Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wielcy zbrodniarze posiadają nieraz szczególne szczęście, które, jakby jaki talizman, usuwa przed nimi wszelkie przeszkody i oddala wszelkie niebezpieczeństwa aż do chwili, gdy obrażona w poczuciu sprawiedliwości Opatrzność nie położy kresu ich krwawemu powodzeniu.
Tak samo było już niejednokrotnie z milady i tak samo stało się teraz. Potrafiła prześlizgnąć się między statkami wojennymi obu narodów i szczęśliwie przybyła do Boulogne.
Widzieliśmy już, że, wysiadając w Portsmouth, udawała milady Angielkę, uciekającą z Rochelli przed prześladowaniem Francuzów; w dwa dni po wyruszeniu z Anglii, obecnie, lądując w Boulogne, podała się za Francuzkę, prześladowaną w Portsmouth przez Anglików, żywiących nienawiść ku Francyi. Posiadała ona zresztą najskuteczniejszy z pasportów: piękność, pozory wielkiej damy i hojność, z jaką rozrzucała pistole. Zwolniona ze spełnienia zwykłych formalności przyjaznym uśmiechem i dworskiemi manierami starego dowódcy portu, który ucałował jej rękę, zatrzymała się w Boulogne tylko chwilę, aby wysłać list następujący:
Niech Wasza Eminencya będzie spokojny; ego Dostojność książę Buckingham nie wyruszy do Francyi.
Rzeczywiście tego samego jeszcze wieczora milady wyruszyła w drogę, a następnie zatrzymawszy się na noc w przydrożnej gospodzie, wczesnym rankiem, około godziny piątej, ruszyła dalej, w trzy godziny zaś później była już w Béthune.
Wypytawszy się o klasztor Karmelitanek, podążyła tam natychmiast.
Przełożona wyszła na jej spotkanie. Milady okazała jej polecenie kardynała, wobec czego wyznaczono jej w klasztorze pokój i podano śniadanie.
Wszystkie przejścia, jakie tak niedawno jeszcze spotkały tę kobietę, zatarły się już w jej pamięci. Teraz z utkwionym w przyszłość wzrokiem swej duszy widziała przed sobą znaczenie i dostatki, zapewnione jej przez kardynała, któremu tak szczęśliwie usłużyła, nie mieszając nawet swego nazwiska w krwawe to wydarzenie. Zresztą znaczenie i dostatki były jedynym celem jej życia, — życia, w którem namiętności były podobne obłokom, płynącym po niebie, to odsłaniającym błękit jego, to zabarwionym ognistą purpurą słońca, to znów czarnym, jak noc, i siejącym na ziemi zniszczenie oraz śmierć.
Po śniadaniu odwiedziła ją przełożona; zacnej zakonnicy, nie znającej w życiu klasztornem żadnych prawie rozrywek, pilno było poznać nowego gościa.
Rozumie się, pragnieniem milady było przypodobać się przełożonej, co zresztą wobec istotnej wyższości jej umysłu nie było trudnem. Usiłując tedy być przyjemną, wzbudziła odrazu w przełożonej zachwyt i podbiła ją zupełnie kilkoma zręcznymi zwrotami rozmowy oraz czarem, wiejącym z całej jej istoty.
Przełożona, pochodząca ze szlacheckiej rodziny, ciekawa była zwłaszcza wiadomości o życiu dworskiem, tak rzadko docierających aż na krańce królestwa, a przedewszystkiem z taką trudnością przedostających się przez mury klasztoru, na progu którego milkną wszystkie odgłosy światowego życia. Milady zaś, wtajemniczona we wszystkie intrygi arystokratyczne, wśród których obracała się bez przerwy od lat pięciu czy sześciu, miała wiele do opowiedzenia poczciwej przełożonej o światowych zwyczajach dworu francuskiego, dziwnie nie licujących z krańcową dewocyą króla; roztoczyła więc skandaliczną kronikę z życia panów i pań dworskich, których nazwiska doskonale znane były przełożonej; wspomniała też zręcznie o miłostkach królowej z księciem Buckinghamskim — i wogóle mówiła jak najwięcej, aby i słuchającą skłonić do mówienia.
Przełożona słuchała tego wszystkiego w milczeniu i uśmiechała się. Milady zaś, widząc, że sprawy te bardzo ją zajmują, cały szereg osób przedstawiwszy w swem opowiadaniu, zwróciła wreszcie rozmowę na kardynała.
Jedno wszakże przeszkadzało tu jej bardzo: nie wiedziała, czy przełożona jest stronniczką króla, czy kardynała, — mówiła więc z wielkiem umiarkowaniem. Ale przełożona milczała z jeszcze większem umiarkowaniem, zadowalniając się jedynie kornem schyleniem głowy, gdy nowoprzybyła wymieniała nazwisko Jego Eminencyi. Wobec tego milady przyszła do wniosku, że, jeżeli nie zdoła tu przeprowadzić jakiej intrygi, zanudzi się w klasztorze na śmierć. Postanowiła więc odważyć się wreszcie na jakieś śmielsze słowo, aby się tym sposobem dowiedzieć, czego może się trzymać nadal. Dla przekonania się zaś, do jakich granic sięga dyskrecya poczciwej zakonnicy, zaczęła, najpierw bardzo ogródkowo, potem coraz wyraźniej, obmawiać kardynała, opowiadając o miłostkach jego z panią d’Aiguillon, z Marion de Lorme i z innemi paniami, znanemi ze swobodnego życia.
Przełożona słuchała z coraz większą uwagą, ożywiała się i uśmiechała.
— Dobrze! — pomyślała milady; — znajduje przyjemność w mojem opowiadaniu. Jeżeli zatem jest nawet stronniczką kardynała, to w każdym razie nie fanatyczną.
Opowiedziała następnie, jak kardynał prześladuje swoich wrogów, przyczem przełożona żegnała się z przestrachem, nie potakując, ani też przecząc.
Utwierdziło to milady w przekonaniu, że zakonnica jest raczej stronniczką króla, niż kardynała. Poczęła więc mówić o kardynale z całą otwartością, nie oszczędzając go.
— Jestem bardzo nieświadoma w tych wszystkich sprawach — odezwała się wreszcie przełożona. — Ale, choć oddalona od dworu, choć obca interesom tego świata, znam jednak bardzo smutne przykłady tego, o czem pani opowiadasz. Jedna z naszych nowicyuszek musiała wiele wycierpieć z powodu zemsty i prześladowań pana kardynała.
— Jedna z waszych nowicyuszek? — spytała z udanem zdziwieniem milady. — Och! mój Boże! biedna kobieta! jakże jej żałuję!
— I słusznie — westchnęła przełożona, — bo istotnie biedaczka ta jest pożałowania godną: więzienie, groźby, najgorsze obejście, wszystko to musiała wycierpieć. Może jednak — dodała — pan kardynał miał słuszne powody postępować w ten sposób... bo jakkolwiek młoda ta kobieta wygląda na anioła, ale niezawsze można sądzić ludzi wedle powierzchowności.
— Oho! — pomyślała milady, — może mi się uda i tu coś wykryć... Jakoś mi się wiedzie...
I starała się nadać swej twarzy wyraz największej słodyczy.
— Niestety, wiem o tem — rzekła. — Ludzie mawiają często, że nie należy ufać fizyognomii. Lecz czemuż wierzyć, jeżeli nie najpiękniejszemu dziełu Stwórcy? i może, dzięki temu, że ufam zawsze osobie, której twarz budzi we mnie sympatyę, będę przez całe życie oszukiwaną...
— Więc gotowabyś pani uwierzyć, że ta młoda kobieta jest niewinna? — spytała przełożona.
— Pan kardynał nie zawsze karze tylko zbrodnie — odpowiedziała milady; — są cnoty, które prześladuje bardziej jeszcze, niż pewne złe postępki.
— Pozwól pani, że wyrażę tu swoje zdziwienie — odezwała się przełożona.
— Z jakiego powodu? — spytała naiwnie milady.
— Z powodu tego, co pani mówi.
— Cóż jest w tem dziwnego? — pytała milady z uśmiechem.
— Jesteś pani przyjaciółką kardynała, który cię tu przysłał, a jednak...
— A jednak źle o nim mówię — rzekła milady, kończąc myśl przełożonej.
— Przynajmniej nie powiedziałaś pani dotychczas nic dobrego.
— Bo nie jestem jego przyjaciółką — odparła z westchnieniem, — lecz ofiarą.
— A ten list, w którym polecił mi panią?...
— Jest to rozkaz, mocą którego mam tu przebywać niby w więzieniu, póki nie zabierze mię stąd jeden z jego zauszników.
— Dlaczego nie próbujesz pani uciec?
— Dokądże pójdę? Czy sądzisz pani, że jest na świecie jakie miejsce, gdzieby kardynał nie mógł dosięgnąć, jeżeli zechce tylko wyciągnąć rękę? Gdybym była mężczyzną, może udałoby mi się uciec przed jego mściwem ramieniem; ale cóż jest w stanie uczynić słaba kobieta? Czy ta młoda nowicyuszka, przebywająca u was, próbowała uciekać?
— Nie. Ale ją, jak sądzę, zatrzymuje we Francyi jakaś miłość.
