I tacy bywają... (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | I tacy bywają... | |
Podtytuł | Z cyklu „Fantazje i drobnostki“ | |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. | |
Data wyd. | 1923 | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GABRJELA ZAPOLSKA
I TACY BYWAJĄ...
(z cyklu „Fantazje i drobnostki“)
WYDAŁ: „LEKTOR“ INSTYTUT LITERACKI SP. Z O. ODP.
LWÓW — WARSZAWA — POZNAŃ — KRAKÓW — LUBLIN.
1923.
|
Wiktor Gomulicki.
...posądzą mnie o donkiszoterję. Niech sobie!... Los pozwolił mi być świadkiem wielu cichych poświęceń, z bohaterstwem graniczących niemal. O! biedne, zbolałe mary! Świat dla was ma nieraz tylko uśmiech i żart na ustach. Pod świecącym łachmanem scenicznej nędzy jakże piękne serca się kryły!... Maska waszej twarzy, warstwą szminki pokryta, nieraz szlachetną łzą świeciła! Szlachetne, piękne duchy... ciało wasze kryje zimna mogiła... wianki na niej śmieją się do grobowych krzyżów!... marmurowe mauzolea koronkowych szczytów ku niebu nie wznoszą. Darujcie, iż na chwilę poruszę wasze biedne trumny, uniosę wieko i do życia was powołam, a ludziom, tym, którzy w was tylko śmiesznych komedjantów widzieli, bez błazeńskiej szaty, bez dzwonków klownowskich pokażę. Wstańcie wy, lilje w bagnisku wyrosłe! Wy, perły, błyszczące wśród śmieci, raz jeszcze jeden stańcie wśród nas poto, by nie uśmiech bezmyślny, lecz żal w sercu obudzić. Potem wam spać pozwolę, spać długo, bez końca! Ziemia wam lżejszą będzie, niż szyderstwo świata, bo ja wiem, czuję, jak wam wśród ludzi było nieraz łzawo, smutno, ciężko!...
Przesuwała się tak cichutko w garderobie, że chwilami aktorki zapominały o jej obecności. Wchodziła lękliwie, bojaźliwie, zajmując najgorszy kącik tuż przy drzwiach prawie.
Ustawiała nadtłuczone lusterko, opierając je o koszyk, wyjmowała słoik z waseliną, papierek z karminem i zgniecioną blaszaną puszkę z pudrem.
Poczem zdejmowała wyszarzane okrycie i wieszała je na kołkach, pytając rozpartych pod ścianami służących: „czy tu można“?
Aż gdy znalazła wolne miejsce, rozpoczynała wyjmować z kosza suknie, biedne, stare, przerabiane, lub upstrzone pękami wstążek staniki. Wieszając, oglądała się na wszystkie strony, czy komukolwiek nie przeszkadza, usuwając się młodszym dziewczynom, które z szelestem króciutkich spódniczek kręciły się po ciasnej przestrzeni, rozlewając dokoła bielidło, rozrzucając tumany pudru i setki szpilek.
Wszystkie te kobiety rozmawiały pomiędzy sobą, śmiejąc się, śpiewając, kłócąc naprzemiany.
Teatr był źle zbudowany, garberób prawie nie było. Zapomniano o nich w pośpiechu. Przerobiono więc rekwizytornie i kazano się wszystkim kobietom razem ubierać. Mężczyzn umieszczono na piętrach.
Gwar więc wylewał się całemi potokami z tych ciasnych izdebek, w których szmer głosów kobiecych, szelest spódnic, syk płomieni gazowych mieszał się z wonią mydeł i swędem spalonych włosów.
Na ścianach blade kolory atłasów mieszały się z ostremi tonami welwetów i delikatnemi fałdami iluzjowych welonów. Tu i owdzie sztuczne róże gniotły się, ocierając o ścianę, na której porozpinano wielkie kawałki kretonu lub prześcieradła, czasem w pośpiechu od kołder odpięte.
Sukienka baletowa, jak balon z tarlatanu wydęty i srebrną rosą zmoczony sterczała, przypięta szpilką podwójną do zrudziałego płaszczyka, kryjącego swą nędzę w fałdach błyszczących tkanin.
Kobiety siedziały rzędem przed stolikami, z oczyma utkwionemi w stojące przed niemi lusterka.
Lusterka te dla bacznego obserwatora były najdoskonalszem świadectwem sposobu życia aktorki.
Są tam lusterka „porządne“, oprawne w dębowe ramy, bezpretensjonalne, niezmiernie dobrze wytarte.
Inne mają minki strojnych w plusz kokietek, weneckie, kryształowe, mówią, że właścicielka jeździła... daleko.
Wielkie, w srebro oprawne lustro „naiwnej“ opowiada o staranności, jaką ją otacza... stryjaszek; kawałek nadtłuczonego szkła naśladuje lustro subretki, która minjową szminką smaruje monogramy na swych wybladłych policzkach.
Od stolika podnosi się chuda, drobna dziewczyna z kaskadą płowych włosów na nagich ramionach; powoli, systematycznie wdziewa różową bareżową sukienkę, sukienkę dziecka, rozszerzoną na ciało trzydziestoletniej kobiety.
Poczem, założywszy jeszcze fartuszek z szeleczkami, zaczyna swą wieczną wędrówkę po garderobie, pytając każdą prawie sługę:
— Czy jestem dobrze ucharakteryzowana?
Nikt jej nie odpowiada — wszyscy się śpieszą; z poza drzwi źle przymkniętych słychać dzwonek inspicjenta; w kącie tęga i dziobata aktorka krzyczy mdlejącym głosem na wystraszoną sługę:
— Psia krew! cholero!... gdzie flakon z wodą kolońską? — a potem, zwracając się do towarzyszek, dodaje: — żyć bez wody kolońskiej nie mogę...
Kilka znaczących chrząknięć jest na to odpowiedzią. W samym kącie, tuż obok lustra zawieszonego na ścianie, ziewa stara kobieta, niedawno czczona jubilatka; drapie sługę za to, że jej imitację urjańskich pereł podała zamiast weneckich. Tłusta, ordynarna dziewka wytrzeszcza swe oczy na rozirytowaną staruszkę, która zawzięcie smaruje gors bielidłem, mrucząc ku słudze skierowane przekleństwa: — Bodaj cię piorun rozszarpał na dwoje! — co wprawia w niemałą wesołość siedzącą obok silną brunetkę, wciągającą właśnie trykoty na kształtne nogi.
Tak zwana statystka, która przed chwilą weszła do garderoby, opowiada paniom „artystkom“ o cudownej kabalarce, mieszkającej na Chwaliszewie, która za cenę kilkunastu fenigów przepowiada przyszłość.
Dziobata aktorka z miną zdetronizowanej królowej objawia, iż ona „bojałaby się badać, bo wie, że co Menezis zechce, to i nie minie!...“ Przeciągły, chóralny śmiech odpowiada na podobne słowa; dobry humor ogarnia wszystkie te kobiety, posmarowane tłustemi farbami, ściśnięte w gorsety, z nogami wyciągniętemi daleko pod rzędem stołów.
Ta „baronowa“ ma zawsze sposób mówienia: a niechże ją!...
Jedna „naiwna“ krąży ciągle pomiędzy armją sług, krąży jak żyd wieczny tułacz, pytając ciągle: „jestem dobrze ucharakteryzowana?“ Pod ścianą, koło drzwi tylko cicho, spokojnie. Aktorka tam siedząca już się ubrała i teraz siedzi, patrząc wybladłemi oczyma na płomień gazu, przedzierający się przez stłuczone szkiełko.
Drobna jej twarz, zmarszczona ma dziwnie regularne rysy, skrzywione jednak jakiemś wewnętrznem cierpieniem. Bielidło odznacza tylko bruzdy i zmarszczki dokoła nosa i oczu, róż tworzy chorobliwe ceglaste rumieńce na policzkach.
Włosy blond, starannie ufryzowane, przysypane pudrem i przystrojone różami, mają w swych złotych cieniach jakąś dziewczęcą świeżość, coś pozostałego z młodości i wdzięku tej kobiety.
Biała jedwabna suknia ubogiemi fałdami okala wychudłą postać, tak wychudłą, że prawie szkieletem jeno zwaćby się ją godziło. Girlanda z róż okala wycięcie stanika; z poza tych różanych kwiatów sterczy deka piersiowa, cienką tylko powleczona skórą. Szyja pomarszczona, ustrojona w trzy rzędy fałszywych pereł i iluzjowe frou-frou, biedna, cienka szyja wynędzniałej kobiety, kurczy się co chwila w jakiejś czkawce nerwowej. Ręce chude, przecięte żyłami, mną nerwowo zapisany świstek, na którym wielkiemi literami wypisano:
„Rola margrabiny Villafrancha“.
Na boku czerni się dopisek, snać ołówkiem reżysera zrobiony:
„Pani Maryszewska“.
Drugi dzwonek dał się słyszeć, przeciągły, jęczący.
Chuda kobieta drgnęła, oderwała oczy od gazu i zaczęła czytać półgłosem rolę, powtarzając machinalnie:
— Pięćkroć, które daję mej córce, margrabiance Villafrancha, są zaledwie cząstką tego, co dostanie po mej śmierci...
Frazes ten błąkał się ciągle na jej spieczonych wargach, pociągniętych silną warstwą sproszkowanego karminu.
— Pięćkroć, które daję mej córce...
Teraz urwała nagle i jakby sama do siebie powtórzyła:
— Mej córce... pięćkroć!...
Rola wysunęła się z jej ręki i utkwiła w koronkowej falbanie, wzrok powrócił machinalnie w stronę gazu.
Kobieta znów milczała, pochłonięta zwykłą swą zadumą.
Lecz dokoła niej gwar i hałas potężniał coraz więcej. Z poza drzwi dolatywały brzęki ostróg i szybkie kroki mężczyzn, zbiegających po schodach na scenę.
Ochrypłe głosy maszynistów mieszały się z krzykiem reżysera, przyciszony śmiech zaczepionej na schodach służącej — z piosenką, śpiewaną w jednej z oddalonych piętrowych garderób.
Aktorki, potrącając się wzajemnie, kładły długie suknie, plącząc i mieszając treny, pożyczając sobie wzajemnie szpilek, kawałków gazy lub igieł z resztkami nici.
Na podłodze w masie jedwabiu i koronek tonęły sługi, upinając treny, podszywając baleuzy, wyrywając sobie jednę parę nożyczek i kawałek białej tasiemki.
Subretka malowała sobie nozdrza, a staruszka jubilatka zakrywała zbyt wycięty stanik kawałkami koronki.
Aktorka dziobata wycierała ręce opoponaxem, mrużąc oczy z dystynkcją niezrównaną.
Nagle, jakby sobie coś przypomniawszy, porwała się z miejsca.
— Rejent Milczek! — zawołała — gdzież jest rejent Milczek?
Chuda, milcząca kobieta drgnęła i oderwała oczy od gazu.
— Jestem tu! — wyrzekła nierównym, drżącym głosem.
— Pokaż się pani! — wołała tamta — niechże zobaczę ten panache, który kupowałaś dziś na Wodnej ulicy... Powiadam paniom, panache jak... dynia, z samych strusich piór.
Wszystkie aktorki zwróciły oczy na Maryszewską, tulącą się do swego kącika.
— Gdzie panache? gdzie? — pytały.
W oczach im migotały blaski, jakie mają zwykle kobiety na widok nowości tualetowej.
Maryszewska jednak nie odpowiadała — szukała teraz nerwowo roli i, znalazłszy ją, czytać zaczęła.
— Zapłaciła dwa talary i nie ubrała się.... skąpica!...
A subretka, przypadłszy prawie na kolana, zawołała:
— Gdzie panache?... pokaż pani!... pokaż!
Maryszewska zniecierpliwiona poruszyła się na krześle.
— Kupiłam, prawda! — odrzekła powoli — ale nie dla siebie!...
— Dla kogo? Dla kogo? — nalegano ze wszystkich stron.
Ona uśmiechnęła się teraz łagodnie, rzewnie prawie.
— Dla... Mani.
Kobiety zamilkły na chwilę.
Lecz ona mówić teraz zaczęła.
Tak, dla Mani kupiła panache do kapelusza, a wczoraj sukienkę i pończochy półjedwabne, długie, za kolana. Wszystko granatowe, do garnituru. Chodzi jej teraz tylko o płaszczyk i parasolkę. Mania będzie wystrojoną na całe lato! Och, zobaczą wszyscy, jaką ma ładną córkę!... bo skoro tylko przyjadą na letni sezon do Warszawy, ona córkę przyprowadzi na próbę i zaprezentuje. Pisała wczoraj do niej, prosząc o pieniądze na zeszyty i szarfy popisowe. Już jest w drugiej klasie... mój Boże!... choć ma dopiero jedynasty rok. Duża jest bardzo na swój wiek, wygląda co najmniej na trzynaście lat.
I umalowana aktorka promienieje nagle pod wpływem uczucia, które jej wychudłą pierś podnosi. Ożywia się, mówi prędko, chwilami tylko rękę do czoła przykładając; wyblakłe oczy mają jakiś połysk, uśmiech usta rozchyla.
I wszystkie inne aktorki słuchają jej z uśmiechem.
O, tak! znają one dobrze tę „Manię“ chowającą się na pensji w Warszawie. Słyszą o niej bardzo często, bo Maryszewska tak chętnie o niej opowiada. I teraz słuchają wszystkie, ogrzane nagle tem ciepłem macierzyńskiego uczucia, objawiającego się w atmosferze teatralnej garderoby.
I mieszają się do rozmowy, zapominając o wkładaniu rękawiczek, bieleniu rąk, przylepianiu muszek — powoli dając się ogarniać tym troskom matczynym, zapominając o swem rzemiośle dla budzącej się kobiecości.
Maryszewska właśnie mówi o skrofułach, które się pokazały za uszkami Mani.
— Na to najlepszy Iwonicz — wyrokuje jubilatka.
— Tak, tak, Iwonicz! — potwierdza subretka, która przyklękła prawie na trenie Maryszewskiej, a smarując przód jej sukni ubielonemi rękami, pyta: — Mania... blondynka? co?
— Tak, blondynka!
— A ładna?...
Maryszewska się uśmiecha.
Miły Boże! Czy jej Mania ładna? Ależ tak — i to bardzo!... O, nie dlatego, że ona jest matką, mówi w ten sposób — nie! Ale każdy będzie mógł osądzić, czy ona przesadza. Mania ma już teraz śliczne włosy, oczy, rysy — a cóż to będzie, gdy się uformuje! Przytem sprytna, rozmowna, dobrze ułożona. Będzie guwernantką... aktorką, broń Boże!... Mania musi być od niej szczęśliwszą... o, tak! Szczęśliwszą bezwarunkowo.
Teraz powoli wszystkie aktorki otoczyły Maryszewską ciasnem kołem.
Ten kącik koło drzwi zapełnia się strojnemi i pięknemi damami. Wszystkie się uśmiechają, a purpurowe ich wargi odcinają się ostro od upudrowanych twarzy.
Ta „Mania“ to czysta „córka regimentu“ — wszystkie się nią interesują, odczuwają w głębi swych istot jakąś nieprzepartą potrzebę zajmowania się dziećmi, pełne chęci zaspokojenia choć częściowo, chybionego powołania kobiety.
Maryszewska ożywiona podnosi głos, rzuca pod stół rolę margrabiny Villafrancha i, podnosząc się z krzesła, pokazuje teraz koleżankom wysokość wzrostu Mani.
— O, prawie mi sięga pod pachę — mówi, wyciągając swą chudą rękę; lecz nagle przymyka oczy, twarz jej kurczowo się wykrzywia i z głuchym jękiem upada na krzesło, ginąc w powodzi róż i zżółkłych jedwabiów. Aktorki przerażone pochylają się nad nią, rozpinają stanik, podają wodę kolońską.
Całe dobre serce tej cygańskiej dziatwy ujawnia się w tej chwili. Strwożone, ze łzami w oczach, starają się przyprowadzić Maryszewską do przytomności.
Jedna z nich wysyła służącą do cukierni po kieliszek konjaku, druga po herbatę lub buljon.
Ona jednak, zsiniała cała, wije się w jakichś strasznych boleściach, szarpiących jej wnętrzności. Róże z włosów jej wypadają, rozpięty stanik ukazuje pierś wyschłą jak zapadła mogiła.
Głowa pochyla się na prawo i lewo, jakby szukając oparcia — z oczu wielkie łzy cieką.
Aktorki smutno patrzą po sobie.
Nie pierwszy to raz kobieta ta pada im na ręce, jęcząc i wijąc się z bolu. Raz przywołany doktor oświadczył, iż jedynie tylko troskliwe odżywianie i ciągłe pielęgnowanie może ją przy życiu utrzymać — wewnątrz tkwi bowiem straszny zarodek złego, niosący ze sobą zniszczenie i śmierć. Lecz ona uśmiechnęła się tylko i dalej wiodła swe życie — życie matki, dla której „córka“ jest wszystkiem.
I teraz, widząc, że aktorki chwytają z jej kosza ciepłą wełnianą chusteczkę, aby natrzeć jej sztywniejące ręce i nogi, z najwyższym wysiłkiem szepce:
— Nie ruszajcie!... to... Mani!...
Życie jej było tak smutne, jak płomyk spirytusowej maszynki, na której gotowała sobie obiady. Były to tak ubogie, nędzne posiłki, tworzone cudem z resztek, pozostałych z dnia poprzedniego, że zagadką prawdziwie było, w jaki sposób ta kobieta trzyma się na nogach. Pensję miała wypłacaną najregularniej i stosunkowo niezłą na jej sceniczne uzdolnienie.
Lecz „Mania“ pochłaniała wszystko. To słabe, wątłe dziewczę, chowające się daleko, w murach pensyjnych, potrzebowało wiele, zabierało bezwiednie wszystko... odejmowało matce kawałek pożywniejszej, a tak koniecznej strawy. Mania była celem jej życia, szczęście córki — ideałem, do którego dążyła. W zimnym i pustym pokoiku, ponad ubogiem łóżkiem Maryszewskiej, w tanich pluszowych ramkach śmiało się młode dziewczę, strojne w elegancką sukienkę. Maryszewska, powróciwszy z teatru, zdejmując z siebie pocerowane spódniczki, robiła znak krzyża nad fotografją pensjonarki, a zmuszając się do przełknięcia szklanki czystej herbaty, uśmiechała się do dziecka, które w marzeniach swoich widziała bogate, wykształcone, szczęśliwe...
Czasem obok złotej główki Mani mignęła w jej myślach twarz inna, twarz mężczyzny, z tych zdrowych, silnych egoistów, którzy swoje „ja“ tak wysoko cenią! — Twarz człowieka, który, zamieniwszy z nią ślubną obrączkę i serce, odebrał jej serce, a zostawiwszy obrączkę i dziecko, poszedł w świat, nie troszcząc się, co robić będzie porzucona kobieta... lecz widziadło to znikło szybko. Snać samolub nawet we wspomnieniach nie chciał dłużej gościć w tym biednym pokoiku, obok wychudłej, znękanej kobiety, której zapadłe policzki i jęk siłą woli tłumiony raził jego nadmiarem siły i zdrowia tryskającą postać.
Pusto było i ubogo w tym pokoiku, pusto i ubogo w koszach, zawierających sceniczną garderobę aktorki, — lecz w osobnych szufladach komody leżały codziennie prawie skupowane ubrania i bielizna dziecinna. Nierzadko ozdobna książeczka złociła się wśród stosu koszulek, hafty spódniczek mieszały się z różową morą zeszytów.
W podłużnem pudełeczku duńskie rękawiczki służyły za podkładkę ołówkom i ozdobnym piórom lub wiszorkom.
I wszystko to było dla.. Mani!
Co wieczór Maryszewska otwierała komodę i przeglądała te skarby. Ze śladami różu na twarzy, z głową upudrowaną, z gałązkami mchu lub konwalij we włosach, pochylała się drżąca z zimna nad szufladą, układając, przyciskając fałdy sukienek, przeglądając książki, uśmiechając się do obrazków...
