciem przejęty, spojrzał za nią — bolesno mu było widzieć ją odchodzącą, ale też niepodobna było pozostawić ją dłużéj w Rio.
— Donno Kornelio! zawołał cesarz, a zbliżająca się do portyery obróciła się raz jeszcze — wracaj prędko do Europy do twoich krewnych — chciałbym być spokojnym z téj strony, że cię tu nic złego nie spotkało. Nie masz w Rio nikogo, ktoby się tobą opiekował, przebacz więc mojemu zapytaniu, czy jesteś zaopatrzona w pieniądze?
— Wahasz się — zakrywasz piękną twarz — poczekaj chwilę.
I don Pedro podszedł do jednego stołu, wziął pióro i na arkuszu papieru napisał znaczną summę.
— Podnieś te pieniądze z urzędu skarbowego — a teraz, bywaj zdrowa!
— Mój cesarski panie! rzekła zagasłym głosem Czarna Estera, wiernie naśladując rozrzewnienie — pamięć łaski twojéj zachowam wiecznie, wiecznie ona towarzyszyć mi będzie i udzielać siły!
Przyjęła assygnacyę do skarbu i wyszła.
Don Pedro spojrzał za nią, jak za istotą, z którą się z ciężkiém sercem rozstajemy — tak to zręcznie oszukać umiała i tego władcę córka Schallesa Hirscha!
Zakryła się swoją czarną narzutką i pośpieszyła z zamku do urzędu skarbowego. Czarna Estera powiedziała sobie, że powinna wyjechać śpiesznie, bo czekać na Furscha i Rudego Dzika, byłoby to nierozsądnie wyzywać los! Cesarz oświadczył jéj, że Eberhard de Monte Vero ściga tych przestępców, którzy tylko za pomocą morderstwa w ostatniéj chwili celu dopiąć zdołali, że jemu są wydani, a tyle słyszała o sile działalności i potęgi tego człowieka, że przez chwilę tylko zwątpiła o pojmaniu obu swoich współwinnych. Chciała poprzestać na pieniądzach, które jéj don Pedro darował, a które wynosiły zawsze znakomitą summę około pięciu tysięcy talarów, i wieczorem tego samego dnia zakupić miejsce na najpierwéj odpływającym okręcie.
Wróćmy teraz do Eberharda, który opuściwszy cesarski zamek, pośpieszył do swojego pałacu, leżącego przy bramie Franciszka. Była to najpiękniejsza w Rio willa. Lekko i skromnie zbudowana, przypominała najwykwintniejsze szwajcarskie domy, a leżała w pośród okazałego parku, którego cieniste palmy i zinhejrosy otaczały ją. Ozdobne minarety i altany wyglądały z pomiędzy zieleni, różnokolorowe ptastwo igrało w pośród gałęzi, a komiczne małpy wyprawiały swoje ruchliwe figle w drócianym domku.
Eberharda przyjęli z wielką uniżonością jego lokaj Niemiec i Sandok. Wiadomość o udzieleniu mu książęcéj korony doszła bardzo prędko do jego pałacu, a on, który najmniéj dbał o wszelkie powierzchowne okazywanie mu honorów, teraz musiał przyjmować przybywających doń zewsząd z powinszowaniami.
Natychmiast polecił inspektorowi Schönfeldowi, który mu na „Germanii“ towarzyszył, zająć się ściganiem złoczyńców, i nazajutrz chciał z nim jechać do Monte Vero, aby przed powrotem swoim do Niemiec, uspokoić tam umysły przez swoje pojawienie się, i chociaż urzędnicy sprawiedliwości już rozporządzili się co do oznaczenia wysokości rabunku i zamknięcia skarbca, poczynić inne jeszcze rozporządzenia.
Po przyjęciu nakoniec odwiedzin wielu do willi przybyłych grandów i magnatów krajowych, gdy nadszedł wieczór, zbliżył się sternik Martinez do jego pokoju i powiedział murzynowi Sandokowi, aby go zameldował. Ale Eberhard sam wyszedł naprzeciw wiernemu marynarzowi i podał mu rękę.
— Wejdź Marcinie, cóż mi przynosisz? Wyglądasz, jakbyś mi chciał powiedzieć bardzo ważną wiadomość!
— Rzeczywiście, bardzo ważną, wasza wysokości! odpowiedział sternik, zamykając za sobą pysznie złotem wykładane podwoje.
— Słyszysz, nazywaj mnie jak zawsze, panem Eberhardem? Nadawanie tytułów to nie moja rzecz!
— Ależ pan Eberhard nie jesteś już hrabią, lecz księciém de Monte Vero? powiedział Marcin z dumą i radośnie rozjaśnioną twarzą.
— Dla ciebie jestem i pozostaję zawsze panem Eberhardem! chyba że mnie chcesz rozgniewać!?
— Właśnie że nie! mniemał Marcin nieco zakłopotany, przeciwnie.
Eberhard zaśmiał się serdecznie, i swojemu wiernemu, uczciwemu sternikowi przysunął krzesło.
— Pozwól, abyśmy przedewszystkiém usiedli, te wszystkie wizyty zupełnie mnie utrudziły A teraz mów, a Sandok zapali tymczasem światło, bo już ściemniało.
— Skoro tak być musi panie Eberhardzie — ja przywykłem do posłuszeństwa! mówił Marcin, z niejaką, obawą. siadając na uginającém się wysłaniu — to rzeczywiście Fursch z drugim jeszcze wspólnikiem!
— A czy nie domyślałem się! Podług opisu Schönfelda nie mogłem nic innego przypuszczać. Zkąd wiesz o tém?
— Tylko co widziałem go w nadbrzeżnym cyrkule — on nie poznał mnie, ale ja go poznałem.
— A więc on jest w Rio?
— Tylko co przybył, panie Eberhardzie, mówił z jakimś murzynem, którym niezawodnie był ten łotr, co to...
— Marcellino — więc ten murzyn należy z nim do zmowy! Ale dla czego nie pochwyciłeś tych łajdaków?
— Bo wtedybyś panie Eberhardzie ani Furscha, ani mnie już nigdy więcéj nie widział!
— Mów, cóż daléj?
