Villette/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Villette |
Rozdział | Chmury |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Villette |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Nie było tak jednakże dla wszystkich. I cóż z tego? Niech się stanie wedle woli Jego, jak na pewno stanie się, niezależnie od tego, czy przyjmiemy wyroki Jego z rezygnacją i pokorą, czy nie. Ten stan rzeczy jest wynikiem impulsu twórczego; siła potęg widzialnych czy niewidzialnych, poruczone ma sobie spełnienie tego zadania. Musi być dany wzór życia, jakie ma nastąpić. Próba ta wypisana być musi, o ile zajdzie tego potrzeba, krwią i ogniowymi zgłoskami. Ogniem i krwią kreślimy kronikę dziejów poprzez wszechświat cały. Ogniem i krwią znaczone są ich ślady we własnym naszym życiu. Człowieku cierpiący, nie przerażaj się nadmiernie grozą palącej tej oczywistości. Znużony wędrowcze, opasz mocniej twoje biodra, ufnie skieruj wzrok swój ku górze i maszeruj odważnie przed siebie w dalszym ciągu. Pielgrzymi i bracia żałobnicy, złączcie się w zespół przyjacielski. Ciemne dla większości spośród nas ścielą się drogi nasze poprzez dzikie pustkowie tego świata: oby kroczenie nasze po nich było równe i stanowcze. Niech krzyż, jaki dźwigamy, służy nam za sztandar; za kij pielgrzymi, jako za podporę naszą, mamy obietnicę Tego, którego „słowo jest wypróbowane, którego drogi i sposoby są doskonałe“; naszą obecną nadzieją jest przezorność Tego, „kto darzy nas tarczą zbawienia, Tego, czyja dobroć czyni ludzi wielkimi; ostateczną siedzibą naszą łono Tego, który przebywa na wyżynie niebios“; nagrodą, wieńczącą — gloria wiekuista i bezmierna. Wiedźmy żywot nasz tak, abyśmy mogli uzyskać ją: znośmy trudy i przeciwności, jako dobrzy żołnierze, dokończmy naszego biegu i zachowajmy wiarę, że w ostatecznym wyniku wyjdziemy z tych zapasów czymś więcej jeszcze niż zwycięzcami. „NIE UMRZEMY!“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pewnego poranka czerwcowego byłyśmy wszystkie zgromadzone w klasie w oczekiwaniu na wykład literatury. Wybiła godzina, spodziewałyśmy się przyjścia profesora.
Uczennice pierwszego oddziału siedziały wyjątkowo spokojnie i cicho; przepisane na czysto i przygotowane na lekcję wypracowania leżały w pogotowiu przed nimi, starannie przewiązane wstążeczkami, aby profesor, przebiegając pośpiesznie od pulpitu do pulpitu, mógł od razu pozbierać wszystkie. Był już lipiec, poranek wyjątkowo piękny, oszklone, szeroko otwarte drzwi dawały wolny przystęp rzeźwiącemu wietrzykowi, pod którego tchnieniem kołysały się rosnące przy oknach rośliny, pochylając główki, zaglądając do wnętrza, zdając się naszeptywać jakieś wieści.
Monsieur Emanuel nie zawsze bywał ściśle punktualny, nie dziwiłyśmy się też jego opóźnieniu, zaskoczone, natomiast, byłyśmy, kiedy drzwi z kurytarza otworzyły się wreszcie i, zamiast niego, wbiegającego, jak zwykle, pośpiesznym, ożywionym krokiem, weszła spokojna, opanowana Madame Beck.
Podszedłszy do katedry, zajmowanej zazwyczaj przez Monsieur Paula, stanęła przed nią, opięła się szczelniej lekkim, okrywającym jej ramiona szalem i, utkwiwszy wzrok w klasę, zaczęła mówić przyciszonym, zupełnie jednak zrównoważonym głosem;
— Dzisiejszego rana nie odbędzie się wykład literatury.
Po dwuminutowej przerwie nastąpiła druga część przemówienia:
— Wykłady te będą prawdopodobnie zawieszone na przeciąg tygodnia. Tyle czasu co najmniej będę zmuszona poświęcić na wyszukanie odpowiedniego zastępcy Monsieur Emanuela. Na razie będzie zadaniem naszym zająć w sposób pożyteczny te niewypełnione godziny.
— Profesor wasz, moje panie — dodała — zamierza w odpowiednim momencie i w odpowiedni sposób pożegnać się z wami. W tej chwili nie ma czasu na to. Przygotowuje się do dalekiej, długotrwałej podróży. Nagły, nader ważny obowiązek powołuje go na miejsce bardzo odległe od Labassecour. Postanowił opuścić Europę na czas nieokreślony. On sam zresztą, zechce na pewno opowiedzieć wam o tym coś więcej. Zamiast wysłuchania wykładu profesora Emanuela, poświęcicie, moje panienki, tę godzinę na czytanie po angielsku pod kierunkiem Mademoiselle Lucy.
Skłoniła głowę w dostojnym ukłonie, otuliła się szczelniej fałdami swojego szala i wyszła z pokoju szkolnego.
Zapadło głębokie milczenie. Po chwili przyciszony szept i niezwykły odgłos pochlipywania rozległ się w klasie. Wyraźne dla mnie było, że niektóre z uczennic płaczą...
Minęło kilka minut. Wzmogły się szmery, szepty, tu i owdzie odgłosy łkań. Uświadomiłam sobie nagle, że jest to niedopuszczalne rozluźnienie dyscypliny, rodzaj wzrastającego bezładu, jak gdyby dziewczęta poczuły brak kierowniczej żelaznej ręki, brak zwykłej surveillance. Przyzwyczajenie i stałe wdrażanie do obowiązku nakazały mi opanować szybko sytuację, przybrać zwykły surowy ton i dzięki temu doprowadzić klasę do normalnego stanu, przywrócić ład i ciszę. Na lekturę angielską obrałam ustęp dość długi i wymagający poważniejszego skupienia. Czytanie zajęło dziewczętom cały ranek. Przypominam sobie, że wyraźnie zniecierpliwiły mnie te spośród uczennic, które łkaniem przyjęły wiadomość o wyjeździe Monsieur Emanuela. Wiedziałam, że ich wzruszenie nie miało głębszego źródła ani znaczenia: było raczej wybuchem histerycznym. Powiedziałam im to bez ogródek, nie szczędząc ich bynajmniej. Nieomal wyśmiałam je. Byłam surowa i bezwzględna. W rzeczywistości nie byłam w stanie znieść ich łez, ani odgłosu ich łkania. Jedna zwłaszcza z dość ograniczonych, nieomal zupełnie tępych dziewcząt nie przestawała szlochać, kiedy inne uspokoiły się już od dawna. Nieuchronna konieczność dopomogła mi, każąc zwrócić się do niej w taki sposób, aby nie śmiała już dłużej pozwalać sobie na nieopanowane demonstrowanie swoich uczuć i musiała pokonać za wszelką cenę wstrząs, jakiego doznała.
Miałaby ona najzupełniejsze prawo i słuszność nienawidzieć mnie, gdyby nie to, że, po skończonej lekcji, w momencie, kiedy wszystkie uczennice wychodziły z klasy, kazałam jej pozostać, a po ich odejściu, zrobiłam to, czego nie robiłam dotychczas nigdy i wobec nikogo: przytuliłam dziewczątko do mojego serca i ucałowałam je w oba policzki. Uległszy jednak nagłemu temu popędowi, wysunęłam ją pośpiesznie na kurytarz, zwłaszcza, że po dokonanym wysiłku uspokojenia się, rozczulona moim upieszczeniem jej, rozszlochała się jeszcze rozpaczliwiej niż poprzednio.
Starałam się mieć wypełnioną obowiązkami każdą minutę tego dnia, chętnie też przesiedziałabym przy pracy do rana, gdyby wolno było mieć zapalone światło. Noc przyniosła mi w istocie ciężkie chwile, które pozostawiły na mojej twarzy aż nadto wyraźne ślady, źle oczywiście uzbrajające mnie do znalezienia się nazajutrz wobec nieznośnej paplaniny uczennic i nauczycielek. Jak należało spodziewać się, krążyły wszystkie rozmowy dokoła niezwykłej nowiny. Pierwszej chwili zaskoczenia towarzyszyło jeszcze zachowanie pewnej powściągliwości: rychło jednak uporały się dziewczęta z chwilowym wzruszeniem; wszystkie usta otworzyły się, obrotne języki zostały puszczone w ruch; nauczycielki, uczennice, służące nawet, wymieniały raz w raz imię Monsieur Emanuela. Jakto, on, którego związek ze szkołą datował od pierwszej chwili jej powstania, miałby nagle wycofać się z niej zupełnie?! Dziwne! Niepojęte! Nikt nie był w stanie zrozumieć tego.
Tyle, tak namiętnie, tak długo i tak często wałkowały tę sprawę na wszystkie strony i sposoby, że z całej tej niepowstrzymanej lawiny ich słów zaczęły wreszcie wyłaniać się pewne bliższe szczegóły. Trzeciego dnia mniej więcej usłyszałam, że ma on odpłynąć za tydzień jakoby, a nadto, że celem jego podróży są Indie Zachodnie. Spojrzałam na twarz i oczy Madame Beck, szukając w nich zaprzeczenia, lub przeciwnie, potwierdzenia tej wiadomości; usiłowałam wyczytać z jej twarzy, z jej rysów właściwą prawdę, nie uchyliła mi jednak ani rąbka jej poza tym, co było w danym wypadku banalne bez znaczenia. — Rozstanie się z nim — deklamowała patetycznie — jest dla niej olbrzymią stratą. Nie ma pojęcia w jaki sposób wypełni tę dotkliwą lukę. Tak jest zżyta ze swoim krewniakiem, który stał się jej prawą ręką! Jak poradzi sobie bez niego? Była zrazu bardzo przeciwna jego wyjazdowi, Monsieur Paul przekonał ją jednak, że wzywa go obowiązek, wobec czego zmuszona jest poddać się nieubłaganej konieczności.
Powiedziała to wszystko publicznie, w klasie, a potem powtórzyła przy obiedzie, mówiąc o tym głośno z Zélie St. Pierre.
— Dlaczego miałoby to być jego obowiązkiem? — mogłam ją zapytać. Miałam szczerą ochotę, a nawet zamiar przyłapać ją nagle, w momencie, kiedy spokojnie przechodziła obok mnie w klasie, wyciągnąć ku niej rękę, przytrzymać ją i rzec: — „Niech pani powie nam dlaczego obowiązkiem jego jest iść na wygnanie?“ — Ale Madame zwracała się do coraz innej nauczycielki, nie spojrzawszy ani razu na mnie, jak gdyby nie przypuszczała wcale, aby rzecz ta mogła obchodzić i mnie także.