Czasem brakło nagle nafty w maluchnej lampeczce i światło gasło powoli, pozostawiając kobietę w ciemności zupełnej; czasem herbata, nalana i stojąca na rogu komody, wystygła zupełnie na podobieństwo mętnego żuru... lecz Maryszewska nie dostrzegała tego wcale.
Była tak szczęśliwą, kupiwszy dla Mani długie włóczkowe kamaszki, że jej własne skurczone nogi zdawały się w tej ciepłej wełnie rozgrzewać i nie czuć przenikliwego zimna, panującego w izdebce.
Jeśli nafty starczyło, aktorka wyjmowała z szuflady paczki listów, zabazgranych śmiałem, choć dziecinnem pismem, kreślonem w „dwóch linjach“ — i, kiwając głową, czytała po raz setny te korespondencje, zaczynające się od słów: „Kochana Mamo“, a kończące się zawsze jednakowo: „tata nic nie pisał“...
Czasem znów przy świetle tej małej lampki zaczynała przerabiać sceniczną swą garderobę, chcąc się zastosować do wymagań mody. Pruła więc i zszywała napowrót, ocierając łzy, które mimowoli wzrok jej zasłaniały. Bolały ją oczy, popsute od gazu i podkreślań tuszem, zresztą bolało ją wszystko — całe ciało, każdy muskuł, każda kosteczka. Nie skarżyła się przecież nigdy, kryjąc się we framugi bram, gdy na ulicy iść dalej nie mogła, — czepiając się kamiennych murów, lub przebywając na czworakach schody, gdy nikt tego nie widział. Chwilami przecież traciła przytomność, wijąc się w szalonych boleściach, które szarpały jej wnętrzności, oblana łzami i potem, drżąc, aby wiadomość o jej chorobie nie doszła do uszu dyrekcji, a tem samem nie sprowadziła jej dymisji.
Byłby to dla niej cios śmiertelny; tułając się lata całe po prowincjonalnych scenach, tak mało dla dziecka swego oszczędzić mogła! Lata całe dobrowolnego głodzenia się i odmawiania sobie najniezbędniejszych potrzeb zamieniły ją w szkielet, trawiony śmiertelną chorobą. Teraz... zabłysła dla niej szczęśliwsza gwiazda — zaangażowano ją do stałego teatru.. Mania mogła być wreszcie pomieszczoną na pensji!
Lecz straszna, śmiertelna dręczyła ją trwoga. Choroba, pożerająca jej organizm, wyniszczała ją z dniem każdym. Gdy stała na scenie w pełnem świetle gazowem, przystrojona w róże i białe jedwabie, robiła wrażenie zniszczonego grobowca, który litościwa ręka w noc Zaduszną przystroiła w kwiaty i błyszczące światełka...
Publiczność krzywiła się; damy, siedzące po lożach, wzruszały ramionami; studenci na parterze śmiali się głośno... a ona stała, jak skazana na karę pręgierza, skrzywiona w bolesnym uśmiechu, usiłująca rzucać kokieteryjne spojrzenia na nalepioną brodę scenicznego bohatera... nędzna w swem poniżeniu, czująca szyderstwo i niechęć publiczności, a przecież tak wielka, tak wspaniała miłością macierzyńską, dla której wszystko poświęciła!... A gdy mówiła, wachlując się z dystynkcją: „jakto, wice-hrabio?... więc mnie uwielbiasz?“ — oczy jej, te biedne, zmęczone oczy schorowanej kobiety, śledziły z niepokojem chmurną twarz dyrektora, rozpartego w pierwszym rzędzie krzeseł i zdającego się nienawidzieć ją poprostu.
W twarzy tej czytała jaknajwyraźniej słowo jedno, straszne, zabójcze...
Dymisja!...
Prostowała się wtedy w rozpaczliwym wysiłku, poprawiała fałdy sukni, nasuwała koronkę na wychudłe ramiona...
Napróżno!...
Dymisja była dokoła niej — dymisja w litościwych spojrzeniach koleżanek, w szyderczych uśmiechach kolegów, w lodowatym chłodzie, z jakim publiczność przyjmowała jej każde pojawienie się na scenie!
O, gdyby mogła stanąć tak tuż przed kinkietami i zamiast słów roli wypowiedzieć to, co ją udręcza, — powiedzieć tym niemiłosiernym ludziom, o aksamit ramp opartym, że ona nie dla siebie, nie z własnej rozkoszy maluje twarz szminkami i zbolałe ciało w sznurówkę wciska! Że jeśli jest tak bladą, wychudłą, smutną... jeśli mówiąc: „więc, panie wice-hrabio, pan mnie naprawdę uwielbiasz?“ nie ma zalotności upudrowanej kurtyzany, to dlatego, że... od lat tylu idzie przez życie sama, opuszczona, znieważona w uczuciach żony, mając troskę o dziecko za całą życia osłodę...
Więc nie powinna mieć z końcem roku dymisji... o, nie, przez Boga żywego!... jeśli nie dla niej, to dla Mani... dla Mani!
∗ ∗
∗ |
Co ma się stać, nie minie.
Z końcem sezonu teatralnego dyrektor nie wezwał Maryszewskiej do odnowienia kontraktu.
I rozpoczęła znów biedna kobieta ciężką wędrówkę po małych prowincjonalnych miasteczkach, w których na wiadomość o przybyciu teatralnej trupy zamykają się hotele i zajazdy żydowskie.
Wówczas na głównej ulicy stoją wozy, wypakowane kuferkami i koszami, pomiędzy któremi, oparte o kanty, drzemią znużone aktorki, zbite, stłuczone forsowną jazdą na niewygodnych wózkach lub w smrodliwych wagonach trzeciej klasy.
Nierzadko pomiędzy niemi widnieje główka dziecka, przytulonego do matki, dziecka, zrodzonego pomiędzy płótnami kulis i mającego na twarzyczce wypiętnowany jakiś grymas klonowski, to „coś“, z czem dzieci aktorskie na świat już przychodzą...
Często deszcz leje strumieniami, mocząc dery, maty, kawałki płócien, któremi aktorki osłaniają kosze w śmiertelnej trwodze o zniszczenie „rzeczy“, w koszach tych zamkniętych.
Mój Boże!... Wszakże to lata całe nędzy i niedostatku, wszakże to owoc głodzeń się i wszelkich prywacyj te łachmanki, oszyte koronkami, — te kostjumy operetkowe, nieraz kosztem łez i wstydu nabyte, — te fartuszki naiwne za grosz hańby kupione!... Czasem śnieg wśród mroźnej nocy sypie gęstemi płatami — wozy stoją wciąż na środku ulicy, nie mając gdzie zajechać; furmani drwią i wymyślają... tylko kobiety siedzą cicho jak statuy, otulając się w zniszczone okrycia... tylko dzieci zdają się być nieczułemi bryłami na zimno i brak dachu...
Dyrektor tymczasem biega za wynalezieniem schronienia. Płaci w dwójnasób i gotówką, często futro z pleców zrzuca, często chwyta okrycie żony i w zastaw właścicielowi hotelu daje.
Czasem którykolwiek z aktorów oddaje swój zegarek, często która z kobiet obrączkę z palca ściąga.
Wreszcie wozy ruszają i wszystko znika.
Od lat dwóch Maryszewska wiodła już takie życie, życie ciężkie, gorzkie — pełne nędzy i upokorzeń.
Jeśli, będąc w stałym teatrze, łożąc wszystko na wychowanie córki, odmawiała sobie wszystkiego — cóż teraz dziać się z nią musiało? Teraz, gdy o stałej pensji mowy być nie mogło... teraz, gdy hotele i restauracje pochłaniały całe dochody z przedstawień teatralnych!
A jednak, mimo to, kobieta ta dokazywała niemal cudów.
W nędzy robiła oszczędności! Mania miała jeszcze sukienki, buciki, chodziła na pensję!
Na doktora, lekarstwa, znalazły się pieniądze.
Dziewczę rosło, rozwijało się jak kwiat. Lecz jak kwiat, pozbawiony ożywczych soków, zwiędła matka, dając swe życie, krew serdeczną dla córki.
Pergaminowa skóra pokrywała jej kości, za każdym krokiem zdawało się słyszeć klekot szkieletu... Gdy wlokła się do garderoby na wieczorne przedstawienia, żydówki, kręcące się po zajazdach, oglądały się z politowaniem; ona szła mimo nich zgarbiona, drżąca, w ciągłych kurczach wewnętrznych, ściskając konwulsyjnie nadłamaną rączkę parasolki.
Twarz jej miała zielonawą barwę, właściwą ludziom, będącym blisko grobu.
Prosty lud nazywa taką cerę „ziemią przysypana“...
Często teraz padała na ziemię, wijąc się w konwulsyjnych boleściach, lecz się z chorobą swą już nie kryła, nie lękając się dymisji.
Zanadto dyrektor zaległ jej gaży, aby mógł nie odnowić kontraktu.
Wreszcie tego rodzaju engagement znajdzie wszędzie. Pożywieniem jej były zupki, gotowane na maszynce — zupki, złożone z bułek, wody, kawałków wędliny. Czasem jadła bułkę z musztardą, pozostawioną przez którąkolwiek z koleżanek — czasem dzień cały żyła czekoladkami, nadesłanemi dla „naiwnej“ do garderoby.
Wodę piła ciągle, oszukując w ten sposób głód i gasząc ogień, który ją pożerał wewnętrznie — chwilami zdawało się, że ma wewnątrz rozpaloną pochodnię.
Wpijała wtedy paznokcie w swe chude piersi i chwytała powietrze, jęcząc chrapliwie...
Czuła, że życie z niej ucieka, a przecież żyć chciała!... musiała!... O, nie dla siebie — dla... Mani!
∗ ∗
∗ |
Ósma wybiła.
Publiczność zwolna schodziła się do teatru stając małemi grupami, rozmawiając w przedsionku.
Woleli bowiem wszyscy chodzić po śniegu, rozgrzewać się choć w ten sposób, niż siedzieć w nieopalonym teatrze, kostniejąc z zimna w przemarzłej atmosferze sali.
Za kurtyną gwar był niemały.
Grano kostjumową sztukę ludową, a aktor, zwłaszcza prowincjonalny, odżywa, gdy sukmanę na grzbiet wdzieje.
Ubierano się za kulisami, rozdzieliwszy przestrzeń na dwie połowy podartą firanką.
Garderób nie było.
Aktorki dzwoniły masą szklanych paciorek, szeleściły spódnicami, klnąc zimno i złą budowę teatru.
Wstawiony żelazny piecyk nie rozgrzewał, lecz tylko wydzielał swąd nieznośny, od którego mdłości porywały.
Poprzyczepiane na stołach świeczki tworzyły dziwny widok — paliły się pomiędzy stosami szychu, wstążek i świecideł, odbijały się w potłuczonych lusterkach, mnożąc swą liczbę do nieskończoności.
Z poza firanki słychać było głosy mężczyzn, rzucanie butami, przekleństwa lub gardłowy śpiew tenora.
Wszyscy drżeli z zimna; ukarminowane wargi aktorek trzęsły się, wyrzucając kłęby pary; ręce siniały pod bielidłem, nogi kurczyły się, kryjąc się w fałdach krótkich spódniczek.
Co chwila słychać było:
— Jezus Marja!... To psie zimno!
Czasem skargi wybuchały gwałtowniejsze, — wówczas z poza firanki dawał się słyszeć schrypnięty głos męski:
— Cicho, hołoto Branickiego!
Wreszcie teatr napełniać się zaczął, orkiestra zagrała fałszywie polkę, ze sceny dolatywał skrzyp opuszczanej ławki lamp.
Z poza firanki mignęła ręka suflera:
— Pani Maryszewska, proszę o egzemplarz!
Z kącika około pieca podniosła się powoli Maryszewska i z pod połatanej siermięgi dobyła zeszyty sznurkiem egzemplarz.
Była tego dnia dziwnie zmieniona — rysy twarzy wyciągnęły się, nos zarysował się ostro.
Chwilami oczy jej zasuwały się za powieki i tylko zżółkłe białka migały w mdłem świetle świeczek.
Jednak przyszła w oznaczonym czasie i z najwyższym wysiłkiem włożyła na siebie wiejskie łachmany.
Twarzy jednak umalować nie zdołała.
Farby wypadły z jej drżących palców — mgła wzrok zasłaniała.
— Nie ucharakteryzowałaś się pani! — krzyknął sufler, odbierając egzemplarz.
Maryszewska machnęła ręką.
— Nie warto,... wreszcie... kończę w pierwszym akcie... — odparła i, trzymając się stolików, wysunęła się za kulisy.
Tam upadła na kawałek pniaka i pozostała tak nieruchoma, oczekując swej kolei.
Gdy wreszcie wyszła na scenę, grając Motrunę w Dziewczęciu z chaty, już wejściem samem zrobiła silne wrażenie.
Majestat śmierci bił z jej pokurczonej postaci. Kir jakiś żałobny otulał ją całą, drżącą, zalaną łzami, gdy głosem urywanym, chrapliwym, błagała Ratajów o opiekę nad sceniczną swą córką.
Cała treść życia tej nieszczęśliwej skupiła się w tej chwili w rozdzierającej prośbie, jaką słała ze sceny w dal mroźną ze stygnącym oddechem na sztywniejących ustach.
— Skoro ja umrę... co się z córką mą stanie? — pytała, łamiąc ręce.
Cisza uroczysta panowała w sali.
Tak wielką była ta rozpaczna troska konającej matki, że widzowie siedzieli na swych miejscach nieruchomi, czując tragedję śmierci, która powoli ze sceny ku nim spływała.
To nie aktorka klęczała przed nimi... to matka, która odejść musiała w dal ciemną i zostawić na ziemi sierotę... córkę ubóstwianą, dla której kosztem swego życia wywalczała dobrobyt na świecie.
Po skończonym akcie podniosła się Maryszewska z ziemi; gorące oklaski rozlegały się za kurtyną, lecz ona uczepiła się kulisy i próbowała skierować się ku garderobie.
Przytomność jednak ją opuszczała, bo kilkakrotnie zachwiała się, obdzierając stare płótno, którego się czepiała.
Wreszcie, zatoczywszy się, runęła na ziemię, wydając jęk przeciągły, bolesny, kurcząc się i kryjąc w całej masie przystawek i obszarpanych płócien.
Tam leżała, rwąc na sobie zgrzebną koszulę, w którą była przyodziana, bijąc się o kanty, o łaty i świdry, któremi dekoracje bywają podlepiane
— Boże!... Boże!... — wołała.
Lecz huczny marsz turecki, grany w tej chwili przez orkiestrę, głuszył jej jęki.
Raz jeszcze uniosła się na rękach, pragnąc powstać koniecznie, lecz purpurowy płomień przesunął się jej przed oczami, w piersiach zabrakło oddechu, krwawa piana wydobyła się na usta.
Tysiące nożów przeszywało jej wnętrzności... z łoskotem upadła znów na podłogę.
Czuła, że umiera, lecz już o pomoc wołać nie mogła. Krwawe plwociny dławiły ją, stygnąc na zbielałych wargach; ręce opadły wzdłuż ciała, a tylko palce poruszały się chwilami, jakby pragnąc znaleźć jakiś punkt oparcia.
Wreszcie oczy stygnąć zaczęły, wlepione nieruchomo w belki, zawieszone nad jej głową... chrapnęła kilkakrotnie, jak konające zwierzę, i pozostała z oczyma otwartemi, z ustami oblanemi krwią, z głową wciśniętą kurczowo pomiędzy ramionami.
Skonała.
Orkiestra grała ciągle, hałasując przeraźliwie — na scenie drżące od zimna cyganki próbowały czardasza, podnosząc wysoko nogi, obute w czerwone buciki.
W garderobie mężczyźni pili wódkę, chcąc się zabezpieczyć przed zimnem... dyrektor na kawałku wolnego stołu robił rachunek, kłócąc się z kasjerem.
Poza kulisami tymczasem stygnął trup kobiety, trup biedny, nędzny, pokurczony cierpieniem, oblany krwią i łzami, a przecież tak wielki, tak wspaniały w swej miłości macierzyńskiej — trup kobiety, zda się, swem grobowem milczeniem mówiącej:
— Zginęłam dla dziecka!... Dla... Mani!...
Wielka nowina wstrząsnęła wszystkimi aktorami.
— „Grandziarz“... ma syna!
— Nie, to niemożliwe; grandziarz-rafa ojcem? Cóż znowu, do czego to podobne?
— Ależ tak... został ojcem „z przyległościami“; sam opowiadał o tem w knajpce.
— A matka?
— Umarła!
— A to go wzięła na grandę!
— Już ją pochowali.
— Eh, moje dzieci, może to dla niej najlepiej... z takim grandziarzem...
— Tak, ale cóż on teraz zrobi ze szkrabem?
— Phi!... może odda do szpitala!
— Ha! ha! Bamberger we śpitalu...
— No, dalej, dalej! Kończmy to czytanie, bo dokądże tu tkwić będziemy!
W nieopalonej garderobie, gdzie kawałki papieru z resztką smalcu walały się po podłodze, a podarte trykoty zwieszały się na gwoździach, siedziało kilkanaście osób z zeszytami ról w rękach.
Była to czytana próba, odbywająca się zwykle w „męskiej garderobie“, najobszerniejszej ze wszystkich garderób tego nędznego, prowincjonalnego teatru.
Ciężka atmosfera ludzkich wyziewów i starych kostjumów panowała tu wszechwładnie. Z poza źle domkniętych drzwi widać było kostjumernię i słychać było ujadanie psa, przywiązanego do skrzyni ze zbroją i kapeluszami.
Chwilę trwało czytanie sztuki. Reżyser, skulony koło wystygłego pieca, z ołówkiem w ręku, czytał ustępy swej roli z egzemplarza; aktorzy mu odpowiadali.
Wreszcie akt się skończył. Aktorzy tupali nogami, pragnąc się rozgrzać.
Jeden z nich zaproponował:
— A gdybyśmy posłali po sznapę i serdelansy?
— Dobrze!
— Ale kobiety płacą, tak jak i mężczyźni.
— Cie go!... voilà du nouveau!...
— Nuwo, czy nie nuwo!... Chcecie, to płaćcie, zatabaczone siroty...
— No, dobrze! Ale wyrażaj się dystyngowaniej...
— Jutro rano... jak będę księciem de Bligny, ale nie teraz... No, dawajcie każde po dwa szóściele, bo tak będzie, jak z szewcem w „Gałganduchu“...
Z pod ziemi wyrósł obszarpany maszynista, który na brzęk dziesiątek zjawia się zawsze, jak duch nagle wywołany.
— Uważaj, ubogi młodzieńcze, co masz przynieść. Nadstaw łapcie, niech ci pieniądze policzę. A żeby się co po drodze nie przylepiło!...
Lecz reżyser uznaje za stosowne użyć swej władzy:
— Panowie, do stu djabłów!... Jan de Thomeray czeka! Proszę na miejsca!... Akt drugi... gdzież pan Nadniżyński?....
— Grandziarz?
— Rafa?
— Ma syna!
— Jak Boga kocham, ma syna!
— Panowie, na Boga! Trochę spokoju... Skoro niema pana Nadniżyńskiego, sam jego rolę czytać będę...
I wśród chwilowej ciszy monotonny, nosowy głos reżysera czytać zaczął olbrzymią rolę nieobecnego grandziarza.
∗ ∗
∗ |
Nazywano go dlatego „grandziarzem“, że wszystkich nabierał na tak zwaną... grandę. „Grandę“ znaczy zrobienie komuś kawału na wielką skalę.
Wyraz „lapiarz“ — wobec potężnych rozmiarów, do jakich dochodziły „kawały“ Nadniżyńskiego — był zanadto słabym.
— Chwilami zdawało się, że pod tą czaszką nic więcej istnieć nie może, jak tylko myśl wypłatania komuś figla, ma się rozumieć z korzyścią dla siebie.