— Jeżeli kocha — oświadczyła z westchnieniem milady, — nie jest jeszcze zupełnie nieszczęśliwą.
— Tak — rzekła przeorysza i, spoglądając na milady z rosnącem zajęciem, dodała: — Mam tedy przed sobą jeszcze jedną prześladowaną biedaczkę.
— Niestety! — odparła milady.
Zakonnica spojrzała na milady z zaniepokojeniem, jakgdyby jakaś wątpliwość powstała w jej umyśle.
— Nie jesteś pani jednak nieprzyjaciółką naszej świętej wiary? — zapytała.
— Ja protestantką!? — zawołała milady. — Ja? Och, nie! Bóg, który słyszy naszą rozmowę, wie najlepiej, jak gorliwą jestem katoliczką.
— W takim razie uspokój się pani — rzekła przeorysza z uśmiechem. — Miejsce, gdzie się znalazłaś, nie będzie dla ciebie zbyt ciężkiem więzieniem; postaramy się uczynić wszystko, co w naszej mocy, byś polubiła tę niewolę. Co więcej, znajdziesz tu pani ową młodą kobietą, prześladowaną niewątpliwie skutkiem jakiejś dworskiej intrygi, osobą nader miłą i czarującą.
— Jak się nazywa?
— Poleciła mi ją pod imieniem „Ketty“ pewna wysokie stanowisko zajmująca osobistość. Nie starałam się właściwie dowiedzieć jej nazwiska.
— Ketty? — zawołała milady. — Jakto? jesteś pani tego pewna?
— Że każe się nazywać w ten sposób? Oczywiście. Czy znasz ją pani?
Milady uśmiechnęła się na myśl, że tą młodą kobietą może być jej dawna pokojówka. Wspomnienie jednak tej dziewczyny wywołało w milady wściekłość, i pragnienie zemsty wykrzywiło jej rysy. Ale natychmiast twarz jej przybrała znowu wyraz słodyczy i dobrotliwości, z taką łatwością przez tą kobietą o stu obliczach stosowany, i zapytała:
— Kiedyż będę mogła ją zobaczyć? Zaciekawia mię ona, i już obecnie uczuwam ku niej wielką sympatyę.
— Możesz ją pani zobaczyć jeszcze dziś wieczorem — odparła przeorysza, — a nawet i prędzej. Ale przecie po czterodniowej podróży, jak mi to opowiadałaś sama, i po tak wczesnem zerwaniu się dziś rano z łóżka potrzebujesz zapewne wypoczynku. Połóż się więc teraz i zaśnij. Obudzimy panią w porze obiadowej.
Aczkolwiek milady mogłaby się była obejść bez snu, gdyż w chciwem intryg jej sercu obudziła podnietą nowa oczekująca ją przygoda, tem nie mniej zastosowała się do rady przeoryszy. Od dwunastu czy piętnastu dni przeżyła tyle różnorodnych wrażeń, że chociaż żelazny jej organizm nie upadał jeszcze ze znużenia, ale umysł potrzebował niezbędnie wypoczynku.
Pożegnała więc przeoryszą i położyła sią, kołysana słodko pomysłami zemsty, jakie oczywiście nasunęło jej imię Ketty. Przypomniała też sobie otrzymane od kardynała przyrzeczenie poparcia jej zamysłów, jeżeli należycie wywiąże się z danych jej poleceń. Dokonała ich szczęśliwie, więc d’Artagnan — mogła być teraz pewną — należał do niej.
Tylko wspomnienie męża przejmowało ją lękiem Hrabia de la Fère, którego uważała za nieżyjącego, a przynajmniej przebywającego gdzieś daleko poza krajem, ukrywał się pod postacią Atosa, najlepszego przyjaciela d’Artagnana.
Ale, skoro był przyjacielem d’Artagnana, niewątpliwie dopomagał mu we wszystkich intrygach, przy pomocy których królowa unicestwiła zamiary Jego Eminencyi; skoro był przyjacielem d’Artagnana, był równocześnie wrogiem kardynała. Wobec tego mogła mieć nadzieję, że uda się jej zgubić i jego w splotach zemsty, którymi spodziewała się zdusić młodego muszkietera.
Wszystkie te słodkie marzenia ukołysały niebawem milady do snu.
Obudził ją słodki głosik niewieści, brzmiący tuż obok łóżka. Otworzyła oczy i ujrzała przeoryszę w towarzystwie młodej, jasnowłosej kobiety, o delikatnej cerze. Młoda kobieta patrzyła na nią z życzliwem zaciekawieniem. Twarz jej wszakże była milady całkiem nieznaną. Zamieniwszy ze sobą zwykłe powitanie, obie przyglądały się sobie wzajemnie; obie były piękne, lecz odmienna była ich uroda. Wreszcie milady uśmiechnęła się z zadowoleniem, zauważywszy, że ma nad młodą kobietą przewagę przez swe ułożenie i obejście arystokratyczne, choć, co prawda, habit nowicyuszki, jaki miała na sobie młoda kobieta, nie ułatwiał jej zwycięstwa w tem współzawodnictwie.
Przeorysza przedstawiła je wzajemnie, a dopełniwszy tego, zostawiła sam — na — sam, gdyż obowiązki powoływały ją do kościoła.
Nowicyuszka, widząc, że milady ma ochotę poleżeć jeszcze w łóżku, chciała wyjść również, — ale milady zatrzymała ją.
— Jakto? — rzekła, — zaledwie ujrzałam panią, a już chcesz mię opuścić? Przyznaję, że liczyłam nieco na towarzystwo pani w ciągu tego czasu, jaki wypadnie mi przepędzić w klasztorze.
— Przypuszczałam — odparła nowicyuszka, — że w złą porę wybrałam się do pani w odwiedziny; spałaś pani tak słodko... jesteś zmęczona.
— Czegóż mogą pragnąć ludzie, którzy śpią? — odezwała się milady. — Słodkiego przebudzenia się. Miałam je, dzięki pani. Pozwólże zatem skorzystać mi z tej przyjemności.
I ująwszy ją za rękę, posadziła na krześle obok łóżka.
Nowicyuszka usiadła.
— Mój Boże! — westchnęła, — to prawdziwe nieszczęście! Przebywałam tutaj przez sześć miesięcy, pozbawiona wszelkiej rozrywki; teraz zaś, gdy przyjechałaś pani i gdy obecność twoja mogłaby mi się stać przyjemnem towarzystwem, prawdopodobnie wkrótce opuszczę już mury klasztorne.
— Jakto? — spytała milady, — wyjeżdżasz pani stąd niebawem?
— Mam przynajmniej nadzieję — odparła nowicyuszka z wyrazem nieukrywanej radości.
— Dowiedziałam się, że cierpiałaś pani wiele z powodu kardynała — mówiła milady. — Byłby to jeszcze jeden powód więcej do wzajemnej sympatyi...
— Więc to prawda, co mi powiedziała nasza dobra przeorysza, że jesteś pani również ofiarą tego złego klechy?
— Cicho! — zawołała milady, — nawet tutaj niebezpiecznie jest w ten sposób o nim się wyrażać. Źródłem wszystkich moich nieszczęść jest to właśnie, że mówiłam o nim tak samo, jak pani, wobec kobiety, którą uważałam za przyjaciółkę, a która mię zdradziła. Czy i pani także jesteś ofiarą zdrady?
— Nie — odparła nowicyuszka. — Jestem ofiarą poświęcenia się dla kobiety, którą kochałam i za którą oddałabym moje życie, zarówno dzisiaj, jak wtedy.
— A która zapomniała o pani? nieprawdaż?
— Byłam właśnie niesprawiedliwą i tak na razie sądziłam. Ale przed paroma dniami okazało się, że się myliłam, i dziękuję za to Bogu... Bo w tem przypuszczeniu, że zapomniała o mnie, cierpiałam bardzo. Ale pani, jak się zdaje, jesteś wolną i gdybyś chciała stąd uciec, zależałoby to tylko od ciebie samej.
— A gdzieżbym ja się mogła schronić, nie mając ani przyjaciół, ani pieniędzy, znalazłszy się w obcych mi stronach, gdzie nie byłam jeszcze nigdy?...
— Och! przyjaciół znajdziesz pani wszędzie — zawołała nowicyuszka. — Wydajesz się pani tak dobrą... jesteś tak piękna!...
— Nie ochroniło mię to jednak przed osamotnieniem i prześladowaniami — odparła milady z anielską słodyczą.
— Posłuchaj mię, pani — rzekła nowicyuszka. — Należy mieć ufność w Bogu; nadchodzi zawsze chwila, kiedy nasze dobre uczynki przemawiają za nami przed Stwórcą. I aczkolwiek jestem tylko pokorną istotą, nie mogącą nic dokazać, tem niemniej znajomość ze mną może się stać szczęściem dla pani. Albowiem, skoro stąd wyjdę, będę miała kilku możnych przyjaciół, którzy, ująwszy się teraz za mną, mogą także stanąć i w obronie pani.
— Kiedy powiadam, że jestem samotna — mówiła milady w nadziei, że uda się jej także nowicyuszkę nakłonić do zwierzeń, — nie znaczy to bynajmniej, abym i ja także nie posiadała znajomych, zajmujących wysokie stanowiska. Ale znajomi ci drżą sami przed kardynałem; nawet królowa nie odważa się opierać strasznemu ministrowi. Mam dowody, że Najjaśniejsza Pani, mimo dobroci serca, musiała niejednokrotnie zostawiać na pastwę zawziętości kardynała ludzi, którzy służyli jej wiernie.