— Przed półgodziną zeszedłem z „Germanii,“ na ktôréj powiewa przeszło trzydzieści flag na cześć dnia, w którym tu szczęśliwie przybyliśmy. Zbliżyłem się do ulicy Hieronima i widziałem, że trzéj ludzie wchodzą do szynku niedaleko od brzegu. Murzyn i dwie białe twarze wpadli mi w oko, ostrożnie więc i nie dając się poznać szedłem za nimi. W werandzie szynkowni było już na wpół ciemno, dla tego mogłem z kuflem zasiąść przy stole stojącym blizko téj trójki. Niech pioruny trzasną, ręka mi zadrgała — ten wspólnik, który się podawał za syna pana Eberharda, był to jeden z łotrów. których kiedyś widzieliśmy pod Białym Niedźwiedziem; byłem więc pewien swojego, byłbym tych wyrzutków nie puścił ani im dał ujść, gdybym miał w szynku jakąś pomoc! Do trzech łotrów chętnie byłbym się zabrał, bo i cóż stać mi się mogło, gdybym ich zbił w kupę! Lecz wtem przybył do nich dwaj inni łajdacy, jak się późniéj przekonałem, kapitan szoneru niewolniczego i jakiś co się nazywał sternikiem. Z tymi dwoma układał się Fursch, domyśliłem się więc, że idzie o ucieczkę.
— Jak dawno wyszedłeś z szynku? niecierpliwie spytał Eberhard.
— Jeszcze godzina nie upłynęła, panie Eberhardzie! łotry tak cicho rozmawiali, że tylko czasem jakieś słowo usłyszałem. Fursch mówił popsutą portugalszczyzną. Nakoniec zdawało się, że zgodzili się, wstali i rzuciwszy gospodarzowi pieniądze za wódkę i wino, wyszli z werandy.
— I nie poszedłeś za nimi?
— Ej, panie Eberhardzie! mówił daléj sternik Marcin, którego to pytanie ubodło, — owszem! Jakże miałem nie pilnować tych przeklętych łotrów? Wyszedłem za nimi z szynku, ale zawsze ostrożnie — zawsze o dwadzieścia, o trzydzieści kroków w tyle. Udali się ku brzegowi, a gdy ich tam w ciemności znowu znalazłem, jakaś kobieta powiększyła ich towarzystwo.
— To musiała być narzeczona fałszywego hrabiego, o ktéréj Schönfeld opowiadał?
— Nie mogłem jéj poznać, panie Eberhardzie, bo była w ciemném okryciu, — ale należała do tych rabusiów, którzy teraz stanowili całe towarzystwo! Wtenczas poznałem prędko plan tych szelmów. Niedaleko od brzegu stał czarny, złowrogi okręt niewolniczy, wysmukły i doskonale zbudowany szoner, jakich zwykle używają handlarze, pragnący uniknąć wszelkiego ścigania. Tak lekki, wązki szoner, przy dobrym wietrze, płynie lepiéj niż parowiec. Fursch na pewno go wynajął, i zdaje mi się, że słyszałem wyraz New-York.
— Więc już uciekają?
— Wtedy nadjechało około sześciu dobrze zamkniętych kar[1], kapitan głośno gwizdnął i szoner przybliżył się do bulwarku.
— Ale jakże te szelmy chciały wypłynąć z portu, kiedy w fortach meldować się muszą?
— Szyję moją daję, jeżeli te wyrzutki jeszcze téj nocy nie będą na pelném morzu.
— Ależ, Marcinie, to niepodobieństwo! Kutter z niewolnikami nie zna niepodobieństwa, panie Eberhardzie, on ma tyle kryjówek i kątów na pokładzie, że urzędnicy wcale tam nie mogą dostrzedz ani przestępców, ani ich pakunków, a na okręcie niewolników, który odchodzi, nawet najdelikatniejszy nos celniczy nie domyśla się passażerów.
Eberhard wstał.
— Sprawa źle stoi, powiedział nakoniec, ale ujść łotry w żaden sposób nie mogą! Czy dobrze przypatrzyłeś się niewolniczemu okrętowi?
— Jest jak wszystkie inne, cały czarno malowany, a także oba maszty, spód i żagle.
— Nie wiesz więcéj żadnego znaku?
— Nie, panie Eberhardzie — ale kurs do Nowego Yorku trwa prawie cztery dni, tak jak i u nas!
— Okręt niewolniczy trzymać się będzie wybrzeży! utrzymywał Eberhard, niespokojnie chodząc po pokoju.
— „Germania“ także niewiele się zagłębia, panie Eberhardzie, tak, że bez niebezpieczeństwa możemy ścigać kutter.
— Czy tylko na pewno, Marcinie?
— Klnę się na wszystkich świętych! — Ten, Fursch, którego już miałem raz w ręku i puściłem z przestrogą, nie powinien i nie może mi ujść, trzeba go uczynić nieszkodliwym — wtenczas poprzysiągłem mu, że jeżeli jeszcze raz wejdzie mi w drogę, zginie, a chcę zabezpieczyć od niego świat, nie dla mojéj małéj straty, jaką teraz z jego winy ponoszę, lecz że to jest rozbójnik i niepoprawiony szelma — musimy więc bądź co bądź dopędzić okręt niewolniczy! Każ ogrzewać machinę Marcinie, za kilka godzin będę na „Germanii,“ a jeszcze dzisiejszej nocy rozpoczniemy ściganie, które nie będzie dla nas za trudne, bo przedział od niewolniczego okrętu za kilka godzin będzie bardzo mały.
— Do pioruna! zaklął Marcin, nie możemy wypłynąć przed porankiem, bo w téj chwili port już zamykają.
Rzeczywiście głucho huknął w dali strzał sygnałowy wpośród ciemności.
— A szoner wypłynął ztamtąd jeszcze przed strzałem! dodał Marcin klnąc po cichu.
— Mimo to musimy jak najraniéj wypłynąć, a ten sam wiatr, który sprzyja niewolniczemu okrętowi, wzdymać będzie także i żagle „Germanii“! Gdy będziesz czynił wszelkie przygotowania, ja wyprawię posłańca do Schönfelda i poszlę mu moje rozporządzenia, bo w tym razie nie mogę udać się sam do Monte Vero. Spiesz, Marcinie, za kilka godzin ujrzysz mnie na parowcu!
Starego szczura morskiego bard ze zadowoliło tak szybkie postanowienie podróży, bo żywioł, na którym mu było najwygodniéj, stanowiła woda, prócz tego gonitwa w tym razie tak go zachwycała, że się całą szeroką twarzą uśmiechał i gniótł w palcach marynarski kapelusz, co zawsze u niego było dobrym znakiem.