Powoli „nabieranie na grandę“ przeszło u Nadniżyńskięgo w nałóg. Nabierał, bo to mu do życia było potrzebne — oszukiwał, okłamywał, wyprowadzał w pole, drwił ze wszystkiego i wszystkich, kąpiąc się w ironji, w sceptycyzmie bez granic.
Mały, chudy, zżółkły, ukazywał w demonicznym uśmiechu bezzębną jamę ust, które zionęły krwawą ironją na ludzi, na świat, ba, czasem na... Boga.
Nieporównany to był Vauclin w „Safandułach“, a jego stary sceptyk w „Niby małżeństwach“ Paillerona wgryzał się poprostu w pamięć słuchaczy.
Niepospolita była to inteligencja, umysł bystry, silnie obserwacyjny. Humor gryzący, aż w jad przechodził; ukośne, zielonawe oczy przeszywały do głębi i wydzierały z głębi serca wiarę i to, co entuzjaści „ideałami“ zowią.
Grandziarz nie wierzył w nic, przeczył wszystkiemu; była to chodząca negacja, wspaniałe uosobienie chłodu ducha, ironicznej trzeźwości, demonicznej chęci wydzierania pełnemi garściami z duszy bliźnich tego, co im jeszcze życie złociło...
Gdy mówił, „po nas... potop“! — miał w kącikach ust tyle przekonywającego jadu, że mimowoli opuszczało się głowę, powtarzając:
— Po nas potop!...
Miłość, uczucie, przywiązanie — nie istniały dla tego cygana. Nabierał kobiety na kawały, ograniczając się przeważnie na głupkowatych chórzystkach. Te mu jeszcze wierzyły i w zielonawych oczach „grandziarza“ nie dostrzegały ironji, z jaką je traktował.
Gdy „przyszły do rozumu“ — nie pozwalały więcej drwić ze siebie i oddalały się od grandziarza bogate w doświadczenie.
Publiczność dzielił grandziarz na „szarą“ i „bębenków“.
Szara, to ta, która aktora zna jedynie ze sceny i na tem się ogranicza, „Bębenki“, to cała falanga próżniaków, włócząca się dokoła garderób i wyciągająca źle odcharakteryzowanych aktorów na „fundy“, „biby“ i „włóczęgi“.
„Bębenki“ dają się naciągać grandziarzom, fundują, deklamują „Czarny szal“ i pozwalają się zgrywać w stukułkę. Ten rodzaj „bębenków“ uwielbiał grandziarz najbardziej.
W nocnej tej włóczędze rozwijał Nadniżyński wszystkie swe wspaniałe kawały: przemieniał szyldy sklepowe, dzwonił do mieszkań prywatnych, pytając się o samego siebie; rozlepiał klepsydry, zapraszające na pogrzeb dyrektora teatru; na rogach ulic rozwieszał tablice ze zmianą nazwiska ulicy; dzwonił gwałtownie do apteki, żądając „tłuszczu komarowego“, lub kładł się wpoprzek chodnika, udając nieżywego.
Był niewyczerpany w pomysłach, włócząc się noc całą od knajpy do knajpy, wdając się w rozmowę z nocnymi stróżami, śmiejąc się ze strażników.
Świt zastawał go jeszcze na chodniku lub we drzwiach knajpy, zżółkłego, z oczyma zaczerwienionemi.
Na scenie drwił ze wszystkich szlachetnych „figur“, jakie przedstawiał. Gdy grał jakiego z tych pięknych starców, którzy w sztukach Feuilleta przesuwają się jak relikwie w głębi sceny — stawał wtedy przed lustrem i, przekrzywiając głowę, mówił:
— Patrzcie, z tą brodą mam minę porządnego człowieka!...
Gdy błogosławił syna, idącego na wojnę, ręce mu drżały ze wzruszenia, a pocichu dorzucał kilka „zatabaczonych sierot“, lub „oczu brandeburskich“, od których aktorzy pokładali się ze śmiechu; nieraz unosił poważny płaszcz arcykomtura lub delję kanclerską, aby w rozczochranym galopie wstrząsać kulisami.
Co jednak było najdziwniejszem, to łatwość, z jaką demoniczny ten sceptyk zmieniał się w dobrodusznego starca. Często łzy z oczu widzów wyciskał, gdy drżącym głosem wygłaszał długie tyrady tuż koło budki suflera. A jednak nigdy prawie roli nie umiał, idąc jedynie za głosem, usłyszanym z budki.
Raz, grając olbrzymią rolę, błądził między kulisami, pytając się nawet dyżurnych strażaków:
— Powiedzcie mi do djabła jak ja się w tej sztuce nazywam?
Lecz za chwilę słychać już było rzewny i drżący głos jego, jak z zupełną pewnością siebie wygłaszał koło rampy olbrzymi monolog, mrugając jednem okiem ku kulisom, w których zbici w masę aktorzy z rodzajem niemego uwielbienia wpatrywali się w „grandziarza“...
A gdy zeszedł ze sceny, obsypany oklaskami, śmiał się, zdzierając nalepioną siwą, szlachetną brodę, i mówił z jadowitym uśmiechem:
— A to ich wzięłem na grandę!...
∗ ∗
∗ |
Dyrektorzy teatrów i lichwiarze, kręcący się wokoło kulis, najwięcej się obawiali Nadniżyńskiego.
Jedyną jego myślą i staraniem było „wykierować“ każdego dyrektora i „ubrać“ wierzyciela.
Nieraz po wzięciu znacznego forszusu, znikał nagle w nocy, przyczepiając swoje role do sikawek, stojących w kącie kulis.
Angażował się do kilku naraz towarzystw — i nigdzie nie jechał, bijąc się z uciechy po łysinie na samą myśl, jaką to „kurtę dyrektorom skroił“.
O żydów, od których pożyczał pieniądze, nigdy się nie troszczył. W mieszkaniu swem, oprócz stosu ról, hamaka, zastępującego łóżko, i potłuczonej lampy, nic nie miał. Ubranie miał pochowane w rozmaitych miejscach, w obawie przed „zajęciem“ — i urządziwszy się w ten sposób, pocieszał każdego lichwiarza następującemi słowy:
— Panie kochany,... nie desperuj!... i po mnie i po panu... potop!...
Lecz żyd targał się za pejsy i wołał:
— Po panu to potop, ale po mnie... dzieci!
Grandziarz wzruszał ramionami.
— Dzieci?... phi... to granda!
Wogóle Nadniżyński „szkrabów“ nie cierpiał i wykręcał uszy wszystkim aktorskim dzieciom, drzemiącym pomiędzy kulisami.
— Projekty na kryminalistów — mawiał, wykrzywiając się ironicznie.
— Bóg dał — tłumaczył się ojciec przyszłego kryminalisty.
Grandziarz wzruszał ramionami.
— Bóg?... eh. Nie bierz mnie na grandę z Bogiem!
I mrucząc, odsuwał się od drzemiącego dziecka, odwracając ze wstrętem głowę.
Te małe stworzenia wzbudzały w nim wstręt nieokreślony. Robiły na nim wrażenie żab, skaczących koło nóg jego. Szczególniej biedni ludzie, według niego, dzieci mieć nie powinni.
Uwielbiał Malthusa i cytował go co chwila, szczególniej w dniu chrzcin jakiego aktorskiego dziecka.
Gdy rozgniewane matki życzyły mu serdecznie, aby sam został ojcem sześciorga co najmniej dzieci, on uśmiechał się triumfująco i wołał:
— O, ja nie dam się wziąć na grandę!
A jednak... został ojcem!
Po całonocnej hulance sprowadzono go do szpitala i zostawiono samego z trupem kobiety, którą poślubił w chwili dobrego humoru, a później nie dbał o nią wcale, śmiejąc się z jej łez i cichego przywiązania, jakie żywiła dla niego — grandziarz otworzył szeroko oczy.
Ta mała chórzystka, którą „wziął na grandę“ leżała teraz zżółkła, martwa, smutna, z wyrazem boleści na zmienionej twarzy.
Majestat śmierci bił od tego biednego trupa kobiety-matki, która, krew swą i życie dziecku oddawszy, sama zastygła w wiecznem milczeniu, ze łzą, szklącą się pod źle przymkniętą powieką.
Szary, wybladły świt wpływał przez okna szpitalnej salki.
Zżółkłe liście drzew szeleściły; w oddali jakaś warjatka śmiała się przeciągle.
— Grandziarz stał tuż koło łóżka zmarłej i nieporuszony zdawał się myśleć, rozważać... Całą noc spędził w handelku, „nabierając na grandę” właściciela sklepu, obrabiając „bębenków“, „naciągając“ przyjaciół. Z ciasnej atmosfery knajpowej został nagle przerzucony w tę ciszę szpitalną i znalazł się wobec trupa kobiety, która jego „grandę“ życiem opłaciła... Grandziarz na scenie chętnie umierał. Często właził w trumny, potrzebne do sztuki, — a razu jednego ciężką chwilę sprawił artyście, grającemu rolę wojewody w „Mazepie“, gdy zamknięty w trumnie Zbigniewa jęczał i skrobał się w niej przez akt cały.
Śmierci jednak nigdy w całym trjumfalnym majestacie nie widział i trup tej biednej chórzystki był pierwszy, jaki stanął przed jego oczyma, zimny, groźny, surowy... Grandziarz uczuł zawrót głowy.
Pragnął dla dodania sobie humoru powtórzyć: „po nas potop!“ — lecz obecność zmarłej odbierała mu zwykłą fantazję.
Stał i patrzył, patrzył na to uosobienie poświęcenia, na tę niedolę kobiecą skamieniałą, cichą, szacunku się domagającą.
Nikogo w pokoju nie było — tylko on... i trup. Grać więc komedji sceptycyzmu i ironji nie potrzebował.
Liście tylko za oknem szumiały, świt tylko trupa coraz więcej oświetlał.
Przez chwilę zdawało mu się, że coś się w nim budzić zaczyna, jakieś nowe życie... to którego żaden „potop“ zniszczyć nie może.
Coś go w gardle dławiło i w oczach piekło.
Wreszcie... dwie łzy, prawdziwe łzy, spłynęły z jego czerwonych od bezsenności oczu.
Powoli, jakby ze wstydem, osunął się na kolana i, chwytając kraj prześcieradła, w które trup kobiety był owinięty, szepnął:
— Przebacz!
I pozostał tak, z głową ukrytą w fałdach całunu.
Drzwi lekko skrzypnęły.
Jak cień wsunęła się ciemno ubrana kobieta, jedna z tych, które Boga najlepiej kochać umieją — i, kołysząc zwolna dziecko, uśpione wśród białych płócien, zbliżyła się do klęczącego aktora.
— Syn pana! — wyrzekła.
Jego syn?
— Grandziarz podniósł głowę i przez łzy wpatrzył się w uśpione dziecko.
— Tak... tak... mój syn!... — odpowiedział.
I uczuł nagle jakiś prąd magnetyczny, łączący go z tem drobnem stworzonkiem, tak nędznem, tak słabem, a przecież tak potężnem młodem życiem i nadzieją przyszłości.
— Czy dziecko to zostanie w szpitalu, czy też pan zabierze je ze sobą?
Grandziarz stał chwilę niezdecydowany.
Dziecko?
Co z niem pocznie w swej ubogiej kawalerskiej izbie? W jaki sposób je wychowa? A koledzy? Ileż drwin znieść będzie musiał...
Lecz dziecko w tej samej chwili otworzyło wielkie ciemne oczy, i, mrużąc troszkę powieki, spojrzało w okno. Oczy te upiększyły tak bardzo tę maluchną twarzyczkę i tak targnęły sercem „grandziarza“, że machinalnie wyciągnął ręce, poplamione jeszcze winem i kurzem knajpowym.
— Chodź... szkrabie! — wyrzekł, uśmiechając się, a w uśmiechu tym nie było ani śladu ironji, ani demonicznej siły.
Pierwsze promienie jesiennego słońca wpadły teraz do szpitalnej izby i oświeciły twarz zmarłej kobiety.
Grandziarz, trzymając dziecko, zwrócił się w stronę łóżka i zdawało mu się, że trup stracił bolesny wyraz, a łzy znikły z pod zastygłych powiek...
I powoli pochylił się wielbiciel Malthusa nad dzieckiem i złożył na jego delikatnej główce gorący, ojcowski pocałunek.
∗ ∗
∗ |
— Dobry wieczór panom!
— A, — rafa!
— Grandziarz!
— Dobrze, żeś przyszedł; wystaw sobie, trzeba grandę urządzić. Dziś dyżuruje ten gruby strażak!...
Lecz Nadniżyński zatrzymał się koło wielkiej skrzyni, na której leżały porozrzucane kostjumy.
— Proszę was, bądźcie ciszej, bo mi dziecko obudzicie.
I powoli, spokojnie, choć jeszcze bardzo niewprawnie, układał poduszkę z dzieckiem, podsuwając całe stosy trykotów i butów, aby się nie stoczyło.
Dziecko?
Wszyscy aktorzy porwali się z miejsc.
Ten rafa znów bierze ich na jakiś kawał. Dziecko przynosi do garderoby, coż znowu? zwarjował, czy co? — pewnie jakiś tłomok gałganów i lalkę ma we środku.
Pochylają się nad poduszką i zdziwieni cofają się.
Dziecko, prawdziwe dziecko! Ubrane w ciepły, włóczkowy kaftanik i czepeczek, owinięte jakąś starą portjerą ze złotemi frendzlami.
Wyjść nie mogą z podziwienia, wzruszają ramionami, wykrzywiają pomalowane twarze, machają trzymanemi w rękach laskami szminek.
— A pomiędzy nimi grandziarz, niezwruszony grandziarz, wyjmuje z kieszeni palta maszynkę spirytusową, mleko... i flaszkę do karmienia niemowląt...
Rozkłada to całe gospodarstwo na brzegu paki, otula dziecko jakimś haftowanym frakiem z czasów Ludwika XIV i siada obok, mówiąc jakimś innym niż zazwyczaj tonem:
— Panie fryzjer!... proszę o rudą perukę...
Powoli aktorzy powracają do swoich lusterek i szminek.
Grandziarz zbył ich krótko, mówiąc tylko:
— To mój synek; proszę was, bądźcie cicho, bo mi go zbudzicie...
I cisza jakaś dziwna panuje w garderobie.
To zbudzona nagle ojcowska miłość w tak sceptycznym jak grandziarz człowieku zaczyna imponować im.
Dziecko, śpiące pod stosami galonów, powoli tyranizuje wszystkich. Milcząc, nakładają trykoty i peruki. Grają dziś „Fausta“, a grandziarz naturalnie „robi“ Mefista.
W czerwonych trykotach, w rogatej czapce, stoi obok paki i grzeje mleko na maszynce. Aktorzy przypatrują mu się z jakiemś poszanowaniem. Pod rudawą brodą i śpiczastemi wąsami rysuje się uśmiech grandziarza, ale źle pasujący do kostjumu i roli. Uśmiech ten ma w sobie coś łagodnego, rzewnego, coś, co ma na wargach swoich matka, schylona nad kołyską dziecka.
I gdy, odchylając galony i hafty fraka, podaje dziecku pożywienie, ukazuje się nagle w słabem świetle naftowych lampek taki inny, tak zmieniony... że zdaje się niepodobnem, aby on właśnie był owym sławnym „grandziarzem“, postrachem dyrektorów, rozpaczą lichwiarzy i „obrabiaczem bębenków“...
∗ ∗
∗ |
Już śnieg dawno pokrył ulice małego miasteczka, a grandziarz codziennie niesie swego syna do garderoby.
Układa go przy piecu, poi, przewija z całą zręcznością matki, z pieszczotliwością kobiecą.
Aktorzy i aktorki powoli przyzwyczaili się do widoku tej poduszki, owiniętej starą portjerą, wnoszonej zawsze przed przedstawieniem do męskiej garderoby. Dziecko, prawdziwie aktorskie dziecko, śpi spokojnie wśród stosu szychów i świecidełek, nie budząc się na odgłos hałaśliwej orkiestry lub dzwonka inspicjenta.
Ścisnąwszy maluchne piąstki w kułaki, gdy się obudzi, rozgląda się dokoła, spokojne, ciche, pewne siebie, czując się dobrze w atmosferze szminek, mastyksu i zleżałych kostjumów.
Uśmiecha się nawet, gdy pochyla się nad niem twarz ojca, twarz wymalowana, oszpecona tysiącznemi kreskami.
A jednak jest teraz coś w twarzy grandziarza, co imponuje i zapominać o jego „kawałach“ każe.
Cały oddany roli ojca, matki i piastunki w jednej osobie, nie naciąga nikogo, śpieszy po próbie do domu, gdzie w hamaku leży jego syn, czekający na odegrzanie mleka i na swoją flaszkę.
Dyrektor odetchnął, nie obawiając się ról przypiętych do sikawki, koledzy — kawałów, koleżanki — ciągłych drwin i ironji.
Ta maluchna, różowa istotka dokazała istotnego cudu.
— Ocaliła człowieka!
A jednak czasem jeszcze dawna natura bierze górę w starym grandziarzu.
Gdy kończy się przedstawienie, grandziarz szybko rozcharakteryzowuje się i zabiera swoje „gospodarstwo“. Chowa maszynkę, spirytus, mleko i, owijając dobrze małego, bierze go na rękę.
— Chodź, szkrabie! — mówi z powagą.
Gdy wychodzi, aktorzy usuwają mu się z drogi, ba! otwierają mu drzwi nawet. Kobiety zaglądają pod portjerę, uśmiechając się dobrodusznie.
— Biedactwo!
Grandziarz idzie teraz szybko ulicą, śpiesząc do mieszkania. Do handelku nie zagląda już nigdy. Woli siedzieć przy małym i czytać „Essais sur les moeurs“ Voltaira.
Śnieg pada dużemi płatami, dziecko budzić się zaczyna i płacze coraz głośniej.
— A, a! lulu! lulu! — mruczy grandziarz.
Jeszcze kilka ulic przejść trzeba, ulic ciemnych, zaledwie dwoma latareczkami oświetlonych.
— A! a! kotki dwa! szare, bure obydwa!...
Przypomina sobie piosnki zasłyszane z lat dziecinnych.
Zdejmuje ze szyi szalik, okręca nim poduszkę.
— Jeden biały, drugi szary —
Obydwa się pokochały
Lecz i śpiew nic nie pomaga — dziecko płacze coraz żałośniej.
Grandziarz znieść tego płaczu nie może. On, który tak energicznie drwił ze wszystkich wzruszeń, czuje się do głębi wstrząśnięty żałosną skargą swego syna.
— Pewnie jesteś głodny, szkrabie? — pyta, przykładając twarz do gęstych fałd portjery i hiszpańskiej kurtki, w którą zawinął dziecko przed wyjściem z garderoby.
Jakby w odpowiedzi na to pytanie gwałtowny płacz rozległ się z poduszki.
Grandziarz przystaje, myśli chwilkę — wreszcie wsuwa swą rękę pomiędzy portjerę.
Dziecko chwyta jego długi, kościsty palec i chciwie ssać zaczyna.
Na twarz aktora występuje uśmiech zadowolenia; dawna grandziarska natura ukazuje się na chwilę. Spogląda ukośnie na milczące dziecko i zielonawe błyski świecą w jego oczach.
— A widzisz, szkrabie! — mówi tryumfująco — widzisz, wzięłem cię na... „grandę“!
Gdzie duchy skrzydła na ramiona kładną“.
Służący podniósł storę i smuga jasnego światła wpłynęła do pokoju. Lecz światło to pochwycone i niejako wessane zostało w ciemność, zalegającą mieszkanie. Ciemno tu było dookoła — ciemne tapety zdobiły ściany, ciemne draperje portjer zwieszały się żałobnie z czarnych strzał, ozdobionych oksydowanemi kółkami, ciemne ramy okalały przygasłe zwierciadła, a niemal czarny plusz okrywał fotele i otomany.
Wszędzie cień, dookoła cień!...