— Może się wydawać niekiedy, że królowa zapomina o wiernych swych sługach — rzekła nowicyuszka; — ale nie należy wierzyć pozorom. Im więcej są prześladowani, tem więcej królowa o nich myśli, i gdy najmniej spodziewają się tego, otrzymują dowody jej pamięci.
— Wierzę temu — potwierdziła milady; — królowa jest tak dobra...
— Och! znasz ją pani widocznie, naszą piękną i szlachetną królowę, skoro w ten sposób o niej mówisz! — zawołała z zapałem nowicyuszka.
— Nie mam zaszczytu znać jej osobiście — odparła milady, zaskoczona znienacka, — ale znam wielu najserdeczniejszych jej przyjaciół: znam pana de Putange, znam w Anglii pana Dujart, znam pana de Tréville...
— Pana de Tréville? — zawołała nowicyuszka, — znasz pani pana de Tréville?
— Nawet bardzo dobrze.
— Kapitana muszkieterów królewskich?
— Kapitana muszkieterów.
— O! kiedy tak, to staniemy się niebawem nietylko znajomemi, ale może przyjaciółkami! Skoro znasz pana de Tréville, to zapewne bywałaś pani u niego?
— I nawet często — odpowiedziała milady, która, wszedłszy raz na drogę kłamstwa i przekonawszy się, że ono i tu popłaca, postanowiła dążyć dalej aż do celu.
— Więc spotykałaś tam pani zapewne niektórych muszkieterów?
— Wszystkich tych, których zwykle przyjmuje u siebie — odparła milady, którą rozmowa ta poczęła naprawdę zajmować.
— Niech mi pani wymieni kilka nazwisk, a przekonamy się, czy nie są to właśnie także moi znajomi.
— Znam — mówiła milady z pewnem zakłopotaniem, — znam pana de Souvigny, znam pana de Courtivron, pana de Ferussac...
Tu milady, jakby zabrakło jej nazwisk, umilkła, co widząc nowicyuszka, zapytała:
— A czy nie poznałaś tam pani pewnego szlachcica, nazwiskiem Atos?
Milady zbladła i, choć umiała panować nad sobą, nie mogła powstrzymać nerwowego drgnienia, a chwyciwszy mówiącą za rękę, przeszyła ją wzrokiem.
— Co się stało, na Boga? — zapytała trwożnie nowicyuszka — Może powiedziałam coś takiego, co panią uraziło?
— Nie, nie! Zdziwiło mię jedynie to imię. Znam tego szlachcica... Nie wiedziałam, że i pani zna go także.
— Och, tak! znam go doskonale! I nietylko jego samego, ale również jego przyjaciół: panów Portosa i Aramisa!
— Doprawdy? I ja znam ich także! — zawołała milady.
— A skoro ich pani znasz, to wiesz o tem, że są to dobrzy i dzielni ludzie. Czemuż zatem, potrzebując pomocy, nie zwrócisz się do nich?
— Nie, mówię — wyjąkała milady, — abym była związana z nimi przyjaźnią; znam ich głównie z opowiadań jednego z ich przyjaciół, pana d’Artagnana.
— Znasz więc i pana d’Artagnana? — zawołała radośnie nowicyuszka, chwytając ją za rękę.
Zauważywszy zaś dziwny wyraz w oczach milady, zagadnęła
— Wybacz pani, że zapytam, na jakiej jesteś z nim stopie?
— Jesteśmy przyjaciółmi — odparła milady, zmieszana.
— Zwodzisz mię, pani! — rzekła nowicyuszka; — byłaś jego kochanką.
— To pani nią byłaś — zawołała z kolei milady.
— Tak, istotnie! — potwierdziła nowicyuszka.
— Ach! w takim razie wiem już, kto pani jesteś: jesteś panią Bonacieux!
Młoda kobieta cofnęła się ze zdumieniem i przestrachem.
— Och! nie zapieraj się pani tego! Jesteś panią Bonacieux — powtórzyła milady.
— Tak, jestem Bonacieux — rzekła nowicyuszka. — Czyżbyśmy jednak były rywalkami?
Oczy milady rozbłysły w tej chwili tak dzikim ogniem, że w innym wypadku pani Bonacieux uciekłaby od niej zapewne przestraszona; teraz jednak zazdrość niepodzielnie panowała w jej sercu.
— Mów, pani! — nalegała pani Bonacieux z energią, o jaką trudno ją było przedtem posądzać, — mów, czy byłaś lub może jesteś jeszcze jego kochanką?...
— Och, nie! nigdy! nigdy! — odpowiedziała milady z mocą i tak stanowczo, że nie można było wątpić w prawdziwość tego zaprzeczenia.
— Wierzę pani teraz — rzekła pani Bonacieux. — Ale co spowodowało zdumienie pani przed chwilą?
— Mylnie to zrozumiałaś — rzekła milady, odzyskując całą swą przytomność umysłu.
— Jakże mogę to zrozumieć, skoro nic nie wiem.
— Czyż nie rozumiesz, że pan d’Artagnan, jako mój przyjaciel, opowiedział mi o całym swym stosunku do pani?
— Doprawdy?
— Czyż więc nie pojmujesz, że wiem o wszystkiem: o porwaniu cię z małego domku w Saint-Germain, o jego rozpaczy, o zmartwieniu jego przyjaciół i o ich nadaremnych poszukiwaniach aż do tej chwili? I jakże miałam się nie zdumieć, poznawszy cię tutaj, poznawszy osobę, o której rozmawialiśmy z panem d’Artagnanem tak często, istotę, którą on kocha całą potęgą swej duszy, istotę, którą i ja pokochałam jeszcze przed osobistem poznaniem?... Ach, droga Konstancyo! odnajduję cię nareszcie! jestem przy tobie!
Milady wyciągnęła ręce do pani Bonacieux, która, mając ją jeszcze przed chwilą za rywalkę, uczuła w niej teraz szczerą i oddaną sobie przyjaciółkę.
— Och! przebacz mi! — zawołała, składając głowę na jej ramieniu. — Ale ja go tak kocham!...
I obie kobiety czas jakiś trzymały się wzajemnie w objęciach. Gdyby wszakże siły fizyczne milady dorównywały jej nienawiści, pani Bonacieux nie wyszłaby pewnie żywcem z tego uścisku. Nie mogąc jednak kochanki swego wroga zadusić, milady uśmiechała się do niej.
— Och! moja ty śliczna! moja kochana! — mówiła. Jakże się cieszę, że cię poznałam! Pozwól, niech ci się napatrzę! — I mówiąc te słowa, pożerała ją istotnie wzrokiem. — Tak, to ty! poznaję cię teraz na podstawie tego, co mi on opowiadał o tobie.
Biedna kobieta nie przypuszczała w tej chwili, jak straszne zamiary kryją się poza tem czystem czołem, poza temi błyszczącemi oczyma, w których czytała jedynie zainteresowanie i współczucie dla siebie.
— Wiesz zatem, co wycierpiałam — mówiła pani Bonacieux, — i mówił ci także zapewne o moich cierpieniach. Ale nawet cierpienie dla niego jest mi szczęściem!
— Tak, szczęściem — odpowiedziała mi lady, myśląc o czem innem.
— Ale nareszcie — rzekła z westchnieniem pani Bonacieux — niedola moja dobiega kresu; jutro, a może jeszcze dzisiaj wieczorem zobaczę go, i zakończą się moje cierpienia.
— Dzisiaj wieczorem lub jutro? — zawołała milady, zbudzona temi słowami ze zbrodniczych swych marzeń. — Co mówisz? oczekujesz więc jakichś wieści od niego?
— Oczekuję jego samego.
— Jego? Czyż ma on przybyć tutaj?
— Tak, dziś lub jutro przyjedzie tutaj.
— Ależ to niemożliwe! D’Artagnan znajduje się w tej chwili w obozie pod Rochellą razem z kardynałem i dopiero po zdobyciu tej twierdzy będzie mógł rozporządzać sobą.
— Takby należało sądzić. Ale dla d’Artagnana, dla tego zacnego i prawego rycerza, nie istnieją niepodobieństwa.
— Nie mogę w to uwierzyć!
— A więc czytaj! — zawołała z dumą i radością nieszczęsna młoda kobieta, pokazując milady jakiś list.
— Pismo pani de Chevreuse! — szepnęła do siebie milady. — Ach! byłem niemal pewna tych stosunków!
I czytała chciwie następujące słowa:
Nasz sympatyczny Gaskończyk okazał się dzielnym i wiernym, jak zawsze. Powiedz mu, że zasłużył sobie na wdzięczność za ostrzeżenie, jakiego mi udzielił.“
— Tak! — rzekła milady, — list jest zupełnie jasny. Czy wiesz może, jakie to było ostrzeżenie?
— Nie. Nie wątpię jednak, że ostrzegł królowę o jakiejś nowej intrydze kardynała.
— Tak, to najpewniej — rzekła milady, oddając list pani Bonacieux i opuszczając w zamyśleniu głową na piersi.
