<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł W sam czas!
Pochodzenie I tacy bywają...
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W SAM CZAS!


Czarne atłasy, białe koronki,
Jedwabne słówka, westchnienia płoche,
Uśmiechy, żądne i pocałunki, —
Gdyby wam serca choć trochę!“
(Heine. — Herz.)

....a hrabia niezmordowanie bawił ciągle damy. Letni poranek w całym swym blasku wpadał przez otwarte okna do przepełnionej sali i całował czoła zmęczonych tancerek, śpiących mam, grających w karty mężów i łysiejące skronie przeżytych młodzieńców.
Piknik był przepyszny i zdaniem hrabiny Misi udał się „zadziwiająco“. Wszystkiemu bowiem dziwiła się ta mała hrabianka o turkusowych oczkach i płowych, rzadkich włosach. Tak samo „zadziwiał“ ją spowiednik, gdy udzielał rozgrzeszenie za jej eleganckie a zmysłowe grzeszki, — jak i ten piknik, urządzony na zakończenie letniego karnawału po „kursach“, które odbyły się w sposób „zadziwiający“... Ktoś podobno nogę złamał — ale czyż o tem warto mówić wobec tak świetnych tryumfów, jakie odniósł „Cold-Cream“, ten zachwycający koń, jeżdżony przez pięknego Gillerta!
Damy na trybunach gorąco się zajmowały błękitną kurtką Gillerta i jego jasnemi, wypłowiałemi oczyma... Gdy po zwycięstwie zeszły z trybun, aby być świadkami rozkosznej operacji wlania butelki szampana w gardło konia, otoczyły dżokieja zwartem kołem. Pod tym dachem chińskich parasolek zapadł wyrok, że Gillert jest trés bien, prawie tak bien, jak hrabia Karol lub ten mały Wero. Wysoka, płaska i chuda umitrowana sportsmenka dowodziła gorąco, że dżokiej ten ma dziwnie impertynencki sposób patrzenia i zapewne dla tej przyczyny przysuwała się doń bardzo, bardzo blisko. Gillert tymczasem, przyzwyczajony do pobijania koni na torze, a kobiet na trybunach, z pewną wyniosłą obojętnością obnosił swą twarz pięknego chłopca, znudzonego zbyt łatwemi podbojami.
Wobec więc kościstych ramion pięknego Gillerta bladł fakt złamania nogi. Zresztą nie był to nikt „z towarzystwa“ — un inconnu, ktoś „z miasta“: Towarzystwo zatem nie poniosło żadnego szwanku; kursa były cudowne, ani jeden „protest“ nie dał się słyszeć po wzięciu mety, pogoda dopisała, toalety dam kosztowały sumy bajońskie. Dzisiejszy piknik był zakończeniem tych dni wesołych, wśród których wszyscy chodzili jakby upojeni... I piknik nie zawiódł — był zachwycający.
I nigdy chyba banalne obicia ścian w sali hotelu Mignona nie słyszały banalniejszych rozmów i nie chłonęły takiej mocy prawdziwych Ylangów Attkinsona i fiołków Pinauda. Nigdy chyba szare od kurzu (pomimo starannego czyszczenia) klosze świateł gazowych nie nosiły odbić tylu brylantów, jak dnia tego, purpurowych refleksów, rubinowych lub zielonych szmaragdowych świateł. Cały highlife dał sobie rendez-vouz w tych salonach. Dzisiejszej nocy rozwiązywały się ciche romansiki, a zawiązywały nowe; mężatki odbierały lub oddawały karteczki maluchne, drobno skreślone, pośpiesznie, na rogu toalety, pomiędzy słoikami créme-simonu, panienki rumieniąc się, przyrzekały wyżytym épouser’om swe drobne rączki, ozłocone posagami. I cały ten światek kobiecy z dziwną gorączką rzucał się w objęcia mężczyzn, goniąc za nazwą żony lub kochanki, jakby gnany jąkaś niewytłumaczoną potrzebą pętania swych skrzydeł wieczną niewolą. Z szelestem jedwabnych sukien osuwały się do stóp męskich te wonne, delikatne istoty i, na wzór starożytnych niewolnic, schylały kornie głowy, przeznaczone do noszenia królewskich diademów. Pod obcisłemi stanikami, strojnemi w całe pęki strusich piór, biły serca, łaknące tyranji mężczyzny — tego despotyzmu, który, pomimo narzekań wiecznych, jest dla kobiet tem samem, czem batyst dla ich ciała, lub złoto dla ich różowych uszek.