Dni mijały. Nie mówiono już nic o przyjściu Monsieur Emanuela, aby pożegnać się z nami; nikt zresztą nie pytał o to, czy przyjdzie czy nie, nikt nie zdradzał zaniepokojenia, ani zgnębienia, że mógłby odjechać, nie przemówiwszy do nas, nie zobaczywszy się raz jeszcze z nami; przez cały czas nieustannej paplaniny na jego temat, nie potrącono ani razu o ten najżywotniejszy punkt. Co się tyczy Madame, miała ona oczywiście możliwość widywania go i mówienia mu wszystkiego, co miała mu do powiedzenia. Cóż więc mogło ją obchodzić, czy ukaże się on raz jeszcze wśród nas, w klasie?
Tydzień miał się ku końcowi. Oznajmiono nam, że data wyjazdu profesora ustalona jest na ten a ten dzień, że celem jego podróży jest „Gwadelupa“, a właściwie połączona z nią wąskim przesmykiem „Basse-Terre“. Na te dalekie wyspy, powoływać go miały rzekomo sprawy jego przyjaciół; nie jego własne. O tym byłam i ja najmocniej przekonana.
„Basse-Terre i Gwadelupa“. Mało sypiałam w tym okresie, a ilekroć zdrzemnęłam się, budziło mnie wnet nagłe wzdrygnięcie się, wydawało mi się bowiem, że słowa „Basse-Terre“ i „Gwadelupa“ zostały przez kogoś głośno wypowiedziane tuż nad moją poduszką, lub też przebiegały poprzez ciemność przede mną i dokoła mnie czerwonymi fioletowymi skrętami świetlnymi.
Wiedziałam, że nie ma żadnej rady ani pomocy na to co czułam, czy mogłam jednak nie odczuwać? Monsieur Emanuel był bardzo serdeczny dla mnie ostatnio; z każdą godziną stawał się lepszy i serdeczniejszy. Miesiąc już upłynął od owego dnia porozumienia się naszego na punkcie odrębności naszych zapatrywań na kwestie teologiczne i przez cały ten czas nie było pomiędzy nami żadnych tarć ani sporów. Ani też nie był spokój, jaki pomiędzy nami zapanował, zimnym wynikiem rozejścia się naszych dróg. Przychodził częściej i rozmawiał ze mną dłużej i obszerniej, aniżeli przed tym; spędzał ze mną całe godziny w nastroju łagodnie ukojonym, z pogodą w oku i miłym zrównoważeniem w sposobie bycia. Zaczęliśmy poruszać w rozmowach naszych miłe tematy: wypytywał mnie o plany moje i zamierzenia na przyszłość, a ja zwierzałam mu się z wszystkiego. Musiałam na jego żądanie powtarzać mu niejednokrotnie jakie mam zamiary, mimo że nazywał je rojeniami Alnasara. Nie było już pomiędzy nami żadnych zgrzytów; wzajemne nasze porozumienie zostało ustalone i pogłębione; serca nasze wypełniały uczucia zespolenia się i nadziei; wzajemne przywiązanie, głęboki szacunek i wzrastająca ufność umocniły zadzierzgnięte pomiędzy nami obojgiem więzy łączności.
Jaki spokój niezmącony panował na wykładach, których udzielał mi w dalszym ciągu. Nie było już szydzenia z mojego „intelektu“, nie było gróźb wystawiania mnie na publiczny egzamin; milczące uznanie, życzliwy kierunek, światła, wyrozumiała pomoc i łagodne wybaczanie — przy powstrzymywaniu się od głośnych pochwał — mile zastąpiły dawne zawistne szyderstwa i jeszcze bardziej zawistne namiętne zachwyty. Długie chwile przesiadywał czasem bez słowa, a kiedy zapadający zmierzch czy inne obowiązki zmuszały nas do rozstania, odchodził, szepcąc: — „Il est doux le répos! Il est précieux, le calme bonheur!“[1]
Pewnego wieczora, nie dalej niż przed dziesięcioma dniami, kiedy przechadzałam się po mojej alejce, podszedł do mnie i ujął mnie za rękę. Podniosłam oczy, aby spojrzeć na niego, sądziłam bowiem, że chce zwrócić na coś moją uwagę.
— Bonne petite amie! — rzekł łagodnie — douce consolatrice![2] — Ale pod wpływem dotknięcia jego ręki i słów jego, zrodziło się w moim sercu nowe uczucie, powstała dziwna myśl. Czy możliwe, aby stawał się on dla mnie czymś więcej, aniżeli przyjacielem, tylko, niż bratem? Czy wyraz jego twarzy zdradza uczucie silniejsze niż braterstwo i przyjaźń?
Jego wymowne spojrzenie zdradziło coś więcej jeszcze, jego ręka pociągnęła mnie ku sobie, wargi jego, mające wypowiedzieć myśl jego, poruszyły się. Nie, nie teraz. W mrok alejki wdarła się przeszkoda: podwójna i podwójnie złowroga — przed nami, jak gdyby spod ziemi, wyrosły dwie postaci — kobiety i księdza: Madame Beck i Père-Silasa.
Nie zapomnę nigdy wyglądu Ojca-Silasa. Pierwszym jego odruchem na widok pochwyconego na gorącym uczynku przejawu żywszego uczucia, było dziwne Jean Jacques‘owskie podniecenie, wnet potem wszakże przyćmiła je śledziennicza zazdrość księża. Przemówił do mnie z namaszczeniem. Na wychowanka swojego rzucił spojrzenie surowe. Co się tyczy Madame Beck, nie dostrzegła oczywiście, — nic-nic, mimo że kuzyn jej nie wypuszczał w jej obecności z uścisku ręki heretyckiej cudzoziemki, nie pozwalając jej wycofać się i, wręcz przeciwnie, przytrzymując ją mocniej jeszcze.
Nagłe oznajmienie o wyjeździe, jakie nastąpiło po wszystkich tych wydarzeniach, uderzyło mnie zrazu jako rzecz nieprawdopodobna. Trzeba było dopiero częstego powtarzania tej wiadomości i uwierzenia w nią stu pięćdziesięciu osób dokoła mnie, aby zmusić i mnie wreszcie do uwierzenia w nią. Tydzień daremnego wyczekiwania wypełniony pustką spopielałych do cna dni, podczas których nie otrzymałam od niego ani jednego słowa wyjaśnienia, jakże pamiętny mi pozostał, mimo że nie byłabym zdolna opisać jego przebiegu.
Nadszedł dzień ostatni. Teraz chyba przyjdzie do nas. Przyjdzie i pożegna się z nami, niepodobna bowiem przecież, aby tak bez słowa zniknął z naszego życia i nie był nigdy więcej tutaj oglądany.
Z myślą podobną nie mogłaby pogodzić się ani jedna z przebywających w obrębie szkoły istot. Wstałyśmy wszystkie o zwykłej godzinie; zjadłyśmy, jak zwykle, śniadanie i, nie wspomniawszy ani jednym słowem, nie pomyślawszy na pozór wcale o odjeżdżającym profesorze, zabrałyśmy się do zwykłych naszych czynności. W całym domu panowało takie zapomnienie o wszystkim, poza obowiązkami szkolnymi, ich zwykły tryb tak niezmiennie był ustalony, rozkład dnia tak niezachwianie przestrzegany, tak zupełnie nie było w nim miejsca na żadne niespodzianki, że nie wiedziałam nieomal jak mam oddychać w martwej tej, nieporuszonej najlżejszym drgnieniem atmosferze. Czy nikt nie zwróci się do mnie z zapytaniem? Nikt nie wypowie prośby, którą mogłabym spełnić? Nie zażąda czegoś takiego, na co mogłabym pozwolić?
Pensjonarki i uczennice przychodnie bywały tylokrotnie jednogłośne i jednomyślne w domaganiu się najzwyklejszych drobiazgów — rozrywki jakiejś, zwolnienia od zajęć, odłożenia lekcji — teraz wszakże nie przychodzi im na myśl osaczyć gromadnie Madame Beck, nalegając, aby umożliwiła im widzenie się i pożegnanie po raz ostatni z profesorem, niewątpliwie lubianym przez wszystkie, a przynajmniej, przez niektóre, kochanym tak, jak mogły i umiały one kochać. Czym jest jednak miłość ogółu?!
Wiedziałam gdzie mieszka, wiedziałam, gdzie mogę dowiedzieć się czegoś o nim, czy skomunikować się z nim, gdyby jednak było to w sąsiednim pokoju nawet, nie byłabym zdolna, niewezwana, skorzystać z takiej możliwości. Iść za kimś, przypominać o sobie, szukać — nie umiałabym zdobyć się na tego rodzaju rzeczy.
Monsieur Emanuel mógł przejść tak blisko mnie, że mogłabym dosięgnąć go wyciągniętą ku niemu ręką, gdyby jednak przeszedł obok mnie w milczeniu, bez zwrócenia na mnie uwagi, pozwoliłabym mu przejść i milczałabym również, nieporuszona.
Ranek był zmarnowany. Nastąpiło popołudnie; przypuszczałam, że wszystko już przepadło, serce moje dygotało w piersi, krew zmącona była i zahamowana w swoim obiegu. Czułam się chora i złamana, gdy dokoła mnie cały młody światek obojętnie uwijał się w dalszym ciągu; wydawał się wesoły, beztroski, niezaprzątnięty żadną myślą poważniejszą: te same uczennice, które przed tygodniem zaledwie łkały histerycznie przy usłyszeniu poruszającej je wszystkie nowiny, zdawały się nie pamiętać już wcale o niej, o jej doniosłości i o swoim wzruszeniu.
Na krótko przed piątą po południu, przed godziną rozejścia się półpensjonarek, przysłała Madame Beck po mnie, żądając, abym zjawiła się w jej pokoju celem przeczytania jej i przełożenia na francuski otrzymanego przez nią angielskiego listu, na który miałam także dać odpowiedź. Zanim zabrałam się do poruczonego mi zadania, zdołałam dostrzec, że Madame zamknęła cichutko jedne i drugie drzwi swojego pokoju, a nawet zamknęła i założyła na antaby obie połowy okien, mimo, że dzień był upalny, a zazwyczaj uważała za nieodzowne umożliwianie jak najswobodniejszego dopływu powietrza. W jakim celu ta przezorność? Pytanie to nasunęło mi się pod wpływem nagle zrodzonego w umyśle moim podejrzenia. Czy chciała zapobiec w ten sposób dojściu do moich uszu pewnego odgłosu? Odgłosu czego?
Nadsłuchiwałam z tak czujnym naprężeniem, jak nigdy w życiu, nadsłuchiwałam, jak wilk w zimie wietrzy z nadejściem wieczora śnieg, jak wypatruje i nadsłuchuje obecność łupu, zdolny słyszeć dalekie kroki wędrowca, czy uderzenia kopyt jego konia. Byłam zdolna jednak równocześnie słuchać i pisać. Doszedłszy mniej więcej do połowy pisania po angielsku dyktowanej mi przez Madame Beck po francusku odpowiedzi na list, usłyszałam coś, co powstrzymało moje pióro — kroki w przedsionku. Nie słychać było dzwonka przy drzwiach wejściowych; najwidoczniej Rozyna, stosując się do wydanego jej niewątpliwie rozkazu, uprzedziła podobną reveillée — hałaśliwe dzwonienie — Madame spostrzegła moje zatrzymanie się. Zakasłała, żywo poruszyła się i zaczęła dyktować głośniej. Kroki skierowały się ku klasie.