Nagle na drodze, prowadzącej do klasztoru, rozległ się tętent konia, pędzącego galopem.
— Ach! może to właśnie on przybywa! — zawołała pani Bonacieux, podbiegając ku oknu.
Tymczasem milady, zaskoczona nagle tylu niespodziankami, nie zdążyła jeszcze połapać się z tem wszystkiem, i pierwszy raz w życiu zabrakło jej pomysłu do natychmiastowego działania. Leżąc w łóżku z nieruchomo utkwionemi w sufit oczyma, szepnęła tylko machinalnie:
— On! on! czyżby to on?
— Nie! to nie on! — zawołała pani Bonacieux. — To jakiś inny, nieznany mi człowiek... Ale najwidoczniej dąży tutaj... tak, zwalnia biegu... zatrzymuje się przed bramą... dzwoni.
Milady zerwała się z łóżka.
— Jesteś pewna, żęto nie on? — zapytała.
— Och! najzupełniej pewna!
— A może nie poznajesz go tylko?
— Wystarczyłoby mi zobaczyć pióro jego kapelusza lub kawałek płaszcza, abym go poznała natychmiast.
Milady ubierała się pospiesznie.
— Więc ten człowiek, mówisz, jest przed bramą?
— Już wszedł w podwórze.
— Przybył więc albo po ciebie, albo po mnie.
— Na Boga! coś taka wzburzona? — zapytała pani Bonacieux, patrząc na milady.
— Tak, widzisz, nie posiadam jeszcze twego zaufania, a obawiam się wszystkiego ze strony kardynała.
— Cicho! — rzekła pani Bonacieux. — Idą!
We drzwiach ukazała się przeorysza.
— Czy to pani przybyłaś z Boulogne? — zapytała, zwracając się do milady.
— Tak jest, ja — odpowiedziała milady, starając się odzyskać zimną krew. — Czy to do mnie ktoś przyjechał?
— Tak, posłaniec do pani, który jednak nie wyjawił swego nazwiska, oświadczając tylko, że przybywa od pana kardynała.
— I chce mówić ze mną?
— Chce mówić z damą, która przyjechała tu z Boulogne.
— Niech wejdzie, proszą.
— Och! mój Boże! — westchnęła pani Bonacieux, — byleby tylko nie jaka zła nowina!
— Obawiam się i ja.
— Pozostawię cię teraz z tym nieznajomym, lecz, jeżeli pozwolisz, wrócę tu po jego odjeździe.
— Proszę, bardzo proszę!
Przeorysza i pani Bonacieux oddaliły się.
Milady, zwrócona twarzą ku wejściu, czekała na przybysza stojąc, gdy na schodach rozległ się dźwięk ostróg, a po chwili w progu otwartych drzwi stanął jakiś mężczyzna.
Na jego widok radość wystąpiła na obliczu milady: był to hrabia de Rochefort, ciałem i duszą zaprzedany powiernik i sekretarz Jego Eminencyi.
— Ach, to ty?! — zawołała milady.
— Tak, to ja — odpowiedział Rochefort.
— Skąd przybywasz?
— Z pod Rochelli. A ty skąd przyjechałaś tutaj?
— Z Anglii.
— Cóż Buckingham?
— Nie żyje lub śmiertelnie ranny. Gdy odjeżdżałam, nie zdoławszy nic osiągnąć, zabił go jakiś fanatyk.
— Ach! — rzekł Rochefort z uśmiechem, — to istotnie traf bardzo szczęśliwy! Jego Eminencya będzie ogromnie zadowolony! Czy doniosłaś mu już o tem?
— Napisałam do niego list z Boulogne. Ale jakim sposobem ty znalazłeś się tutaj?
— Jego Eminencya, zaniepokojony, wysłał mię na poszukiwania ciebie.
— Przybyłam tu dopiero wczoraj.
— Cóż porabiałaś od wczoraj?
— Nie traciłam czasu.
— Och! nie wątpię w to!
— Czy wiesz, kogo spotkałam tutaj?
— Nie.
— Zgadnij.
— Jakże mogę?...
— Ową młodą kobietę, którą królowa uwolniła z więzienia.
— Kochankę tego młokosa d’Artagnana?
— Tak jest, panią Bonacieux. Kardynał nie mógł się dowiedzieć o miejscu jej schronienia...
— Doskonale! — rzekł Rochefort. — Oto znów pomyślny traf, który idzie z tamtym w parze. Pan kardynał narodził się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą.
— Wyobraź więc sobie moje zdumienie, gdy znalazłam się oko w oko z tą kobietą.
— Czy ona cię zna?
— Nie.
— Więc uważa cię za obcą?
Milady uśmiechnęła się.
— Jestem już najlepszą jej przyjaciółką.
— Na honor! — zawołał Rochefort, — tylko ty, droga hrabino, potrafisz dokazywać takich cudów.
— I doskonale się złożyło, panie kawalerze — odparła milady. — Bo czy wiesz, co się tu przygotowuje?
— Nie.
— Jutro lub pojutrze przybędą tu po nią z rozkazem królowej.
— Doprawdy? I któż tu ma przybyć?
— D’Artagnan ze swymi przyjaciółmi.
— Hm! ci ludzie postępują tak, że ostatecznie będziemy zmuszeni posłać ich do Bastylii.
— Dlaczego dotychczas nie uczyniono jeszcze z nimi tego?
— Bo pan kardynał ma do nich jakąś dziwną słabość, której pojąć nie mogę.
— Doprawdy?
— Tak jest.
— A zatem powiedz mu, Rocheforcie, że ci czterej ludzie podsłuchali naszą rozmowę w gospodzie pod „Czerwonym gołębnikiem“; powiedz, że po jego odjeździe jeden z nich wrócił i wydarł mi przemocą dokument, którym mię Jego Eminencya obdarował; powiedz, że to oni właśnie zawiadomili lorda Wintera o mojej podróży do Anglii i usiłowali udaremnić moje posłannictwo, tak samo, jak pokrzyżowali sprawę zapinek dyamentowych; powiedz mu, że z pośród tych czterech ludzi najniewygodniejsi są dla nas dwaj, mianowicie d’Artagnan i Atos, trzeci zaś, Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse, i temu należy darować życie, bo wobec tego, że znamy jego tajemnicę, może on nam być jeszcze użyteczny; czwarty z nich, Portos, jest głupcem, niedołęgą i zarozumialcem, i nie warto się nim zajmować.
— Ależ ci czterej ludzie powinniby w tej chwili brać udział w oblężeniu Rochelli.
— I ja tak sądziłam; ale list, który pani Bonacieux otrzymała od pani de Chevreuse, a który niebacznie mi pokazała, przekonał mię, że wszyscy czterej zdążają tutaj, aby ją zabrać z klasztoru.
— Hm, do licha! co robić?
— Czy kardynał wydał co do mnie jakie polecenia?
— Rozkazał mi odebrać od ciebie wiadomości na piśmie lub ustnie i wracać natychmiast pocztowymi końmi; a gdy otrzyma moje sprawozdanie, zawiadomi cię, co masz czynić dalej.
— Więc mam pozostać tutaj?
— Tutaj lub gdzieśkolwiek w tych stronach.
— Czy nie możesz mię zabrać ze sobą?
— Nie; mam co do tego rozkaz wyraźny. W pobliżu obozu mógłby cię kto poznać, a obecność twoja, rozumiesz to chyba, kompromitowałaby Jego Eminencyę.
— A więc mam oczekiwać tutaj lub gdzieś w pobliżu na dalsze rozkazy?
— Tak, ale muszę wiedzieć, gdzie zamieszkasz, abym mógł cię w każdej chwili odnaleźć.
— Tutaj prawdopodobnie nie będę mogła pozostać na dłużej.
— Dlaczego?
— Nie zapominaj, że mogą tu lada chwila przybyć moi wrogowie.
— To prawda... Ale, jeżeli stąd się ruszysz, ta kobietka wymknie się Jego Eminencyi.
— Ba! — rzekła milady, — zapominasz, że jestem jej najlepszą przyjaciółką.
— Istotnie. A zatem, co się tyczy tej kobiety, mogę powiedzieć kardynałowi...
— Żeby był zupełnie spokojny.
— I to wszystko?
— Kardynał zrozumie już, co to znaczy.
— Domyśli się, że... no, tak. A teraz co mam z sobą uczynić?
— Wracać natychmiast. Zdaje mi się, że wieści, jakie wieziesz, warte są pośpiechu.
— Zepsuł mi się powóz, gdym wjeżdżał do Lilliers.
— Tem lepiej!
— Jakto?
— Bo właśnie potrzebuję twego powozu.
— A jakże ja pojadę?
— Konno.
— Łatwo to powiedzieć... sto osiemdziesiąt mil.
— Czy to tak dużo?
— No, dobrze! więc jakże się mam z tem urządzić?
— Przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi swój powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był bezwzględnie posłuszny.
— Dobrze.
— Masz zapewne przy sobie jakieś pismo kardynała?
— Mam zupełne pełnomocnictwo.
— Pokażesz je zatem przeoryszy i powiesz, że dzisiaj albo jutro przybędą tu wysłańcy, aby mię zabrać, i że powinnam udać się z osobą, która przyjedzie w twojem imieniu.
— Doskonale.