Hrabia Dezydery rozumiał to dobrze. Uśmiechał się tylko dobrotliwie, siedząc pomiędzy najpiękniejszemi, najbardziej ożywionemi. Suknie ich prawie zakrywają go do połowy, pióra ich wysokich fryzur dotykają jego wybladłej i pomarszczonej twarzy, drżące ręce zaciskają się nerwowo koło jego dłoni, gdy jakaś miłosna przykrość te serduszka ukole — on jednak siedzi ciągle uśmiechnięty w tej istnej powodzi koronek i miłostek kobiecych, pełen pobłażania dla błędów, chętny do pośrednictwa pomiędzy powaśnionemi, tonący poprostu w fali pudru i szeptów zwykłej małżeńskiej niewiary. Jest to jego zwykła atmosfera — w niej oddycha, żyje, istnieje. Wyrwany z koła tych upudrowanych twarzyczek, wydatnych biustów, ciepłych ramion, przestaje być sobą, tym „kochanym hrabią“, bez którego Misia nie może wykąpać swego pinczera, ani zerwać romansu z baronem.
Rudowłosa Betty, ta markiza francuska, zaślubiona cherlawemu książątku, przez ręce hrabiego rozdaje jałmużny i miłosne karteczki, — a pani Ella, zastawiając swe brylanty, radzi się „nieocenionego przyjaciela“ co do wysokości procentu i daty wykupu. Słowem hrabia jest elegancką bombonierką, dyskretną, aksamitem krytą, w którą damy te wrzucają, jak w studnię, tajemnice swych sypialni, ilość długów, niewinne romansiki, sekrety toaletowe i daty urodzenia dzieci. Hrabia Dezydery przyjmuje te wszystkie wiadomości, radzi, zachęca, pociesza, uspokaja. Wykwintną francuszczyzną koi dotkliwe cierpienia i obstalowuje pudła kosmetyków; cały przesiąknięty wonią perfum i kobiet, biega niezmordowany od jednej do drugiej, zawsze chętny do usług, gotów do słuchania zwierzeń, z paczką nowin i sposobów uśmierzania rozdrażnionych nerwów i... wyrzutów sumienia.
Siwiejące włosy swe umie nosić z godnością, nigdy w tej lubieżnej atmosferze dystyngowanych miłostek nie zapomina się, najpiękniejsze oczy nie budzą w nim uśpionych zmysłów. Abdykował na rzecz innych i umiał to zrobić w sam czas. Wogóle główną cechą charakteru hrabiego jest ten punkt, na którym zatrzymać się każe mu takt i rozsądek. Mało ludzi umie w sam czas ustąpić. Całemi siłami trzymają się swych stanowisk, sądząc, że tą rozpaczliwą walką wygrają w oczach ludzkich. Hrabia, słynny ze swego szczęścia do kobiet, umiał w sam czas usunąć się na miejsce skromnego powiernika i bezinteresownego wielbiciela. Zyskiwał w ten sposób wiele: zamiast twarzy Satyra, wnosił w grono kobiet dobroduszną twarz eleganckiego spowiednika, któremu pluszem okryty fotel za konfesjonał służył.
I te kobiety, które w przeciwnym razie uciekałyby od rozpustnej twarzy starca, same biegały do niego, prosząc o dobrotliwy uśmiech, o przyjacielskie uściśnienie dłoni.
Hrabia Dezydery był podobno bardzo bogatym. Prowadził ciągle grand train i wyjeżdżał bardzo często za granicę. Mieszkanie jego było prawdziwem muzeum, gdzie starożytne zbroje walczyły o lepsze z gerydonami z prawdziwej chińskiej laki, a ciemne barwy starych gobelinów odbijały dziwnie od białego ciała kobiet Makarta. W sypialni stała czarna, lśniąca, ogniotrwała kasa, otwierająca się na słowo „Lili“.
Imię to hrabia wymawiał z rozrzewnieniem pewnem. Przypominało mu bowiem młode, jasnowłose dziewczę, które spojrzało nań pewnego majowego ranka z poza snopów kwiatów, jakie na targ niosła. Hrabia, piękny, młody wówczas chłopiec, pobiegł za tem zjawiskiem, wśród bzu i jaśminu ujrzanem, i postarał się, aby jaśmin i bzy ustąpiły mu miejsca tuż przy twarzyczce dziewczyny.
Historja była dalej „stara“, jak mówi Heine; młoda Elżbietka, a raczej Lili, jak ją przezwał jej kochanek umiłowała całą duszą pięknego chłopca, uciekła od matki i — żyła tylko w nim i dla niego.
Hrabia otoczył ją dostatkiem i starał się przyzwyczaić ją do poudre d’Iris i gorsetu, ale Lili łzami zmywała puder, a gorset darła w kawałki, poczem padała na kolana i prosiła hrabiego, aby jej dał kawałek prostego mydła i zwykłej wody źródlanej.