W ponurych kątach czerniały jakieś masy, stare meble, biurka o dziwnych kształtach, etażerki w formie lir o połamanych trzcinowych strunach. Na ścianach rozpinały się gobeliny o ciemnych barwach, zniszczone, z piętnem wielkiej starości na szarem ciele kobiet, które gdzie niegdzie wysuwały się z pośród czarnych plam, mających przedstawiać krzaki. Ponad drzwiami umieszczono kilka zczerniałych płócien, bardzo cennych zapewne, ale niezmiernie tajemniczych co do przedmiotów, jakie przedstawiać miały.
Było to królestwo ciemności, jakaś trupia alkowa, grób za życia, kaplica cmentarna...
Wesoły promień słońca wpadł tam nagle, jak gwiżdżący ulicznik na próg domu, z którego wynoszą właśnie trumnę. Promień zatrzymał się zalękniony i nieśmiały, pokornie rozłożył się na ciemnym dywanie, pokrywającym posadzkę. Do zczerniałych przedmiotów zbliżyć się nie śmiał.
W pokoju nie było nikogo.
Cisza solenna zapanowała po wyjściu służącego, którego ciemnej barwy liberja nie różniła się od ogólnego, przeważającego tonu.
Po chwili przecież otworzyły się drzwi, prowadzące do dalszych pokoi, i siwowłosy starzec ukazał się na progu.
Stał chwilę nieruchomy, mrużąc oczy, jakby rażony tą odrobiną światła, która się przez szyby przedzierała.
Powoli przecież postąpił naprzód.
Był to wysoki, atletycznej niemal budowy mężczyzna.
Miał w sobie to „coś“, które imponuje tłumom.
Wysoki wzrost pozwalał mu patrzeć na wszystkich z góry.
Znać w tem było pewną egzagerację wielkiego pana, który życie swe całe patrzył z pogardą na motłoch, uwijający się u stóp jego.
Małe siwe oczy miały w sobie wyraz dziwnie ostry, przejmujący — błyskały jak ostrze sztyletu.
Nos krogulczy, usta wąskie, zaciśnięte, wyrażały opuszczeniem kącików bezmierne lekceważenie całego świata.
Czaszka, zaledwie pokryła siwemi włosami, miała uparty rysunek, ludziom silnej woli właściwy.
Ręce pokurczone reumatyzmem i pokryte guzami, były małe i silnie rasowe, tak jak i nogi wsunięte w ciepłe, futrem wybite pantofle.
Słowem był to człowiek, od którego biła zdaleka rasa, arystokratyczne pochodzenie, dobre urodzenie. Tego piętna nic już odebrać nie może. Przebije się zawsze i wszędzie.
Był to... wielki pan.
Wielki pan, może zrujnowany moralnie, fizycznie i malerjalnie, ale „pańskość“ istniała w dumnem podniesieniu głowy, w zmrużeniu oczu, w podaniu oszpeconej reumatyzmem ręki.
Powoli przesunął się po pokoju i usiadł opodal okna na wielkim, ciemną skórą obitym fotelu.
Promień słońca osłonił małe, kształtne nogi starca, obute w czarne, ciepłe pończochy, i wsunął się w puszysty włos miękkiego futerka, wyścielającego pantofle.
Starzec pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko.
Cała twarz, pokryta siecią zmarszczek, występowała teraz w świetle i, wykazując piękność rysów, świadczyła zarazem o burzliwej przeszłości, jaką bezwątpienia ten starzec przejść musiał.
Bolesna bruzda przecinała mu czoło.
Nic dziwnego.
Był sam!
Sam jeden, ostatni z rodu, ostatni po śmierci syna, którego zabalsamowane zwłoki złożył przed pięciu laty do grobu.
Zabił niemal syna, którego dziś żałował, wypędzając z domu i skazując na poniewierkę pomiędzy ludźmi.
Zbrodnią, jaką mu miał do zarzucenia, było potajemne zaślubienie biednej lecz uczciwej panienki. Gdy chłopiec, nieprzyzwyczajony i nienauczony żadnej pracy, służył za ekonoma lat kilka, nie dowiadywał się nigdy, co robi jedyne jego dziecię.
— Skanaljował się! — odpowiadał, gdy go pytano o syna.
Lecz gdy młody człowiek umarł na suchoty płucne, zwalczony pracą i niedostatkiem, kazał balsamować ciało i włożyć we wspaniałą srebrną trumnę. Herby po czterech rogach świeciły zdaleka, a szklane wieko dozwalało widzieć wynędzniałą, piękną twarz młodzieńca, któremu nędza zamknęła oczy na wieczny sen. Ojciec tymczasem, niezmiernie correct, w żałobnym stroju, łamał ręce, powtarzając:
— Wygasł ród!
I płakał jak Zamoyski — nie syna, lecz króla.
W starcu tym była dziwna mięszanina złego i dobrego. Chwilami miał jakieś dziecięce porywy, zajmował się światem i przerażał nowym, zdrowszym prądem, który bił od młodszego pokolenia. On jeszcze podawał dwa palce lub całą rękę ludziom, dzieląc ich na źle lub dobrze urodzonych.
Z dziwną ciekawością przyglądał się ludziom pracy, otwierając szeroko bezzębne usta; nie uniżał się wszelako nigdy przed wyższymi od siebie, dla tej przyczyny, że nie uznawał niczyjej wyższości.
Każdemu mówił „panie“! — akcentując tylko ten wyraz w sobie właściwy sposób.
Nie kochał nic i nikogo, prócz siebie samego i swego nazwiska. Żonę pojął dla posagu i hrabiowskiej mitry, ale traktował ją jak niewolnicę swych kaprysów i namiętności.
Odetchnęła dopiero przy skonie.
Wielkie jego majątki topniały mu w rękach, płynąc jak i życie jego — na marne!
Sumy całe ulatniały się, nie pozostawiając po sobie śladu.
On nie rachował nigdy — dziwił się tylko, gdy skrytka w biurku okazała się pusta.
Mruczał tylko i wydawał rozporządzenie, aby las wyciąć, lub jedną z wiosek sprzedać.
W jedną tylko potęgę wierzył ten człowiek — w potęgę pieniędzy.
Sądził, że pieniędzmi wszystko opłacić i okupić można. Każdy żal, każdy zawód serdeczny miał, wedle niego, swą cenę.
Nawet życie ludzkie chciał kupić i dziwił się, że go nabyć nie można.
Gdy mu dano znać o śmiertelnej chorobie syna, posłał znaczną sumę pieniężną z lakonicznem rozporządzeniem:
— Za te pieniądze wyleczyć go! Chcę tego.
Więcej nic.
Według niego, było to dostateczne do wlania życia w kostniejące już ciało.
Gdy otrzymał telegram, donoszący mu o skonie syna, pierwsze jego słowa były:
— Chyba nie otrzymali pieniędzy!
Nie on był winien wszakże tej strasznej niemoralności pojęć, — wychowanie spaczone, wychowanie magnackiego dziecka, samowolnego, gwałtownego, pełnego dumy i nieukróconego zuchwalstwa, było tu głównym czynnikiem, popychającym go do tworzenia przez całe życie czynów napozór potwornych, przerażających samolubstwem, a według jego pojęć — zupełnie nienagannych.
Gdy w przystępie szału odgryzł leśniczemu ucho za spłoszenie zwierzyny, do której celował, wynagrodził go przecież, dając mu chatę i grunt, a nawet niezłą sumę na zagospodarowanie.
Leśniczy dziękował jasnemu panu i w zasadzie zdawał się nawet zadowolniony.
Dziś jednak pan się nudził.
Oczekiwał wizyty doktora, któremu płacił dukatami w złocie i zanudzał opowiadaniem swych dolegliwości.
Nie miał nawet sprzętu jakiegokolwiek, do któregoby się przywiązał. Żadnej pamiątki do przejrzenia, żadnego listu do przeczytania, listu, którego zżółkłe kartki nosiłyby ślady łez lub pocałunków gorących.
Nic, nic!
Nawet psa wiernego, ciągnącego nogi ze starości, grzejącego się w tej wąskiej strudze światła, które majowe słonko do tej ciemnicy wlewało.
Z ulicy przez szczelnie zamknięte okno wdzierał się gwar tysiąca głosów, pomięszanych w cieple wiosennem razem z całym chórem zapachów wonnych, dobywających się ze świeżej zieleni.
Od łąk, do pól niósł wiatr całe fale ciepłych zapachów, całą gamę aromatycznych ziół, począwszy od kluczyków, aż do macierzanki. I kłęby tej woni owijały wysokie szczyty domów, wpadały do otwartych okien, poza któremi widać było jasne ściany mieszkań i ożywione, uśmiechnięte twarze dzieci, śmiejących się w świetle majowem.
Pan hrabia nudził się piekielnie.
Miał umysł zmienny i wrażliwy.
Opłakał już wygaśnięcie rodu, pragnął jakiegoś innego zajęcia.
Obejrzał się rozpaczliwie po pokoju. Ciemno i smutno było dookoła.
Zaczął się przyglądać gobelinom, ale wprędce odwrócił oczy.
Te szare kobiety nużyły go — zresztą przyglądał się im od lat tylu.
Zapragnął czegoś żywego, czegoś, coby się poruszać mogło i ruchem tym zajmować go choć przez chwilę.
Znużone jego oczy zaczęły szukać bodaj jakiej muszki, pajączka...
Ale wszystko dookoła niego było czyste, okurzone, lśniące od porządku jak nowa trumna.
Starzec poprawił się niecierpliwie.
Stanowczo nudzi się zanadto — musi sobie wynaleźć jaką rozrywkę, przed przybyciem lekarza, który przyjedzie za godzinę, może za półtorej.
Nagle, tuż przed samem oknem, ozwały się tony jakiejś dziwacznej piszczałki i brzęk małych dzwoneczków.
Urabia powoli podniósł się i stanął przy oknie.
Z wysokości pierwszopiętrowej dostrzegł łatwo, co się na ulicy dzieje.
Pośród zgrai uliczników szedł środkiem ulicy mały chłopczyk, odziany w jaskrawe łachmany. Grał na małej piszczałce i od czasu do czasu wstrząsał główką, przyozdobioną w rodzaj metalowej korony, poobwieszanej dzwoneczkami. Na prawem ramieniu chłopca siedziała małpa, brzydka, ruda, z wytartą sierścią, niemal łysym łbem, przystrojona w czerwoną kaszmirową sukienkę.
Małpa ta wzbudzała entuzjazm w tłumie, otaczającym chłopczynę. Cała gromada dzieci biegła za nią, wykrzykując radośnie. Ona zaś siedziała na ramieniu swego pana z miną wielkiej damy, przyjmującej obojętnie należne jej hołdy.
Tylko chwilami z jakąś dziwną inteligencją spoglądała na małego chłopca, który, nie przestając grać na piszczałce, zwracał na małpę swe wielkie czarne oczy, w których przebijał się smutek i tęsknota iście sieroca.
Twarzyczka chłopca zachwycała na pierwszy rzut oka. Śniada, o rysach drobnych, okolona gęstwiną czarnych włosów, ożywiona wielkiemi czarnemi oczyma, była typem twarzyczek, zrodzonych w południowej Francji, gdzie gorące tchnienie Włoch i Hiszpanji mięsza się z krwią galijską. Chłopak miał na sobie ponsową kurtkę, zrobioną z tegoż materjału co sukienka małpy, a na nogach sandały. Szedł raźno pośród otaczającego go tłumu, potrząsając głową, strojną w dzwoneczki, uderzając w małe tamburino i... spoglądając ciągle na małpkę.
Pomiędzy tym dwojgiem istot, wyrzuconych na bruk obcy, istniało jakieś porozumienie, sympatja, nieledwie miłość.
Te dwie pary oczu spotykały się ze sobą co chwila i obie zdawały się wzajemnie przesyłać sobie zachętę, cień nadziei i zapewnienie wzajemnego uczucia.
I cóż dziwnego! Przyniósł ją z tak daleka, ciągle uczepioną jego ramienia, ciągle skrzeczącą mu nad uchem i patrzącą łzawemi oczyma w twarz jego. Kochał ją — tę biedną, pomarszczoną istotkę, która mu przypominała wspaniałe góry jego i słońce południa, oblewające go codziennie potokami światła i woni.
Kochał ją, bo ona była tym ostatnim węzłem, jaki wiązał go z ojczyzną, z tą słoneczną ojczyzną, gdzie włoska canzonetta tańczy i drga w powietrzu, łącząc się z hiszpańską serenadą.
Matka mu dała ją, kupiwszy od przechodzącego przez wieś człowieka, który nadto wiózł z sobą dwa uczone psy i kilka świstaków, śpiących na dnie koszyka.
— Tiens, v‘la ta fortune! — mówiła stara, podając mu małpę.
A chłopak porwał inteligentne stworzonko i śmiał się z radości, że to własność jego.
I pokochało się bardzo tych dwoje istot, jednako wesołych, jednako słońca potrzebujących; a nawet później, gdy chciwa matka pchnęła w świat syna, oddając go przedsiębiorcy razem z wytresowaną już małpą, kochali się jeszcze więcej, jeszcze silniej, złączeni wspólną niedolą, smutkiem i tęsknotą za włoską canzoną, drgającą w słonecznych promieniach południa.
Gdy było zimno, w krajach, przez które gnała ich chciwość przedsiębiorcy, chłopak zdejmował kurtkę i otulał małpę, drżącą od mrozu, iskrzącego się w powietrzu. Początkowo małpa i chłopiec chcieli chwytać te migotliwe brylanty, które słały im się pod nogi, ale wyciągnięte łapki opadały, zmrożone lodowałem tchnieniem zimy.
Przytuleni więc do siebie, szli cicho i smutno coraz dalej, rozgrzewając się na dziedzińcach, gdzie małpka przewracała koziołki, sztywniejąc w powietrzu jak kawałek drzewa, a chłopak tańczył rodzaj tarantelli i bolera, drepcząc po śniegu odmrożonemi i poranionemi nogami. Potem chwytali się znów w objęcia i szli dalej przez zaśnieżone ulice, otoczeni tłumem zmarzniętych wyrostków, dopóki nastający zmrok nie zapędził ich do wspólnej nory, służącej im za rodzaj pomieszkania.
I tam jeszcze nie rozłączało się ich dwoje. Chłopak siedział, grzejąc się przy piecu, a na ramieniu jego uczepiona siedziała małpa, gryząc stare skórki chleba i zaglądając figlarnie raz po raz w oczy chłopcu. On oddawał jej część pożywienia, dzieląc się z nią każdą lepszą kruszyną, kładąc jej drobne kawałki cukru w pociesznie wykrzywioną mordeczkę.
Dla dziecka tego to brzydkie, kosmate stworzenie, ohydnie pomarszczone, miało urok wielki, bo mu niosło wspomnienie rodzinnego kraju, lat wolności, śmiechu, słońca i woni kwiatów.
Więc kochał ją, kochał Toto swą Ninę, tuląc ją do piersi z tęsknotą najwyższą; a gdy wszystko ucichło i czarne oczy chłopca senne powieki pokryły, widać było u wezgłowia nędznego posłania skurczoną, maluchną postać małpki, czuwającej nad snem dziecka z jakąś macierzyńską pieczołowitością.
I ona go kochała, tak jak zwierzęta tylko kochać umieją. Pod stopy mu się kładła, figlując, gdy smutny był i znękany; długiemi rękami wydzierała sierść ze łba w przystępie rozpaczy, gdy nic chmury z czoła chłopca rozegnać nie mogło.
Miała w sobie wiele z kochanki, która własną wielkość poniża i drobną, nędzną się czyni, aby uśmiech na usta koniecznie wywołać.
Toto brał ją wtedy na ręce i całował długo jej sierść rudą i wytartą. Rzec można, iż koił w tym pocałunku bezbrzeżną tęsknotę, jaka mu duszę rwała na strzępki i łzy do oczu cisnęła. Poczem wychodzili razem przy odgłosie dzwonków dreptać po śniegu... a chłopiec wołał przenikliwym głosem:
— Chariti! chariti! mon beau monsieur!
Hrabia, stojąc przy oknie, otworzył szeroko bezzębne usta.
Małpa wyprawiała tak ucieszne skoki, że aż wielki pan w swej próżniaczej nudzie uczuł się ożywionym. Pokurczone palce wpił w ciemno-brązowy wałek, leżący na oknie, i podniósł się, aby lepiej zobaczyć wesołe zwierzątko.
Tłum dzieciaków, otaczających Tota, tworzył rodzaj amfiteatru; klaskano, śmiano się i bawiono. Czarne kędziory chłopca rozsypywały się dookoła jego śniadej twarzyczki, ożywionej w tej chwili rumieńcem. To wiosenne słonko rumieniec ten wywołało. Dziecko wciągało ciepłe powietrze całemi piersiami, koszulka ponsowa na zapadłej piersi wznosiła się przyśpieszonem tempem. Drobne nóżki, obute w podarte sandały, deptały zżółkłe gałązki mchu, wyrzuconego przed chwilą przez okno; oczy błyszczały weselej, pogodniej jakoś.
I Nina dziś była weselsza, a grymasy jej i skoki rzeczywiście zdawały się wypływać z dobrego jej wewnętrznego usposobienia. Łysego czoła nie przecinały zmarszczki, a ruchy pełne zaniedbania miały w sobie jakąś radość dziecinną, coś zapożyczonego ze słońca, z wiosny, z radosnych głosów, drgających w powietrzu.
Hrabia uśmiechnął się w dziwacznem skrzywieniu. Małpa zaczęła go interesować potrosze. Jej figle i skoki przejmowały go podziwem. Kiedyniekiedy mruczał: „kanalja“! i otwierał potem coraz szerzej usta.
Radby przyjrzał się jej bliżej.
Co tam było pod jej skórą, że łamała się tak dziwacznie, jakby kości nie miała?... I zapragnął nagle dotknąć się tego brzydkiego stworzenia, spojrzeć mu lepiej w mordkę pomarszczoną, mieć je tuż przy sobie, zwinięte w kłębek na ciemnem tle dywanu. Byłaby to rozrywka, zanim doktor nadejdzie. To coś żyjące i drgające koło niego rozweseliłoby go choć na chwil kilka.
Przywołany służący wprowadził do salonu dziecko wraz z małpą.
Toto trzymał się u progu, jakby przerażony ciemnem wnętrzem żałobnej komnaty. Nina, uczepiona u jego ramienia, spochmurniała nagle. Jej ponsowa sukienka krwawą plamą zaświeciła na ciemnem tle portjery.
Hrabia postąpił kilka kroków i wyciągnął rękę. Małpa cofnęła się i wyszczerzyła żółte zęby.
Hrabia był zachwycony. Ta kanalja nie lubi go widocznie, ale on sobie z nią poradzi.
Toto chmurny i nieufny spoglądał na przymilanie się tego starca do swej ulubienicy.
Nie pomogły cukierki. Nina wciąż siedziała na ramieniu chłopca, zanurzywszy swą kosmatą łapkę w jego kędzierzawą czuprynę.
Hrabia zniecierpliwił się wreszcie. Gdyby małpa pozostała z nim sama, udobruchałby ją z pewnością. Zaproponował więc chłopcu znaczną sumę, aby mu pozostawił Ninę na małą godzinkę.
Toto zawahał się — po chwili wszakże nadzieja sutego zysku przemogła. Wszak Nina pozostanie w dobrych rękach, a za te pieniądze kupi dla niej i dla siebie dużo... owsianego cukru.
Toto lubił cukier owsiany, a nie jadł go już tak dawno! Nina lubiła także bardzo ten przysmaczek.
Hrabia wsypał w dłoń chłopca garstkę srebrnej monety. Toto odpiął łańcuszek, ucałował małpę i posadził ją na ziemi.
— Restey petiote j‘ reviens d‘suite — tłumaczył zaniepokojonemu zwierzątku i pobrzękiwał wesoło pieniądzmi.
Za chwilę ponsowa koszulka i kędzierzawa główka chłopca zniknęły za portjerą.
Hrabia pozostał sam z Niną.