— Nie zapominaj o tem, aby w rozmowie z przeoryszą oskarżać mię jaknajsurowiej.
— A to dlaczego?
— Jestem ofiarą zawziętości kardynała... Muszę przecie pozyskać zaufanie tej małej pani Bonacieux.
— Masz słuszność. Czy dasz mi dla kardynała jakie pisemne sprawozdanie ze swojej misyi?
— Nie. Opowiedziałam ci wszystkie wypadki; pamięć masz dobrą, więc powtórz tylko to, coś słyszał odemnie. Papier łatwo zgubić.
— Bardzo słusznie. Pragnę jeszcze tylko wiedzieć, gdzie cię szukać, abym nie był zmuszony błąkać się po okolicy.
— Prawda.
— Może ci dać mapę okolicy?
— Och! znam te strony doskonale.
— Więc byłaś tu już kiedy?
— Wychowałam się tutaj.
— Doprawdy?
— Jak widzisz, nawet spędzenie dzieciństwa w danej okolicy przydaje się na coś czasami.
— Gdzież więc będziesz na mnie oczekiwała?
— Zaraz ci to powiem; pozwól mi zastanowić się przez chwilę... W Armentières... Ach, tak! najlepiej będzie w Armentières.
— Cóż to jest owo Armentières?
— Jest to małe miasteczko nad rzeką Lys. Wystarczy przeprawić się tylko na drugą stronę rzeki, aby znaleźć się już w obcym kraju.
— Doskonale! Ale przeprawisz się na drugi brzeg chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?
— Oczywiście.
— A jakże się dowiem w takim razie, gdzie jesteś?
— Czy twój lokaj jest ci potrzebny?
— Nie.
— Czy to pewny człowiek?
— Wypróbowanej wierności.
— Pozostaw mi go zatem. Nikt go w tych stronach nie zna, może więc zatrzymać się w miejscu, które opuszczę, i zaprowadzić cię tam, gdzie w danej chwili będę.
— A więc będziesz oczekiwała na mnie w Armentières?
— Tak, w Armentières.
— Napisz mi tę nazwę na kawałku papieru, żebym nie zapomniał. Nazwa miasteczka nie może cię chyba narazić na niebezpieczeństwo, nieprawdaż?
— Któż to wie? Zresztą mniejsza o to — rzekła milady, pisząc nazwę na ćwiartce papieru. — Kompromituję się.
— Dobrze — rzekł Rochefort i, wziąwszy papier z rąk milady, złożył go, a następnie ukrył w kapeluszu. — Zresztą bądź spokojna; uczynię, jak robią małe dzieci: na wypadek zagubienia tej kartki będę podczas podróży powtarzał wypisaną w niej nazwę. Czy to już wszystko?
— Tak sądzę.
— Więc uprzytomnijmy sobie: Buckingham nieżywy lub ciężko ranny; twoja rozmowa z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord Winter uprzedzony o twojej podróży do Portsmouth; d’Artagnana i Atosa wysłać do Bastylii; Aramis jest kochankiem pani de Chevreuse; Portos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać powóz możliwie najrychlej; oddać służącego na twoje rozkazy; przedstawić cię przeoryszy, jako ofiarę kardynała, aby nie powzięła żadnych podejrzeń; Armentières nad brzegiem rzeki Lys. Czy dobrze?
— Doskonale, drogi mój kawalerze! masz cudowną pamięć! Ale prawda! zapamiętaj jeszcze jedno...
— Mianowicie?
— Zauważyłam obok klasztornego ogrodu prześliczny lasek; powiedz przeoryszy, aby pozwoliła mi się tam przechadzać. Kto wie, może będę zmuszona wyjść stąd tylną furtą.
— Myślisz o wszystkiem.
— Ty zaś zapominasz o jednem...
— O czem?
— Zapytać mię, czy nie potrzebuję pieniędzy.
— To prawda. Ile ci potrzeba?
— Daj mi wszystko, co posiadasz.
— Mam około pięciuset pistolów.
— Taką samą sumę posiadam i ja. A mając tysiąc pistolów, można wielu rzeczy dokonać... Więc wypróżniaj kieszenie.
— Oto masz.
— Dobrze! Kiedy odjeżdżasz?
— Za godzinę. Zjem teraz cośkolwiek, a tymczasem poślę po konia na pocztę.
— Wybornie! Żegnam cię więc, kawalerze!
— Żegnam cię, hrabino!
— Poleć mię względom kardynała.
— A ty poleć mię względom szatana.
Milady i Rochefort roześmieli się i pożegnali ze sobą.
W godzinę później Rochefort pędził, co koń wyskoczy, ku Lilliers, a po upływie pięciu godzin przejechał przez Arras.
Czytelnicy nasi wiedzą już, że poznał go w Arras właśnie d’Artagnan i że spotkanie to, rozbudziwszy obawy czterech muszkieterów, stało się nową podnietą do dalszej ich podróży.
Zaledwie wyszedł Rochefort, pani Bonacieux wróciła do pokoju miiady i zastała ją rozpromienioną.
— I cóż? — rzekła. — Stało się zapewne to, czego się obawiałaś; wysłańcy kardynała przybędą po ciebie dzisiaj albo jutro?
— Któż ci to powiedział, moje dziecko? — zapytała milady.
— Słyszałam z własnych ust tego pana.
— Usiądź tu przy mnie — rzekła milady i usadziła panią Bonacieux na krześle.
— Poczekaj jednak; przekonam się, czy kto pod drzwiami nie podsłuchuje.
I podeszła ku drzwiom, otworzyła je, zajrzała w głąb korytarza, a wróciwszy, usiadła obok pani Bonacieux.
— Na co te wszystkie środki ostrożności?
— Zaraz się dowiesz. Otóż rolę swoją odegrał doskonale! — rzekła.
— Kto taki?
— Ten, który się przedstawił przeoryszy, jako wysłannik kardynała.
— Więc on grał tylko rolę wysłannika?
— Tak jest, moje dziecko.
— I ten człowiek nie jest...
— Ten człowiek — przerwała milady, zniżając głos — jest moim bratem.
— Twoim bratem? — zawołała z ciekawością pani Bonacieux.
— Tak. Tobie jednej tylko powierzam tę tajemnicę, moje dziecko; jeżeli wyjawisz ją komukolwiek, zgubisz mię bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.
— Och! Boże mój! Boże!
— Posłuchaj zatem, co się wydarzyło. Brat mój, jadąc tutaj, by mię ratować, przygotowany nawet na uprowadzenie mię stąd siłą, gdyby zaszła tego potrzeba, natknął się w drodze na jadącego tu również po mnie wysłannika kardynała. Podążył więc za nim nieznacznie, a gdy się znaleźli w pustej i odludnej okolicy, natarł na niego ze szpadą w ręku i zażądał wydania sobie papierów. Że jednak wysłannik kardynała stawił opór, brat mój zabił go w tem pustkowiu.
— Och, Boże! — zawołała pani Bonacieux z trwogą.
— Pomyśl, że nie było innego sposobu, gdyż brat mój tu, w klasztorze, postanowił użyć podstępu, zamiast siły. Zabrawszy zabitemu dokumenty, przedstawił się tu, jako wysłannik kardynała, i za parę godzin przyśle tu po mnie powóz, niby z polecenia Jego Eminencyi.
— Pojmuję. I tym powozem stąd wyjedziesz?
— Tak jest. Ale to jeszcze nie wszystko. List, który otrzymałaś, pochodzący rzekomo od pani de Chevreuse, list ten...
— Co? co takiego?
— Jest sfałszowany.
— Ja kto?
— Tak jest; sfałszowany. To zasadzka, urządzona w tym celu, abyś nie stawiała oporu, gdy przyjadą cię zabrać.
— Przecież to sam d’Artagnan przyjedzie tutaj.
— Łudzisz się! D’Artagnan i jego przyjaciele nie mogą opuścić obozu pod Rochellą.
— Skąd wiesz o tem?
— Brat mój napotkał wysłanników kardynała, przebranych za muszkieterów. Mają cię oni wywołać do bramy, a gdybyś poszła, w tej nadziei, że są to twoi przyjaciele, uprowadziliby cię i odwieźli zpowrotem do Paryża.
— Boże mój! tracę zmysły w tym chaosie niepokojów! — wołała pani Bonacieux, chwytając się rękami za głowę, — i oszaleję chyba, jeżeli to potrwa dłużej!
— Ciszej! czy słyszysz?
— Co?
— Tętent konia! to zapewne brat mój odjeżdża... Muszę go jeszcze raz pożegnać.
I mówiąc to, milady otworzyła okno, a następnie dała znak pani Bonacieux, by podeszła ku niej. Młoda kobieta zbliżyła się do okna.
Istotnie był to Rochefort, który w tej właśnie chwili konno opuszczał klasztor.
— Żegnaj, bracie! — zawołała milady.
Kawaler podniósł głowę, a zauważywszy w oknie kobiety, skinął im przyjaźnie ręką i, nie zatrzymując się, popędził galopem.
— Zacny mój Jerzy! — rzekła z udanem rozczuleniem milady, zamykając okno, i na twarzy jej odmalował się smutek oraz wzruszenie.
Usiadła i zamyśliła się, jakgdyby pogrążając się we własnych jedynie troskach.