— Niech pani pisze dalej — rozkazała Madame, ręka moja była jak spętana wszelako, ucho nieczułe na żadne inne dźwięki, poza odgłosem owych kroków, myśl wypełniona odmienną zupełnie treścią.
Klasy mieściły się w oddzielnym budynku: hall — tak zwane carré — odgraniczał je od domu mieszkalnego: mimo jednak odległości i odgrodzenia usłyszałam nagłe poruszenie w jednej z klas, wyraźne podniecenie licznego oddziału szkolnego.
— Odkładają widocznie swoje roboty — zauważyła Madame.
Była to w istocie godzina odkładania roboty, dlaczego jednak to wielkie poruszenie — ten powstały tak nagle hałas i zamęt?
— Proszę, zechce pani zaczekać na mnie. Pójdę zobaczyć co się stało — rzekłam.
Nie dodawszy ani słowa, odłożyłam pióro i opuściłam ją. Opuściłam ją? Nie. Nie należała do tych, które się opuszcza: nie mogąc przeszkodzić mojemu wyjściu, nie mając władzy zatrzymania mnie, wstała i poszła w ślad za mną, jak cień. Na ostatnim stopniu schodów odwróciłam się.
— Czy i pani idzie także, Madame?
— Tak — rzekła, patrząc mi w oczy ze szczególnym wyrazem: chmurnym, ale stanowczym. Poszłyśmy więc, nie po społu jednak; Madame szła tuż za mną, krok w krok.
Był na miejscu. Wszedłszy do pierwszej klasy, ujrzałam go. Raz jeszcze stanęła przede mną tak dobrze znana, tak bliska mi postać. Nie wątpię, że uczyniono wszystko, aby powstrzymać go od przyjścia tutaj, przyszedł jednak.
Dziewczęta otoczyły go półkolem, a on obchodził je, jedną po drugiej, żegnając się z nimi, ściskając je za ręce, dotykając ustami policzka każdej. Obyczaj cudzoziemski pozwala na to przy podobnej ceremonii uroczystego pożegnania, rozłąki na tak bardzo długo.
Dręczyło mnie najciężej poczucie, że mam nieustannie na karku idącą tuż za mną Madame Beck; szyja moja i plecy wzdrygały się gorączkowo pod owiewającym je oddechem jej; byłam straszliwie podniecona.
Zbliżał się, obszedł już prawie całe półkole dziewcząt, podchodził do ostatniej i wreszcie zawrócił. Ale Madame zdążyła wysunąć się przede mną, pierwsza, zdając się powielać swoje rozmiary, poszerzać, rozpościerać i pogrubiać fałdy okrywającego ją szala; zasłoniła mnie w zupełności, byłam całkowicie ukryta przed wzrokiem tego, kto niewątpliwie szukał mnie nim. Znała moją słabość, moją niezdarność w wywalczaniu czegokolwiek dla siebie przebojem; umiała obrachować stopień mojej bezradności, mojego moralnego bezwładu i zupełnego mojego braku zdolności samoobrony, jakie paraliżowały mnie w momentach przełomowych. Pośpieszyła ku swemu krewniakowi, zalewając go od razu potokiem wymowy, ściągając na siebie całą jego uwagę, przepychając go przemocą nieomal ku oszklonym drzwiom, wychodzącym na ogród. Miałam wrażenie, że rozejrzał się dokoła; gdybym mogła ściągnąć na siebie jego wzrok, zdobyłabym się, sądzę, na odwagę wystąpienia i może nawet odbicia jeńca, którego tak wyłącznie zawładnęła Madame; w pokoju klasowym zapanował już jednak chaotyczny zamęt, półkole rozpadło się na pojedyńcze grupki, a moja postać utonęła pośród trzydziestu innych, bardziej rzucających się w oczy. Madame dokonała, jak zwykle, tego, czego chciała dokonać. Tak, udało jej się uprowadzić go, zanim zdołał mnie dostrzec. Pewien był oczywiście, że nie ma mnie wcale pośród obecnych. Wybiła piąta: rozbrzmiał dzwonek, oznajmiający ukończenie dnia szkolnego, półpensjonarki odłączyły się od stałych uczennic, pokój opróżnił się.
W pamięci mojej pozostało wrażenie głębokiego mroku kilkunastu minut, jakie przeżyłam, pozostawszy zupełnie sama — oddana na łup niewypowiedzianego zgnębienia i oderwania od otaczającej mnie rzeczywistości w ciągu kilku minut z powodu utraty, która wydała mi się niemożliwa do przeżycia. Co należało przedsięwziąć? O, co pozostało mi do zrobienia? Co począć teraz, kiedy jedyna nadzieja mojego istnienia wydarta została doszczętnie z mojego śmiertelnie zranionego serca?
Nie wiem na co ważyłabym się w bezbrzeżnej mojej rozpaczy, gdyby w tym właśnie momencie najmłodsza dziewczyneczka w naszej szkole nie nadbiegła, wpadając z całą naiwnością i prostotą dziecięcą w sam ośrodek szalejącego w duszy mojej z siłą żywiołową, mimo że bezsłownego konfliktu.
— Mademoiselle — wyseplenił cienki głosik — mam to oddać pani. Monsieur Paul nakazał mi, żebym poszukała panią w całym domu, od grenier — strychu — do cave — piwnicy — a jak panią znajdę, żebym pani to oddała.
Z tymi słowami wręczyła mi dziewczynka kartkę: ni to mała biała gołębica sfrunęła na moje kolana wyrwana z notatnika gałązka oliwna. Nie było na kartce ani adresu, ani nazwiska, jedynie tylko następujące słowa:
„Nie miałem zamiaru pożegnać się i z panią także, kiedy żegnałem się z wszystkimi innymi, miałem jednak nadzieję, że zobaczę panią w klasie. Spotkało mnie przykre rozczarowanie. Widzenie się nasze musiało wobec tego zostać odroczone. Zanim odpłynę, musimy raz jeszcze widzieć się przez dłuższy czas, wystarczający do swobodnego szczegółowego rozmówienia się naszego. Niech pani będzie gotowa; godziny mojego pozostawania jeszcze tutaj są policzone, i w tej chwili właśnie objęte w wyłączne posiadanie. Poza tym mam jeszcze do załatwienia pewną prywatną sprawę, której nie chce poruszyć, ani też zaufać nikomu — nawet pani — Paul.“
„Niech pani będzie gotowa“. — A zatem nastąpi to dzisiaj wieczorem; ma wszak odpłynąć jutro. Tak, tego byłam pewna. Widziałam ogłoszoną w dzienniku miejscowym datę odpłynięcia jego parowca. O, stawię się gotowa na zew. Czy jednak to upragnione spotkanie będzie naprawdę mogło dojść do skutku? Tak mało pozostaje czasu! Ci, których dziełem była piekielna intryga, roztoczyli tak niesłychanie czujny nadzór, są tacy niezmordowanie czynni, tak wrogo usposobieni! Droga dostania się jego do mnie wydała mi się nieprzebyta jak przepaść, głęboka jak otchłań. — Appollyon osadzony okrakiem ponad przepaścią, zionący ogniem. Czy mój rycerz wzniosłego serca będzie zdolny przebyć taką drogę? Czy duchowy mój przewodnik będzie w stanie dotrzeć do mnie?
Kto zdolny jest to przepowiedzieć? Zaczęłam jednak nabierać nieco otuchy, spłynęło na mnie źdźbło pociechy; wydało mi się, że czuję tętno jego serca, bijącego wiernie w dalszym ciągu do wtóru z moim.
Czekałam na mojego mistrza. Appollyon przybywał ciągnąc za sobą swoje czeluści piekielne. Myślę, że gdyby Wieczność mieściła w sobie udrękę serca, jej postacią nie byłby stos ognisty, ani pień ofiarny, ani też istotą jej nie byłaby rozpacz. Myślę, że pewnego dnia, jednego spośród tych dni, które nigdy nie zaznały wschodu, i nigdy także nie zaznają zachodu, zstąpił anioł do Hadesu — stanął tam, jaśniejący, uśmiechnięty i obwieścił zapowiedź możliwości wybawienia, wzniecił złudę nadziei przyszłego szczęścia, które ma nastąpić nie teraz, ale o nieprzewidzianej godzinie nie dającego się przewidzieć dnia, urzeczywistniając w całej rozciągłości i wielkości wspaniałą swoją zapowiedź — a po tym oświadczeniu, wzbiwszy się na skrzydłach na wyżyny, stał się gwiazdą i znikł w rodzimych swoich niebiosach. Tym, co pozostawił po sobie, byłaby niepewność i zawieszenie, gorsze niż rozpacz.
Cały ten wieczór spędzałam na wyczekiwaniu, ufna w zesłaną przez gołębicę gałązkę oliwną, mimo ufności tej jednak przejęta straszliwą obawą. Strach też ciążył mi okrutnie. Znałam ten zimny, osobliwy ciężar, towarzyszący uzasadnionym przeważnie przeczuciom. Pierwsze godziny wydawały się długie i przebiegały wolno: następne ulatywały tak szybko, że myślałam już tylko w jaki sposób móc je zatrzymać. Przeminęły z chyżością pędzącej i znikającej chmury — ni to obłok odlatujący przed burzą.
Minęły. Rozproszył się żar letniego dnia, jak rozsypuje się na popiół kłoda drzewna spalana na Boże Narodzenie; zbladł szkarłat łuny zachodu; pozostałam pochylona pośród chłodnych, sinych cieni ponad bladym barwy popiołu lśnieniem nocy.
Zakończone były wieczorne modlitwy, nadszedł czas udania się na spoczynek: moje współtowarzyszki sypialni poszły na górne piętro. Ja jedna wciąż jeszcze pozostawałam w cichym, mrocznym pokoju klasowym, zapominając, a w każdym razie lekceważąc przepisy domowe, o których nigdy dotychczas nie zapominałam i których nigdy dawniej nie lekceważyłam.
Nie umiałabym powiedzieć jak długo przemierzałam klasę tam i z powrotem. Chodziłam tak w ciągu wielu godzin; automatycznie poodsuwałam wszystkie stojące mi w drodze ławki i pulpity, oczyściwszy dla siebie w ten sposób wolne przejście wzdłuż nich. Chodziłam tam i z powrotem i kiedy nareszcie mogłam być pewna, że wszyscy domownicy pogrążeni są we śnie i nie mogą mnie słyszeć, pozwoliłam sobie wreszcie dać wolny upust dławiącym mnie łzom. Polegając na tajemnicy nocy, ufając samotności, nie trzymałam już dłużej na uwięzi łkań, rozsadzających mi pierś, nie zaciskałam kurczowo powiek, nie pozwalając wytrysnąć skupionym pod nim łzom. Ciążyły mi one, tłocząc rozpalonym ołowiem moje serce i wreszcie, wyzwolone, przedarły się na zewnątrz. Jaki smutek mógł być jednak uświęcony w tym domu?