Pieszczochowi salonów trudno było się nagiąć do prostackich żądań zdrowej dziewczyny, ale czynił co mógł, aby nie stracić tego jasnowłosego dziewczęcia, którego czerstwa, uczciwa, niewyrachowana miłość sprawiała mu rozkosz prawdziwą.
To też cierpiał niemało dnia tego, gdy w salonie jego zjawił się młody, niezgrabny chłopak, świeżo wyzwolony czeladnik szewski, ubrany w długi odświętny surdut, w krochmalny biały krawat, i drżącym głosem prosił go „o rękę panny Elżbiety, jako pana opiekuna“...
Hrabia ze zwykłym sobie taktem, w sam czas się opamiętał, dał przyzwolenie, nie pytając nawet Lili, kiedy, jak i gdzie poznała się ze swym nowym kochankiem, i odtąd co lat kilka podawał do chrztu maleńkie stworzonko, bardzo do papy szewca podobne.
Sklep na pryncypalnej ulicy, wytwornie urządzony, był ślubnym podarkiem ze strony hrabiego, a jasnowłosa Lili, błyszcząc twarzyczką, skąpaną świeżo w źródlanej wodzie, uśmiechała się poza stosem bucików do... swego opiekuna.
I hrabia rozpoczął znów życie salonowego Don-Żuana, zwiedzając buduary lub alkowy, obite błękitną materją. W każdej z tych wędrówek zostawiał trochę swojej siły, młodości i nierzadko sporą wiązkę szeleszczących banknotów. W zamian góry bilecików rosły w szufladach jego biurka, głowa łysiała, a zmysły szukały wiecznie czegoś, czego przelotna miłostka dać nie jest w stanie... Zwierzęcy ryk, jaki w chwilach upojenia wydzierał się z jego piersi, był raczej krzykiem tęsknoty za prawdziwą rozkoszą — za pieszczotą niekłamaną.
Całe legjony kobiet przesuwały się teraz przez ręce hrabiego, legjony strojne, o rzeźbionych kształtach, namiętnych lub przygasłych źrenicach. Każda krótką chwilę gościła w objęciach tego człowieka, pozostawiając po sobie woń perfum i szelest jedwabnych spódniczek.
Mówiono, że w salonie hrabiego jest wielkie lustro w kształcie tryptyku. Ramy środkowego lustra pokryte były kobiecemi fotografjami. Oko profana nie oglądało nigdy tych twarzy, śmiejących się lub patrzących smutnie dokoła wielkiego zwierciadła. Lustro, starannie na klucz zamknięte, otwierał tylko sam hrabia, dla umieszczenia nowego jakiego portretu. Czynił to wtedy, gdy motyle istnienie jakiejś miłostki dobiegło do końca.
Od pewnego jednak czasu fotografje przestały przybywać — i tryptyk, zamknięty na klucz, prezentował obecnym swe drzwi z czarnego hebanu o srebrnem okuciu i monogramie. Hrabia klucz wrzucił własnoręcznie na dno szuflady biurka, a uczynił rzecz tę z dziwnie melancholijnym uśmiechem.
Rzec można, żegnał się z urokami życia na zawsze.
Odtąd hrabia podzielił dzień swój pomiędzy kasyno, znajome domy i teatr. Żył jak człowiek, mający wygodną rentę i stały, pewny dochód. Wycieczki częste za granicę i bezustanne podróże do Wiednia pochłaniały znaczne sumy.
Wiedziano, że hrabia nie posiada już znacznych swych dóbr na Podolu, które sprzedał swemu szwagrowi przed kilku laty.
Ale hrabia nie prosił nigdy o pożyczkę, był pod tym względem nadzwyczaj drażliwy a długi karciane wypłacał natychmiastowo. Młodzież lubiła go na równi z damami i życie hrabiego zdawało się płynąć słodko, równo, spokojnie...
Wyrzekłszy się burz i namiętnych uniesień, kochany, psuty, pieszczony, rozrywany, hrabia uśmiechał się do życia jak do spokojnych fal rzeki, po których płynął wolno, nie odmawiając sobie niczego, tonąc w powodzi szeptów kobiecych i uścisków męskich.
Gdyby jednak fale zamącić się miały — człowiek ten przeczekałby burzę, lub umiałby w sam czas przed nią zemknąć.
I w tem właśnie leżał wysoki takt hrabiego.

∗                    ∗

Hrabina Misia zadecydowała głośno, że jeszcze jeden tour walca, a piknik przestanie być „zadziwiający“.