— Kochana moja! — odezwała się pani Bonacieux, — przepraszam, że ci przerywam. Ale, na miłość Boga, poradź mi, co mam czynić? Masz więcej doświadczenia odemnie; mów, usłucham cię.
— Przedewszystkiem może się mylę — rzekła milady; — może d’Artagnan i jego przyjaciele istotnie spieszą ci na pomoc.
— Och! byłabym najszczęśliwszą w świecie! — zawołała pani Bonacieux; — aż mi się nie chce uwierzyć w takie szczęście!
— Jest to jedynie kwestya czasu, coś w rodzaju wyścigów... kto przybędzie pierwszy. Jeżeli się twoi przyjaciele pospieszą, będziesz uratowana; jeżeli pierwej przybędą zausznicy kardynała, czeka cię zguba.
— O tak! zguba bez ratunku! Więc co czynić? co czynić?
— Byłby jeden sposób, i to nader prosty...
— Jaki? mów!
— Ukryć się w okolicy i z ukrycia przekonać się, kto po ciebie przybywa.
— Ale gdzie się ukryć?
— Och! znajdzie się miejsce! Ja sama zatrzymam się gdzieś niedaleko stąd i będę oczekiwała przybycia mego brata, więc mogę cię zabrać z sobą; ukryjemy się razem i razem będziemy czekały.
— Ależ mnie nie pozwolą stąd nigdzie odjechać! jestem tu niemal więźniem!
— Moja miła! przecież w ich mniemaniu wyjeżdżam na rozkaz kardynała, więc nie mogą chyba posądzić cię, że masz ochotę mi towarzyszyć.
— A więc?
— Więc będzie tak: powóz czeka przed bramą; żegnasz się ze mną i wstępujesz na stopień karety, aby mię uścisnąć po raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztylionowi i ruszymy galopem naprzód.
— A jeżeli przyjedzie d’Artagnan?
— Czyż nie dowiemy się o tem?
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym: odeślemy służącego mego brata do Béthune, a zaręczam ci, że służącemu temu można zaufać; przebierze się on odpowiednio i zamieszka naprzeciwko klasztoru; jeżeli przyjadą wysłannicy kardynała, służący nie ruszy się z miejsca, jeżeli zaś d’Artagnan i jego przyjaciele, przywiedzie ich do nas.
— A czy ich pozna?
— Oczywiście; widywał przecie pana d’Artagnana u mnie w domu.
— Och! jeżeli tak, to wszystko będzie dobrze. Nie oddalajmy się jednak zbytnio z tych okolic.
— Oddalimy się co najwyżej o jakieś siedem lub osiem mil; osiądziemy naprzykład koło granicy, a na wypadek jakiegokolwiek niebezpieczeństwa umkniemy z Francyi.
— A teraz co wypada nam uczynić?
— Teraz jedynie czekać.
— Jeżeliby jednak przyjechali?
— Powóz mojego brata przybędzie tu wcześniej.
— A jeżeli w chwili przybycia powozu będę daleko od ciebie, na obiedzie albo na wieczerzy naprzykład?
— Poradzę ci jedno.
— Co takiego?
— Powiedz poczciwej swej przeoryszy, że prosisz, aby ci pozwoliła jadać razem ze mną, pragniesz bowiem jak najwięcej ze mną przebywać.
— Czy jednak pozwoli na to?
— Przecie niema w tem nic niestosownego.
— Istotnie! w ten sposób nie będziemy się ani na chwilę rozłączały.
— Idź zatem i poproś ją o to. Ja tymczasem przejdę się po ogrodzie, gdyż boli mię głowa.
— A gdzie się spotkamy?
— Tutaj, za godzinę.
— Tutaj, za godzinę. Och! jesteś bardzo dla mnie dobra, i dziękuję ci za to.
— Czyż mogę nie zajmować się twoim losem? Gdybyś nawet nie była tak piękna i miła, czyż nie jesteś bądź-co-bądź kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?!
— Drogi d’Artagnan! Jakże gorąco będę ci wdzięczna za pomoc w połączeniu się z nim!
— Mam nadzieję. A teraz, skoro już wszystko ułożone, chodźmy na dół.
— Więc idziesz do ogrodu?
— Tak jest.
— W takim razie idź najpierw tym korytarzem, a potem zejdź po małych schodkach.
— Dobrze; dziękuję.
I „przyjaciółki“ rozstały się, słodko się do siebie uśmiechając.
Milady mówiła prawdę: głowa ciężyła jej istotnie. Nie zdołała jeszcze uporządkować swych planów, które dotąd kłębiły się w tej głowę chaotycznie. Potrzebowała pozostać samą, aby wprowadzić ład w myślach, a wiedziała z doświadczenia, że wystarczy trochę ciszy i spokoju, by niewyraźne jeszcze pomysły przybrały stanowczą, określoną formę. Najpilniejszem na razie było porwanie pani Bonacieux i umieszczenie jej w bezpiecznem miejscu, aby w razie gwałtownej potrzeby módz posłużyć się nią, jako zakładniczką. A potem?...
Przyszłość przedstawiała się jej niejasno, i milady z pewną obawą myślała o wyniku tego strasznego pojedynku, w który nieprzyjaciele jej wkładali tyleż wytrwałości, co ona zawziętości. Czuła, że zbliża się burza, i dreszcz przebiegał jej ciało na myśl, że burza ta ją właśnie zmieść może z powierzchni ziemi.
Bądź-co-bądź, jak już powiedzieliśmy, na razie uważała za najważniejsze dostać w swe ręce panią Bonacieux. Pani Bonacieux — było to życie d’Artagnana, było to więcej nawet, bo kobietę tę kochał on nad życie; na wypadek zaś niepowodzenia walki z tym młodym człowiekiem stanowiła pani Bonacieux podstawę do układu i niewątpliwą gwarancyę uzyskania dobrych warunków.
Postanowiła zatem milady ostatecznie, że zabierze z sobą panią Bonacieux, ufającą jej najzupełniej, a skoro ukryje się już z nią w Armentières, potrafi ją łatwo przekonać, że d’Artagnan wcale nie przybył do Béthune. Za dwa tygodnie najpóźniej wróci Rochefort, a przez ten czas milady będzie mogła obmyślić plan zemsty na czterech przyjaciołach pani Bonacieux, więc nie znudzi się wcale, mając tak miłe i odpowiednie jej zbrodniczemu charakterowi zajęcie.
Snując zaś swe marzenia, rozpatrywała się milady dokoła, by zapamiętać rozkład ogrodu, jak rozpatruje się wśród terenu przyszłej bitwy dobry wódz, przewidujący zarówno zwycięstwo, jak możliwą klęskę, i z góry przygotowujący, zależnie od powodzenia bitwy, bądź ruch naprzód, bądź odwrót.
Po upływie godziny usłyszała milady słodki głosik, wołający ją po imieniu; była to pani Bonacieux. Dobra przeorysza nie odrzuciła oczywiście jej prośby, i oto pani Bonacieux przyszła właśnie oznajmić o tem milady, proponując jej wspólną wieczerzę.
Gdy wyszły z ogrodu na podwórze, rozległ się na drodze turkot, i jakiś powóz zatrzymał się przed bramą.
Milady przystanęła, nasłuchując.
— Czy słyszysz? — zapytała.
— Tak, słyszę; zajechał jakiś powóz.
— To brat mój przysyła po nas.
— Och, Boże! boję się!
— Odwagi, moja kochana!
W tejże chwili ozwał się dzwonek u furty klasztornej.
— Idź prędko do swego pokoju — rzekła milady do pani Bonacieux; — masz zapewne jakieś klejnoty, które przecie zabierzesz z sobą.
— Mam jego listy — odpowiedziała pani Bonacieux.
— A więc zabierz je i wracaj do mnie. Zjemy coś naprędce, bo może trzeba będzie jechać późno w noc, i nie zawadzi pokrzepić siły.
— Boże wielki! — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersi, — serce bije mi tak gwałtownie, że nie mogę postąpić kroku.
— Odwagi! odwagi! Pomyśl tylko, że za kwadrans będziesz wolna! pomyśl, że wszystko to robisz dla niego!
— Och, tak! dla niego! Ta jedna myśl dodaje mi siły. Za chwile wrócą.
Gdy pani Bonacieux poszła do siebie, milady skoczyła szybko do swego pokoju, a zastawszy tam już służącego Rocheforta, wydała mu odpowiednie rozkazy. Miał czekać przed bramą. Gdyby przypadkiem pojawili się muszkieterowie, miał popędzić konie, objechać klasztor dookoła i oczekiwać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku, dokąd milady dostałaby się pieszo, przebiegłszy przez ogród klasztorny. Jeżeliby jednak muszkieterowie nie nadjechali, wszystko miało się odbyć wedle pierwotnego planu: pani Bonacieux wejdzie do powozu pod pozorem pożegnania się z nią i wówczas zostanie porwana.