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! rzekł usuwając się do drzwi, ale nie odwracając się tyłem, bo to uważał za nieprzyzwoitość w obec księcia, — ze świtem „Germania“ pewno będzie gotowa do wypłynięcia, a wtedy musi znowu popisać się nową sztuką!
— Widzę, że jesteś pełen zaufania, i mogę ci wyznać, że i ja także podzielam tę ufność. Musimy schwytać tych niebezpiecznych złoczyńców i będziemy ich sądzili Marcinie!
— Według rozkazu, panie Eberhardzie! powiedział sternik i bardzo prędko wyszedł z pokojów i z willi, śpiesząc najkrótszą drogą do nadbrzeżnego cyrkułu, dla zaalarmowania „Germanii“
Ale książę de Monte Vero, chodził po swoim pokoju pogrążony w myślach — ułożył kilka rozkazów dla swojego rządcy i nakoniec postanowił o losie obu zbrodniarzy, którzy mu nieszczęśliwego, wiernego Villeirę zabili.
Los ten musiał być bardzo straszliwy, bo zawsze tyle łaskawa, łagodna, pełna ludzkości twarz Eberharda teraz zachmurzyła się — ten zbawca nieszczęśliwych, ten opiekun ubogich, umiał być dla tyle winnych surowym, nieugiętym jak żelazo sędzią!
Gdy nie pozwoliwszy sobie spocząć ani na chwilę, pokończył listy do rządcy, dawno już północ przeminęła.
Posłańca, który miał zawieźć depesze do Monte Vero, objaśnił dobrze o swojéj woli, sowicie go udarowa!, aby się śpieszył, i narzucił na siebie płaszcz, opuszczając willę w towarzystwie Sandoka.
Gdy Eberhard, po którym żadna ozdoba, żadna zmiana nie wskazywała księcia, zbliżył się do bulwarku portowego, na którym w koło leżały wyładowane ciemne stosy towarów przywiezionych przez okręty różnych krajów, szum pary i czerwonawy blask wskazał mu miejsce, w którém spoczywała „Germania.“
Na niéj wszystko było gotowe do odpłynięcia, kocieł rozgrzany, żagle i reje tylko kilku węzłami wstrzymane, które majtkowie w jednéj chwili rozpuścić mogli, każdy był na swojém stanowisku — Marcin jak olbrzymi cień u steru.
Cała osada, składająca się z dwudziestu kilku majtków. lekarza okrętowego i Marcina, czekała na pokładzie, bo noc tę za dzień liczono.
Znikły ozdoby flag, które w dzień powiewały na masztach i innych częściach okrętu, bo dla podróży, która czekała „Germanię“, te przydatki dni spokojnych nie były stosowne.
Gdy Eberhard wszedł na swój nieozdobny, pyszny okręt, na którym części mosiężne i galerye błyszczały jak złoto na czarném tle, osada stała w surowéj, wojennéj postawie. Robiło to takie wrażenie, jakby wódz wszedł pomiędzy żołnierzy swoich, a chociaż majtkowie byli zabobonni i lękali się nad przyrodzonych zjawisk, byli to jednak ludzie zdolni z całém poświęceniem uderzyć na nieprzyjaciół swojego pana silnie i odważnie. Były to wszystko młode, muskularne postaci, z szerokiemi, mocno otwartemi niebieskiemi kołnierzami od koszul, tak, że wiatr powiewał im na piersi, mieli ciemno-błękitne kurtki i spodnie, a czarne kapelusze, które teraz pozdejmowali. Na wstążkach kapeluszy wypisana była nazwa parowca i przy niéj Monte Vero, złotemi literami.
Eberhard skinął im ręką na przywitanie gdy wszedł, ściągnięto żelazny mostek, ale maszynistom jeszcze nie dano rozkazu puszczenia pary.
— Słuchajcie! zawołał Eberhard do swoich ludzi, przywiązanych do niego największą miłością: chodzi tu o polowanie, w którém muszę być zwycięzcą, jeżeli na każdym z was, tak jak na sobie polegać mogę! Musimy dopędzić okręt niewolniczy, który popłynął do Nowego Yorku i który ma dwanaście godzin pierwszeństwa. Pierwszy, który nam zapowie z koszyka na maszcie, że widzi niewolniczy szoner, otrzyma sto milrejsów, a jeżeli dopędzimy okręt i dobrocią lub przemocą dostaniemy zbrodniarzy w nasze ręce, cała osada otrzyma po sto uncyj złota — a teraz, naprzód bracia!
Głośny okrzyk radości odpowiedział na te wyzywające słowa Eberharda. A gdyby nawet nie przyrzekł tak bogatego wynagrodzenia, jego podwładni niemniéj byliby gorliwi, bo dumni byli, że księcia de Monte Vero widzą pomiędzy sobą.
Słowo „naprzód“ doszło do maszynistów, potężne koła „Germanii“ poruszać się zaczęły — woda zaszumiała i zakipiała, a bryg parowy odpłynął od bulwarku.
Przed rankiem jeszcze przybył do wyspy Villegaignon, gdzie w kilka godzin późniéj strzał działowy ze strażniczego okrętu, zapowiedział otwarcie portu. A „Germania“ przepłynęła przez zatokę, a potem obok wyspy Lages. Gdy słońce weszło, już była na otwartém morzu, świeży wiatr popędził nią silniéj, rozpięto żagle, a wspaniały okręt porwany podwójną siłą pary i wiatru, leciał jak ptak po czerwonawo błyszczących falach. Wkrótce znikły za nim ostatnie szczyty skał, a przed Eberhardem leżało znowu rozległe, nieprzejrzane morze i błękitne, bezchmurne niebo.
Marciu ustanowił bieg, Sandok zręcznie jak kot dostał się do jednego z masztowych koszów, dla patrzania, a wszyscy radośnie pełnili służbę, jakby chodziło o prostą spacerową przejażdżkę.
Przeminął dzień, a nie widać było ani śladu niewolniczego okrętu, i już Eberhard zaczynał przypuszczać, że może ten okręt popłynął inną drogą. Ale Marcin był bardzo pewien swojego i twierdził, iż dotąd nie można było wcale postrzedz szoneru, dla tego że ich znacznie wyprzedził.