Czas jakiś przypatrywał się jej, jakby obawiając się, czy żółte zęby zwierzęcia nie dotkną się jego skóry, — powoli przecież się ośmielił i począł jej końcem buta podsuwać porzuconą na dywanie poduszkę. Nina oparła się na czterech łapach i, wpatrzona uważnie w oczy hrabiego, zdawała się chcieć wybadać, jakie ten człowiek ma względem niej zamiary. Długo tak siedziała nieruchoma, jak brzydki potwór z bronzu, a tylko pulsowanie żył na czole dawało do poznania, iż żyje i rozmyśla. Nagle jednym susem rzuciła się ku poduszce — spadła na sam środek i szybko wywróciła zręcznego młynka, migając przytem ponsową spódniczką.
Hrabia zachwycony aż przysiadł na ziemi, dusząc się w napadzie astmatycznego kaszlu, przerywanego śmiechem.
W głębi, przez uchylone drzwi, służący przyglądał się tej rozrywce swego chlebodawcy z jakimś wpół litośnym, wpół drwiącym uśmiechem.
I bardzo szybko ten bezmyślny starzec i to sprytne zwierzę porozumieli się z sobą.
Nina, poczuwszy dobry grunt pod stopami, rozwinęła cały zasób zręczności i szalonemi skokami wprowadzała w entuzjazm hrabiego. Szybko, jak wiewiórka, czepiała się portjer, spadała zwiniętym kłębkiem na fotele, czerniała brudną plamą na szarem ciele gobelinowych kobiet, brzęczała kółkami oksydowanych łańcuchów. Wszędzie jej było pełno, a w półzmroku, zalegającym pokój, błyskały tylko jej wyszczerzone zęby. Te fałdy aksamitne podobały się jej bardzo — owijała się niemi, wysuwając swą kosmatą mordkę, a rzeźby ram zwierciadlanych służyły jej za szczeble drabiny. Z niezmierną łatwością umiała obracać się wśród przepychu i komfortu, w którym znalazła się poraz pierwszy.
Miała w sobie coś z natury pięknej kobiety.
I ją wziąć z nędzy i wprowadzić na dywanami wysłane pokoje, a patrz!... Stąpa po nich tak, jakby nigdy nie chodziła bosą nogą.
Hrabia, przyczajony na środku pokoju, śledził każdy ruch małpy z gorączkową ciekawością. Dawno nie czuł się tak „zaanimowanym“. To rude, małe stworzonko, migające przed oczyma z szaloną szybkością, imponowało mu zwinnością dziką... jemu, pokurczonemu starcowi, który z wielkim wysiłkiem mógł podnieść się z klęczek, lub schylić do ziemi.
Na rozkaz pana służący przyniósł cukru i bakalij.
Nina, kołysząc się na poręczy fotelu, z wielką kokieterją chwytała kosmatą łapką podawane jej przysmaki, zaciskając przytem silnie pazurki.
Hrabia pił tymczasem kieliszek starego tokaju, który wzmacniał jego siły i stanowił rodzaj jedynego lekarstwa. Bo też to był stary, prawdziwy tokaj, ten, co z ciemno-brunatnemi swemi kroplami, jak ogniem rozpłomienionemi i jak cukier słodkiemi, żar w żyły przelewa. Zastygła krew starca wskutek tego żaru krążyć żywiej poczynała, — ale mimo to hrabia do kieliszka swego mięszał wino lżejsze, obawiając się zbyt silnej dozy wzmacniającego napoju.
Nina powoli podsunęła się ku hrabiemu. Z najwyższą ciekawością patrzyła na omszałe butelki, na gałki z surowego mięsa podane na talerzu, na srebrne widelce i maszynkę z zapalonym spirytusem do przypiekania mięsa. Obeszła dookoła zastawiony stolik i szybko wskoczyła na stojące obok krzesło, poczem bardzo zręcznie sięgnęła po cieniuchny kieliszek, napełniony do połowy dopiero tokajem, i, podtrzymując go obiema łapkami, zaczęła wolno wysączać ciemny płyn, rozlewając go po swej szkarłatnej sukience.
Hrabia nie posiadał się z radości.
Nina w jego oczach urosła do rzędu istot nadzwyczajnych. Jakto, więc ona pije? Pije sama, jak człowiek, i, choć się wstrząsa chwilami, ale wysącza swój kieliszek do dna? Nina tymczasem z brzękiem rzuciła pusty kieliszek na ziemię — wypiła wino i domagała się więcej... Hrabia podsunął jej szybko szklankę, w którą nalał tokaju. Słabe łapki nie mogły utrzymać ciężkiej szklanki. Pan dopomagał zwierzęciu, ciesząc się już naprzód z wybornego widoku, jaki przedstawi mu Nina pijana, Nina nieprzytomna.
I zwierzę piło, a pan się bawił.
Spirytus w maszynce wygasł, wino z butelki znikało. Nina piła ciągle, już teraz opuściwszy łapki i położywszy się prawie na fotelu; hrabia śmiał się, powtarzając:
— Kanalja! Kanalja!
Nagle zwierzę wyprostowało się, potem skurczyło konwulsyjnie, oczy zaszły bielmem, a wyciągnięte łapki zesztywniały w powietrzu. Jakiś przyciszony jęk wydarł się z piersi małpy, a przerywane dreszcze wstrząsnęły całem ciałem.
Hrabia upuścił szklankę i przerażony wpatrzył się w sztywniejące zwierzę.
Resztka tokaju spłynęła po ciemnym dywanie.
— Panie doktorze, proszę do pacjenta!
Hrabia odsunął portjerę i z wyniosłą grzecznością wielkiego pana wpuścił do swej sypialni siwowłosego lekarza.
Ten ostatni przybył na zwykłą codzienną wizytę i zdziwiony śpieszył za hrabią, pragnąc nieść pomoc i poradę jakiejś tajemniczej istocie, ukrytej za kotarą wspaniałego łoża, przystrojonego hrabiowską koroną.
Na ciemno-bronzowej jedwabnej kołdrze bielała jakaś drobna, skurczona masa, drgająca konwulsyjnie i wydająca chrapliwe, stłumione jęki.
Ruda sierść zwierzęcia zlewała się w jeden ton z ciemną barwą kołdry i trudno byłoby lekarzowi odróżnić cokolwiek, gdyby nie ten jęk przenikliwy i bielmem zaszłe oczy, które łyskały od czasu do czasu białością oczów trupa.
— Oto pacjent! — przemówił hrabia, wskazując na pokurczoną Ninę — wypiła za dużo tokaju i chora, trzeba ją wyleczyć!
Mówił „trzeba ją wyleczyć“! a w palcach ściskał codziennego dukata, którego zawsze nosił w kieszonce od kamizelki.
Ale lekarz porwał się nagle od łóżka, nad którem się nachylił.
— Małpa?... ja mam leczyć małpę? i po to mnie pan tu wprowadziłeś? — wołał drżącym z oburzenia głosem, a wysoka postać jego stawała się jeszcze większą, jeszcze wspanialszą.
Postąpił ku drzwiom wyniośle, majestatycznie, piorunując hrabiego wzgardliwem spojrzeniem.
— Zapłacę! — zabrzmiało z ust zdumionego magnata i złoty dukat zabłysnął w zgrubiałych od reumatyzmu palcach.
Lekarz nie odrzekł ani słowa.
Szybko podniósł portjerę i zniknął za drzwiami.
Po chwili słychać było turkot odjeżdżającej karety.
Hrabia pozostał sam z jęczącą Niną.
Wesoła zabawka niewesoło się kończyła.
Małpa zdychała w ciężkich męczarniach, oblana pianą, bezprzytomna.
Zamiast uciesznych skoków miał hrabia przed oczyma widok męczącego się zwierzęcia.
Stanął przed łóżkiem i, skrzywiwszy się nerwowo wpatrzył się w śmiertelne drgania biednej Niny.
Nagle przyszedł mu na myśl Toto.
Co zrobi z tym chłopcem, gdy nadejdzie? Gdy zacznie się domagać swej małpki, którą tu zostawił zdrową, wesołą?...
— Bah! zapłacę!
Ale jakieś zwątpienie go ogarnęło nagle.
Pamiętał dobrze wzgardliwe spojrzenie doktora — nie za wszystko przecież zapłacić można.
Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju.
To Toto powraca — Toto, obładowany cukrem owsianym, migdałami smażonemi, a nawet czekoladą w tabliczkach.
Uśmiechnięty, zaróżowiony od tej swobodnej przechadzki po mieście, trzyma w jednej ręce swą koronę z dzwonkami, a w drugiej dźwiga kilka paczek, zawiniętych w ciemny papier.
Dawno już nie był tak szczęśliwym, tak swobodnym, wesołym.
Nina mieć będzie wielką niespodziankę — spożyje dziś tyle słodyczy, ile sama zechce.
Toto jej odda wszystko, wszystko — dla siebie nie zostawi nic — niech ona sama mu wydzieli kilka migdałków, Toto się na wszystko zgodzi.
Ale gdzież ona jest? Służący gestami dał mu poznać, że małpa i ten wysoki dobry starzec są w sypialni.
Wchodzi więc tam szybko, cały skąpany w świeżem wiosennem powietrzu i, wyciągając ręce, woła swym srebrnym, dziecięcym głosem:
— Nina! Ninetta!
W cieniu firanek porusza się coś niespokojnie.
To zdychające zwierzę posłyszało wołanie swego właściciela i z wysiłkiem szalonym rozprostowuje pokurczone członki, otwiera szeroko paszczę, a oczy przebłyskują przytomniej — kosmate łapki wyciągają się w stronę Tota; poznała go! pragnie podnieść się ze swego jedwabnego posłania. Staje na czterech łapach — nagle pada, zwijając się w kłębek, bezsilna, drżąca, nawpół martwa.
Chłopak stał przez chwilę nieruchomy, wpatrzony szeroko rozwartemi oczami w swe ukochane zwierzę, i nagle rzuca się do łóżka, a upadłszy na klęczki, chwyta Ninę w swe ręce. Korona z dzwonkami toczy się z brzękiem po dywanie — paczki ze stukiem padają, a przez rozdarty papier wysypują się zawarte w nich łakocie.
Toto nic nie słyszy oprócz jęku swej Niny, nic nie widzi oprócz niej samej, konwulsjami zmęczonej, bezsilnej, pianą okrytej.
Pocałunkami okrywa te biedne, wynędzniałe członki istotki, która była połową jego samego, wszystkiem, co go z przeszłością łączyło.
Strumienie łez płyną mu z oczów — urywane słowa wydzierają się na usta.
Nina z wysiłkiem otwiera oczy.
W spojrzeniu tem mieści się prośba o ratunek, smutek jakiś wielki — ten łzawy smutek, który mieści się w oku zdychającego zwierzęcia i zdradzonej kobiety.
Toto na wzrok ten odpowiada szalonym krzykiem — on instynktownie poczuł, że to „pożegnanie“, że za chwilę nawet rozpaczy nie wyczyta w oczach swej Niny — że do swej ciemnej nory powróci... sam jeden.
— Nina! Ninetta! — jęczał wśród łez — que qui tu fais? r‘viens a té!... per mé! per mé!...
Wśród ciszy tej pańskiej sypialni dziwnie rozlegał się ten głos, pełen tak wielkiej, serdecznej boleści.
W cieniu tych firanek nie płakał nikt łzami tak gorącemi, — nigdy tu serce nie wołało: per mé! per mé!
Stojący opodal hrabia przechylił głowę i patrzył w milczeniu na chłopca.
Rozpacz Tota poruszyła mu w głębi duszy jakąś strunę ukrytą.
Więc on naprawdę kochał to biedne zwierzę, skoro płakał tak rzewnemi łzami?
Hrabia chciał wmówić w siebie, że to boleść udana.
I z małej kasetki wyjął garść pomiętych banknotów, a zbliżywszy się do chłopca, zaczął mu wciskać pieniądze na piersi poza odchyloną koszulkę.
Lecz Toto porwał się jak pod dotknięciem rozpalonego żelaza.
— Faut pas!... faut pas!... — i szybkim ruchem odrzucał precz pomięte banknoty, a chwytając konwulsyjnie sztywniejącą już małpę, powtarzał znów strasznym, przenikającym serce jękiem:
— Per mé!... Nina!... per mé!...
Hrabia stanął zdumiony.
Ten obdarty żebrak odrzucał tyle pieniędzy?
Włóczęga bezdomny nie chciał przyjąć wynagrodzenia królewskiego za to nędzne, brzydkie zwierzę?
I na dnie tej ślimaczej zaskorupiałej duszy zaczęło powoli poruszać się coś — pukać — drżeć nawet.
Hrabia przycisnął dłoń do piersi.
Każdy krzyk chłopca sprawiał mu dziwne, niepojęte wstrząśnienie, jego łzami zalane oczy budziły w nim wspomnienia oczów syna, gdy z rozpaczą tarzał mu się u nóg błagając o litość, o trochę miłości.
Lód otaczający go dookoła zaczął go ziębić nagle — uczucie serdeczne Tota było promieniem słonecznym, za którym hrabia począł bezwiednie tęsknić — zazdrościć Ninie tych łez, tej boleści, jaką po sobie zostawia.
Działo się to w nim wszystko bezwiednie, lecz czuł, że ogarnia go nieznane mu wzruszenie, pragnienie, aby przy jego skonie klęczał tak ktoś przy łóżku i wołał:
— Per mé! — Per mé!
Tymczasem Nina powoli przestawała oddychać.
Żółte zęby zacięła, jakby w wielkim gniewie, a łapkę jedną zanurzywszy w gęstwinę włosów Tota, pozostawiła już tak sztywniejącą, zimną.
Pazurki zaplątały się w jedwabiste kędziory dziecka i trup zwierzęcia odłączyć się nie chciał od swego ukochania, — ten biedny, zimny trupek, z wyrazem wielkiej boleści w zastygłych już źrenicach.
Toto własnym oddechem, pragnął jeszcze ożywić martwe zwierzę — pocałunkami okrywa mordkę, cukier i migdały do zaciętych zębów przykłada...
I nagle, jak szalony, rzuca się ku hrabiemu, a podnosząc w górę martwą pokurczoną Ninę, pada u stóp jego, wołając przerywanym od łkania głosem:
— Brigand!... bri... gand!...
Hrabia cofnął się aż przed tym krzykiem, który rozległ się z zuchwałością tak straszną pod cichem sklepieniem jego sypialni. Czarne oczy chłopca cisnęły nań tak wielką wzgardą i nienawiścią, że przeląkł się dumny pan tego obdartego włóczęgi i zdumiał nad wielką głębią uczucia, do jakiego serce tego dziecka zdolne być musi.
I nagle zapragnął mieć dla siebie wyłącznie to serce, zdolne kochać i nienawidzieć tak bardzo — zapragnął na stare lata mieć ciągle tuż przy sobie te wielkie ciemne oczy, tryskające życiem i dumą, — zapragnął krzykiem tym ożywić swe serce i ciszę grobową, otaczającą go dookoła.
I jakimś nieśmiałym, urywanym głosem proponuje chłopcu pozostanie na zawsze, pozostanie przy nim aż do śmierci. Co mu to szkodzi? Mieć będzie, co zapragnie, a w zamian da mu tylko obecność swą słoneczną, uśmiech dziecinny i... serca trochę.
Ale Toto potrząsa głową.
— Non! non! — woła energicznie, powstając z klęczek i tuląc trupa Niny do swej piersi — j‘veux point! t‘as joué avec ma béte... la v’la morte!... j‘y mourrai par té aussi!
I jak szalony wybiegł z sypialni, depcząc rozrzucone banknoty, unosząc ze sobą tylko martwe zwierzę i ponsową sukienkę, oblaną całą strumieniem tokaju.
∗ ∗
∗ |
Hrabia pozostał... sam jeden.
Stał teraz na środku sypialni, pogrążony w myślach, ze schyloną na piersi głową.
Więc nie wszystko na świecie kupić można? Nie za wszystko zapłacić pieniędzmi?
To nędzne zwierzę, które nikomu grosza nie dało, oblano łzami, uśpiono pocałunkami... A on? A on?
Nikt nie zapłacze w chwili jego skonu — nikt nie zawoła: per mé! per mé!
Zejdzie do grobu... sam jeden!
Sam jeden!...
Czarne atłasy, białe koronki,
Jedwabne słówka, westchnienia płoche,
Uśmiechy, żądne i pocałunki, —
Gdyby wam serca choć trochę!“
(Heine. — Herz.)
....a hrabia niezmordowanie bawił ciągle damy. Letni poranek w całym swym blasku wpadał przez otwarte okna do przepełnionej sali i całował czoła zmęczonych tancerek, śpiących mam, grających w karty mężów i łysiejące skronie przeżytych młodzieńców.
Piknik był przepyszny i zdaniem hrabiny Misi udał się „zadziwiająco“. Wszystkiemu bowiem dziwiła się ta mała hrabianka o turkusowych oczkach i płowych, rzadkich włosach. Tak samo „zadziwiał“ ją spowiednik, gdy udzielał rozgrzeszenie za jej eleganckie a zmysłowe grzeszki, — jak i ten piknik, urządzony na zakończenie letniego karnawału po „kursach“, które odbyły się w sposób „zadziwiający“... Ktoś podobno nogę złamał — ale czyż o tem warto mówić wobec tak świetnych tryumfów, jakie odniósł „Cold-Cream“, ten zachwycający koń, jeżdżony przez pięknego Gillerta!
Damy na trybunach gorąco się zajmowały błękitną kurtką Gillerta i jego jasnemi, wypłowiałemi oczyma... Gdy po zwycięstwie zeszły z trybun, aby być świadkami rozkosznej operacji wlania butelki szampana w gardło konia, otoczyły dżokieja zwartem kołem. Pod tym dachem chińskich parasolek zapadł wyrok, że Gillert jest trés bien, prawie tak bien, jak hrabia Karol lub ten mały Wero. Wysoka, płaska i chuda umitrowana sportsmenka dowodziła gorąco, że dżokiej ten ma dziwnie impertynencki sposób patrzenia i zapewne dla tej przyczyny przysuwała się doń bardzo, bardzo blisko. Gillert tymczasem, przyzwyczajony do pobijania koni na torze, a kobiet na trybunach, z pewną wyniosłą obojętnością obnosił swą twarz pięknego chłopca, znudzonego zbyt łatwemi podbojami.
Wobec więc kościstych ramion pięknego Gillerta bladł fakt złamania nogi. Zresztą nie był to nikt „z towarzystwa“ — un inconnu, ktoś „z miasta“: Towarzystwo zatem nie poniosło żadnego szwanku; kursa były cudowne, ani jeden „protest“ nie dał się słyszeć po wzięciu mety, pogoda dopisała, toalety dam kosztowały sumy bajońskie. Dzisiejszy piknik był zakończeniem tych dni wesołych, wśród których wszyscy chodzili jakby upojeni... I piknik nie zawiódł — był zachwycający.
I nigdy chyba banalne obicia ścian w sali hotelu Mignona nie słyszały banalniejszych rozmów i nie chłonęły takiej mocy prawdziwych Ylangów Attkinsona i fiołków Pinauda. Nigdy chyba szare od kurzu (pomimo starannego czyszczenia) klosze świateł gazowych nie nosiły odbić tylu brylantów, jak dnia tego, purpurowych refleksów, rubinowych lub zielonych szmaragdowych świateł. Cały highlife dał sobie rendez-vouz w tych salonach. Dzisiejszej nocy rozwiązywały się ciche romansiki, a zawiązywały nowe; mężatki odbierały lub oddawały karteczki maluchne, drobno skreślone, pośpiesznie, na rogu toalety, pomiędzy słoikami créme-simonu, panienki rumieniąc się, przyrzekały wyżytym épouser’om swe drobne rączki, ozłocone posagami. I cały ten światek kobiecy z dziwną gorączką rzucał się w objęcia mężczyzn, goniąc za nazwą żony lub kochanki, jakby gnany jąkaś niewytłumaczoną potrzebą pętania swych skrzydeł wieczną niewolą. Z szelestem jedwabnych sukien osuwały się do stóp męskich te wonne, delikatne istoty i, na wzór starożytnych niewolnic, schylały kornie głowy, przeznaczone do noszenia królewskich diademów. Pod obcisłemi stanikami, strojnemi w całe pęki strusich piór, biły serca, łaknące tyranji mężczyzny — tego despotyzmu, który, pomimo narzekań wiecznych, jest dla kobiet tem samem, czem batyst dla ich ciała, lub złoto dla ich różowych uszek.