Ostatnie te polecenia służącemu wydawała milady w chwili, gdy pani Bonacieux weszła do jej pokoju. Zadała mu też kilka pytań, dotyczących powozu. Była to kareta, zaprzężona w trzy konie, z pocztylionem na koźle; służący Rocheforta miał jechać konno przodem, jako kuryer. A pytania te i polecenia w obecności pani Bonacieux miały również na celu odwrócenie wszelkich jej podejrzeń, których jednak milady wcale niepotrzebnie obawiała się, gdyż pani Bonacieux nazbyt była prawa, by podejrzywać kogoś o tak niesłychaną przewrotność; zresztą nazwisko hrabiny Winter, zasłyszane z ust przełożonej, było jej najzupełniej nieznane, i nie przypuszczała, by ta kobieta zdolna była jakiś wpływ wywrzeć na jej życie.
— Jak widzisz, wszystko gotowe — rzekła milady, skoro służący wyszedł z pokoju. — Przeorysza nie domyśla się niczego i sądzi, że to kardynał przysyła po mnie. Służący poszedł wydać ostatnie zarządzenia. Zjedz teraz cośkolwiek, napij się trochę wina, i jedźmy.
— Tak! — powtórzyła odruchowo pani Bonacieux, — jedźmy!
Milady wskazała jej krzesło obok siebie, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia.
— Spojrzyj, wszystko nam sprzyja: zapada już noc; o świcie przybędziemy do naszego schronienia, i nikt nie potrafi odgadnąć, gdzie się znajdujemy. Tylko odwagi! Zjedz cośkolwiek.
Pani Bonacieux zjadła odruchowo kilka kęsków i umoczyła usta w kieliszku z winem.
— No, śmiało! — rzekła milady, podnosząc swój kieliszek, — rób tak, jak ja.
W chwili jednak, gdy milady zbliżała go do ust, ręka jej zatrzymała się nagle w powietrzu; wrażliwych jej uszu dobiegł z gościńca jakby tętent, na razie odległy, stopniowo zaś zbliżający się ku klasztorowi, — po chwili zaś wydało jej się, że słyszy nawet rżenie koni.
Odgłos ten spłoszył jej wesołość, tak, jak huk piorunu budzi człowieka z rozkosznego snu; zbladła i podbiegła ku oknu. Pani Bonacieux powstała również i drżąc oparła się o krzesło, aby nie upaść.
Jeźdźców nie było jeszcze widać, ale tętent koni zbliżał się coraz wyraźniej.
— Boże mój! — rzekła pani Bonacieux, — kto to jedzie?...
— Przybywają albo nasi przyjaciele, albo też wrogowie — odparła milady ze strasznym spokojem. — Nie pokazuj się w oknie; powiem ci, co zobaczę.
Pani Bonacieux stała blada, milcząca, nieruchoma, jak posąg.
Tętent stawał się coraz głośniejszym, i jedynie z powodu zakrętu drogi nie można było jeszcze zobaczyć jeźdźców.
Milady, w najwyższem podnieceniu oczekująca ukazania się ich na zakręcie drogi, ujrzała nareszcie po chwili ich kapelusze z galonami i rozwiane wichrem pióropusze; naliczyła dwóch, potem pięciu, w końcu ośmiu jeźdźców; jeden z nich wyprzedzał innych o dwie długości konia.
Milady wydała stłumiony okrzyk: w przodującym jeźdźcu poznała d’Artagnana.
— Och! Boże mój! Boże! — wołała pani Bonacieux. — I cóż? kto jedzie?
— Mundury gwardyi pana kardynała! Mierna ani chwili do stracenia! — krzyknęła milady. — Uciekajmy!
— Tak! uciekajmy! — powtórzyła pani Bonacieux.
Ale przestrach tak ją przykuł do miejsca, że nie mogła postąpić ani kroku; nogi uginały się pod nią.
— Chodź! chodź! — krzyczała milady, usiłując pociągnąć młodą kobietę za ramię. — Możemy jeszcze uciec przez ogród; mam klucz. Ale spieszmy się, bo za pięć minut będzie już zapóźno!
Pani Bonacieux postąpiła dwa kroki i upadła na kolana.
Milady usiłowała ją podnieść, chcąc wynieść ją na rękach, lecz nie mogła poradzić.
W tej chwili rozległ się turkot powozu, i jednocześnie huknęły dwa czy trzy strzały.
— Po raz ostatni cię pytam, czy chcesz iść ze mną? — wołała milady.
— Och, Boże! mój Boże! Widzisz przecie, że brak mi sił, że nie mogę postąpić kroku... Uciekaj sama.
— Ja miałabym uciec sama?! zostawić cię tutaj? Nie! nigdy! — wołała milady.
Nagle wyprostowała się, i groźny błysk rozświetlił jej oczy; podbiegła do stołu i, niepostrzeżenie wsypawszy w kieliszek pani Bonacieux ze swego pierścienia różowe ziarnko, które rozpuściło się natychmiast, ujęła pewną ręką kieliszek i rzekła do nieszczęsnej pani Bonacieux:
— Pij! to wino doda ci sił!
Przytknęła kieliszek do ust młodej kobiety, która odruchowo go wypiła.
— Och! nie w ten sposób zamierzałam się zemścić! — rzekła milady z piekielnym uśmiechem, stawiając kieliszek na stole. — Ale trudno! trzeba czynić to, co można...
I rzekłszy to, wybiegła z pokoju.
Pani Bonacieux patrzyła na oddalającą się, nie mogąc sama z braku sił postąpić ani kroku, i miała wrażenie człowieka, który śni, że go ścigają, i nadaremnie próbuje ruszyć się z miejsca.
Po chwili straszna wrzawa powstała przy bramie. Pani Bonacieux oczekiwała, że milady powróci lada chwila, lecz oczekiwała napróżno. Zimny pot zrosił jej rozpalone czoło, gdy usłyszała zgrzyt otwierających się żelaznych krat, a następnie odgłos licznych kroków i brzęk ostróg na schodach; wśród rozgwaru zaś zbliżających się ludzi rozróżniła wyraźnie swe imię, a wymawiał je znany jej dobrze głos ukochanego.
Poskoczyła radośnie w kierunku drzwi, wołając:
— D’Artagnanie! tyś tutaj?
W tejże chwili drzwi wyskoczyły raczej z zawias, niż otwarły się, i kilku ludzi wbiegło do pokoju. Pani Bonacieux padła na krzesło, nie mogąc się już utrzymać na nogach.
D’Artagnan rzucił na ziemię dymiący jeszcze pistolet, który trzymał w ręku, i padł na kolana przed ukochaną. Atos zatknął pistolet za pas, a Portos i Aramis, trzymający obnażone szpady, schowali je do pochew.
— Och! d’Artagnanie! drogi d’Artagnanie! przybywasz nareszcie! nie zawiodłeś mię!
— Tak, Konstancyo! jesteśmy nareszcie razem!
— Och! a ona mówiła ciągle, że nie przybędziesz... Zaczęłam już rozpaczać... Nie chciałam uciekać... Och! jakże dobrze uczyniłam! jakże jestem szczęśliwa!
Usłyszawszy słowo „ona“, Atos, który usiadł był na krześle, zerwał się nagle na równe nogi.
— Ona? co za „ona“? — pytał d’Artagnan.
— Moja towarzyszka... przyjaciółka, która chciała mię ocalić przed mymi prześladowcami... Niema tu już jej; uciekła, bo w przestrachu wzięła was za gwardzistów kardynała.
— Jaka przyjaciółka? — zawołał d’Artagnan, blednąc bardziej niemal od białych welonów swej kochanki, — o jakiej tdwarzyszce mówisz?
— O tej, której powóz stał przed bramą... która mi powiedziała, że była twoją przyjaciółką, d’Artagnanie... której opowiadałeś wszystkie moje cierpienia...
— Jej nazwisko? jej nazwisko, na Boga!? czy nie znasz jej nazwiska? — wołał d’Artagnan.
— Zaraz... słyszałam je... zaraz... Ale to dziwne... Och, Boże! w głowie mi się kręci... ciemno mi w oczach...
— Chodźcie tu, przyjaciele! — zawołał d’Artagnan. — Patrzcie! ręce ma lodowato-zimne... mdleje... Wielki Boże! traci przytomność!
Podczas gdy Portos wolał o pomoc, Aramis podszedł do stołu, by wziąć szklankę wody. Ale zatrzymał się, zauważywszy straszny wyraz twarzy Atosa, który z włosem zjeżonym stał przed stołem i rozszerzonemi przerażeniem źrenicami wpatrywał się w jeden z kieliszków. Zrodziło się w nim straszne podejrzenie...
— Nie! — szeptał, — to niemożliwe! Bóg nie dopuściłby podobnej zbrodni!
— Wody! — wołał d’Artagnan, — dajcie mi tu wody!
— Nieszczęśliwa! nieszczęśliwa! — szeptał Atos złamanym głosem.
Pani Bonacieux pod wpływem pocałunków d’Artagnana otwarła na chwilę oczy.
— Odzyskuje przytomność! — wołał d’Artagnan. — Boże, dzięki ci!
— Pani! — zwrócił się do niej Atos, — powiedz mi, na Boga! kto pił z tego próżnego kieliszka?
— Ja... — odpowiedziała młoda kobieta słabnącym głosem.
— A kto nalewał ci wino?
— Ona.
— Co za „ona“?
— Ach! przypominam sobie teraz — odparła pani Bonacieux; — hrabina Winter...
Czterej przyjaciele jednogłośnie powtórzyli z przerażeniem to nazwisko, lecz głos Atosa górował ponad innymi.