W kilka minut po jedenastej, zatem o niezwykle późnej godzinie jak na obyczaje Rue Fossette, otworzyły się drzwi, ostrożnie, ale nie ukradkiem. W świetle lampy zatonęła poświata księżyca; weszła Madame Beck ze zwykłym spokojem, jak gdyby zjawiła się o zwykłej porze i w zwykłej sprawie. Zamiast zwrócić się wprost do mnie, podeszła do swojego biurka i wzięła leżące na nim klucze, zdając się szukać czegoś w szufladzie i udając ociąganie się długie, nazbyt długie, ze znalezieniem tego, czego rzekomo szukała. Zachowała swój zwykły, może tylko nieco nadmierny spokój. Nie byłam w stanie znieść tej komedii. Dwie godziny, spędzone na samotnym, daremnym oczekiwaniu wyprowadziły mnie zupełnie z równowagi, każąc zapomnieć o lęku, szacunku i uległości, jakie cechowały stale mój stosunek do przełożonej. W normalnych warunkach prowadzona na pasku słowem i gestem, nie byłam już teraz zdolna znosić dłużej jarzma, nie mogłam zmusić się do ulegania przemocy.
— Najwyższy czas, aby pani udała się na spoczynek — rzekła Madame — od zbyt dawna już przekroczone zostały przez panią przepisy naszego domu.
Ku wielkiemu swemu zdumieniu nie otrzymała Madame odpowiedzi, ani natychmiastowego posłuchu na swoje słowa; nie zaprzestałam ani na chwilę przemierzania pokoju tam i z powrotem, a kiedy stanęła mi w drodze, usunęłam ją bez ceremonii.
— Niech pani posłucha mnie i uspokoi się, Miss Lucy; pozwoli pani, że odprowadzę panią do jej pokoju — rzekła, usiłując przemawiać do mnie łagodnie, jak do dziecka.
— Nie — odparłam — ani pani, ani nikomu innemu nie pozwolę uspokajać się, ani wyprowadzać mnie stąd.
— Każę wygrzać dobrze łóżko pani. Goton nie śpi jeszcze. Ona sama dopilnuje, aby urządzić pani wygodne posłanie i da pani jakiś środek uspokojający.
— Madame — wybuchłam — jest pani sensualistką. Przy całej pozornej wzniosłości, przy całym dbaniu swoim o dostojność zachowania, jest pani bezsprzeczną sensualistką — istnieją dla pani uciechy i wymogi zmysłów jedynie. Może pani dowoli wygrzewać i miękko uściełać własne łóżko, brać środki uspokajające, raczyć się, ile dusza zapragnie, mięsiwami, korzennymi przyprawami, napojami i słodyczami. O ile doświadcza pani jakichś smutków i rozczarowań — przeżywa je pani może — nie! — wiem, że je pani przeżywa — wolno pani szukać dla siebie własnych środków zapobiegawczych, jakie pani dyktuje jej upodobanie. Mnie jednak, niech pani da spokój, słyszy pani?! Niech mi pani da spokój!
— Muszę przysłać kogoś innego do pilnowania pani. Przyślę pani Gotton.
— Zabraniam tego. Proszę pozostawić mnie w spokoju. Proszę mnie nie dotykać i nie interesować się ani mną, ani moim życiem, ani moimi troskami. O, Madame, ręce pani niosą chłód i truciznę! Zatruwa pani i obezwładnia.
— Co uczyniłam pani złego, Miss Lucy? Nie wolno pani poślubić Paula. Nie może on się żenić. Nie ma prawa.
— Pies pilnujący stogu siana! — rzuciłam jej. Wiedziałam, że ona sama, mimo że ukrywa się z tym, chce, zawsze chciała wyjść za niego za mąż. Nazywała go „insupportable“ — nieznośnym — drwiła z niego, że jest „dévôt“ — pobożnisiem — nie kochała go, ale chciała mieć w nim męża, aby związać go jeszcze bardziej nierozerwalnie ze swoim zakładem wychowawczym. Przeniknęłam niektóre tajemnice Madame — nie wiem w jaki sposób: czy intuicyjnie, wiedziona natchnieniem? — nie umiałabym tego powiedzieć. W dłuższym współżyciu z nią przekonałam się, że o ile nie ma do czynienia z kimś niższym od siebie, musi zawsze być współzawodniczką, zwycięską przeważnie. Była moją współzawodniczką, wypowiedziała mi walkę na śmierć i życie, trzymała to jednak w najściślejszej tajemnicy, ukrywała pod maską największej słodyczy. Nikt, prócz mnie tylko i — oczywiście jej samej, nie wiedział co kryje się pod tym najłagodniejszym, najniewinniejszym pozorem.
Dwie minuty stałam nad Madame, czując, że ta kobieta nieugięta jest w tej chwili w mojej władzy; w pewnych warunkach — zależnych od mojego nastroju — takiego jak ten obecny — jej ukrywanie się, jej maska i jej domino były dla mnie ni to zwykła siatka, przetkana dziurami, poprzez które w całej pełni obnażała się przed moimi oczami istota bez serca, samolubna, myśląca jedynie o dogadzaniu samej sobie, niecnie przyziemna. Cofnęła się spokojnie; łagodna na pozór i bardzo opanowana, rzekła: — „Skoro pani nie życzy sobie, abym nakłoniła panią do udania się na spoczynek, zmuszona jestem, acz niechętnie, pozostawić panią jej własnemu losowi“. Rzekłszy to, wyszła z pokoju, nie ociągając się już, bardziej może nawet rada z możności wydostania się, aniżeli ja z jej odejścia i zniknięcia sprzed moich oczu.
Było to jedyne, wydobywające na zewnątrz błysk prawdy starcie, jakie nastąpiło kiedykolwiek pomiędzy mną a Madame Beck: ta krótka scena nocna nie powtórzyła się nigdy. Madame nie zmieniła ani o krztę stosunku swojego do mnie. Nie wiem nawet, czy pomściła na mnie doznaną zniewagę; nie umiałabym także powiedzieć, czy, bardziej jeszcze niż dotychczas, znienawidziła mnie za moją zabójczą szczerość. Mam wrażenie, że opancerzyła się uprawianą tajemnie filozofią, jaką zdołał wyrobić sobie jej mocny, trzeźwy umysł; postanowiła zapomnieć o tym, o czym niechętnie przypominała sobie. Wiem to jedynie, że do końca naszych wzajemnych stosunków nie nastąpiło ani razu powtórzenie podobnej sceny, ani nawet nie padło pomiędzy nami nigdy napomknienie o burzliwym tym przejściu.
Osobliwa noc ta minęła: wszystkie noce — nawet bezgwiezdna przed końcem ostatecznym — muszą przemijać. Około szóstej, o godzinie, wzywającej domowników do wstania, wyszłam na dziedziniec i obmyłam twarz zimną, świeżą wodą studzienną. W momencie przechodzenia przez carré ujrzałam w lustrze dębowej szafy odbicie mojej twarzy. Uderzyła mnie zmiana, jaka zaszła w niej: moje policzki i wargi były papierowo-białe, oczy zaszklone, powieki opuchnięte i sino-szkarłatne.
Kiedy znalazłam się wobec moich towarzyszek, wiedziałam, że spojrzały na mnie wszystkie z zaciekawieniem — moje serce zdawało się obnażać przed nimi: byłam pewna, że w tej chwili zdradziłam moją tajemnicę wobec nich. Najpotworniejsza była dla mnie myśl, że najmłodsze dziewczynki w szkole domyślają się bez wątpienia dlaczego i ze względu na kogo tak straszliwie rozpaczam.
Izabella, dziecko, które niegdyś pielęgnowałam w chorobie, podeszła do mnie. Czy i ona także wyszydzi mnie?
— Que vous êtes pâle! Vous êtes donc bien malade, mademoiselle?[3] — rzekła, wkładając palec do ust, wpatrzona we mnie z tępą bezmyślnością, która w tej chwili wydała mi się szczytniejsza od przejawów najbystrzejszego rozumu.
Izabella nie pozostała odosobniona w błogosławionej swojej niewiedzy: zanim jeszcze dzień ten ukończył się, miałam dostateczne powody wdzięczności względem wszystkich domowników, którzy, podobnie jak ona, nie wiedzieli o niczym. Ogół ma co innego do roboty, niż odczytywanie cudzych serc, wyławianie mętnych pogłosek i usiłowanie wyjaśniania ich sobie. Kto chce, może zachować własne swoje sprawy w tajemnicy i być jedynym jej panem. W przebiegu tego dnia zyskiwałam jeden dowód po drugim nie tylko tego, że większość nie domyśla się powodu mojego obecnego strapienia, ale że całe moje życie wewnętrzne z ostatniego półrocza jest wciąż w dalszym ciągu ukryte niedostępnie przed wszystkimi poza mną samą jedynie. Nikt nic o niczym nie wiedział, nikt nie zauważył, że jedna poszczególna istota i życie jej mają dla mnie wyjątkowe znaczenie spośród wszystkich innych istot i ich żywotów. Plotka nie wciągnęła mojej osoby w plugawą swoją orbitę; ciekawość przeoczyła mnie i moje sprawy: czający się zawsze w pobliżu zjadliwy wpływ ich obu nie ześrodkował się nigdy na mnie. Istnieją organizmy, zdolne przebywać w szpitalach przepełnionych chorymi tyfusowymi i uniknąć zakażenia. Monsieur Emanuel przychodził i odchodził; udzielał wykładów i szukał mnie; w porę i nie w porę wzywał mnie do siebie, a ja szłam zawsze za jego wezwaniem: — „Miss Lucy jest potrzebna Monsieur Paulowi“. — „Miss Lucy jest na wykładzie Monsieur Paula“ — tak brzmiało stałe sprawozdanie, którego nikt nie komentował w sposób dwuznaczny, a tym bardziej nie potępiał. Nikt nie wspominał o tym, nikomu nie wpadło na myśl podkpiwać z tego. Jedyna Madame Beck odgadła zagadkę, której nie rozwiązał nikt inny. Moje obecne cierpienie zostało ochrzczone silnym napadem migreny — nie zaprotestowałam przeciwko takiemu zamianowaniu go.
Jakaż jednak choroba ciała mogła dorównać temu cierpieniu duszy? Pewność, że odjechał bez pożegnania się ze mną — okrutne przeświadczenie, że los i prześladujące mnie furie — zazdrość kobiety i bigoteria księdza — nie pozwoliły mi widzieć go raz jeszcze ,były udręką nie do zniesienia. Cóż dziwnego, że drugi z kolei wieczór zastał mnie taką samą jak pierwszy — niepocieszoną, zranioną do głębi w sposób niewypowiedzianie okrutny, ponownie przemierzającą tam i z powrotem samotny pokój w nieukojonej pasji bezsłownej rozpaczy.