Trzeba więc powracać do domu, tembardziej, że już dzień biały wciska się nie na żarty przez spuszczone zazdrostki i oblewa jasnem światłem pomęczone, świeżo przypudrowane twarze i nieświeże, pogniecione fałdy gaz lub jedwabiu.
— Trzeba zniknąć w sam czas, jak mówi nasz kochany hrabia — powtarza mała kobietka, kręcąc ufryzowaną główką.
Hrabia stoi właśnie tuż przy niej i podaje jej bogate sortie-de-bal z brokartu, okładane angorą.
Na słowa Misi dziwny wyraz przemyka się po uśmiechniętej twarzy hrabiego. Chwilę patrzy na elegancką kobietkę, tonącą w fałdach ciężkiego okrycia, i powtarza smutnym trochę głosem:
Vous avez raison, trzeba zniknąć w sam czas.
Misia śmieje się wesoło.
Mais vous étes lugubre, mon ami! — woła okręcając koronką swą ptasią główkę — patrzysz pan na mnie z takim smutkiem, jakbyś swój pogrzeb w moich oczach widział...
Hrabia potrząsnął głową.
Vous avez déviner, madame! — odparł przyciszonym głosem.
Misia śmieje się coraz bardziej, czuje, że przechodzi granice dobrego tonu, ależ ten hrabia jest nieporównany! quelle drôle d’idée mówić w tej chwili o... pogrzebie. Baronówna Lola, stojąca obok hrabiny, przyłącza swój srebrny chichot do głosiku Misi — i śmieją się obie, śmieją z tej dziwnej twarzy hrabiego, z jaką ściska im ręce i żegna, odprowadzając do drzwi.
Dites donc! — woła już na progu Misia — vous allez à Vienne, że żegnasz się z nami tak serdecznie?
— Nie, nie jadę do Wiednia, ale... — i hrabia urywa, uśmiechając się z przymusem.
— Ale? — nalegają kobiety.
— Ale... bardzo daleko! — kończy hrabia, ściskając im raz jeszcze ręce.
Nowy wybuch śmiechu, potem turkot karety i wołania z okna:
— A nie zapomnij, hrabio! Masz mi dziś przysłać kilka Maréchal Niél... potrzebuję do mej amazonki na dzisiejszy „Schnitzel-Jagd“, nie za...po...mnij! — Kareta oddala się.
On stoi ciągle we drzwiach otwartych mrużąc oczy przed jasnem światłem lipcowego słońca, wschodzącego w tej chwili ponad domy uśpionego miasta.
Pełną piersią wciąga w siebie orzeźwiające powietrze, jakby chciał ożywić płuca po tej duszącej woni, ulatującej ze staników kobiecych. Poczem pociera czoło białą, wypieszczoną ręką, a na usta jego wydobywa się cichy szept:
— Tak trzeba, tak być musi!
I oto nowe grupy odjeżdżających dam zmuszają go do przybrania na chwilę porzuconej maski. Otula je z troskliwością ojca i przyobiecuje kwiaty, załatwienie sprawunków, przybycie na raut wieczorny.
Każda z nich ma mu coś do powiedzenia, do polecenia, jakąś prośbę, tajemnicę jakąś. On je wszystkie ogarnia rozrzewnionym wzrokiem, wpatrując się w zmęczone bezsennością twarze starszych dam, z których prawie każda przypominała mu minione a rozkoszne chwile. Kilka minut jeszcze, a znikły wszystkie, i starsze i młodsze, jasnowłose lub ciemnookie — uleciały, jak grono motyli, umiejących nosić tylko stubarwne szaty.
Hrabia powrócił do sali balowej i zamyślony przeszedł wzdłuż ławek, ponsowym aksamitem wybitych. Pęki kwiatów, egrety z piór, a nawet tak zwane „flots“ z wstążek leżały tu i owdzie, zdeptane we wspólnym uścisku. Orkiestra chowała instrumenty, a znudzeni i wybladli lokaje gasili płonące jeszcze gdzie niegdzie lampy. W jadalnej sali kilku młodzieńców piło za zdrowie „Cold-Creamu“. Właściciel konia, tłusty, rumiany młodzieniec, dziękował uszczęśliwiony, kłaniając się uprzejmie. W przedsionku, dziewczyny kuchenne łamały gałęzie oleandrów i wydzierały sobie znalezioną rękawiczkę. Hrabia błąkał się jeszcze chwilę wśród tych pustek, jakby zbierając wspomnienia; różowa, blada róża zaplątała mu się pod nogi — podniósł ją i schował, uśmiechając się dziwnie.