Nad wieczorem niebo zachmurzyło się, a chociaż nie należało obawiać się burzy, bo takowa, jak to marynarzom wiadomo, rodzi się po największej części z małéj chmurki, zaledwie z początku widzialnéj, jednak mocno horyzont zaciemniały. Cała osada była na pokładzie, książę rozkazał nabić sześć armat „Germanii“ i w kaźdéj chwili mieć lonty gotowe, bo wiedząc, że niewolnicze kuttery, za najmniejszém podejrzeniem strzelają do zbliżającego się ku nim okrętu, chciał być na taki przypadek należycie przygotowany.
W każdym z masztowych koszów wisiał wylegując majtek, a w najwyższym Sandok, który wyprosił sobie tę łaskę u Eberharda — ale noc przeszła, a nie dostrzeżono ani śladu ściganego statku, który, jak mówił Marcin, bardzo wysmukło i śpiczasto zbudowany, bardzo prędko żeglował. Lecz nad rankiem, gdy „Germania“ w niewielkiéj odległości ujrzała przepływający okręt z wychodźcami, wiatr obrócił się w stronę północno-zachodnią, a teraz „Germania“ miała tę wielką, korzyść, że według wszelkiéj możliwości okręt niewolniczy stał cicho przed wiatrem.
Około południa bystre oczy Sandoka daleko, bardzo daleko postrzegły czarny punkcik, który zdawał się stać spokojnie i z głośną radością krzyknął:
— Szoner na widoku!
Rozpoczął się niezmierny ruch.
Eberhard skierował swój dalekowidz w stronę horyzontu, którą wskazywało wyciągnięte ramię murzyna, i w istocie postrzegł wyraźnie brunatno świecący okręt, na którym również zajmowano się rozpinaniem żagli.
Był to niewątpliwie niewolniczy kutter, który Fursch wynajął.
Sandok wygrał premium, a majtkowie żartując, posłali mu z masztowych koszów kilka słów groźby. Ale to mu nic nie przeszkadzało patrzeć sokolim wzrokiem na okręt, ku któremu zbliżała się „Germania.“
Kucharz bez naruszenia porządku rzeczy rozdał południowe racye, a Eberhard jadł także jak najspokojniéj.
Wtém Sandok oznajmił, że na kutterze musiano także postrzedz „Germanię,“ bo panuje na niéj wielki ruch, wiatr zwrócił się zupełnie ku zachodowi, i Eberhard postrzegł, że majtkowie niewolniczego okrętu, już rozpięli część żagli, któremi przy pół-wietrze doskonale, posługiwać się umieli — prócz tego Marcin spojrzawszy na swój okrętowy kompas, oświadczył, że kutter zaniechał kierunku ku Nowemu Yorkowi, a raczéj trzymał się północwschodu.
— Zdaję się że wszelkiemi siłami chcą nam uciec! mówił Eberhard, patrząc przez dalekowidz na zajęcie majtków niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny trzasną, nie dokażą tego łotry chociażbym w pław miał ich złapać!
— Trudnoby ci to przyszło Marcinie; myślę, że „Germania“ płynie prędzéj niż ty, a jeżeli jéj się nie uda złapać szoneru, to...
— Byłby to wstyd, któregobyśmy na sobie przenieść nie mogli — przerwał sternik swojemu panu. To byłby wstyd jakiego jeszcze nigdy nie dożyłem! Tak to dobrze, machina tylko tak stęka, a „Germania“ pędzi tak, że woda po obu stronach w górę pryska — a jeszcze do tego żagle — więc zaraz.
Marcin zaklął i mocno pochwycił za szprychy koła sterowego, idąc za biegiem niewolniczego okrętu.
Ku wieczorowi można już było widzieć gołém okiem, że „Germania“ powoli zbliżyła się ku niemu, i teraz zapanowała radość na parowcu. Eberhard kazał rozdać podwójną racyę wina i z przyjemnością dostrzegł, że księżyc przebił chmury, zasłaniające niebo jak cieniste postaci. Przy jego połysku kiedy niekiedy padającym na morze, mógł dokładnie rozpoznać, że za pomocą tuby wkrótce będzie się mógł rozmówić z kutterem, który ze swojemi brunatno pomalowanemi żaglami przedstawiał niemiły widok — leżał zaś na jednym boku, tak go mocno popychał wiatr unoszący po lekkich falach.
— Panie Eberhardzie, mówił Marcin gdy nadeszła noc, za godzinę zatopimy tę orzechową łupinę!
— Zwróć-no „Germanię“ trochę na prawo! rozkazał książę de Monte Vero, i polecił, aby tubę przymocowano do poręczy okrętowych.
— Kapitanie, zawołał potém do szoneru, czy macie dwóch Niemców na pokładzie?
— Nie — kutter niewolniczy nie ma żadnych passażerów; płynę tam do brzegów, dla nabrania świeżego ładunku na targ do Rio Janeiro! odpowiedziano dosyć hardo.
— Dla czego zmieniliście kierunek?
— Czy wam winienem zdawać z tego sprawę? I w ogóle co znaczy to ściganie? Wyście także wykręcili!
— Bo chcę was zatrzymać! zawołał Eberhard, a jeżeli się na to dobrowolnie nie zgodzicie, inaczéj się z wami rozmówię!
— Grozicie swojemi armatami? ależ istnieją przecięż morskie prawa! Biada wam, jeżeli choć drzazgę z mojego okrętu odedrzecie! Kto jesteście?
— Jestem książę de Monte Vero i ścigam dwóch zbrodniarzy. Wzywam was po raz drugi, abyście mi ich wydali — jeżeli nie usłuchacie trzeciego wezwania, które nastąpi za kilka minut, to strzelać będę do waszego szoneru!
Można było wyraźnie słyszeć szyderstwa i wściekłe wycia na niewolniczym okręcie, który pędził z wiatrem, ścigany przez szybszą „Germanię.“
Niech pioruny trzasną, szelmy wrzeszczą jak dzicy, a o ile mogę dojrzeć przy świetle księżyca, w tyle okrętu przygotowują się do strzelania, zapewne mają na pokładzie jaki stary moździerz lub haubicę! mniemał Marcin.
— Wzywam was po raz trzeci o wydanie mi zbiegłych zbrodniarzy! zawołał Eberhard, rozkazawszy ludziom przystąpić do dział.
— Zaczekajcie trochę, zaraz nastąpi odpowiedź, odrzeczono.