Madame Beck nie potrudziła się tej nocy osobiście, aby wezwać mnie do udania się na spoczynek — nie zjawiła się wcale. Chcąc uniknąć zetknięcia ze mną, przysłała Ginevrę Fanshave — nie mogła użyć odpowiedniejszego i zręczniejszego pośrednika do wykonania danego jej polecenia. Pierwsze słowa Ginevry: — „Czy migrena jeszcze tak bardzo dokucza pani dzisiaj?“ (Ginevra, tak samo jak wszyscy inni, była pewna, że mam migrenę, która spowodowała niezmierną bladość mojej twarzy i dziwny niepokój całego ciała, niepozwalający mi usiedzieć na chwilę) — jej pierwsze słowa wzbudziły we mnie chęć ucieczki bądź dokąd, byle nie znajdować się w obrębie jej dosięgalności. Rychło też uskarżania się jej, jakie nie omieszkały nastąpić, na dolegający jej samej ból głowy, dopełniły reszty.
Dobrowolnie poszłam na górę do sypialni. Leżałam już w łóżku, na nędznym moim posłaniu, wydana na łup wwiercających się w mój mózg skorpionów, leżałam nie dłużej, niż pięć minut, kiedy przybył inny jeszcze poseł: Goton, która przyniosła mi jakiś napój... Paliło mnie pragnienie — wchłonęłam też podany mi płyn duszkiem: było to coś słodkiego, wyczułam jednak ostry smak i zapach lekarstwa.
— Madame mówi, że zaśnie pani pod wpływem tego napoju, chou-chou — rzekła Goton, odbierając mi opróżnioną do dna filiżankę.
Wlano więc we mnie jednak środek uspokajający! Dano mi w istocie silnie działający narkotyk, który miał unieruchomić mnie i obezwładnić na jedną noc.
Wszyscy domownicy pokładli się spać, zapalono nocne światełko; w sypialni zapanowała cisza. Sen ogarnął rychło moje współmieszkanki. Do tych wszystkich wezgłowi miał sen łatwy dostęp, był panem i władcą głów i serc, których nie objęły w posiadaniu ból i troska, omijał, natomiast, niepokojących się, stroskanych i cierpiących, nie zatrzymując się przy nich wcale. Wiedział, że dobroczynna władza jego nie znajdzie tu zastosowania.
Środek zaczął działać. Nie wiem czy Madame zaaplikowała nadmierną, czy niedostateczną dawkę: faktem jest, że wynik nie odpowiedział jej zamierzeniom. Zamiast odrętwienia wywołał podniecenie. Ogarnął mnie nowego zupełnie rodzaju nastrój — podniecenie o charakterze wielce osobliwym. Jak gdyby nagły zew potężny powołał do życia wszystkie moje władze duchowe, które rozbrzmiały hasłem czynu płodnego, wzywającym mnie dźwiękiem trąb swoich o tak niewczesnej porze. Wyobraźnia moja, znieczulona od dłuższego czasu, ocknęła się nagle, zrywając się do lotu z niesłychanym impetem. Z pogardą spojrzała na ciało moje — swoją towarzyszkę.
— Zbudź się! Do działania! — ofuknęła mnie. — Leniwcze! Tej nocy ja obejmuję rządy; kierować będzie tobą moja wola; ty sama nic nie będziesz miała tutaj do powiedzenia.
— Wyjrzyj na świat boży i spójrz jak wygląda spowity mrokiem! — rozkazała, a kiedy podniosłam ciężką zasłonę z najbliższego otworu okiennego, wskazała mi gestem królewskim księżyc wysoko na niebie, płynący pośród głębokiego, wspaniałego żywiołu.
Sprawiła nade wszystko, że moje zbudzone do nowego, pełnego życia zmysły nie były już w stanie znieść dłużej ciasnoty, przytłaczającego rozprażenia i mroku sypialni, rozjaśnionego jedynie pełgającym światełkiem nocnej lampki. Skusiła mnie do opuszczenia tej nory i pójścia za nią do królestwa rosy, chłodu i świetlanej promienności.
Ukazała mi osobliwą wizję Villette o porze północnej. Ukazała mi zwłaszcza park latem, z jego długimi, samotnymi, cichymi, mimo to zupełnie bezpiecznymi alejami; pośród nich spoczywała ujęta w kamienne ocembrowanie sadzawka — znałam ją; stawałam często obok niej, ukrytej głęboko w cieniu drzew, pełnej po brzegi chłodnej wody, przejrzystej na zielonym, omszałym, porosłym sitowiem podłożu. Co to ma wszystko znaczyć? Wrota parku były zamknięte, czuwała przy nich straż nocna; nie podobna było dostać się do wnętrza.
Czy naprawdę nie podobna było dostać się? Rzecz warta namysłu. Podczas rozważania jej zaczęłam automatycznie zupełnie ubierać się. Bezwzględnie niezdolna ani zasnąć, ani uleżeć spokojnie, drgająca wszystkimi fibrami ciała, od stóp do głowy — cóż mogłam zrobić lepszego, niż ubrać się?
Wrota były zamknięte, straż ustawiona przed nimi: czyżby naprawdę nie było dostępu do parku?
Parę dni przed tym, przechodząc obok jego sztachet, zauważyłam otwór w nich, jeden z kołków był wyłamany: przypomniał mi się on w tej chwili właśnie; — widziałam otwór przed sobą zupełnie wyraźnie — wąski, nieregularny, widoczny pomiędzy pniami lip, posadzonych szeregiem w regularnych odstępach, ni to zielona kolumnada. Dorosły mężczyzna nie mógłby przedostać się tędy, ani też kobieta korpulentna, może nawet nie Madame Beck, przypuszczałam wszelako, że ja mogłabym: przyszło mi na myśl, że mogłabym spróbować, a gdy już dostanę się, będzie o tej godzinie cały park moją własnością — cały, oblany światłem księżyca park o północy!
W jak mocnym, zdrowym, głębokim śnie pogrążone były wszystkie mieszkanki sypialni! Jak spokojnie oddychały! Jaka martwa cisza panowała w całym wielkim domu! Która mogła być godzina? Czułam, że nie uspokoję się, dopóki nie dowiem się tego. W klasie na dole był zegar: co mogło mi przeszkodzić zejść na dół, aby spojrzeć na jego tarczę? Przy tak jasnym świetle księżyca będzie na pewno wyraźnie widoczna biała, wielka tarcza oraz rozmieszczenie na niej obu czarnych wskazówek — długiej i krótkiej — i czarnych kolejnych cyfr.
Jedyną przeszkodą mogłyby być skrzypiące przy ich otwieraniu drzwi, czy zgrzytnięcie zamka, gdyby nie to, że w takie rozprażone noce lipcowe niepodobieństwem byłoby oddychać w zamkniętym pomieszczeniu i dlatego drzwi sypialni pozostawiano przez całą noc szeroko otwarte. Czy jednak deski podłogi sypialnianej wytrzymają ciężar mojego ciała, nie trzeszcząc zdradziecko? Znałam na szczęście, miejsca, w których deski były obluźnione, będę więc mogła uniknąć stąpnięcia na nie... Stopnie dębowych schodów skrzypią nieco przy moim schodzeniu po nich, niebardzo jednak: jestem już w carré.
Wielkie drzwi klasowych pokojów są zamknięte, zaryglowane nawet. Wejście na korytarz stoi wszelako otworem. Klasy wydają się teraz wielkimi, ponurymi lochami więziennymi, zagrzebanymi hen, daleko, poza szlakami życia, dla mnie osobiście pełnymi upiornych, nie do zniesienia bolesnych wspomnień, ukrytych pomiędzy ogniwami ich kajdanów i wiązkami nędznej słomy. Korytarz przedstawia widok weselszy, prowadząc do sklepionego, obszernego przedsionka, z którego wyjście prowadzi wprost na ulicę.
Tss! — Bije zegar. Mimo upiornej ciszy, jaka panuje w tym klasztorze, wybiła dopiero jedenasta. Kiedy ucho moje wsłuchane jest w przebrzmiewające ostatnie uderzenie zegara, słabo podchwytuję z dobudowanego kapitelu dźwięk podobny do dzwonów, czy do orkiestry — dźwięk, w którym zlały się w jedno: upojna słodycz, triumf zwycięstwa i smutek żałobnego opłakiwania. O, gdyby można było usłyszeć muzykę tę bardziej z bliska, wsłuchiwać się w nią, siedząc samotnie przy obrośniętej sitowiem sadzawce! Pójdę!... Tak, pójdę tam! Co może stanąć mi na zawadzie? Czy istnieją przeszkody, jakich nie przezwycięży wolność?.
Tam, w korytarzu, wisi mój strój ogrodowy, moja wielka słomkowa pastera i mój szal. Ciężka, wielka porte-cochère — brama — nie posiada zamka: zamyka się na rodzaj zasuwy na sprężynie, której nie podobna otworzyć z zewnątrz; od wewnątrz, natomiast, może być odsunięta bezszelestnie. Czy potrafię poradzić sobie z nią? O, ustępuje pod naciśnięciem ręką, ustępuje z rozbrajającą łatwością. Jestem zdumiona bezpośrednim po tym odsunięciu otworzeniem się bramy — zdumiona jestem, że udaje mi się przekroczyć próg domu i wyjść od razu na bruk uliczny, oszołomiona jestem niepojętą łatwością, z jaką wyzwoliłam się z mojego więzienia. Jak gdyby moc jakaś niewidzialna kierowała moimi krokami, idąc przede mną: ja sama nie byłam zmuszona użyć prawie żadnego wysiłku.
Cicha Rue Fossette! Odnajduję na jej bruku ową upragnioną przez wędrowca, sprzyjającą mu noc letnią, o jakiej marzyłam; czuję jej rosę w powietrzu; widzę księżyc nad moją głową. Nie mogę tu wszakże pozostać; jestem wciąż jeszcze zbyt blisko miejsc, prześladujących mnie dawnymi wspomnieniami, tak blisko mojego lochu więziennego, że słyszeć mogę stąd jęki zamkniętych w nim więźniów. Ta uroczysta cisza nie jest tym, czego szukam; nie jest tym, co jestem w stanie znieść; dla mnie oblicze tego nieba ma pozór zagłady świata. I park także będzie cichy — wiem o tym, śmiertelna cisza panuje wszędzie — chcę jednak pójść do parku.
Obrałam dobrze mi znaną drogę i skierowałam się ku pałacowej i królewskiej części — Haute Ville. Stamtąd na pewno płynęły dźwięki podchwyconej przeze mnie dalekiej muzyki; przycichła teraz, mogła jednak ozwać się ponownie. Szłam dalej, nie słyszałam wszakże ani dźwięków orkiestry, ani bicia dzwonów; zastąpił je inny odgłos, podobny do huku morza w porze przypływu, do łoskotu wielkiej, potężnej fali, wzrastającego w miarę mojego zbliżania się ku tej stronie. Mnożyły się światła, ruch potęgował się, coraz rozgłośniej rozbrzmiewały dzwony — ku czemu szłam? Dotarłszy do Grande Place, znalazłam się nagle, przeniesiona niepojętą siłą czarodziejską, w samym ośrodku wesołego, ożywionego, radosnego tłumu.