Wyglądał jak człowiek, żegnający się ze swem rodzinnem gniazdem: — podnosi grudkę ziemi i chowa ją w zanadrze, chcąc, by mu oczy nią zasypali na wieczny sen!

∗                    ∗

Gdy hrabia wszedł do swego mieszkania, był już dzień biały. W przedpokoju, obitym rypsem zielonym, na wielkim fotelu drzemał stary sługa. Na widok wchodzącego pana zerwał się, przecierając senne oczy. Hrabia kiwnął nań uprzejmie ręką i udał się sam w głąb apartamentów. Stanął chwilę w zbrojowni, gdzie na ciemnem tle ścian połyskiwały stalowe siatki, pancerze, kolczugi, hełmy, złociły się rękojeście sztyletów, mieniły rubiny jataganów. Staroświecka chrzcielnica, wielka, wspaniała, cała z bronzu odlana, stała tuż pod oknem, odbijając w swych złoceniach różnokolorowe światełka szybek w ołów oprawnych. W rogach komnaty stały manekiny, przystrojone w zbroję, na podobieństwo wielkich, skamieniałych rycerzy, protoplastów rodu hrabiego. On sam, na środku tej wielkiej, ponurej zbrojowni — smutny, zwiędły, nędzny w swym obcisłym balowym stroju, mrużąc oczy, wydawał się Pigmejem wobec tych stalowych olbrzymów, ponurych, nieubłaganych, patrzących na niego czarnemi jamami spuszczonych przyłbic.
I ci zamarli w stali olbrzymi zdawali się milczeniem swojem rzucać pytanie temu człowiekowi o zwiędłej twarzy i schylonych barkach: „gdzie siła twoja, gdzie męskość twoja, marnotrawny synu“?
Wolno, ze spuszczoną głową przeszedł hrabia do salonu, który miał raczej podobieństwo do kobiecego buduaru, tak był różowy, jasny, wonny, wypieszczony.
Niskie, różowym pluszem obite, nazwane w Pażu „crapauds“ wyciągały swe miękkie grzbiety, jak potworne ropuchy, grzejące się wśród porannego lipcowego słońca. Takież same obicia ścian srebrzyły się w blasku porannym, a różowe koronkowe zasłony u okien rumieniły promienie słoneczne, uśmiechające się w wielkich, w srebro oprawnych zwierciadłach. Delikatne pastele upiększały jednostajność pluszu — blade barwy wazonów, z których wysuwały się kielichy datury, kładły jasne tony w tej dziwnie miękkiej i wonnej komnacie.
I czuć tu było, że kobieta rozpostarła wszechwładne panowanie i różowy plusz, pokrywający ściany, zdawał się być częścią królewskiego trenu pięknej tancerki, a koronki u okien przywodziły na myśl szelest jej sukni. Zwycięsko piękna Wenus, wysuwająca się z powodzi delikatnych liści, jak z piany morskiej — wznosiła się tu triumfująca, drwiąca z sąsiedztwa w stal zakutych olbrzymów, którzy przez wpółotwarte drzwi patrzyli na tę nagość, błyskającą w słońcu — a czarne jamy ich przyłbic zdawały się połyskiwać krwawemi iskrami...
Ale ona, niedbająca o nic, z wiecznym uśmiechem na marmurowych ustach, oparta plecami o pluszowe opony, zagarniała w zimne dłonie komnaty te, pod wyłączne panowanie swoje. Mistyczny ten kwiat biały, zrodzony wśród pocałunków i szału, istota nakazująca czcić się i przeklinać, ona jedna królowała tu niepodzielnie, snując się jak mara po tych kątach, pełnych jeszcze wspomnień i jej szeptów tajemniczych.
Hrabia usiadł przy małem różanem biureczku i oparł czoło na dłoniach. Tuż obok siebie miał biały posąg Wenery — przed sobą słynne zwierciadło. Ono jedno tylko czerniło się wielką ciemną plamą wśród tła różowego. I był to smutny grobowiec ten ołtarz zamknięty, wśród cieni którego mieniły się twarze istot, bezmyślnie oddających swe serca i usta w chwilowem upojeniu, lub w ciekawości nerwowej. Hrabia siedział wciąż pogrążony w myślach. Zwykły, szablonowy uśmiech, który, zda się, przyległ do jego twarzy znikł i ustąpił miejsca bolesnemu rozdrażnieniu. Ręce kurczowo cisnęły skronie, siatka zmarszczek wystąpiła dokoła ócz przymkniętych. W tej chwili był to starzec, znękany jakąś walką wewnętrzną, czemś, co mu duszę rwało na strzępy, a w mózg ostrze sztyletu wbijało. Różowe światło wpadało przez koronkowe zasłony i rysowało morowe desenie na siwych jego włosach i pochylonym karku. On nie czuł tych pocałunków słonecznych, cały smutny, drżący, zgorączkowany. We wnętrzu jego duszy wrzała straszna, potworna burza — i niktby był nie poznał „kochanego hrabiego“ w tej masce, kurczącej się pod wpływem jakiegoś rozpaczliwego postanowienia... Cały koszyk róż, wielkich, żółtych, o atłasowych liściach, stał na biurku obok maluchnej palety, na której uśmiechała się „Märchen“ profesora Gräffe. Były to róże, przeznaczone do stanika hrabiny Misi, a nazywane przez nią „Maréchal Niél“.