Marcin miał słuszność — błysnął na szonerze lont, przy którego blasku wyraźnie można było dostrzedz kilka postaci około starego moździerza, który zapowiadał strzał.
Teraz ozwała się na „Germanii“ grzmiąca wrzawa wzgardy...
Gdy nakoniec stare działo niewolniczego kutteru lepiéj się namyśliło — wypadł gwałtowny strzał, a musiała być także w moździerzu i kula, bo coś gwizdnęło z boku „Germanii“ jakby uderzając w wodę.
— Ognia! zakomenderował Eberhard z całą spokojnością duszy, strzelajcie w maszty!
Zaledwie to wyrzekł, gdy trzy działa z jednéj strony wysłały już swoje kule. „Germania“ wstrząsła się, i cała jéj przestrzeń działowa na chwilę pokryła się ogniem, który okręt niewolniczy mógł widzieć.
Głośny trzask świadczył, że kule trafiły.
— Oho, massa, już po maszcie! zawołał uradowany Sandok.
Przy niepewném świetle, jakie na niewolniczym okręcie rozsiewała pochodnia za lont służąca, można było dokładnie widzieć powstałe tam nagle zamieszanie, a Eberhard przekonał się za pomocą dalekowidza, że maszt został strzaskany i że majtkowie szoneru usiłowali przerąbać go siekierami, bo zawisł tak wielkim ciężarem na jednym boku okrętu, iż moździerz usunięto, a zajęci przy nim ludzie zaledwie się utrzymać mogli. Eberhard bardzo dokładnie poznał pomiędzy nimi dwóch nie po marynarsku ubranych ludzi i blizko nich murzyna, tudzież jak się zdawało załamującą ręce postać kobiecą, tak, iż nie wątpił więcéj, że widzi w nich Marcellina, dwóch złoczyńców i przybyłą z nimi żydówkę.
Wprzód nim książę rozkazał odwrócić okręt drugą stroną i znowu wymierzyć do niewolniczego statku, chciał spróbować jeszcze raz, czy nie uda się mu bez dalszéj walki schwytać łotrów — jeszcze więc raz spytał kapitana, czy skłonniejszy jest do wydania mu takowych?
Ale łotry zapewne musiały mu ofiarować nową summę, bo po wrzuceniu skruszonego masztu w morze, moździerz jeszcze raz huknął i kula jego drasnęła blanki „Germanii,“ która właśnie obracała się.
— Nie chcą inaczéj, więc dobrze. Ognia! zawołał Eberhard.
Trzy działa wystrzeliły gęsta chmura dymu zakryła parowiec, i przez chwilę nie dozwoliła widzieć szoneru. Przytém chmury zasłoniły zupełnie księżyc, tak, iż nie było żadnego światła prócz wspomnianéj pochodni, a i ta zagasła, jak to po opadnięciu prochowego. dymu osada „Germanii“ dostrzegła.
— Niech pioruny trzasną — kule musiały trafić, bo zdaje mi się, że słyszałem tam trzask i krzyk! powiedział sternik Marcin — ale najlepiéj panie Eberhardzie, jeżeli zeżniemy co jeszcze jest do zżęcia!
Wśród panującéj ciemności nie można było teraz wcale widzieć niewolniczego okrętu i nawet Sandok zawołał z góry, że statek ten znikł mu z oczu.
Istniała możność szybkiego zatonięcia szoneru, jeżeli go trzy kule należycie trafiły i przedziurawiły — jednak Eberhard wątpił o tém, mówiąc, że łotry pomiarkowawszy, iż przez walkę nic nie wskórają, zgasili pochodnię, i pragną ujść pod zasłoną nocy.
Natychmiast więc kazał przybić do miejsca, w którém znajdował się niewolniczy okręt i majtkom zalecił stanąć pod bronią. Broń ta składała się z mocno wyostrzonych nożów marynarskich i z wybornych strzelb, które prędko ponabijali. Eberhard zaś i Marcin uzbroili się tylko w pistolety, a Sandok zszedł z masztu i przy — pasał sobie sztylet.
Tak było ciemno, iż zaledwie można było o dziesięć kroków dojrzeć, „Germania“ więc musiała na przednim maszcie wywiesić czerwoną latarnię, jak to przepisują prawa marynarskie. Ale kutter miał tę korzyść, jaką ma każdy złoczyńca przed uczciwym człowiekiem, że nie stosował się do praw, lecz raczéj spuścił się na szczęśliwy los, który jak wiadomo, sprzyja wszystkim niegodziwcom.
Prócz tego Eberhard musiał ostrożnie nacierać „Germanią,“ bo mogło było łatwo nastąpić uderzenie o szkielet kutteru, chociaż koniecznie mu się zdawało, iż ten ratował się ucieczką.
Wtém nagle jeden majtek zameldował, że szoner leży na boku i w téj chwili, wśród uderzającego plusku dało się słyszeć wołanie:
— Oj, oj — to przeklęty parowiec! Niech was djabli porwą! Do sądu morskiego z wami, na nic postrzelaliście mi okręt, wy szelmy, drogo to was kosztować będzie! Wy rozbójnicy, korsarze!
— Stać, abyśmy mogli zarzucić haki na pomost! zawołał Eberhard nie zważając wcale na wściekłe krzyki kapitana.
— Chcecie zarzucić haki? spróbujcie-no tylko! Pierwszy kto mi w drogę wejdzie, trupem padnie. Do pistoletów chłopcy! zawołał na trzech czy czterech swoich majtków, którzy przy galeryjce okrętowej zajmowali się albo spuszczaniem czego na dół, albo zatykaniem dziur pakułami, albo zmniejszaniem balastu, przez częściowe wrzucanie go w morze.
— Złóżcie wszyscy broń, radzę wam krótko rzecz załatwić! zawołał Eberhard. Nie mamy z wami nic więcéj do czynienia, tylko was siłą zmusić do wydania nam uciekających zbrodniarzy, których chcę mieć w swoich ręku. To są rabusie i mordercy, a wy uchodzić będziecie za ich ukrywaczy, jeżeli dłużéj wzdragać się macie co do ich wydania!
— Albo jesteście na fałszywéj drodze, albo może pan jesteś morskim rozbójnikiem, który rzecz swoją rozumiesz! zawołał kapitan niewolniczego okrętu.
— Niech pioruny zatrzasną, Panie przebacz grzechy, ja temu przeklętemu pyskowi łeb rozwalę! zaklął Marcin, nie mogąc się powstrzymać dłużéj.