Hrabia Dezydery rozumiał to dobrze. Uśmiechał się tylko dobrotliwie, siedząc pomiędzy najpiękniejszemi, najbardziej ożywionemi. Suknie ich prawie zakrywają go do połowy, pióra ich wysokich fryzur dotykają jego wybladłej i pomarszczonej twarzy, drżące ręce zaciskają się nerwowo koło jego dłoni, gdy jakaś miłosna przykrość te serduszka ukole — on jednak siedzi ciągle uśmiechnięty w tej istnej powodzi koronek i miłostek kobiecych, pełen pobłażania dla błędów, chętny do pośrednictwa pomiędzy powaśnionemi, tonący poprostu w fali pudru i szeptów zwykłej małżeńskiej niewiary. Jest to jego zwykła atmosfera — w niej oddycha, żyje, istnieje. Wyrwany z koła tych upudrowanych twarzyczek, wydatnych biustów, ciepłych ramion, przestaje być sobą, tym „kochanym hrabią“, bez którego Misia nie może wykąpać swego pinczera, ani zerwać romansu z baronem.
Rudowłosa Betty, ta markiza francuska, zaślubiona cherlawemu książątku, przez ręce hrabiego rozdaje jałmużny i miłosne karteczki, — a pani Ella, zastawiając swe brylanty, radzi się „nieocenionego przyjaciela“ co do wysokości procentu i daty wykupu. Słowem hrabia jest elegancką bombonierką, dyskretną, aksamitem krytą, w którą damy te wrzucają, jak w studnię, tajemnice swych sypialni, ilość długów, niewinne romansiki, sekrety toaletowe i daty urodzenia dzieci. Hrabia Dezydery przyjmuje te wszystkie wiadomości, radzi, zachęca, pociesza, uspokaja. Wykwintną francuszczyzną koi dotkliwe cierpienia i obstalowuje pudła kosmetyków; cały przesiąknięty wonią perfum i kobiet, biega niezmordowany od jednej do drugiej, zawsze chętny do usług, gotów do słuchania zwierzeń, z paczką nowin i sposobów uśmierzania rozdrażnionych nerwów i... wyrzutów sumienia.
Siwiejące włosy swe umie nosić z godnością, nigdy w tej lubieżnej atmosferze dystyngowanych miłostek nie zapomina się, najpiękniejsze oczy nie budzą w nim uśpionych zmysłów. Abdykował na rzecz innych i umiał to zrobić w sam czas. Wogóle główną cechą charakteru hrabiego jest ten punkt, na którym zatrzymać się każe mu takt i rozsądek. Mało ludzi umie w sam czas ustąpić. Całemi siłami trzymają się swych stanowisk, sądząc, że tą rozpaczliwą walką wygrają w oczach ludzkich. Hrabia, słynny ze swego szczęścia do kobiet, umiał w sam czas usunąć się na miejsce skromnego powiernika i bezinteresownego wielbiciela. Zyskiwał w ten sposób wiele: zamiast twarzy Satyra, wnosił w grono kobiet dobroduszną twarz eleganckiego spowiednika, któremu pluszem okryty fotel za konfesjonał służył.
I te kobiety, które w przeciwnym razie uciekałyby od rozpustnej twarzy starca, same biegały do niego, prosząc o dobrotliwy uśmiech, o przyjacielskie uściśnienie dłoni.
Hrabia Dezydery był podobno bardzo bogatym. Prowadził ciągle grand train i wyjeżdżał bardzo często za granicę. Mieszkanie jego było prawdziwem muzeum, gdzie starożytne zbroje walczyły o lepsze z gerydonami z prawdziwej chińskiej laki, a ciemne barwy starych gobelinów odbijały dziwnie od białego ciała kobiet Makarta. W sypialni stała czarna, lśniąca, ogniotrwała kasa, otwierająca się na słowo „Lili“.
Imię to hrabia wymawiał z rozrzewnieniem pewnem. Przypominało mu bowiem młode, jasnowłose dziewczę, które spojrzało nań pewnego majowego ranka z poza snopów kwiatów, jakie na targ niosła. Hrabia, piękny, młody wówczas chłopiec, pobiegł za tem zjawiskiem, wśród bzu i jaśminu ujrzanem, i postarał się, aby jaśmin i bzy ustąpiły mu miejsca tuż przy twarzyczce dziewczyny.
Historja była dalej „stara“, jak mówi Heine; młoda Elżbietka, a raczej Lili, jak ją przezwał jej kochanek umiłowała całą duszą pięknego chłopca, uciekła od matki i — żyła tylko w nim i dla niego.
Hrabia otoczył ją dostatkiem i starał się przyzwyczaić ją do poudre d’Iris i gorsetu, ale Lili łzami zmywała puder, a gorset darła w kawałki, poczem padała na kolana i prosiła hrabiego, aby jej dał kawałek prostego mydła i zwykłej wody źródlanej.
Pieszczochowi salonów trudno było się nagiąć do prostackich żądań zdrowej dziewczyny, ale czynił co mógł, aby nie stracić tego jasnowłosego dziewczęcia, którego czerstwa, uczciwa, niewyrachowana miłość sprawiała mu rozkosz prawdziwą.
To też cierpiał niemało dnia tego, gdy w salonie jego zjawił się młody, niezgrabny chłopak, świeżo wyzwolony czeladnik szewski, ubrany w długi odświętny surdut, w krochmalny biały krawat, i drżącym głosem prosił go „o rękę panny Elżbiety, jako pana opiekuna“...
Hrabia ze zwykłym sobie taktem, w sam czas się opamiętał, dał przyzwolenie, nie pytając nawet Lili, kiedy, jak i gdzie poznała się ze swym nowym kochankiem, i odtąd co lat kilka podawał do chrztu maleńkie stworzonko, bardzo do papy szewca podobne.
Sklep na pryncypalnej ulicy, wytwornie urządzony, był ślubnym podarkiem ze strony hrabiego, a jasnowłosa Lili, błyszcząc twarzyczką, skąpaną świeżo w źródlanej wodzie, uśmiechała się poza stosem bucików do... swego opiekuna.
I hrabia rozpoczął znów życie salonowego Don-Żuana, zwiedzając buduary lub alkowy, obite błękitną materją. W każdej z tych wędrówek zostawiał trochę swojej siły, młodości i nierzadko sporą wiązkę szeleszczących banknotów. W zamian góry bilecików rosły w szufladach jego biurka, głowa łysiała, a zmysły szukały wiecznie czegoś, czego przelotna miłostka dać nie jest w stanie... Zwierzęcy ryk, jaki w chwilach upojenia wydzierał się z jego piersi, był raczej krzykiem tęsknoty za prawdziwą rozkoszą — za pieszczotą niekłamaną.
Całe legjony kobiet przesuwały się teraz przez ręce hrabiego, legjony strojne, o rzeźbionych kształtach, namiętnych lub przygasłych źrenicach. Każda krótką chwilę gościła w objęciach tego człowieka, pozostawiając po sobie woń perfum i szelest jedwabnych spódniczek.
Mówiono, że w salonie hrabiego jest wielkie lustro w kształcie tryptyku. Ramy środkowego lustra pokryte były kobiecemi fotografjami. Oko profana nie oglądało nigdy tych twarzy, śmiejących się lub patrzących smutnie dokoła wielkiego zwierciadła. Lustro, starannie na klucz zamknięte, otwierał tylko sam hrabia, dla umieszczenia nowego jakiego portretu. Czynił to wtedy, gdy motyle istnienie jakiejś miłostki dobiegło do końca.
Od pewnego jednak czasu fotografje przestały przybywać — i tryptyk, zamknięty na klucz, prezentował obecnym swe drzwi z czarnego hebanu o srebrnem okuciu i monogramie. Hrabia klucz wrzucił własnoręcznie na dno szuflady biurka, a uczynił rzecz tę z dziwnie melancholijnym uśmiechem.
Rzec można, żegnał się z urokami życia na zawsze.
Odtąd hrabia podzielił dzień swój pomiędzy kasyno, znajome domy i teatr. Żył jak człowiek, mający wygodną rentę i stały, pewny dochód. Wycieczki częste za granicę i bezustanne podróże do Wiednia pochłaniały znaczne sumy.
Wiedziano, że hrabia nie posiada już znacznych swych dóbr na Podolu, które sprzedał swemu szwagrowi przed kilku laty.
Ale hrabia nie prosił nigdy o pożyczkę, był pod tym względem nadzwyczaj drażliwy a długi karciane wypłacał natychmiastowo. Młodzież lubiła go na równi z damami i życie hrabiego zdawało się płynąć słodko, równo, spokojnie...
Wyrzekłszy się burz i namiętnych uniesień, kochany, psuty, pieszczony, rozrywany, hrabia uśmiechał się do życia jak do spokojnych fal rzeki, po których płynął wolno, nie odmawiając sobie niczego, tonąc w powodzi szeptów kobiecych i uścisków męskich.
Gdyby jednak fale zamącić się miały — człowiek ten przeczekałby burzę, lub umiałby w sam czas przed nią zemknąć.
I w tem właśnie leżał wysoki takt hrabiego.
∗ ∗
∗ |
Hrabina Misia zadecydowała głośno, że jeszcze jeden tour walca, a piknik przestanie być „zadziwiający“.
Trzeba więc powracać do domu, tembardziej, że już dzień biały wciska się nie na żarty przez spuszczone zazdrostki i oblewa jasnem światłem pomęczone, świeżo przypudrowane twarze i nieświeże, pogniecione fałdy gaz lub jedwabiu.
— Trzeba zniknąć w sam czas, jak mówi nasz kochany hrabia — powtarza mała kobietka, kręcąc ufryzowaną główką.
Hrabia stoi właśnie tuż przy niej i podaje jej bogate sortie-de-bal z brokartu, okładane angorą.
Na słowa Misi dziwny wyraz przemyka się po uśmiechniętej twarzy hrabiego. Chwilę patrzy na elegancką kobietkę, tonącą w fałdach ciężkiego okrycia, i powtarza smutnym trochę głosem:
— Vous avez raison, trzeba zniknąć w sam czas.
Misia śmieje się wesoło.
— Mais vous étes lugubre, mon ami! — woła okręcając koronką swą ptasią główkę — patrzysz pan na mnie z takim smutkiem, jakbyś swój pogrzeb w moich oczach widział...
Hrabia potrząsnął głową.
— Vous avez déviner, madame! — odparł przyciszonym głosem.
Misia śmieje się coraz bardziej, czuje, że przechodzi granice dobrego tonu, ależ ten hrabia jest nieporównany! quelle drôle d’idée mówić w tej chwili o... pogrzebie. Baronówna Lola, stojąca obok hrabiny, przyłącza swój srebrny chichot do głosiku Misi — i śmieją się obie, śmieją z tej dziwnej twarzy hrabiego, z jaką ściska im ręce i żegna, odprowadzając do drzwi.
— Dites donc! — woła już na progu Misia — vous allez à Vienne, że żegnasz się z nami tak serdecznie?
— Nie, nie jadę do Wiednia, ale... — i hrabia urywa, uśmiechając się z przymusem.
— Ale? — nalegają kobiety.
— Ale... bardzo daleko! — kończy hrabia, ściskając im raz jeszcze ręce.
Nowy wybuch śmiechu, potem turkot karety i wołania z okna:
— A nie zapomnij, hrabio! Masz mi dziś przysłać kilka Maréchal Niél... potrzebuję do mej amazonki na dzisiejszy „Schnitzel-Jagd“, nie za...po...mnij! — Kareta oddala się.
On stoi ciągle we drzwiach otwartych mrużąc oczy przed jasnem światłem lipcowego słońca, wschodzącego w tej chwili ponad domy uśpionego miasta.
Pełną piersią wciąga w siebie orzeźwiające powietrze, jakby chciał ożywić płuca po tej duszącej woni, ulatującej ze staników kobiecych. Poczem pociera czoło białą, wypieszczoną ręką, a na usta jego wydobywa się cichy szept:
— Tak trzeba, tak być musi!
I oto nowe grupy odjeżdżających dam zmuszają go do przybrania na chwilę porzuconej maski. Otula je z troskliwością ojca i przyobiecuje kwiaty, załatwienie sprawunków, przybycie na raut wieczorny.
Każda z nich ma mu coś do powiedzenia, do polecenia, jakąś prośbę, tajemnicę jakąś. On je wszystkie ogarnia rozrzewnionym wzrokiem, wpatrując się w zmęczone bezsennością twarze starszych dam, z których prawie każda przypominała mu minione a rozkoszne chwile. Kilka minut jeszcze, a znikły wszystkie, i starsze i młodsze, jasnowłose lub ciemnookie — uleciały, jak grono motyli, umiejących nosić tylko stubarwne szaty.
Hrabia powrócił do sali balowej i zamyślony przeszedł wzdłuż ławek, ponsowym aksamitem wybitych. Pęki kwiatów, egrety z piór, a nawet tak zwane „flots“ z wstążek leżały tu i owdzie, zdeptane we wspólnym uścisku. Orkiestra chowała instrumenty, a znudzeni i wybladli lokaje gasili płonące jeszcze gdzie niegdzie lampy. W jadalnej sali kilku młodzieńców piło za zdrowie „Cold-Creamu“. Właściciel konia, tłusty, rumiany młodzieniec, dziękował uszczęśliwiony, kłaniając się uprzejmie. W przedsionku, dziewczyny kuchenne łamały gałęzie oleandrów i wydzierały sobie znalezioną rękawiczkę. Hrabia błąkał się jeszcze chwilę wśród tych pustek, jakby zbierając wspomnienia; różowa, blada róża zaplątała mu się pod nogi — podniósł ją i schował, uśmiechając się dziwnie.
Wyglądał jak człowiek, żegnający się ze swem rodzinnem gniazdem: — podnosi grudkę ziemi i chowa ją w zanadrze, chcąc, by mu oczy nią zasypali na wieczny sen!
∗ ∗
∗ |
Gdy hrabia wszedł do swego mieszkania, był już dzień biały. W przedpokoju, obitym rypsem zielonym, na wielkim fotelu drzemał stary sługa. Na widok wchodzącego pana zerwał się, przecierając senne oczy. Hrabia kiwnął nań uprzejmie ręką i udał się sam w głąb apartamentów. Stanął chwilę w zbrojowni, gdzie na ciemnem tle ścian połyskiwały stalowe siatki, pancerze, kolczugi, hełmy, złociły się rękojeście sztyletów, mieniły rubiny jataganów. Staroświecka chrzcielnica, wielka, wspaniała, cała z bronzu odlana, stała tuż pod oknem, odbijając w swych złoceniach różnokolorowe światełka szybek w ołów oprawnych. W rogach komnaty stały manekiny, przystrojone w zbroję, na podobieństwo wielkich, skamieniałych rycerzy, protoplastów rodu hrabiego. On sam, na środku tej wielkiej, ponurej zbrojowni — smutny, zwiędły, nędzny w swym obcisłym balowym stroju, mrużąc oczy, wydawał się Pigmejem wobec tych stalowych olbrzymów, ponurych, nieubłaganych, patrzących na niego czarnemi jamami spuszczonych przyłbic.
I ci zamarli w stali olbrzymi zdawali się milczeniem swojem rzucać pytanie temu człowiekowi o zwiędłej twarzy i schylonych barkach: „gdzie siła twoja, gdzie męskość twoja, marnotrawny synu“?
Wolno, ze spuszczoną głową przeszedł hrabia do salonu, który miał raczej podobieństwo do kobiecego buduaru, tak był różowy, jasny, wonny, wypieszczony.
Niskie, różowym pluszem obite, nazwane w Pażu „crapauds“ wyciągały swe miękkie grzbiety, jak potworne ropuchy, grzejące się wśród porannego lipcowego słońca. Takież same obicia ścian srebrzyły się w blasku porannym, a różowe koronkowe zasłony u okien rumieniły promienie słoneczne, uśmiechające się w wielkich, w srebro oprawnych zwierciadłach. Delikatne pastele upiększały jednostajność pluszu — blade barwy wazonów, z których wysuwały się kielichy datury, kładły jasne tony w tej dziwnie miękkiej i wonnej komnacie.
I czuć tu było, że kobieta rozpostarła wszechwładne panowanie i różowy plusz, pokrywający ściany, zdawał się być częścią królewskiego trenu pięknej tancerki, a koronki u okien przywodziły na myśl szelest jej sukni. Zwycięsko piękna Wenus, wysuwająca się z powodzi delikatnych liści, jak z piany morskiej — wznosiła się tu triumfująca, drwiąca z sąsiedztwa w stal zakutych olbrzymów, którzy przez wpółotwarte drzwi patrzyli na tę nagość, błyskającą w słońcu — a czarne jamy ich przyłbic zdawały się połyskiwać krwawemi iskrami...
Ale ona, niedbająca o nic, z wiecznym uśmiechem na marmurowych ustach, oparta plecami o pluszowe opony, zagarniała w zimne dłonie komnaty te, pod wyłączne panowanie swoje. Mistyczny ten kwiat biały, zrodzony wśród pocałunków i szału, istota nakazująca czcić się i przeklinać, ona jedna królowała tu niepodzielnie, snując się jak mara po tych kątach, pełnych jeszcze wspomnień i jej szeptów tajemniczych.
Hrabia usiadł przy małem różanem biureczku i oparł czoło na dłoniach. Tuż obok siebie miał biały posąg Wenery — przed sobą słynne zwierciadło. Ono jedno tylko czerniło się wielką ciemną plamą wśród tła różowego. I był to smutny grobowiec ten ołtarz zamknięty, wśród cieni którego mieniły się twarze istot, bezmyślnie oddających swe serca i usta w chwilowem upojeniu, lub w ciekawości nerwowej. Hrabia siedział wciąż pogrążony w myślach. Zwykły, szablonowy uśmiech, który, zda się, przyległ do jego twarzy znikł i ustąpił miejsca bolesnemu rozdrażnieniu. Ręce kurczowo cisnęły skronie, siatka zmarszczek wystąpiła dokoła ócz przymkniętych. W tej chwili był to starzec, znękany jakąś walką wewnętrzną, czemś, co mu duszę rwało na strzępy, a w mózg ostrze sztyletu wbijało. Różowe światło wpadało przez koronkowe zasłony i rysowało morowe desenie na siwych jego włosach i pochylonym karku. On nie czuł tych pocałunków słonecznych, cały smutny, drżący, zgorączkowany. We wnętrzu jego duszy wrzała straszna, potworna burza — i niktby był nie poznał „kochanego hrabiego“ w tej masce, kurczącej się pod wpływem jakiegoś rozpaczliwego postanowienia... Cały koszyk róż, wielkich, żółtych, o atłasowych liściach, stał na biurku obok maluchnej palety, na której uśmiechała się „Märchen“ profesora Gräffe. Były to róże, przeznaczone do stanika hrabiny Misi, a nazywane przez nią „Maréchal Niél“.
Delikatna ich woń drażniła hrabiego; nerwowo odsunął koszyk od siebie, a ironiczny uśmiech wykrzywił mu delikatne wargi.
Kwiaty, kwiaty w tej chwili!... I powoli, jakby z wysiłkiem wielkim, podniósł się i podszedł ku drzwiom swej sypialni. Otworzył małą ogniotrwałą kasę, wpatrując się chwilę w ustawione literki. Żółte wnętrze szafy zalegały stosy listów, drobnych, kolorowych, białych, old fashion, japońskich, z dewizami lub bez. Wszystko to, rzucone pèle-mèle, przywodziło na pamięć jakiś wielki damski piknik, a dusząca woń ylangów, heljotropu, corylopsisu, chypru, wypłynęła triumfalną gamą i owiała smutną twarz hrabiego.