Delikatna ich woń drażniła hrabiego; nerwowo odsunął koszyk od siebie, a ironiczny uśmiech wykrzywił mu delikatne wargi.
Kwiaty, kwiaty w tej chwili!... I powoli, jakby z wysiłkiem wielkim, podniósł się i podszedł ku drzwiom swej sypialni. Otworzył małą ogniotrwałą kasę, wpatrując się chwilę w ustawione literki. Żółte wnętrze szafy zalegały stosy listów, drobnych, kolorowych, białych, old fashion, japońskich, z dewizami lub bez. Wszystko to, rzucone pèle-mèle, przywodziło na pamięć jakiś wielki damski piknik, a dusząca woń ylangów, heljotropu, corylopsisu, chypru, wypłynęła triumfalną gamą i owiała smutną twarz hrabiego.
O, rozróżniał on dobrze te subtelne zapachy — ten delikatny new mown hay kobiet „Z towarzystwa“, ten corylopsis pięknych aktorek i impertynencki chypre kokotek, równie bezczelny, jak istoty nim przesiąkłe. Cała przeszłość, cała ubiegła młodość ulatniała się dokoła niego wraz z tą wonią, z tą garstką papierków, leżących pośród kasy. W samym rożku wciśnięta, nieśmiało, jakby bojaźliwie, widniała mała paczka banknotów...
Hrabia wziął ją w drżące palce i patrzył na nią długą chwilę; chłonął ją prawie wzrokiem — sądzićby można, że pragnął, aby wzrosła pod temi zrozpaczonemi oczyma; lecz paczka ta była nieubłagana, nędzna, drobna, miała pozór okruszyny, spadłej ze stołu bogacza, jakiejś nędznej kostki, pozostałej po uczcie wspaniałej. Hrabia westchnął i, zgarnąwszy listy na tackę z chińskiej laki, przeszedł z niemi do salonu. Paczkę banknotów położył na biurku, a z listami zbliżył się do kominka, w którego różowych marmurowych ramach tlił jeszcze niewygasły ogień.

∗                    ∗

Zanim wszakże te drobne liściki rzucone zostały w płomienie, hrabia drżącą ręką przewracał je, jakby szukając czegoś. Może miał nadzieję, że znajdzie się w nich jakaś paczka banknotów, cudem ocalona z tej powodzi — nie wiem, — ale to pewna, że listy te nic nie zostawiły! Pochłonęły wszystko, jak zgłodniałe wilczyce, cały majątek tego człowieka, nie dając mu nic w zamian, oprócz chwili kłamanej rozkoszy. Szelest, jaki sprawiały przewracane przez hrabiego koperty, przypominał szelest jedwabnych kobiecych sukien, a lśniący papier — gładkość ich ciała... Tak! to były one! te wszystkie istoty, które krążyły teraz, jak stado kruków na pogrzebowej stypie, urągając swą wonią żałobnej twarzy człowieka, który całe życie spędził u ich stóp, szukając serca i znaleźć go niemogąc. I było to całe targowisko łatwych miłostek rozsypane na tej tacy, miłostek kradzionych, bezpodstawnych, które szczęścia nie dają, a ślą tylko gorycz wspomnienia. Hrabia czuł to dobrze — rozumiał, jaka nicość, chłód i pustka grobowa wieje z tych kłamstw pisanych i szybkim ruchem rzucił cały stos listów w ogień. Płomienie objęły te wonne papierki, przez chwilę jasny, purpurowy blask oblał różowe draperje. Wenus zadrżała w tem tańczącem świetle, a delikatne pastele miały krwawe blaski — poczem wszystko zgasło — i tylko garstka popiołu pozostała po tych uniesieniach szalonych, pocałunkach rozkosznych!... Tylko garstka popiołu!... Hrabia wpatrzył się w ten popiół szary, delikatny, przypominający warkocze blondynki. I ten popiół zdawał się ulatniać powoli i posypywać rysy hrabiego jakąś szarą, cienką zasłoną.