Całe Villette było jednym płomiennym morzem świateł; cały świat wydawał się poza jego granicami; niebo i światło księżyca wyparte; skazane na banicję miasto przy świetle własnej iluminacji ogląda własną wspaniałość — jasne, świetne stroje, pyszne pojazdy, piękne wierzchowce i rycerskie postaci jeźdźców tłumnie zapełniają oświetlone rzęsiście ulice. Widzę nawet dziesiątki masek. Niesamowita jest ta scena, bardziej niesamowita niż marzenia senne. Gdzie jednak podział się park? O ile mi się zdawało, powinna byłam znajdować się w jego pobliżu. Wśród oślepiającej tej wszelako powodzi świateł musi park tonąć w ciszy i cieniu — tam chyba nie będzie płonących pochodni, pozapalanych latarni, ani rozbawionego tłumu?
Zadałam sobie to pytanie w momencie, kiedy przejeżdżał mimo mnie otwarty powóz, w którym dostrzegłam znajome twarze. Poprzez zwartą ciżbę mógł on toczyć się bardzo wolno zaledwie; rącze konie z trudnością dawały powstrzymać się w swoim rozpędzie. Mogłam dobrze rozróżnić twarze siedzących w powozie, którzy nie mogli jednak mnie widzieć, a w każdym razie poznać, tak mocno byłam okutana w swój szal i tak szczelnie osłonięta wielką moją pasterą (w pstrym tym tłumie nie raził żaden strój i nie wydawał się dziwaczny). Dostrzegłam hrabiego de Bassompierre, moją matkę chrzestną, pięknie ustrojoną, dostojną i pogodną; dostrzegłam także Paulinę de Bassompierre, promieniejącą potrójną aureolą: urody, młodości i szczęścia. Patrząc na rozradowaną jej twarz, na oczy błyszczące zadowoleniem, trudno było zwrócić uwagę na odświętną wytworność zdobiącej ją toalety; wiem tylko, że opływające ją draperie sukni były śnieżnie białe, niczym ślubna szata oblubienicy. Naprzeciwko niej siedział Graham Bretton; blask twarzy i całej postaci Pauliny wywołany był wpatrywaniem się jej w niego — promienność jej oczu czerpała światło z jego źrenic, w których rozpalało się ono nasampierw.
Osobliwą przyjemność sprawiało mi przyglądanie się przyjaciołom moim, nie będąc przez nich widzianą; śledziłam ich też wzrokiem aż do wrót parku, jak sądziłam. Obserwowałam ich wysiadających (pojazdy nie były wpuszczane) pośród nowych, zgoła nieprzewidzianych wspaniałości. Patrzcie, oto wrota żelazne, pomiędzy dwiema kamiennymi kolumnami, spiętymi klamrą ognistego łuku, utworzonego z nagromadzonych gęstym szeregiem gwiazd świetlnych. Posuwałam się w ślad za przyjaciółmi moimi ostrożnie pod tym łukiem. Gdzie znaleźli się oni, i gdzie znalazłam się ja?
W krainie zaczarowanej, w najprzepyszniejszym ogrodzie, na polanie usianej barwnymi meteorami, w lesie skrzącym się purpurowymi, rubinowymi i złotymi ogniami, niby klejnotami pstrzącymi ulistwienie. Była to kraina, utworzona nie z drzew i cienia, ale z najdziwaczniejszego bogactwa architektoniki — z ołtarzy i świątyń, z obelisków, piramid i sfinksów; trudne do wiary, aby symbole i cuda Egiptu mogły być wyczarowane w tak wielce różnorodnej obfitości w parku Villette.
Mniejsza o to, że po upływie pięciu minut posiadałam tajemnicę — znalazłam klucz do jej odgadnienia, a stworzona dzięki niej ułuda została dla mnie rozwiana. Bez znaczenia też był fakt, że rozpoznałam wnet materiał, z jakiego powstały te imponujące dostojnością swoją fragmenty: drzewo, malaturę i tekturę — nieuniknione odkrycie to nie było zdolne zniweczyć w zupełności czaru, ani osłabić cudowności tej nocy. Nic to, że znalazłam wreszcie wyjaśnienie niezwykłej uroczystości, której posmaku nawet nie zakosztował klasztorny zakład wychowawczy na Rue Fossette, mimo że otworzył swoje podwoje, jak zazwyczaj, od świtu tego dnia i pozostawał w pełni czynności do północy nieledwie.
W czasach minionych, wydarzył się — jak podają dzieje — w losach Labassecour fatalny moment przełomowy, narażający na nie wiem jakie już niebezpieczeństwa prawa i swobodę rycerskich obywateli tego kraju. Zagrażała mu wojna domowa, o ile nawet nie doszło do niej w rzeczywistości; były walki na ulicach — zamęt — bieganie w różne strony, wznoszenie barykad, tumulty i ruchawki, urządzone przez część Bürgers, wzywania oddziałów wojsk, wzajemne obrzucanie się kawałami wyszarpywanych z murów cegieł, nie obeszło się nawet tu i ówdzie bez strzelaniny.
Wedle tradycji paść miało wielu patriotów; w starym Basse-Ville pokazywano ogrodzenie uroczyście zamurowane i pozostawione w odłączeniu od reszty budynków. Na tym uświęconym tradycja miejscu spoczywać mają jakoby kości męczenników. Ile tkwi w tej legendzie niezafałszowanej prawdy, trudno dzisiaj dociec, faktem jest wszelako, że pewien określony dzień w roku święcony bywa jako uroczystość na cześć owych poległych patriotów i męczenników apokryficznej bodaj pamięci. Z rana odprawiane jest uroczyste Te Deum w kościele Świętego Jana Chrzciciela, wieczorem urządzane są publiczne widowiska, a także wspaniale dekorowane jest i oświetlane miasto, czego właśnie teraz byłam świadkiem.
Przyglądając się z zaciekawieniem umieszczonemu na wysokiej kolumnie białemu ibisowi, i zapuszczając wzrok w głąb długiej, oświetlonej pochodniami perspektywy jednej z avenues — alei, na której końcu jaśniał olbrzymi sfinks — straciłam z oczu towarzystwo, którego śladami nie przestawałam kroczyć od środka wielkiego placu. Znikło ono z pola mojego widzenia niczym zjawa senna. Cała scena miała w ogóle charakter sennego widzenia raczej. Zarysy każdej postaci były zamglone, chwiejne, ruchy każdej dziwnie falujące, głosy ni to echo, na wpół szydercze i na wpół niepewne. Po zniknięciu Pauliny i jej najbliższych nie potrafiłabym twierdzić nawet z całą pewnością, że naprawdę widziałam ich wszystkich. Nie brakło mi ich, jako przewodników poprzez chaos, tym mniej jeszcze żałowałam ich utraty, jako opiekunów pośród mroku.
Tej nocy uroczystej dziecko nawet czułoby się i byłoby w istocie zupełnie bezpieczne. Połowa ludności wiejskiej z bliższych i dalszych okolic Villette przybyła do miasta, a solidni Bürger zgromadzeni byli w komplecie, strojni w najlepsze, odświętne swoje odzienie. Moja słomiana pastera uszła pośród czapek i kaftanów, krótkich wełniastych spódnic i długich peleryn z kretonu czy satyny, nie zwróciwszy może nawet na siebie niczyjej uwagi; przezornie tylko związałam wstążką oba szerokie skrzydła kapelusza, jak to czynią cyganki, i w ten sposób czułam się bezpiecznie ukryta pod nimi, jak gdyby zamaskowana.
Bezpieczna, nienagabywana przez nikogo przeszłam wzdłuż licznych avenues — i tak samo bezpiecznie wdzierałam się w tłum gdzie był on najbardziej zwarty. Nie było w mocy mojej stać bez ruchu i spokojnie obserwować. Napawałam się rozgrywanym przede mną widowiskiem, upajałam się krzepiącym powietrzem nocy, wchłaniałam w siebie bogactwo dźwięków i nie wiadomo skąd lejących się świateł, chwilami rozbłyskujących mocniej, a chwilami ponownie przygasających. Zetknęłam się bezpośrednio ze Szczęściem i z Nadzieją, szydziłam z Rozpaczy. Przestała istnieć dla mnie.
Podświadomie kryjącym się w głębi moich zakamarków mózgowych celem mojego parcia naprzód było odnalezienie ujętej w kamienne ocembrowanie sadzawki z jej przejrzystą, chłodną taflą wodną i zielonym obrzeżeniem z sitowia; myślałam o tym chłodzie i o tej zieleni z nienasyconym pragnieniem spalającej mnie gorączki. Pośród bijącej łuną ognistą powodzi świateł, pośród ogólnego wiru zabawy, pośród tumultu odświętnego upojenia tęskniłam w głębi duszy nade wszystko za znalezieniem się przy okrągłym tym zwierciadle kryształowym, aby przychwycić księżyc, odbijający w nim perłową swoją tarczę.
Znałam dobrze drogę, wydawało mi się jednak, ze znajduję coraz nowe przeszkody w bezpośrednim dotarciu do celu: odciągał mnie co chwilę to dźwięk jakiś, to znów jakiś widok, kusząc do zapuszczania się to w tę, to w inną aleję. Dostrzegałam już gąszcz drzew, obrastających rozedrganą taflę przejrzystą, kiedy nagle, rozbrzmiewając od strony położonej na prawo polany, rozległy się dźwięki, które mogłyby, jak mi się wydało, być usłyszane, gdyby otwarły się niebiosa — dźwięki, jakim równe słyszane były może ponad równiną Bethleemską w noc obwieszczenia radosnej nowiny.
Pieśń o donośnych, przepojonych dziwną słodyczą tonach rozbrzmiewała z dala, płynęła wszakże z taką chyżością na szybkonośnych skrzydłach wiatru, że wzrosła, przelatując poprzez mroczne cienie, do potęgi harmonii, która zwaliłaby mnie z nóg przejmującą siłą swoją gdybym szczęśliwie nie znalazła się w pobliżu drzewa, darzącego mnie podporą swojego pnia. W dźwiękach tych brzmiały, jak mi się wydało, niezliczone głosy, najróżnorodniejsze instrumenty, których było bez liku, a z których rozpoznałam jedynie odgłosy trąb i rogów. Efekt ogólny podobny był do morza rozhukanego, rozedrganego wszystkimi swoimi falami.
Wezbrana, rozlewająca się fala dźwięków dotarła aż do miejsca, na którym stałam, a potem cofnęła się, a ja poszłam jej śladem. Poprowadził on mnie do budynku w stylu bizantyjskim, podobnego do czegoś w rodzaju kiosku i wzniesionego w pobliżu samego środka parku. Był to kiosk muzyczny. Dokoła niego tłoczyły się tysiące ludzi, zgromadzonych celem wysłuchania wielkiego koncertu na otwartym powietrzu. To, co usłyszałam, było, jak gdyby potężnym chórem myśliwskim: noc, tło sceny, wolna, otwarta przestrzeń i mój własny nastrój przyczyniły się do uwielokrotnienia siły dźwięków i spotęgowania wrażenia, jakie one na mnie wywarły.