— Nie mam na pokładzie żadnych uciekających zbrodniarzy — chodź pan tu i obacz! ale jeżeli nie znajdziesz żadnego, to mi wynagrodzisz wszelkie straty, na to jest sąd w Rio!
— Widziałem obu Niemców przy moździerzu, któryście przeciw nam wystawili, nie starajcie się oszukać mnie, nie ukrywajcie zbrodniarzy, bo źle na tém wyjdziecie!
— Pan Eberhard za nadto łaskaw i oględny, szepnął Marcin ze wściekłości załamując wielkie, twarde ręce: ten szelma ukrywa się ze zbrodniarzami pod pokładem! Pozwól nam pan go tylko, a po dwudziestu długo-ogoniastych kotach, inaczéj śpiewać będzie!
— Cicho, sterniku Marcinie! krótko rozkazał Eberhard, we wszystkiém należy być sprawiedliwym! Nie chcę wymuszonych tajemnic, ale przekonać się naocznie, pomost już zarzucony — dobrze — dziesięciu ludzi naprzód — oni mi towarzyszyć będą!
— A Sandok? z cicha spytał murzyn.
— Sandok idzie zemną, ma dobre oczy i dobry nos!
Pan „Germanii“ po głośném i energiczném wydaniu rozkazów, zbliżył się dobocznéj części okrętu, za pomocą hakowego mostu, który utkwił w galeryi kutteru, z nim złączonego. Dziesięciu majtków stanęło po pięciu po obu bokach swojego pana, a Sandok dumny szedł za nim.
Marcin, który musiał pozostać przy sterze, towarzyszył księciu wzrokiem, w którym malowała się obawa o jego życie — ale późniéj wzrok ten zajaśniał podziwem, bo Eberhard szedł krokiem pewnym i śmiałym, a na obliczu jego nie można było dostrzedz żadnéj obawy. Rozkazał nieść przed sobą dwie pochodnie i w kilka sekund rozkaz jego spełniono.
Kapitan okrętu niewolniczego, barczysty, muskularny człowiek, w wielkim słomianym kapeluszu na kark opadłym, tak, że mu nadętą, brodatą twarz zupełnie było widać, nie bardzo zapraszająco patrzał na przewagę i przemoc zbliżającą się na jego pomost; kilku majtków których miał na szonerze, klęcząc w głębi, jeszcze było zatrudnionych, lecz nie można było poznać co robią. W ogóle okręt ten ze swoją brudną barwą herbacianą, sprawiał nieprzyjemne wrażenie, wszędzie przeciwnie aniżeli na „Germanii,“ panował nieład i nieczystość. Przytém strzaskany maszt uszkodził jeszcze inne części, a jak się zdawało, wielka łódź, któréj brakowało, razem z nim w falach zatonąć musiała. Pień masztu i końce lin robiły z szoneru prawie szkielet, bo nie miano już czasu na urządzenie nowego masztu.
— Musicie mi się wylegitymować, senhor! zawołał kapitan do księcia śmiało ze swoim orszakiem na pokład wchodzącego, albo przez wszystkich świętych, mimo waszej przewagi popamiętacie mnie!
— Dajmy pokój próżnym słowom — nie mamy więcéj o czém mówić. Uczyniłem więcéj nad mój obowiązek, bo po trzykroć wzywałem pana, abyś mi odpowiedział i wydał zbiegów!
— Nie mam żadnych passażerów na pokładzie, senhor; z czterema majtkami żegluję tam do wybrzeża, dla nabrania ładunku. Teraz postrzelany muszę wracać do Rio, a pan wynagrodzisz mi szkodę!
Książę rozkazał stojącemu za nim Sandokowi, aby przywołał sternika Marcina.
Cała scena wyglądała po wojennemu, po wojskowemu. Na morzu zaległa ciemna noc, a razem spojone dwa okręty bujały po równomiernie poruszających się bałwanach. Prócz różowego światła, jakie dawała latarnia „Germanii,“ dwie pochodnie, trzymane przez dwóch majtków, rzucały tylko ponury blask na spotykających się z sobą Eberharda i kapitana niewolniczego okrętu, którego majtkowie półgłosem rozmawiając teraz zbliżyli się.
Dwaj ci ludzie stali groźnie naprzeciw siebie — i przedstawiali jeden brutalne zuchwalstwo, drugi rycerską szlachetność. A ludzie „Germanii“ stanowili straż, która swoją postawą i powagą wybornie do Eberharda pasowała.
Murzyn przywołał sternika, który przeszedł przez zarzucony mostek z miną, na któréj można było wyczytać słowa: „Przecię, teraz mnie pan potrzebujesz — bo też przeklęcie byłoby mi przykro, gdybym musiał był pozostać, bo się nigdy tak spokojnie rzeczy nie załatwia!“
— Marcinie! powiedział pan „Germanii,“ przez pół do kapitana, przez pół do swojego sternika zwrócony: czy mógłbyś poznać owego przewodnika niewolniczego okrętu?
— Na Najświętszą Pannę, ja wierzę oczom moim — wszakże to wy, chyba że chcecie się zapierać, przedwczoraj wieczorem w cyrkule nadbrzeżnym przy bulwarku spotkaliście się z dwoma Niemcami i wzięliście od nich pieniądze za przewóz? Jakże nazywa się szynk? Stary jakiś obraz mnicha wisi nad jego drzwiami!
— Nie znam żadnego szynku z obrazem mnicha! A jeżeli myślicie o szynku pod Świętym Hieronimem, to drugi raz lepiéj się ludziom przypatrujcie, bo ja nie bywam nigdzie więcéj jak w szynku Vintem! odwracając się powiedział kapitan okrętu. Jeżeli czego chcecie, to powróćcie pierwéj zemną do Rio, tam się wszystko znajdzie!
— Niech pioruny trzasną, tylko bez żadnych wykrętów zemną! zawołał Marcin oburzony zuchwalstwem kapitana; widzieliśmy z „Germanii“ przy blasku waszego lontu dwóch szelmów, oraz czarnego urwisa i kobietę!
— To sobie ich szukajcie! Na moim okręcie ich nie ma! Zapominacie pewno, że niewolnicze kuttery po większéj części są do siebie podobne! Ani umawiałem się z dwoma Niemcami, ani mam na pokładzie!