Czy była to grudka rodzinnej ziemi, którą zmarłemu się na oczy sypie?...
Teraz hrabia zbliżył się do biurka i, wyjąwszy ze skrytki srebrny kluczyk, otworzył tryptyk.
Srebrne ściany zwierciadeł zamigotały różowym blaskiem. Dokoła ram zaczepione kilkadziesiąt fotografij kobiecych zabłysnęło nagle w świetle poranka. A były one równie czcze, banalne, zimne, jak listy spalone przed chwilą. Te ciemne lub jasne oczy miały jeden wyraz kokieterji, jakby pieczęć wyciśniętą przez demona zniszczenia. Usta wpółotwarte, zmysłowe, chciwe dostatków i pieszczot, uśmiechały się na widok zmienionej twarzy hrabiego, jego zmarszczek, jego włosów siwych i tej... mizernej paczki banknotów, tak nędznej, tak smutnej w swem ubóstwie. I żadna z nich nie miała litości nad tym człowiekiem, który teraz w blaskach porannego słońca stał przed niemi nieszczęśliwy, zgnębiony, zrujnowany i łamiąc ręce, powtarzał: — „jam dał wam wszystko, a dziś jestem sam! sam!... i gdzież wy jesteście, upiory, które wyssałyście mi serce, rozum, majątek i w zamian nie zostawiłyście nic, oprócz tej garstki wspomnień gorzkich, smutku i opuszczenia?...“
Drżącą ręką wyrwał z ram lustra wszystkie fotografie, drąc je na szmaty i szybko rzucił te resztki do płonącego ogniska. Lecz one płonąć nie chciały, tak jak te żmije, które cięte na sztuki żyją i łączą się z sobą. Zrozpaczony, z oczyma krwią nabiegłemi, klęczał hrabia obok kominka, posuwając rękami podarte kawałki — nie zważając na ból, chcąc tylko czemprędziej zamienić także w popiół te martwe twarze kobiece.
Lecz gdy się podniósł — zmęczony, z oczyma obłąkanemi, z twarzą nabrzękłą, spotkał się nagle z uśmiechem marmurowej Wenery, wznoszącej się na swej podstawie, jak uosobienie tryumfu wiecznej kobiecości.
Rzucił się ku niej jak szalony, chcąc zetrzeć na proch to wcielenie piękności kobiecej, ale siły go opuściły. Uczuł się bezsilnym wobec tej wszechpotężnej istoty, która przeszła przez jego życie jak orkan wściekły, zabierając mu wszystko, a nie dając w zamian... nic.
Napróżno spalił listy i fotografie — one żyły, żyły w falach pluszu, w ramach pasteli, szeptały, chichotały się a tupot ich bosych nóżek dolatywał ze źle przymkniętych drzwi sypialnego pokoju. Przyszły teraz wszystkie śmiać się z jego ruiny, z nieszczęścia, w jakie go pogrążyły...
On zamknął oczy i oddychał ciężko, a dwie łzy spływały wolno po wyschłych policzkach.

∗                    ∗

— „Na mój pogrzeb!“
Hrabia położył pióro i otarł zroszone polem czoło. Poczem owinął paczkę banknotów w świeżo napisaną kartkę i z głębi biurka wydobył maluchne, hermetycznie zamknięte, szklane pudełeczko. Przez ścianki widać było białawy proszek, lśniący, jakby solą posypany... Hrabia trzymał zamknięte pudełko w nerwowo zaciśniętych palcach i oddychał ciężko, tak, że oddech ten w jęk przechodził.
Postanowił sobie, że umrze dnia tego, w którym się wyczerpie jego fundusz i tylko pozostanie mu potrzebna suma na odpowiedni pogrzeb.
Chciał skończyć w „sam czas!“ — ten człowiek żyjący bez jutra, bez myśli przewodniej, bez wiary, bez celu. Gdy czara uciech zmysłowych i bogactw wypróżniła się do dna, cóż miał robić więcej na świecie ten zgangrenowany odpadek społeczeństwa? Co go utrzymać mogło więcej przy życiu? — wszak był sam i nikomu na nic niepotrzebny. Te piękne panie, które obdarzał kwiatami, wspierał radami, obejdą się łatwo bez niego; zastąpi go wprędce inny pasożyt — rzucą bukiet fiołków na jego mogiłę i tańczyć będą równie wesoło, również ochoczo!