Tymczasem piękne lica pani Bonacieux poczęły sinieć, i porwały ją straszne boleści; dysząc ciężko, upadła w ramiona Portosa i Aramisa.
D’Artagnan z niedającą się opisać rozpaczą pochwycił Atosa za rękę.
— Jakto!? — rzekł, — przypuszczasz...
Łkanie zatamowało mu głos w krtani.
— Przypuszczam wszystko — odparł Atos, zagryzając do krwi wargi, aby powstrzymać jęk, który mu się gwałtem chciał wydrzeć z piersi.
— D’Artagnanie! d’Artagnanie! — wołała z wysiłkiem pani Bonacieux, — gdzie jesteś? Nie odchodź odemnie! widzisz, że umieram!
D’Artagnan puścił rękę Atosa, którą trzymał jeszcze w zaciśniętych dłoniach, i podbiegł do konającej.
Piękną jej twarzyczkę wykrzywiło cierpienie; szklane oczy patrzyły, nie widząc; konwulsyjne drżenie wstrząsało całem jej ciałem; na czoło wystąpił pot kroplisty.
— Na miłość Boską! biegnijcie! wołajcie o pomoc! Portosie, Aramisie!
— To daremne — rzekł Atos. — Gdy ona poda komu truciznę, niema już odtrutki.
— Ach! ratujcie mię! — szeptała pani Bonacieux, poczem, zebrawszy resztę niknących sił, ujęła w ręce głowę d’Artagnana, ogarnęła twarz jego takiem spojrzeniem, jakgdyby w niem całą swą duszę zawarła, i z łkaniem przycisnęła wargi do jego ust.
— Konstancyo! Konstancyo! — wołał d’Artagnan.
Z ust pani Bonacieux wybiegło westchnienie i musnęło usta d’Artagnana... Była to czysta, kochająca dusza tej kobiety, wznosząca się ku niebiosom.
D’Artagnan trzymał przez chwilę w ramionach już tylko stygnące zwłoki, poczem straszny jęk wydarł mu się z piersi, i nieszczęsny młodzieniec upadł obok ciała swej ukochanej, prawie taksamo blady i zmartwiały, jak ona.
Portos płakał, Aramis wzniósł groźnie pięść ku niebu, Atos przeżegnał się.
W tej właśnie chwili stanął w drzwiach jakiś człowiek, a rozejrzawszy się wśród obecnych, rzekł:
— Nie omyliłem się; wszak to pan d’Artagnan i trzej jego przyjaciele, panowie Atos, Portos i Aramis.
Ci, których nazwiska wymieniono, spojrzeli na nieznajomego ze zdziwieniem, gdyż wydawało się im, że go już kiedyś widzieli. On zaś, popatrzywszy na zwłoki pani Bonacieux i na omdlałego przy nich d’Artagnana, dodał:
— Przybyliście tu panowie zapewne w tym samym, co i ja, celu, mianowicie w poszukiwaniu kobiety, która niewątpliwie musiała przejść tędy, gdyż... widzę tu trupa.
Trzej przyjaciele stali w milczeniu, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i w jakich okolicznościach widzieli nieznajomego, gdyż bez wątpienia głos i oblicze jego było im znane, — on zaś mówił dalej:
— Panowie! ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który prawdopodobnie dwukrotnie zawdzięcza wam życie, muszę sam przypomnieć wam moje nazwisko. Jestem lord Winter, szwagier tej właśnie kobiety, która śmiercią znaczy ślady swoje.
Trzej przyjaciele z wyrazem zdziwienia powitali go ukłonem, Atos zaś, podszedłszy, podał mu rękę:
— Witaj, milordzie! — rzekł. — Więc idziesz razem z nami?
— Wyjechałem z Portsmouth w pięć godzin po niej — opowiadał lord Winter; — przybyłem do Boulogne o trzy godziny zapóźno; w Saint-Omer wyprzedzała mię tylko o dwadzieścia minut; wreszcie w Lilliers straciłem jej ślady. Jechałem na los szczęścia, gdy ujrzałem was, pędzących, co koń wyskoczy, przyczem poznałem pana d’Artagnana. Wołałem na was, ale nie odpowiedzieliście mi; chciałem podążyć za wami, ale koń mój był nazbyt zmęczony i nie mógł dorównać wam w biegu... A jednak, mimo całego pośpiechu, przybyliście tu zapóźno!
— Jak pan widzisz — rzekł Atos, wskazując lordowi zwłoki pani Bonacieux i obok nich zemdlałego d’Artagnana, którego Portos i Aramis usiłowali ocucić.
— Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord Winter.
— Nie. Na szczęście, d’Artagnan zemdlał tylko.
W tejże chwili d’Artagnan otworzył oczy, i pierwsze jego spojrzenie padło na zwłoki zmarłej. Wyrwał się z rąk Portosa i Aramisa i rzucił się, jak szaleniec, na ciało ukochanej.
Atos powolnym krokiem podszedł do przyjaciela, uścisnął go czule, a gdy d’Artagnan załkał gwałtownie, rzekł do niego z powagą:
— Bądź mężnym, przyjacielu! Kobiety opłakują zmarłych; obowiązkiem mężczyzn jest pomścić ich!
— Istotnie, masz słuszność! — odrzekł d’Artagnan. — I jeżeli mamy ją pomścić, gotów jestem iść z tobą.
Atos, skorzystawszy z rozbudzenia się energii w swym nieszczęsnym przyjacielu, którego nadzieja pomsty natchnęła nowemi siłami, skinął na Portosa i Aramisa, aby poszli po przeoryszę.
Ci spotkali ją na korytarzu, drżącą i wylękłą wypadkami, a gdy jej opowiedzieli o śmierci pani Bonacieux, przywołała natychmiast kilka zakonnic, które, wbrew regule klasztornej, pomimo obecność; pięciu mężczyzn, weszły do pokoju.
— Pani! — rzekł Atos, — polecamy pobożnym twym staraniom ciało tej nieszczęśliwej kobiety. Była ona aniołem na ziemi, zanim jako anioł dostała się do nieba. Pochowajcie ją, jak siostrę klasztorną. Wrócimy tu kiedyś pomodlić się na jej grobie.
D’Artagnan ukrył twarz na piersi Atosa i wybuchnął płaczem.
— Płacz! — rzekł Atos, — płacz, przyjacielu o pełnem miłości, młodości i życia sercu! Och! jakżebym ja pragnął módz tak zapłakać, jak ty płaczesz!
I wielki ten swą mocą człowiek, który sam wiele wycierpiał, wyprowadził młodzieńca, troszcząc się o niego, jak ojciec, pocieszając go, jak kapłan, a za nim wyszli dwaj przyjaciele i lord Winter, poczem wszyscy pięciu w towarzystwie czterech służących, którzy wiedli konie za uzdy, podążyli ku miastu Béthune i zatrzymali się przed pierwszą napotkaną gospodą.
— Czy nie udamy się w pościg za tą kobietą? — pytał d’Artagnan.
— Później — odrzekł Atos. — Przedtem muszę załatwić jeszcze pewne sprawy.
— Wymknie się nam — biadał młody Gaskończyk, — wymknie się nam, i to z twojej przyczyny.
— Bądź o to spokojny, że ją dościgniemy — oświadczył Atos; — przyjmuję za to na siebie całą odpowiedzialność.
D’Artagnan tak bardzo ufał słowu swego przyjaciela, że pochylił głowę i, nic nie mówiąc, wszedł do gospody. Portos i Aramis spojrzeli na siebie, nie pojmując tej pewności Atosa, lord Winter zaś przypuszczał, że zapewnienie to ma na celu złagodzenie boleści d’Artagnana.
— A teraz, panowie — rzekł Atos, skoro się upewnił, że w gospodzie jest pięć wolnych pokoi, — pozostawmy d’Artagnana w samotności i spokoju; niech wypłacze swój smutek i niech się snem zasili. Co do reszty, możecie być spokojni; odpowiadam za wszystko.
— Zdaje mi się jednak — ozwał się lord Winter, — że, skoro mamy coś przedsiębrać przeciwko hrabinie, należy to przedewszystkiem do mnie, gdyż jest ona moją bratową.
— Raczej do mnie — odparł Atos, — jest bowiem moją żoną.
Lord Winter popatrzył na Atosa takim wzrokiem, jakby go posądzał o utratę zmysłów, Portos zaś i Aramis spojrzeli po sobie, przejęci grozą spokoju, z jakim przyjaciel ich wyznał tę tajemnicę wobec barona, — tylko d’Artagnan uśmiechnął się, zrozumiawszy, iż Atos musi być pewny swej pomsty, skoro tę tajemnicę wyjawił.
— Idźcie tedy, panowie, każdy do swego pokoju — dodał Atos — i pozwólcie mi działać; jako mąż, mam niezaprzeczone prawo do porachunku z tą kobietą. D’Artagnanie, jeżeli nie zgubiłeś jeszcze, daj mi ten papier, który wypadł z kapelusza twego tajemniczego nieznajomego; wypisana jest tam nazwa jakiejś miejscowości...
— Ach! pojmuję — rzekł d’Artagnan; — ta nazwa wypisana została jej ręką...
— Tak jest — oświadczył Atos. — To dowód, że Bóg jest na niebie!