O, rozróżniał on dobrze te subtelne zapachy — ten delikatny new mown hay kobiet „Z towarzystwa“, ten corylopsis pięknych aktorek i impertynencki chypre kokotek, równie bezczelny, jak istoty nim przesiąkłe. Cała przeszłość, cała ubiegła młodość ulatniała się dokoła niego wraz z tą wonią, z tą garstką papierków, leżących pośród kasy. W samym rożku wciśnięta, nieśmiało, jakby bojaźliwie, widniała mała paczka banknotów...
Hrabia wziął ją w drżące palce i patrzył na nią długą chwilę; chłonął ją prawie wzrokiem — sądzićby można, że pragnął, aby wzrosła pod temi zrozpaczonemi oczyma; lecz paczka ta była nieubłagana, nędzna, drobna, miała pozór okruszyny, spadłej ze stołu bogacza, jakiejś nędznej kostki, pozostałej po uczcie wspaniałej. Hrabia westchnął i, zgarnąwszy listy na tackę z chińskiej laki, przeszedł z niemi do salonu. Paczkę banknotów położył na biurku, a z listami zbliżył się do kominka, w którego różowych marmurowych ramach tlił jeszcze niewygasły ogień.
∗ ∗
∗ |
Zanim wszakże te drobne liściki rzucone zostały w płomienie, hrabia drżącą ręką przewracał je, jakby szukając czegoś. Może miał nadzieję, że znajdzie się w nich jakaś paczka banknotów, cudem ocalona z tej powodzi — nie wiem, — ale to pewna, że listy te nic nie zostawiły! Pochłonęły wszystko, jak zgłodniałe wilczyce, cały majątek tego człowieka, nie dając mu nic w zamian, oprócz chwili kłamanej rozkoszy. Szelest, jaki sprawiały przewracane przez hrabiego koperty, przypominał szelest jedwabnych kobiecych sukien, a lśniący papier — gładkość ich ciała... Tak! to były one! te wszystkie istoty, które krążyły teraz, jak stado kruków na pogrzebowej stypie, urągając swą wonią żałobnej twarzy człowieka, który całe życie spędził u ich stóp, szukając serca i znaleźć go niemogąc. I było to całe targowisko łatwych miłostek rozsypane na tej tacy, miłostek kradzionych, bezpodstawnych, które szczęścia nie dają, a ślą tylko gorycz wspomnienia. Hrabia czuł to dobrze — rozumiał, jaka nicość, chłód i pustka grobowa wieje z tych kłamstw pisanych i szybkim ruchem rzucił cały stos listów w ogień. Płomienie objęły te wonne papierki, przez chwilę jasny, purpurowy blask oblał różowe draperje. Wenus zadrżała w tem tańczącem świetle, a delikatne pastele miały krwawe blaski — poczem wszystko zgasło — i tylko garstka popiołu pozostała po tych uniesieniach szalonych, pocałunkach rozkosznych!... Tylko garstka popiołu!... Hrabia wpatrzył się w ten popiół szary, delikatny, przypominający warkocze blondynki. I ten popiół zdawał się ulatniać powoli i posypywać rysy hrabiego jakąś szarą, cienką zasłoną.
Czy była to grudka rodzinnej ziemi, którą zmarłemu się na oczy sypie?...
Teraz hrabia zbliżył się do biurka i, wyjąwszy ze skrytki srebrny kluczyk, otworzył tryptyk.
Srebrne ściany zwierciadeł zamigotały różowym blaskiem. Dokoła ram zaczepione kilkadziesiąt fotografij kobiecych zabłysnęło nagle w świetle poranka. A były one równie czcze, banalne, zimne, jak listy spalone przed chwilą. Te ciemne lub jasne oczy miały jeden wyraz kokieterji, jakby pieczęć wyciśniętą przez demona zniszczenia. Usta wpółotwarte, zmysłowe, chciwe dostatków i pieszczot, uśmiechały się na widok zmienionej twarzy hrabiego, jego zmarszczek, jego włosów siwych i tej... mizernej paczki banknotów, tak nędznej, tak smutnej w swem ubóstwie. I żadna z nich nie miała litości nad tym człowiekiem, który teraz w blaskach porannego słońca stał przed niemi nieszczęśliwy, zgnębiony, zrujnowany i łamiąc ręce, powtarzał: — „jam dał wam wszystko, a dziś jestem sam! sam!... i gdzież wy jesteście, upiory, które wyssałyście mi serce, rozum, majątek i w zamian nie zostawiłyście nic, oprócz tej garstki wspomnień gorzkich, smutku i opuszczenia?...“
Drżącą ręką wyrwał z ram lustra wszystkie fotografie, drąc je na szmaty i szybko rzucił te resztki do płonącego ogniska. Lecz one płonąć nie chciały, tak jak te żmije, które cięte na sztuki żyją i łączą się z sobą. Zrozpaczony, z oczyma krwią nabiegłemi, klęczał hrabia obok kominka, posuwając rękami podarte kawałki — nie zważając na ból, chcąc tylko czemprędziej zamienić także w popiół te martwe twarze kobiece.
Lecz gdy się podniósł — zmęczony, z oczyma obłąkanemi, z twarzą nabrzękłą, spotkał się nagle z uśmiechem marmurowej Wenery, wznoszącej się na swej podstawie, jak uosobienie tryumfu wiecznej kobiecości.
Rzucił się ku niej jak szalony, chcąc zetrzeć na proch to wcielenie piękności kobiecej, ale siły go opuściły. Uczuł się bezsilnym wobec tej wszechpotężnej istoty, która przeszła przez jego życie jak orkan wściekły, zabierając mu wszystko, a nie dając w zamian... nic.
Napróżno spalił listy i fotografie — one żyły, żyły w falach pluszu, w ramach pasteli, szeptały, chichotały się a tupot ich bosych nóżek dolatywał ze źle przymkniętych drzwi sypialnego pokoju. Przyszły teraz wszystkie śmiać się z jego ruiny, z nieszczęścia, w jakie go pogrążyły...
On zamknął oczy i oddychał ciężko, a dwie łzy spływały wolno po wyschłych policzkach.
∗ ∗
∗ |
— „Na mój pogrzeb!“
Hrabia położył pióro i otarł zroszone polem czoło. Poczem owinął paczkę banknotów w świeżo napisaną kartkę i z głębi biurka wydobył maluchne, hermetycznie zamknięte, szklane pudełeczko. Przez ścianki widać było białawy proszek, lśniący, jakby solą posypany... Hrabia trzymał zamknięte pudełko w nerwowo zaciśniętych palcach i oddychał ciężko, tak, że oddech ten w jęk przechodził.
Postanowił sobie, że umrze dnia tego, w którym się wyczerpie jego fundusz i tylko pozostanie mu potrzebna suma na odpowiedni pogrzeb.
Chciał skończyć w „sam czas!“ — ten człowiek żyjący bez jutra, bez myśli przewodniej, bez wiary, bez celu. Gdy czara uciech zmysłowych i bogactw wypróżniła się do dna, cóż miał robić więcej na świecie ten zgangrenowany odpadek społeczeństwa? Co go utrzymać mogło więcej przy życiu? — wszak był sam i nikomu na nic niepotrzebny. Te piękne panie, które obdarzał kwiatami, wspierał radami, obejdą się łatwo bez niego; zastąpi go wprędce inny pasożyt — rzucą bukiet fiołków na jego mogiłę i tańczyć będą równie wesoło, również ochoczo!
O! zna on je dobrze wszystkie te zalotne, co mu krew serdeczną wypiły, a teraz, jak mary tłoczą się i szepcząc, śmiejąc się, okrywają go grobowym całunem. One same popychają go w grób te strojne upiory, wciskając mu w rękę truciznę i tańcząc dokoła niego piekielną sarabandę. I ten tłum cały pali go spojrzeniem, dusi uściskami... owija pasmami włosów... „one“, wszędzie „one“ — a nigdzie niema „jej“ prawdziwej, czystej, nieskalanej, świętej, przed którą tłum tych widziadeł pierzchnąćby musiał, jak przed zjawiskiem niebieskiem...
Rozpaczliwym wysiłkiem woli zaczął hrabia szukać w wspomnieniach swych jakiegoś świetlanego punktu, który mógłby go jeszcze przy życiu utrzymać. Nic! nic! ani krzyku dziecka, ani srebrnego głosu kochającej kobiety... Tylko brzęk branzolet, szelest jedwabiu — cały przystrój kłamanych miłostek, boć nawet i Lili nie była mu żoną, nie była aniołem domowego ogniska! Domowe to ognisko wygasłe szarzało garstką popiołu, zimna, wystygłą mogiłą — a on, on sam napróżno wyciągał zrozpaczone dłonie, odtrącając ohydne mary wspomnień i pobladłemi ze strachu wargami szeptał urywane słowa, słowa, coś, jakby przekleństwa, które cisną się ust potępionego na wieki człowieka... Nawet modlić się zapomniał w tej piosnce miłosnej, którą nucił przez życie swe całe — i nic nie znalazł pod zbolałą czaszką, nic w sercu zamarłem, nic w duszy, dla której nie żył i którą oddał ciału w niewolę.
Hrabia mimowolnym ruchem rozerwał na piersiach bieliznę i długie paznogcie wpił w swe wyschłe piersi. Krew pociekła, ciepła, ale on nie czuł bólu, nie czuł krwi, szeroko rozwartemi źrenicami wpatrzony w przestrzeń, konał już przed zażyciem trucizny, konał moralnie, płacąc męką piekielną za rozkosz udaną, za uścisk wszeteczny, który mu miał zastąpić wszystko w godzinę śmierci.
A przed nim, w szybie zwierciadlanej, bieliła się Wenus, jakby statua na jego grobowcu. On z rozpaczą i wstrętem pragnął odwrócić oczy od tego widziadła, w które patrzył życie całe i czcił jak bóstwo... I straszny, rozpaczliwy krzyk wydarł się z jego piersi... posąg Afrodyty śmiał się — śmiał się z niego, gdy on w tej chwili konał, rwąc swe ciało z bólu i rozpaczy. Szybko, jak błyskawica, otworzył hrabia szklane pudełeczko, drżącemi, skrwawionemi palcami schwycił okruszynę proszku i podniósł go do ust skrzywionych kurczowo. Chwila jeszcze — jedna chwila tylko, a ciało hrabiego, nawpół martwe, osunęło się na różowy plusz fotelu...
∗ ∗
∗ |
— Nie skonał jednak.
Leżał tak jeszcze długo, godzinę całą, zesztywniały, zlany potem, z twarzą kurczowo ściągniętą. Powoli wszystko w nim zastygło i czuł dobrze ten straszny chłód śmierci, który mu od nóg do serca wstępował. Nie mógł się poruszyć, nie mógł wołać pomocy. Chrapliwe tylko rzężenie wyrywało mu się z gardła, głos zwierzęcia walczącego ze śmiercią. Oczy w jeden punkt wpatrzone, utkwione w odbicie białej, wielkiej kobiety, bezczelnej w swej nagości, zastygały także, szkląc się jak oczy trupa — ona, tryumfująca, doskonale piękna, jak anioł śmierci, śmiała się do tego zastygającego ciała i żółtych róż, które kąpały swe liście w powodzi promieni słonecznych.
I trwało długą chwilę to konanie człowieka, który kładł się dobrowolnie w mogiłę — aż chrapliwe rzężenie przeszło w cichsze, coraz powolniejsze westchnienia i wreszcie wszystko zamilkło w tej różowej komnacie, gdzie kobieta rozpostarła panowanie swoje. Tylko trup samobójcy, jak czarna plama, psuł harmonię tego buduaru; tylko nędzna paczka banknotów, nosząca na swym grzbiecie napis: „na mój pogrzeb“ dziwnie odbijała od przepychu tych ścian, zasłon koronkowych i kwiatów!
Była to wielka grobowa kaplica, którą wzniósł sobie powoli ten człowiek martwy, pokrwawiony, z twarzą rozpaczliwie skurczoną, z pianą na zsiniałych wargach, a na straży tego grobowca stał ów posąg biały, nagi, uśmiechnięty i jak sfinks w przestrzeń tajemniczo zapatrzony...
Późno już było, gdy Józef wszedł do przedpokoju, w którym drzemali jego koledzy.
— Trzeba pogasić światła — wyrzekł wpół-sennym głosem — dziś już nikt nie przyjdzie. Psie czasy!...
I urwał, potrząsając wypomadowaną głową.
Był to mały, chudy chłopak, młody jeszcze, a już zniszczony. Twarz jego wyżółkła i znędzniała wyglądała jak poplamiona serweta, którą trzymał pod pachą. W atmosferze tłuszczu, który syczał w kuchni, zamiast się zakonserwować, zwiądł i skurczył się jak pieczarka. Był brzydki, lecz stali goście woleli jego usługę, aniżeli innych kelnerów. Chodził tak cicho koło stołu, zmieniał talerze zręcznie, oszukiwał w rachunku niewidocznie, a złapany uśmiechał się tak poczciwie, że trudno mu było nie wybaczyć tego drobnego oszustwa.
Przytem umiał w porę znikać i pukał do drzwi długo i donośnie. Stali goście umieli to cenić i dlatego lubili Józefa. Czy Józef ich lubił, to znów było pytanie. Zawsze jakiś smutny, zamyślony, jakby coś „sumował“. Tylko przyjaciel jego kucharz Inocenty wiedział, co jest starszemu kelnerowi. Zapytany wzdychał ciężko — a wziąwszy wiązkę pietruszki, oglądał listki tajemniczo. Gdy nalegali, wzruszał ramionami, mrucząc:
— Ot! Wiecie... taka „łajdaczka“!..
I ucierał nos z całą pogardą dla tej „łajdaczki“, która w oczach personelu kuchennego majaczyła, jakby uosobienie potworności i przewrotności charakteru.
Józef tymczasem palił papierosa za papierosem.
To była jedyna jego namiętność.
Zatlony papieros schowany miał na szafie nawet podczas usługi. Przebiegając mimo szafy, chwytał go i pociągał parę razy, poczem kładł znowu na dawne miejsce. Był to jego nałóg — tak jak innych pijaństwo lub kobiety.
Nie!... Józef nie pił, a na kobiety patrzeć nie mógł.
Przyczyną tej nienawiści była... ta łajdaczka!
Podniósł ją z bruku, prawie nagą, drżącą od zimna i głodu, zbitą niemiłosiernie przez jakiegoś przechodnia, któremu drogę zastępowała. Wziął ją z litości prawie, a potem zatrzymał, bo czuł, że bez niej żyć nie potrafi. Konieczną mu była obecność tej śmiejącej się, ciemno-włosej dziewczyny w ciasnej izdebce poddasza — konieczną tak, jak papieros zwinięty jej ręką.
Nauczył ją bowiem zwijać papierosy i ona nieraz, dzień cały leżąc w łóżku, zwijała mu setki całe, skąpana w tytoniu, którego gałązki czepiały się jej rozczochranych włosów lub nagich ramion...
On całował ją wtedy przesiąkłą ostrą tytoniową wonią i upajał się podwójnie — zapachem jej ciała i tytoniu, zadawalniając swe obie główne namiętności...
O! Te dnie... pamięta on je dobrze — zapomnieć o nich nie może! Znosił wtedy do swej izdebki co mógł wyprosić u Inocentego. Raz nawet dał jej całe kurczę, które jakiś gość odrzucił pod pretekstem, że było... za chude. Ona jednak chrupała je całe, śmiejąc się łakomie, a potem w nagrodę obdarzyła go... pieszczotą i setką papierosów. Najchętniej jednak jadała sosy, ostre, zaprawione papryką, korzeniami... Pochłaniała je z chlebem a śmiech jej miał wtedy ostre, podniesione dźwięki. Gdy Józef powracał ze swej nocnej służby, chwytała wówczas papierosy garściami i obrzucała go niemi jak gradem pocisków, wołając przytem jak na psa:
— Na! Łapaj!...
I potem długo w nocy słychać było ich śmiechy, a obłoki dymu zalegały izdebkę.
Bo i ona teraz paliła, nauczona przez niego; trzymała papierosa śmiesznie, niezgrabnie, a Józef śmiał się do łez z jej niezręczności. Ona rozgniewana, rzucała wówczas mu w oczy zapalonym papierosem i wołała:
— Idjota!
Poczem wylizywała resztki sosu i wybuchała ostrym, urywanym śmiechem.
Byli zupełnie szczęśliwi.
Józef okradał teraz i oszukiwał gości na każdym kroku. Miał powiększone wydatki, słuszną więc było rzeczą, aby goście ten naddatek płacili. Musiał Mańce sprawić buciki wysokie, na guziczki zapinane i suknię kaszmirową z ponsową kamizelką. Mańka innej nie chciała, wybrała kaszmir najdroższy, a na kamizelkę wzięła aż łokieć jedwabiu... Teraz chce kapelusza i rękawiczek. Aż płacze ze złości, że ich niema, a papierosów zwijać nie chce...
Sosu też nie je, a Józefa coraz to częściej targa za włosy. Mówi, że się nudzi i chce „ulicy powąchać“.
Józef ją prosił, aby została w tej ciasnej izdebce, ale ona teraz, jakby ją coś ukąsiło, od rana się z łóżka zrywa i przed lusterkiem czesze a czesze. Nabrała ciała, utuczyła się na tych sosach, a ręce jej pełne mają śliczne różowe dołeczki. Józef chodzi koło niej markotny, jakby przeczuwał, że chwila rozstania bliska i że ptak przelotny uleci, a nic go zatrzymać nie zdoła. Tak się wszakże do niej przyzwyczaił, że nie może sobie wyobrazić, co on bez niej zrobi. Postanawia ją bądź co bądź zatrzymać przy sobie i jednego poranka proponuje jej „ślub“ — prawdziwy, w kościele i przy świadkach. Ale Mańka obraca się szybko, jak na sprężynach i zapinając ponsową kamizelkę, która na jej piersiach leży jak ulana, wybucha przeciągłym śmiechem:
— Idjota!
Józef siedzi przez chwilę milcząc, wpatrzony w śmiejącą się dziewczynę.
Dlaczego nazwała go — idjotą?
Ona, istota najniższego gatunku, podniesiona z ulicy, naga, bosa, obdarta — śmieje się, że chciał ją „żoną“ swoją nazwać...
Powoli wstał i wyszedł, bo czuł, że chwila jeszcze, a rzuci się na tę kobietę i skopie ją nogami.
W kuchni Inocenty powiedział mu, że jest „osioł“, a przyszła pani Józefowa „funta kłaków nie warta“.
Po godzinnem rozmyślaniu Józef postanowił kupić Mańce kapelusz i rękawiczki w jak najprędszym czasie, bo tak wielką była jego namiętność do tej dziewczyny, że pozwoliłby jej już „zwąchać ulicę“, byleby z tej ulicy wracała i znów wyciągała doń ręce, obsypane tytoniem i listkami bibułki. Kochał ją... po swojemu, ot — jak zwierzę nawykłe do jednego gniazda; dla niej kradł, dla niej oszukiwał podchmielonych gości, kreśląc im kłamliwe rachunki na poplamionym obrusie...
Gdy mówił: „pięćdziesiąt a siedem to dziewięćdziesiąt dwa“, myślał o Mańce drzemiącej na górze i nie czuł do niej żalu, że go nie chciała na męża; ładna była, zdrowa, tęga, a on cherlawy i żółty. Cóż dziwnego, że go nie chciała.
Pomówi z nią jeszcze, gdy jej kapelusz kupi — kapelusz ładny z ponsowym kwiatem i koronką złotą... może będzie w lepszym humorze i da się nakłonić — kto wie!
Lecz gdy powrócił tej nocy do swej izdebki, zastał pustkę dookoła. Mańka uciekła, zabrawszy cały zapas tytoniu i bibułek. Uciekła w kaszmirowej sukni i ponsowej kamizelce, którą on jej sprawił!... Poszła tam, skąd przyszła, unosząc gamę ostrego śmiechu i maszynkę do robienia papierosów...