O! zna on je dobrze wszystkie te zalotne, co mu krew serdeczną wypiły, a teraz, jak mary tłoczą się i szepcząc, śmiejąc się, okrywają go grobowym całunem. One same popychają go w grób te strojne upiory, wciskając mu w rękę truciznę i tańcząc dokoła niego piekielną sarabandę. I ten tłum cały pali go spojrzeniem, dusi uściskami... owija pasmami włosów... „one“, wszędzie „one“ — a nigdzie niema „jej“ prawdziwej, czystej, nieskalanej, świętej, przed którą tłum tych widziadeł pierzchnąćby musiał, jak przed zjawiskiem niebieskiem...
Rozpaczliwym wysiłkiem woli zaczął hrabia szukać w wspomnieniach swych jakiegoś świetlanego punktu, który mógłby go jeszcze przy życiu utrzymać. Nic! nic! ani krzyku dziecka, ani srebrnego głosu kochającej kobiety... Tylko brzęk branzolet, szelest jedwabiu — cały przystrój kłamanych miłostek, boć nawet i Lili nie była mu żoną, nie była aniołem domowego ogniska! Domowe to ognisko wygasłe szarzało garstką popiołu, zimna, wystygłą mogiłą — a on, on sam napróżno wyciągał zrozpaczone dłonie, odtrącając ohydne mary wspomnień i pobladłemi ze strachu wargami szeptał urywane słowa, słowa, coś, jakby przekleństwa, które cisną się ust potępionego na wieki człowieka... Nawet modlić się zapomniał w tej piosnce miłosnej, którą nucił przez życie swe całe — i nic nie znalazł pod zbolałą czaszką, nic w sercu zamarłem, nic w duszy, dla której nie żył i którą oddał ciału w niewolę.
Hrabia mimowolnym ruchem rozerwał na piersiach bieliznę i długie paznogcie wpił w swe wyschłe piersi. Krew pociekła, ciepła, ale on nie czuł bólu, nie czuł krwi, szeroko rozwartemi źrenicami wpatrzony w przestrzeń, konał już przed zażyciem trucizny, konał moralnie, płacąc męką piekielną za rozkosz udaną, za uścisk wszeteczny, który mu miał zastąpić wszystko w godzinę śmierci.
A przed nim, w szybie zwierciadlanej, bieliła się Wenus, jakby statua na jego grobowcu. On z rozpaczą i wstrętem pragnął odwrócić oczy od tego widziadła, w które patrzył życie całe i czcił jak bóstwo... I straszny, rozpaczliwy krzyk wydarł się z jego piersi... posąg Afrodyty śmiał się — śmiał się z niego, gdy on w tej chwili konał, rwąc swe ciało z bólu i rozpaczy. Szybko, jak błyskawica, otworzył hrabia szklane pudełeczko, drżącemi, skrwawionemi palcami schwycił okruszynę proszku i podniósł go do ust skrzywionych kurczowo. Chwila jeszcze — jedna chwila tylko, a ciało hrabiego, nawpół martwe, osunęło się na różowy plusz fotelu...

∗                    ∗

— Nie skonał jednak.
Leżał tak jeszcze długo, godzinę całą, zesztywniały, zlany potem, z twarzą kurczowo ściągniętą. Powoli wszystko w nim zastygło i czuł dobrze ten straszny chłód śmierci, który mu od nóg do serca wstępował. Nie mógł się poruszyć, nie mógł wołać pomocy. Chrapliwe tylko rzężenie wyrywało mu się z gardła, głos zwierzęcia walczącego ze śmiercią. Oczy w jeden punkt wpatrzone, utkwione w odbicie białej, wielkiej kobiety, bezczelnej w swej nagości, zastygały także, szkląc się jak oczy trupa — ona, tryumfująca, doskonale piękna, jak anioł śmierci, śmiała się do tego zastygającego ciała i żółtych róż, które kąpały swe liście w powodzi promieni słonecznych.
I trwało długą chwilę to konanie człowieka, który kładł się dobrowolnie w mogiłę — aż chrapliwe rzężenie przeszło w cichsze, coraz powolniejsze westchnienia i wreszcie wszystko zamilkło w tej różowej komnacie, gdzie kobieta rozpostarła panowanie swoje. Tylko trup samobójcy, jak czarna plama, psuł harmonię tego buduaru; tylko nędzna paczka banknotów, nosząca na swym grzbiecie napis: „na mój pogrzeb“ dziwnie odbijała od przepychu tych ścian, zasłon koronkowych i kwiatów!
Była to wielka grobowa kaplica, którą wzniósł sobie powoli ten człowiek martwy, pokrwawiony, z twarzą rozpaczliwie skurczoną, z pianą na zsiniałych wargach, a na straży tego grobowca stał ów posąg biały, nagi, uśmiechnięty i jak sfinks w przestrzeń tajemniczo zapatrzony...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.