Zgromadzone tu były wytworne damy, którym niezwykłe oświetlenie użyczało niepospolitego piękna; suknie niektórych spośród nich były lekkie, powiewne, tiulowe, czy gazowe, innych lśniły połyskliwością ciężkiego jedwabiu i atłasu; kwiaty i koronki trzepotały na wietrze, woale falowały dokoła strojnych kapeluszy, wprawiane w drganie falami dźwiękowymi śpiewu chóralnego i muzyki instrumentów dętych. Większość dam obsiadła krzesła w zalanej światłem części parku, obok nich zaś i poza nimi stali panowie jako ich straż przyboczna. Ostatnie, mieszczące się najbardziej na zewnątrz szeregi tłumu tworzyli mieszczanie, lud i policja.
W tym plebejuszowskim, najdalszym od ośrodka szeregu stanęłam i ja także. Rada byłam, że cicha, nikomu nieznana, a tym samym nienagabywana przez nikogo, mogę zająć miejsce w najbliższym sąsiedztwie krótkich, wełniastych spódnic i sabotów, z daleka tylko przypatrując się jedwabnym i atłasowym sukniom, aksamitnym okryciom i przybranym strusimi piórami kapeluszom. Pośród całego radosnego tego ożywienia najbardziej odpowiadała mi rola samotnej obserwatorki. Nie pragnąc, ani też nie mogąc przedostać się przez tłoczną ciżbę, obrałam miejsce na najdalszym krańcu, gdzie mogłam słyszeć wszystko, widzieć wszelako niewiele.
— Mademoiselle niedobrze stoi — odezwał się głos jakiś tuż przy mnie. Kto śmiał zwrócić się do mnie, tak mało usposobionej do rozmowy towarzyskiej? Odwróciłam się, nie w celu dania odpowiedzi, ale wprost przeciwnie, zniechęcenia do odzywania się do mnie. Stanęłam oko w oko z mężczyzną, Bürgerem, zupełnie mi obcym, jak wydało mi się w pierwszej chwili, w następnej wszakże poznałam w nim kupca, mającego sklep z książkami i materiałami piśmiennymi, w które stale zaopatrywał pensjonat Madame Beck. Znałyśmy go wszystkie jako człowieka bezwzględnie uczciwego, nader nierównego temperamentu wszelako, czasem burkliwego i opryskliwego, nawet w stosunku do nas, jego głównych klientek. Ja osobiście lubiłam go zawsze, widząc w nim człowieka kulturalnego, często nawet uprzejmego i uczynnego: pewnego razu oddał mi prawdziwą przysługę, dopomógłszy mi przy dość kłopotliwej dla mnie wymianie pieniędzy cudzoziemskich. Był człowiekiem inteligentnym, zdawał się też — pomimo szorstkich pozorów — posiadać w rzeczywistości dobre, współczujące serce: przychodziło mi czasem na myśl, że pewną stronę jego charakteru cechuje wyraźna pokrewność z odpowiednią stroną charakteru Monsieur Emanuela (którego znał dobrze i którego często widywałam przesiadującego w sklepie Monsieur Mireta, aby przeglądać wydawnictwa ostatniego miesiąca): tą właśnie pokrewnością tłumaczyłam sobie moje życzliwe nastawienie dla starego księgarza.
Dziwne wydało mi się, że poznał mnie pod tak całkowicie osłaniającą moją twarz słomkową wielką pasterą i pod szczelnie opinającym moją figurę, grubo złożonym szalem, mimo też, że wymawiałam się, jak mogłam, dołożył możliwych starań, aby utorować mi drogę poprzez tłum i wynaleźć dla mnie lepsze miejsce. Posunął dalej jeszcze bezinteresowną swoją uprzejmość, przytaszczywszy z nieznanego jakiegoś źródła krzesło, abym mogła wygodnie siedzieć. Raz jeszcze przy tej sposobności przekonałam się, że osobniki o najbardziej szorstkich pozorach zewnętrznych, ludzie, zajmujący najskromniejsze stanowiska społeczne nie są najmniej subtelni w sposobie odczuwania i reagowania na bodźce psychiczne. Monsieur Miret, powodowany niewątpliwie życzliwością, nie widział nic dziwnego w moim znajdowaniu się tutaj bez niczyjej asysty, dopatrując się jedynie dla samego siebie w tym fakcie obowiązku możliwego rozciągnięcia nade mną dyskretnej, ale skutecznej opieki. Wystarawszy się dla mnie o miejsce i krzesło, wycofał się bez zadawania mi jakichkolwiek pytań, bez dodania zbytecznego słowa. Nic dziwnego, że profesor Emanuel lubił wypalić swoje cygaro, wypocząć i przeczytać gazetę w księgarni tak dyskretnie nienarzucającego się Monsieur Mireta — obaj oni doskonale byli do siebie wzajem dopasowani.
Zaledwie zdążyłam usiąść na moim nowym miejscu, a od razu zorientowałam się, że przypadek — przy życzliwym współdziałaniu godnego mojego przyjaciela — dopomógł mi ponownie do znalezienia się w pobliżu znanej mi dobrze grupy. Wprost przede mną siedzieli matka i syn Brettonowie oraz ojciec i córka de Bassompierre‘owie. Gdybym chciała wyciągnąć rękę, mogłabym dosięgnąć nią drobnej figurki, sprawiającej wrażenie królowej elfów. Strój jej zapożyczył uroczej swojej świetności od kwiatów i liści lilii wodnej; cokolwiek nie było w jej ubraniu śnieżnie białe, było zielone barwy zielonego lasu wczesną wiosną. I moja chrzestna matka również siedziała tak blisko, że gdybym przechyliła się nieco naprzód, mógłby oddech mój poruszyć wstążki jej kapelusza. Siedzieli zbyt blisko mnie; wobec tego, że przed chwilą zostałam poznana przez człowieka stosunkowo obcego, zaniepokoiło mnie to nazbyt bliskie sąsiedztwo ludzi, znających mnie tak dobrze.
Wzdrygnęłam się też, kiedy pani Bretton, zwróciwszy się do pana Home‘a, rzekła, jak gdyby pod wpływem nagłego serdecznego impulsu:
— Ciekawa jestem, co powiedziałaby poważna moja mała Lucy, gdyby znalazła się tutaj. Żałuję, że nie sprowadziliśmy jej z sobą; podobałoby się jej bardzo to wszystko.
— O, tak, na pewno, oczywiście, zachwycona byłaby w swój poważny, rozsądny sposób; szkoda wielka, że nie zaprosiliśmy jej — potwierdził uprzejmy, jak zawsze, pan Bassompierre, dodając: — Lubię obserwować jej pełne spokoju i umiaru odczuwanie i wyrażanie zadowolenia; wydaje się tak mało poruszona, a jednak umie tak prawdziwie cieszyć się doznawaną przyjemnością.
O, jacy drodzy byli mi oboje! Jak drogimi pozostali dotychczas we wdzięcznej mojej o nich pamięci. Nie zapomnę im nigdy ich zacnej życzliwości dla mnie. Niewiele wiedzieli o strapieniu, jakie przyprawiło tę ich Lucy o gorączkę nieledwie, doprowadzając ją, bezradną i bezbronną, na krawędź rozpaczy. Bliska byłam prawie przechylenia się naprzód ku tym drogim moim przyjaciołom i odpowiedzenia na ich dobroć wyrazem wdzięczności w oczach. Pan de Bassompierre nie znał mnie tak dobrze, ja za to znałam go, czciłam i podziwiałam jego szlachetną, szczerą, pełną prostoty naturę, ceniłam go za jego serdeczność i za nieostygły zapał młodzieńczy, jaki ożywiał go i jakim wciąż jeszcze powodował się we wszystkich swoich poczynaniach. Kto wie nawet, czy nie przemówiłabym w istocie, gdyby w tej samej chwili Graham nie odwrócił się znanym mi tak dobrze dostojnie imponującym ruchem, tak odmiennym od ostrych, kanciatych ruchów mężczyzn niskiego wzrostu. Poza nim stał zwarty tłum, stłoczony setkami szeregów; były tysiące ludzi, na których paść mogło jego spojrzenie i zatrzymać się na nich badawczo — dlaczego więc skupił on całą siłę swojego wzroku na mnie, przytłaczając mnie miażdżącą potęgą błękitnej swojej źrenicy, którą wpił we mnie tak przenikliwie? Dlaczego, gdy już skierował wzrok w moją stronę, nie zadowolniło go rzucenie jednego spojrzenia przelotnego? Dlaczego odwrócił się na krześle, jakie zajmował, oparty ręką o jego grzbiet i przyglądał mi się tak bacznie? Nie mógł widzieć mojej twarzy, którą trzymałam rozmyślnie pochyloną; nie ulega wątpliwości, że nie mógł mnie poznać: byłam odwrócona, nie chciałam być poznana. Podniósł się, w jakiś sposób udało mu się zbliżyć, w ciągu dwóch minut bez wątpienia przeniknąłby moją tajemnicę: stwierdzenie mojej identyczności dokonane zostałoby jednym ruchem jego rąk, nigdy despotycznych, ale zawsze władczych. Pozostawała jedyna tylko droga uniknięcia tej ewentualności: zaszachowanie go daniem mu do poznania błagalnym gestem, że pragnę jednego tylko, modlę się o jedno tylko, aby pozostawiono mnie w spokoju. Gdyby i po tym jednak chciał trwać w swoim zamiarze, byłby świadkiem wybuchu gniewu Lucy i nic z tego wszystkiego, co było w nim wielkie, dobre i życzliwe (a Lucy świadoma była pełnej wartości tego wszystkiego) nie byłoby w stanie ułagodzić jej, ani przebłagać, i uczynić po dawnemu bezwolną wobec niego jak cień. Patrzył w dalszym ciągu, poniechał jednak dalszych prób. Potrząsnął piękną swoją głową, milczał wszelako. Zajął ponownie swoje krzesło, nie odwracając już więcej głowy, nie niepokojąc mnie już dłużej spoglądaniem na mnie z wyjątkiem może jednego jedynego momentu, kiedy rzucił ukradkiem w moją stronę spojrzenie bardziej zatroskane, aniżeli zaciekawione. Spojrzenie to wyrażało coś takiego, co dziwnie ukoiło moje serce „ni to wiatr południowy, kojący ziemię“. Tak więc, jak okazało się ostatecznie, nie myślał o mnie Graham z zupełnie lodowatą obojętnością. Wierzę, że w tym przybytku dobroci i uczuć przyjaznych — w sercu swoim — zachował maleńki kącik wysoko pod powałą, w którym Lucy liczyć mogła zawsze na serdeczne przyjęcie, o ile chciałaby tu zapukać.