— A więc otwórzcie nam pokład środkowy i spodni, powiedział Eberhard.
— Wcale niezamknięte! Szoner tak pusty jak kościół kiedy się w nim nabożeństwo nie odprawia. Pokład środkowy i dolny stoją otworem. Wejdźcie i przeszukajcie wszystko. Ale jeszcze jedno: zanim zrewidujecie mój okręt jak jaskinię morderców, jeżeli nie znajdziecie, to mi wynagrodzicie zrządzoną szkodę?
— Podwójnie i potrójnie! Ale czy zechcecie rościć także pretensyę, jeżeli znajdziemy szukanych? spytał Eberhard.
— Nie pójdę z wami, abyście nie myśleli, że pragnę co bądź zataić lub ukryć — przeszukajcie wszystko, od pokładu aż do łóżek w kajutach, a będę zaspokojony!
Pewność i spokojność tego zuchwalca na chwilę zachwiały Marcinem, tak iż mimowolnie mu się jeszcze raz przyjrzał. Rzeczywiście nietylko był to fakt znany, że niewolnicze okręty budowano wszystkie według jednego kształtu, ale nadto wiadomo także było, że ich kapitanowie byli najgorsi w świecie i najnieokrzesańsi ludzie, co przywiązane było do ich interesu i handlu przez długie lata z wielkim pieniężnym zyskiem prowadzonego. Otrzymywali od kupców mieszkających na wybrzeżach pewną liczbę czarnych, płacili za nich tanio, pakowali na swoje statki, jak mienie jakie lub paki, obchodzili się z nimi jak z dzikiemi zwierzętami, bo zaledwie im wrzucali potrzebną ilość żywności, i wlekli przemocą na targi, gdzie brali za nich podług siły i piękności ich ciała mniejsze. lub większe summy. Człowiek był towarem, którym szachrowano, a nie potrzebujemy mówić, że przytém wszystkiém bat grał okrutną rolę. Ci handlarze niewolnikami, są to najstraszliwsi ludzie, jakich święta ziemia nosi, i Marcin dla tego powiedział sobie, gdy się nowém spojrzeniem zapewnił, że nie jest w błędzie, że ten zuchwały nikczemnik doprowadzi rzeczy do ostateczności, a nawet że ma jakiś tajemny plan, i myśl ta skłoniła jego wierną duszę do pozostania na pokładzie kutteru z jednym z niosących pochodnię i częścią majtków, gdy inni, tudzież Sandok znający dokładnie urządzenie niewolniczego okrętu, poszli za Eberhardem, zbliżającym się ku wchodowi do dalszych przestrzeni.
— Strzeżcie się wydawać jakikolwiek rozkaz w czasie gdy pan „Germanii“ pozostawać będzie na dole. Strzeżcie się także, aby przypadkiem nie zapadła tam klapa prowadząca na dno, bo to będzie hasłem waszéj śmierci! mówił Marcin do kapitana okrętu, który go wzgardliwie od stop do głowy zmierzył.
— Jakże jesteś troskliwy, przyjacielu sterniku — mam wielką ochotę policzyć ci żebra!
— Bardzo wierzę, bardzo wam wierzę! Ale co to tam pluska w ciemności tak długo? spytał Marcin.
— Czy wam już i ryby przeszkadzają i gniewają was? No, nie można się dziwić, że dla czyjéjś chimery strzelacie bezwstydnie do okrętu przy waszych nogach będącego!
— Chciałbym widzieć te ryby — nigdy nie można się za wiele nauczyć! powiedział Marcin spokojnie, i skinął na majtka z pochodnią, aby poszedł za nim! Nudzi mi się i bez tego próżne czekanie, póki pan Eberhard nie wróci.
— Przeklęty nos! mruknął kapitan niewolniczego okrętu zgrzytając zębami.
— Czy co mówicie? Zawsze dajcie pokój! W końcu pokaże się, że macie kilku passażerów ukrytych w jakimś kącie waszego kutteru?
— Ja nie to mówiłem, było to tylko pobożne życzenie dla waszéj osoby!
— Oho, to trzeba wam dobrze podziękować? śmiejąc się rzekł Marcin, i obok kapitana i majtków z trwogą i oczekiwaniem na niego patrzących, przeszedł na drugi bok do galeryi kutteru, za którą panowała czarna noc.
Tymczasem Eberhard z orszakiem swoim wszedł przez otwór w pokładzie w głębią, jakby w grobową otchłań. Jeden z niosących pochodnię szedł za nim, Sandok zaś poprzedzał go. Czerwony blask rozwidnił ponurą przestrzeń, nizką i duszną.
Gdy Eberahrd dostał się na jéj deski, ujrzał po dwóch stronach na ścianach przegrody, które częścią służyły za kajuty, a częścią na skład zapasów. Zbliżał się z niosącym pochodnię do każdych, otwierał je i zaglądał do nieczystych zabrudzonych izb. Naostatek w końcu przejścia znalazł kilka ciasnych i nizkich z żerdzi urządzonych izdebek, które mocno były zamknięte, a do których wtrącano najuporczywszych murzynów, po obiciu ich przez majtków batem aż do krwi.
Lecz nigdzie nie było śladu passażera, nic nie znaleziono, coby kazało wnosić obecności ściganych.
Sandok nakoniec dotknął ramienia swojego pana i wskazał klapę, która wiodła do jeszcze niższej części okrętu.
— Przestrzeń dla biednych murzynów, rzekł przytém: leżą spakowani jak wanilia w workach!
Eberhard musiał śmiać się ze swojego murzyna i poszedł za nim otworzywszy klapę do téj głębszéj przestrzeni gdzie uderzyła go woń bezecna. Rozwidniła ją pochodnia, i można było poznać całą okropność położenia tych, co tam przez długie tygodnie setkami przemieszkiwać musieli.
Przegniłe sitowie pokrywało podłogę, po większéj części ukośnie ułożoną. Nigdzie nie było żadnego okna — w górze bałwany uderzały o blanki okrętu, nigdzie żadnego siedzenia, i nic coby przypominało pobyt człowieka.
Eberhard właśnie dał znak wyjścia z téj przestrzeni po drabinie, prowadzącéj w górę do otworu, gdy Sandok nagle w głąb pośpieszył — postrzegł tam nizkie drzwi, które uszły oka wszystkich — za silném przyciśnięciem otworzył je i pokazała się mała komórka, w takiéj ciemności ukryta, że w niéj nic rozpoznać nie można było.
— O, massa — pochodni! szybko zawołał Sandok.
Eberhard nie chcąc odmówić swojemu gorliwemu murzynowi, zbliżył się ku niemu ze światłem. Sandok nagle nachylił się i z krzykiem właściwym każdemu murzynowi, gdy znajdzie coś niezwykłego, wydobył z ciemności ciężki worek.
— Złoto, massa! rzekł tryumfująco.
Był to jeden worek ze skarbca w Monte-Vero. Sandok wyniósł jeszcze dwa inne — zresztą nie było nic w kryjówce.
— Teraz ustaje wszelka wątpliwość, zawołał Eberhard: zbrodniarze są na pokładzie! Ukryli się tak wybornie, że ich nie znaleźliśmy — ale spróbujemy jeszcze raz...
W téj chwili z górnego pokładu doszedł tak okropny wrzask i zgiełk, że Eberhard słuchając potknął się, a towarzyszący mu majtkowie pośpieszyli do luki, aby każdemu kto się zbliży usunąć drabinę, albo go zastrzelić.
— Tutaj są te szelmy — niech pioruny trzasną! głucho zabrzmiał głos Marcina.
Biegano na górze tu i tam, powstała piekielna wrzawa, i zdawało się, że z wody pochodzą głosy.
Eberhard w towarzystwie swoich ludzi pośpieszył na górę, w kilka minut już był na pokładzie, gdzie rzutem oka poznał co zaszło.
Marcin ze swoimi majtkami stał u brzegu kutteru i patrzał na wodę, oświetloną niepewnym blaskiem pochodni. O pięćdziesiąt kroków oddalona od niewolniczego okrętu bujała po bałwanach wielka łódź, o któréj Eberhard myślał pierwéj, że ją wielki maszt uniósł z sobą. W łodzi stali: Fursch, Rudy Dzik i córka Schallesa Hirscha, widocznie mocno lękająca się o niepewne swoje położenie i niebezpieczeństwo życia, — w głębi zaś siedział, uśmiechając się i długiemi ramionami robiąc wiosłem, murzyn Marcellino, ten szatan w ludzkiéj postaci.
Marcin właśnie przygotowywał się do spuszczenia innéj łodzi dla schwytania zbrodniarzy, którzy się powierzyli orzechowej łupinie dla uratowania życia i skarbu.
— Jadą na śmierć, Marcinie, zostaw ich ręce Boga! rzekł Eberhard patrząc na łódź to zanurzającą się, to wypływającą z fal oceanu płynęła.
— Jeżeli odpłyniemy panie Eberhardzie, wrócą na kutter i bez przeszkody popłyną daléj z rabunkiem. Przynajmniéj temu przeklętemu djabłu poszlę kulkę aby więcéj złego nie robił!
I sternik Marcin kazał majtkowi, aby mu podał strzelbę. Wprzód nim pan „Germanii“ zdołał mu w tém przeszkodzić, złożył się, i chociaż na chwiejącéj się łodzi trudno mu było dobrze wycelować, prędko strzelił. Strzał padł — dały się prawie w téj chwili słyszeć dzikie krzyki — wołania o pomoc i okropne przekleństwa — łódź zawahała się tak gwałtownie, że byłaby się przewróciła, gdyby zbrodniarze nie byli jéj spodu obciążyli worami złota.
Marcellino znikł — wił się jak szalony ze straszliwego bólu, który mu wprost w piersi puszczona kula zadała, i wypadł z łodzi — chrapliwy głos wydobywający się z pośród bałwanów świadczył, że czarny niegodziwiec w wodzie, wśród ciemnéj nocy walczył ze śmiercią.
Sandok wskazał miejsce, w którem tylko co ręka ukazała się nad falami — i wtedy świat uwolniony został od jednego szatana.
Gdy Marcin z zadowoloną miną oddawał majtkowi strzelbę, a kapitan niewolniczego okrętu udawał, że nie bierze udziału w całém zajściu, Fursch i jego wspólnik pochwycili za wiosła, i gnani obawą śmierci, jak można najśpieszniéj umykali z obrębu „Germanii.“ Ale ich łódź stała się igraszką bałwanów oceanu, a chociaż połączone siły dwóch zbrodniarzy, podniecanych przez Czarną Esterę, zdołały chwilowo oddalić ją od połączonych hakowym mostem dwóch okrętów, lecz zawsze był to czyn szalonéj rozpaczy powierzać się straszliwemu żywiołowi w takiéj łupinie orzechowéj.
Książę de Monte-Vero przeto spojrzał na nich jak na zgubionych bez ratunku z myślą o przebaczeniu, albo ulegając przekonaniu, że idą na karę z ręki Boga.
Gdy łódź znikła mu z oczu, wrócił z osadą swoją na „Germanię,“ a kapitanowi niewolniczego okrętu, który zgrzytając zębami nie mówił już nic o wynagrodzeniu strat, kazał płynąć daléj do brzegów Afryki. Czekał do rana dla przekonania się o niemożliwości połączenia się kutteru z łodzią, i dopiero wtedy rozkazał swojemu sternikowi, by płynął daléj drogą do Europy.
W niemieckiéj ojczyźnie swojéj Eberhard miał jeszcze wiele do pokończenia; mimo wszelkich trudów i ofiar nie dopiął jeszcze najwyższego w swojém ruchliwém życiu zadania.
Książę de Monte-Vero myślał o swojém biedném, zgubioném dziecięciu — i tajemnie wypłynęła gorąca łza z jego oka, przez morze na cel swój poglądająca. Byłby dał miliony — cały jego bogaty majątek — Monte-Vero, ta perła Brazylii, nagroda jego dążeń, straciły u niego wartość — z radością wielkość swoją byłby zamienił na ubóztwo, gdyby tém mógł okupić upragnioną i u Boga błaganą rozkosz odzyskania dziecka swojego... dziecka, które było grzesznicą — dziecka, które nadaremnie ku niemu tęskniło.
Książę de Monte-Vero domyślał się okropności nędzy i następstw ubóztwa bez pomocy pozostawionego — ale to wszystko co Małgorzata cierpiała i uczyniła, leżało po za horyzontem jego myśli. Jakaż nieograniczona boleść czekała go, jeżeli nakoniec spełni się najgorętsze życzenie jego życia, jeżeli dziecię swoje ujrzy?