Nie był on tak wspaniały i piękny, jak komnaty, w których gościł męskich swoich przyjaciół, nie był także podobny do przedsionka, w którym uprawiał filantropię, ani też do biblioteki, gdzie zbierał skarby swojej wiedzy; tym mniej oczywiście podobny był do pawilonu, w którym miała odbyć się wspaniała jego uczta weselna, a jednak stałą niezmienną swoją życzliwością dla mnie dał mi dowód właściciel tego serca, że wciąż jeszcze wiernie przechowuje w nim jedną małą skrytkę, na której drzwiach wypisane jest wyraźnie: „Miejsce Lucy“. I ja także zachowałam dla niego miejsce, którego doniosłości, ani rozciągłości nie wymierzałam, ani stale, ani w ciągu krótkiego przeciągu czasu — myślę, że musiało ono być czymś w rodzaju namiotu Peri-Banou. Przez całe moje życie trzymałam je złożone i zamknięte w zagłębieniu mojej dłoni — nie wiem jednak, czy uwolnione z tego zamknięcia nie wyolbrzymiłoby się — dzięki wrodzonej swojej zdolności do ekspansji — do rozmiarów przybytku, zdolnego pomieścić zastępy.
Bez względu na wyrozumiałość, czy ustępliwość, jaką okazał mi Graham tego wieczora, nie mogłam pozostawać nadal tak blisko jego osoby: musiałam wyrzec się łaskawie ofiarowanego mi miejsca i krzesła. Skorzystawszy tedy z pierwszej nadarzającej się sposobności, wstałam i wykradłam się. Mógł przypuszczać, mógł nawet wierzyć, że pod fałdami grubo złożonego szala, w cieniu szerokoskrzydłego kapelusza ukrywa się Lucy, nie mógł jednak mieć pewności: ani przez jeden ułamek sekundy nie widział wyraźnie mojej twarzy.
Moje podniecenie i potrzeba nieustannego ruchu zdążyły się już chyba uspokoić? Czyżbym nie miała dość już przygód? Czy nie zaczęłam już słabnąć, upadać na duchu i dążyć do znalezienia się bezpiecznie pod dachem? Nie, nie jeszcze. Wciąż jeszcze wstręt czułam do mojego łóżka w sypialni szkolnej, wstręt większy, aniżeli da się wyrazić słowami: wciąż jeszcze kurczowo czepiałam się wszystkiego, co mogło oderwać od tego myśl moją. Czułam, że nocny dramat zaledwie się rozpoczął, że zaledwie wypowiedziany został prolog. Na tej utworzonej z drzew i murawy scenie panował jakiś cień tajemniczości, występowali tu aktorzy i rozgrywały się wydarzenia nieprzewidziane, jak gdyby przyczajone za sceną. Tak mi się wydawało: mówiło mi to przeczucie.
Idąc przed siebie na los trafu, potrącana i popychana na wszystkie strony, dostałam się na jakieś miejsce, gdzie drzewa rosnące kępami, czy strzelające pojedynczo w górę przełamywały zwarte szeregi tłumu, nadając mu charakter bardziej rozsiany. Daleko tu było od muzyki, a nawet poniekąd od światła latarni, to wszakże, co dochodziło tu z dźwięków, wystarczało do wywierania przez nie kojącego wpływu, a przy pełnym świetle księżyca nie były właściwie potrzebne latarnie. W tej części parku obrały miejsce grupy rodzinne, zażywni Bürger, wielu, pomimo późnej pory, w otoczeniu drobnych dzieci, z którymi nie uważali za bezpieczne wciskać się pośród gęściejszy tłum.
Trzy piękne wysokie drzewa, rosnące bardzo blisko siebie wzajem, i nieomal zespolone w jedną całość pniami, tworzyły nieprzenikniony baldachim cienisty ponad zielonym pagórkiem, na którego szczycie stała ławka. Dość obszerna, aby móc pomieścić kilku członków grupy, obejmującej ją w chwilowe posiadanie, wydawała się zajęta przez jednego tylko spośród nich — właściwie jedną — gdy reszta stała jak gdyby na straży dokoła; w gronie tego otoczenia znajdowała się jakaś dama, trzymająca za rękę małą dziewczynkę.
Dziewczynka zachowywała się dziwnie niesfornie: wierciła się, wykręcała się na pięcie, wyrywała się z rąk swojej opiekunki, rzucała się z boku na bok, wykonywując przy tym niesamowite, bezcelowe, nieomal konwulsyjne ruchy. To jej dzikie miotanie się, szarpanie, i obracanie się w kółko uderzyło mnie, jako coś dobrze mi znanego. Przyjrzawszy się jej bliżej, rozpoznałam również, jako coś nie mniej mi znajomego, ubranie dziewczynki: okrycie z fioletowego jedwabiu, niewielkie boa z łabędziego puszku, biały kapturek — cały ten galowy strój dziecięcy żywcem przypominał mi sposób ubierania małej, przewrotnej, jędzowatej Desirée Beck. Była to rzeczywiście Desirée Beck; ona lub też psotny, złośliwy chochlik w jej postaci.
Odkrycie to mogłoby uderzyć mnie jak grom, ale przesada taka byłaby przedwczesna; za tym odkryciem miało nastąpić inneż porażające mnie z większą jeszcze siłą gromu.
Trzymana czyją dłonią mogła miła Desirée wiercić się i wydzierać tak krnąbrnie? Czyją rękawiczkę mogła szarpać tak niebacznie? Czyje ramię wydzierać tak bezkarnie? Sięgające ziemi fałdy czyjej sukni deptać tak zuchwale, jeśli nie rękę, rękawiczkę, ramię i suknię swojej matki? Tak, tą damą w kaszmirowym szalu i związanym pod brodą kapeluszu — kapotce z blado-zielonej krepy, tą dostojną, mile uśmiechniętą damą była Madame Beck we własnej osobie.
Dziwne! Byłam przekonana, że o tej północnej porze Madame Beck spoczywa w swoim łóżku, a Desirée w swoim łóżeczku, obie śpiące snem sprawiedliwego pośród głębokiego klasztornego zamknięcia zakładu wychowawczego przy Rue Fossette. Nie ulega również wątpliwości, że i żadnej z nich nie przyszłoby ani na jedną chwilę na myśl przypuszczać, aby „Miss Lucy“ mogła znajdować się gdzie indziej niż w swojej sypialni, a tymczasem, oto, jesteśmy tutaj wszystkie trzy, prenant leurs ébats — rozswywolone — pośród drzew jarząco iluminowanego parku o północy.
Faktem było, że Madame Beck postąpiła i tym razem tak, jak postępować było stałym jej, zupełnie usprawiedliwionym w jej pojęciu zwyczajem. Przypomniałam sobie, co o tym mówiły nauczycielki, a co w swoim czasie puściłam mimo uszu, uważając ich opowiadanie za niegodne plotki. Otóż często, kiedy byłyśmy przekonane, że Madame Beck śpi spokojnie w swojej sypialni, przebywała ona w rzeczywistości poza domem, udawszy się w pełnej gali na operę, do teatru komediowego, czy na zebranie towarzyskie. Madame nie miała upodobania do życia klasztornego, dbała też w znacznej mierze — czyniąc to z całą ostrożnością oczywiście, zawsze w ukryciu — o należyte uprzyjemnianie sobie egzystencji miłymi rozrywkami światowymi.
Otaczało ją jakie pół tuzina jej krewnych i przyjaciół, samych mężczyzn. Pośród nich rozpoznałam rychło dwóch czy trzech. Był tu jej brat, pan Wiktor Kint. Był inny jeszcze, wąsaty, długowłosy mężczyzna o posępnej twarzy, którego rysy zdradzały bezsprzeczne, poruszające mnie do głębi podobieństwo. Pomimo niewątpliwych kontrastów charakteru, pomimo usposobienia bardziej flegmatycznego i powściągliwego, było coś w jego powierzchowności, co nazbyt żywo przypomniało mi inne oblicze — ruchliwe, ożywione, ulegające tak łatwo zmianom, bądź omroczone gniewem czy zgnębieniem, bądź rozjaśnione promiennie — twarz, wykreśloną z mojego świata, utraconą dla moich oczu, ale wypełniającą najlepsze wiosenne dni mojego życia smutkiem i radością, cieniem i światłem; twarz, na której dostrzegałam często znamiona geniuszu... Tak, ten sobowtór jej nieomal, stojący o parę kroków przede mną, był to Monsieur Joseph Emanuel, zarazem tak bardzo podobny i tak zupełnie niepodobny do brata swojego, Monsieur Paula.
Poza Messieurs Victor i Joseph znałam jeszcze jedną postać mężczyzny należącego do tej samej grupy. Ten trzeci, stojący w tyle za nimi, w głębszym jeszcze cieniu, był pochylony, ale strój jego i biała, łysa czaszka czyniły go najbardziej rzucającą się w oczy postacią spośród wszystkich. Był to ksiądz — Père Silas. Nie przypuszczaj, czytelniku, aby obecność jego na fēte miała być dowodem niestałości jego przekonań. Owa fēte nie mogła być zaliczona do rzędu zwykłych popisów Targowicy Próżności, stanowiąc jedynie święcenie pamięci ofiary patriotycznej. Kościół patronował temu obchodowi, czyniąc to z wyraźną ostentacją nawet. Dlatego też mnóstwo księży snuło się tej nocy po odświętnie iluminowanych alejach parku.
Père Silas pochylony był nad ławką, a raczej nad jedyną zajmującą miejsce na niej osobą: dziwnie bezkształtną, pokraczną, mimo to wspaniale olśniewającą. Widać było twarz i poszczególne jej rysy, o tak trupiej wszelako masce, i tak osobliwie umieszczoną, że można było nieledwie wyobrazić sobie całą głowę jako odciętą od tułowia i osadzoną na nagromadzonych bogatych strojach. Promienie światła stojącej z dala latarni odbijały się w olśniewających drogich kamieniach zausznic i szerokich, ciężkich pierścieni; ani srebrzystość blasków księżycowych, ani dalekie światła płonących pochodni nie były w stanie zaćmić kolorystycznej jaskrawości wspaniałych szat. Witaj na tym miejscu, Madame Walravens! Wydaje mi się, że miała pani tej nocy wyraźniejszy pozór wiedźmy niż kiedykolwiek. Na razie jednak godna ta dama dała dowód, że nie jest ani trupem, ani zjawą upiorną, ale surową, despotyczną starą kobietą: w odpowiedzi na głośniejsze i bardziej natarczywe domaganie się Desirée Beck, aby wolno jej było pobiec do kiosku i kupić tam trochę łakoci, schwyciła nagle laskę swoją o złotej gałce i zdzieliła nią małą tak zdrowo, że uderzenie to rozległo się echem głośnym.
Byli tu więc wszyscy: Madame Walravens, Madame Beck, Père-Silas — cała trójka sprzysiężonych, junta tajemna. Widok ich, zgromadzonych wszystkich po społu, wpłynął na mnie dodatnio. Nie mogę powiedzieć, abym czuła się słaba wobec nich, stropiona czy wylękniona. Wzięli nade mną górę, stratowali mnie, leżałam zmasakrowana pod ich stopami, jako ofiara przewrotnych ich machinacji; jak dotychczas jednak, żyłam jeszcze.