Przez otwarte na rozcież drzwi wpadał chłód wiosennej nocy, płomień świecy dogorywał, tańcząc po bielonych ścianach; z tego wpółzmroku wysuwała się od czasu do czasu postać kelnera, trzymającego w garści kilka złotówek „zwędzonych“ gościom przy rachunku. Postać ta chyliła się coraz więcej w smutku i znękaniu bezmiernem, aż wreszcie z rykiem zwierzęcym osunęła się na podłogę wołając:
— Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Od tego czasu upłynęło sporo dni, sporo nocy, ba! Nawet miesięcy. Przeszło lato, brzydkie, słotne i nastała piękna jesień. Józef nie mówił już nigdy o Mańce, przestał oszukiwać gości, tylko senny był zawsze i smutny. On wiedział dobrze, gdzie szukać tej dziewczyny, ale iść tam do niej nie chciał. Nie przez to, by jej więcej nie kochał; o! Nie! — ale bał się jej. Mogła go kopnąć nogą i powiedzieć: — „idjoto!“ boć teraz go nie potrzebowała pewnie wcale. Sukienka kaszmirowa musiała jej przynieść szczęście, teraz już bosa i obdarta nie słania się po trotuarach ulicznych. Mówili mu, że jest sklepową w jakiejś owocarni i że z „panami“ po alejach jeździ. Widział ją niejeden, jak śmiała się, potrząsając makami na kapeluszu; a on Józef, nie widział jej wcale i tylko słuchał, gdy oni w kuchni mówili. Palił przytem coraz więcej papierosów, aż chodził jak senny, a twarz uwędziła się w dymie i zęby pożółkły jak stare klawisze. Nie smakowały mu przecież teraz papierosy, choć kupował coraz inne gatunki, nawet niesklejane! Żadne porównać się nie mogły z temi, które Mańka mu w łóżku zwijała...
— Pogasić światła! — wyrzekł zwolna i sam leniwie wyciągnął rękę, aby przykręcić kurek od gazu.
Nagle na opustoszałych schodach dał się słyszeć ruch jakiś.
Goście idą!
Prędko wyprostował swą zgarbioną postać i machinalnie obciągnął pomarszczone poły fraka. Gdy goście weszli do przedpokoju, on już stał wyciągnięty, ze serwetą przerzuconą przez ramię, błyszcząc w świetle gazu talmigoldową dewizką i upomadowaną głową. W przedpokoju zrobiło się nagle gwarno i wesoło.
Kobiece spódniczki zaszeleściały, cienkie głosy dziewcząt mieszały się do rozmowy mężczyzn.
Józef stał pomiędzy niemi spokojny, niewzruszony, jakby ta cała wesołość uliczna, przyniesiona w fałdach paletotów i dolmanów, nie obchodziła go wcale. Nie patrząc prawie na nikogo, zapytał:
— Z fortepianem?
— Comment? — wrzasnęła nagle jedna z dam, przeciągając na końcowej zgłosce.
— Pyta się czy z fortepianem! — powtórzył mały, wychudły, jegomość z przymrużonemi oczami.
— Naturellement! — ryknęła ta sama dziewczyna, skrzypiąc przeraźliwie bucikami.
— Idjota! — zawołała druga, odwrócona tyłem do Józefa i zdejmująca z głowy długą, koronkowy chustkę.
Na dźwięk tego głosu, zwłaszcza na intonację, z jaką słowo: „idjota“ zostało wyrzucone, drgnął kelner i świeca, którą w tej chwili zapalał, wypadła mu z ręki.
Tak! To była ona! Mańka!... Ona sama! Nikt bowiem nie potrafi tak powiedzieć, jak ona: „idjota“ i poruszyć ramionami...
Zresztą odwróciła głowę; poznała go teraz, bo zmieszała się trochę i krok jeden cofnęła. Patrzą oboje na siebie, ale słowa wymówić nie mogą...
Wreszcie ona pierwsza wybucha śmiechem znanym, ostrym, przeciągłym — Józef aż pochyla głowę pod wpływem tego śmiechu.
— Cóż to? Dawna znajomość — pyta czerwony, tłusty, młodzieniec, w którego wmawiają podobieństwo do hrabiego G. i który gwoli tego podobieństwa wtłacza na głowę jasny cylinder i jeździ dorożką pierwszej klasy.
Mańka wzruszyła ramionami.
— Znajomość? — odpowiada — skąd znowu? To dawny lokaj moich rodziców...
I szeleszcząc sukienką, wchodzi pierwsza do gabinetu, w którym drugi kelner kończy zapalać płomienie gazowe.
Reszta towarzystwa wtłacza się za nią.
— Tiens! Tiens! Rodzice Mańki mieli lokaja... — szydzi młodzieniec, podobny do hrabiego.
— Koniu Pana Jezusa... — ryczy amatorka francuszczyzny — nie każdego ojciec, jak twój właśnie, był kucharzem.
Rozmowa rozpoczęta w tym tonie, trwa dalej. Mężczyźni i kobiety prawią sobie impertynencje, dochodzące do grubjaństwa.
Kobiety zdejmują kapelusze i kładą je na pianinie. Mańka jednym palcem wystukuje: „mąż panem domu“, a Józef stoi pod ścianą, wpatrzony w tę ciemnowłosą dziewczynę, która nazwała go z taką bezczelną pewnością siebie „lokajem swoich rodziców“...
— Możebyśmy co zjedli? — proponuje delikatna blondyneczka, przezwana „trznadlem“.
— Kelner! No dalej, ten z pod ściany, a ruszże się i podaj kartę...
— Jakiś niedołęga...
— Zaspany!
— E nie, to mu pomada tak mózg wierci...
Karta tymczasem lata z rąk do rąk, wyrywana, wyszarpywana, podarta prawie na strzępki.
— Ja chcę kurczę w pulardzie! — decyduje nagle Mańka, zbliżając się do stołu — tylko dużo sosu, rozumiesz, dużo sosu!
I wszyscy dysponują razem, a w głowie Józefa powstaje straszny zamęt. Machinalnie kiwa głową, a oczami śledzi ciągle tę wielką, czerwono ubraną dziewczynę, która najspokojniej czyści sobie paznogcie szyldkretową szpilką wyjętą z włosów... Czy ona nic już nie pamięta z tego, co wiązało ich dawniej?
I gdy zeszedł po wódkę, konjak i przekąski, drżał cały od wewnętrznego wzruszenia. Wszakże to była jego Mańka, ta „jego“, którą tyle razy tulił w swych objęciach, za którą tęsknił i wołał: „Mańka, moja Mańka“.
Teraz jest tuż przy niej, nie śmie nawet ręki wyciągnąć, aby dotknąć jej sukni. Wie, że to ona, a przecież wydaje mu się całkiem inną w tem czerwonem ubraniu, z włosami podniesionemi wysoko i oczyma czarno podkreślonemi. W kole tych panów i dziewczyn jest jakby oddzielona od niego płomienną obręczą.
Siostra gospodarza smaruje właśnie bułki kawiorem, przyciskając grubsze ziarnka palcem. Już jest cały talerz gotów, stawia na tacy, obok innych przekąsek. Józef wszakże tacy utrzymać nie może, coś mu ręce podcięło, a w gardle go dusi. Siostra pana dziwi się bardzo.
— Upiłeś się czy co!
Upił się on, ale widokiem tej dziewczyny, która teraz pożera kapary od śledzia i klęczy na krześle tuż obok czerwonego młodzieńca. Na Józefa nie zwraca uwagi. Cóż? Wielkie rzeczy! Nie byłaż z nim dość długo? Nawet za długo?... Dał jej sukienkę, buciki, ale ona zato robiła mu papierosy. Potem, nudziła się i poszła jednego wieczoru. Chciała się tylko trochę przejść i wrócić, a że potem... tak się jakoś złożyło, że wrócić nie mogła, nie było to jej winą. Zapomniała nawet, że on służy w tej restauracji, a gdyby nawet pamiętała, nie byłaby się od drzwi cofnęła...
Tylko przyznać się do swej przelotnej miłostki z kelnerem nie chciała. Kiedykolwiek Trznadel albo Belka rzuciłyby jej kelnerem w oczy...
Nie, tak nisko nie chciałaby upaść w oczach swych towarzyszek.
Zwłaszcza ta Belka, której Mańka dodała przydomek „w oleju“, a która mści się zato i dokucza jej na każdym kroku!
Teraz nawet wyśmiewa żądanie Mańki, owo „kurczę w pulardzie“; cóż ona temu winna, że nie jest tak jak Belka córką urzędnika i że nie żyła jak ona na wielkim świecie?
I cała czerwona ze złości zwraca się ku przyjaciółce z ustami pełnemi kaparów:
— Ty obstaluj sobie coś w oleju! — woła ze złośliwym śmiechem.
Belka zrywa się, wołając, że nie pozwoli, aby jej uchybiano; mężczyźni uspokajają obie panny, rozwijając przytem cały zasób swej inteligencji. Trznadel tymczasem obcina pocichu wstążkę od szarego cylindra i wsypuje w kapelusze całe solniczki, ciesząc się zawczasu złością towarzystwa.
Józef schodzi do kuchni i zgnębiony siada na zydelku.
— Kurczę z papryką, zrazy po nelsońsku, dwa antrykoty z rusztu, pularda po strzelecku, pół strogonowa...
Głos jego brzmi tak żałośnie, że pan Inocenty przestaje mięszać palcem kokilkę móżdżkową i obraca się do przyjaciela:
— Co się stało?
— Ona... tam jest!
— Kto? Ta... ta łajdaczka?
— Tak!
— Czego chce?
— Kurczęcia w pulardzie.
— Oślica!
I mistrz Inocenty zabrał się do przygotowywania żądanych potraw.
Józef siedział jak skamieniały.
Wszystkie wspomnienia z widokiem tej dziewczyny ożyły na nowo. Serce mu się w piersi tłuc zaczęło, jak ptak w zbyt ciasnej klatce. Czy ona miała nowego kochanka? może którego z tych panów, co tam na górze konjak piją...
Gdyby tylko miał odwagę zapytać się jej, czy go zapomniała i dlaczego odeszła, gdy miała wszystko, czego kobieta zapragnąć może.
Butelka wódki, z której pił Inocenty, stała prawie obok, Józef sięgnął machinalnie i wypił spory haust...
— To na kuraż — powiedział sobie.
I zabrawszy talerze, poszedł na górę.
Teraz ją zaczepi, schyli się niby po serwetę, którą upuści tuż przy niej, i zapyta się jej pocichutku:
— Mańka czemu ty mnie porzuciła?
Lecz gdy wszedł do gabinetu, Mańka siedziała na poręczy fotelu czerwonego młodzieńca i Józef się nie mógł zbliżyć. W jednej ręce trzymała kieliszek z konjakiem, a drugą... zdawało się Józefowi, że głaszcze po szyi czerwonego pana. Ach! to pewnie jej kochanek... tak! to on musi być z pewnością.
Rozstawia talerze, podaje chleb, biegnie po wino, a w bufecie żąda kieliszka mocnego rumu i na schodach wypija go duszkiem.
Gorąco mu, krew do głowy uderzać zaczyna, teraz mu każą zamrozić szampana, biegnąć po sery, owoce, kompoty.
Dobrze! Przyniesie to wszystko, lecz Mańka źle zrobiła, przychodząc tu na kolację. Bądź co bądź postąpiła sobie podle, opuszczając go nagle wtedy, gdy on miał szczerą chęć ożenić się z nią i kapelusz jej kupić. Teraz poprostu szydzi z niego i pieści w jego oczach innego człowieka...
Inocenty, układając kompot w salaterce, przyznaje mu rację zupełną. Tak! Dziewczyna to ladaco, a w dodatku bez odrobiny serca. Bo może Józefa nie kochać, ale mu się jeszcze przed oczy nasuwać... z innymi! Kto wie, może ma jeszcze na nogach buciki, kupione jej przez dawnego kochanka.
Józef pije wódkę i patrzy w mówiącego jak w tęczę.
— Jabym jej buciki zdarł, a potem „obzacem“ w łeb uderzył — konkluduje kucharz, odrywając pęcherz ze słoika rajskich jabłuszek.
Józef idzie na górę, gubiąc łyżeczki po drodze.
Psia wiara, ma rację ten Inocenty, w łeb chyba taką niewiarę, żeby cały rok popamiętała.
Przed drzwiami gabinetu zaciska pięść i wchodzi nawpół przytomny, podniecony wódką. Widzi przed sobą tylko Mańkę całą w płomieniach ponsowej sukni, zajadającą sos z chlebem i śmiejącą się ostrym, przeciągłym śmiechem.
Ten śmiech — on zna!...
Zresztą wszystko się tu teraz śmieje: i Trznadel, pełna zadowolenia z wsypanej soli w kapelusze dam, i Belka „w oleju“ która je ser nożem, dowodząc, że tak we Francji jadają.
Młodzież pełna adoracji przed wykwintnym dowcipem tych dam, wlewa sobie w gardło szklanki wina, śmiejąc się z wyuzdania, jakie panuje dookoła. Jest coś wstrząsającego w tym strasznym śmiechu, jaki napełnia ciasne ściany gabinetu. Tak śmieją się w szpitalach obłąkanych, na salach tak zwanych ogólnych. Taki śmiech, to jęk zamierającej duszy.
I tu może w tej ciasnej przestrzeni konały dusze młodych i zdrowych ludzi, rozrzucających swe siły, jak szklanki, widelce i kieliszki zalegające poplamiony obrus. Bezmyślna paplanina głupich dziewcząt, szelest ich spódnic, woń porozplatanych warkoczy mieszały się ze zapachem potraw i porozlewanego wina... Przez szyby świt zaglądał, kładąc bladawe plamy na rozognione czoła mężczyzn, kobietom zaś żółte tony na zniszczone przedwcześnie twarze.
Były wstrętne w oświetleniu dziennem te zgrzybiałe dziewczęta z piętnem rozpusty we wykrzywionych twarzach i ze słownikiem szynkowni w ustach. Siedziały teraz na stole pomiędzy próżnemi butelkami i ogryzkami owoców, paląc papierosy i od czasu do czasu kopiąc nogą którego z mężczyzn.
Były one uosobieniem rozpusty gminnej, trywjalnej, która w kieliszku fałszywego szampana szczyt szczęścia widzi.
Kłęby dymu owiewały ich głowy, piersi, wpadały im do gardła... One, przywykłe do tej atmosfery, nie przestawały krzyczeć, ochrypłemi głosami, głosami starych pijaczek, które się słyszy wieczorami w niedziele...
A mężczyźni w zbydlęceniu jakiemś dziwnem patrzyli ze zachwytem na tę parodję kobiety, rozpościerającą przed nimi czelność uliczną i jedwabne sukienki... Podniecony ich oddech kołysał płomieniami gazu i przepełniał ciasne ściany gabinetu.
Zwierzę górowało nad człowiekiem.
Gabinet stawał się stajnią.
Józef z pięścią zaciśniętą stał teraz pod ścianą i patrzył ciągle na Mańkę. Ona wpół śpiąca, otwierała szeroko oczy i starała się być ożywioną. Wiedziała poco ją tu zawołali, dlatego prostowała się w swym czerwonym staniku, szczypiąc się za rękę, aby nie zasnąć.
Późno już było, do domu wracać pora.
A Józef stał, jak urzeczony, wciąż pod ścianą; i chciał rzucić się na nią, spoliczkować, oplwać wobec wszystkich i nazwać swoją dawną kochanką... Pięść zacisnął, postąpił krok jeden i — znów mu odwagi zabrakło... Nie! Teraz stanowczo zdecydować się musi, w gardle go ściskało, wszystko wirowało dookoła... To wódka! ta wódka przeklęta, którą pił niepotrzebnie, inaczej miałby siły więcej. Zbiłby ją już dawno, o, dawno! Ale ona teraz znów patrzy na niego.
Wydaje się jej bardzo biednym, bardzo nędznym, w tym zniszczonym fraku i w wytartej kamizelce. Jest mizerny i ma sine pręgi pod oczami. Wygląda, jakby kilka dni nie jadł... Co mu jest? Może nie ma już papierosów?... Powoli i przed jej oczami przesuwają się wspomnienia. Był dobry dla niej, tam, na górze, na poddaszu — o! Nawet bardzo dobry. Nie wymyślał jej nigdy tak, jak ten pan, do jakiegoś hrabiego podobny. Choć się nudziła, ale on jej to nieraz wynagradzał. Teraz stoi przed nią i oparł się o ścianę, bo na nogach utrzymać się nie może... patrzy na nią tak dziwnie jakby o coś prosił, a pięść ma zaciśniętą... Czego on chce od niej?... Czego?... A! — Wie już teraz! Wie z pewnością? I szybko, jak błyskawica, Mańka porywa srebrne porte-cigares, leżące na stole, i wysypuje zeń papierosy w dłoń swoją. Poczem zręcznym ruchem rzuca niemi w kelnera wołając tak jak wtedy, na górze:
— Na! Łapaj!...
Józef na ten głos wyprostował się nagle, oczy zabłysły, a usta rozchyliły się w uśmiechu. Nie zapomniała.... nie zapomniała.... woła jak na psa, po swojemu... po dawnemu!... I zmożony wódką, wzruszeniem, wyciąga ręce ku śmiejącej się dziewczynie i pada na ziemię, wołając:
— Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Siostra właściciela restauracji nie wiedziała, jakiemi słowami przeprosić „szanownych“ państwa za przykrą awanturę. Ależ — bo też wybrał sobie Józef chwilę do upicia się!... On, taki trzeźwy, punktualny, spokojny. Po raz pierwszy się to zdarza i prawdopodobnie ostatni. Wyrzucę go zaraz jutro skoro się wytrzeźwi, bo teraz leży jak kłoda w kuchni i coś bełkoce niewyraźnie.
„Szanowni państwo“ schodzą ze schodów, potrącając się i popychając wzajemnie. Szary poranek wpływa przez szyby i zagląda im pod czerwone i nabrzękłe powieki. Oni śmieją się ciągle, obdarzając niezbyt miłemi epitetami. Przenoszą rozbestwienie gabinetu na ciasne schody i z pod niezdrowego światła gazu wchodzą nie wytrzeźwieni w szare światło dzienne.
Jedna Mańka idzie cicho, otulając się w swój dolman. Jest jakaś przybita; młodzieniec, podobny do hrabiego, zbliża się do niej z umizgiem.
— Idź do djabła! — odpowiada dziewczyna, odtrącając go od siebie.
— Cold-cream gdzie?
— W słoicku!
— Ależ gdzie?
— W kosycku!
— A koszyczek?
— W kosu!
— Dobrze... — i młoda dziewczyna pochyliła się nad szerokim, zamykanym koszem, ustawionym na środku pokoju. Drobna jej postać niknęła wśród cieni, zalegających pokój — cieni, zabarwionych różowem obiciem światła od jedwabnych zasłon, zwieszających się u okien.
Krótka ponsowa spódniczka nie osłaniała dostatecznie nóg dziewczyny, wsuniętych w czarne giemzowe pantofelki, a cała fala złotych prześlicznych włosów spadała na drobne, wychudłe, źle rozwinięte ramiona, zdając się przygniatać swą masą tę małą postać kobiecą.
Nerwową i drżącą ze złości ręką przewracała szybko przedmioty, znajdujące się w koszu, szeleściła jedwabiami falban i zanurzała swe palce w masie koronek. Nagle podniosła głowę. Błyskawica strzeliła z jej pięknych ciemnych oczu, przyćmionych wspaniałemi rzęsami — usta świeże i różowe rozwarły się, aby dać ujście krzykliwemu głosowi:
— Gdzie lila wstążki?
Pytanie to zwracała do kąta pokoju, gdzie tuż obok gotowalni, opiętej różową gazą i białą koronką, wysoki barczysty mężczyzna usiłował wtłoczyć wielki damski kapelusz w zbyt małe pudełko. Na głos dziewczyny podniósł szybko głowę.
— Nie wiem — odrzekł, a widząc wcale niedwuznaczny ruch zniecierpliwienia ze strony dziewczyny: — poszukam — dodał pośpiesznie.
I rzeczywiście, potulnie podszedł do komody i z babską cierpliwością wydobywał stosy wstążek, gipiur, szychu, szukając zaginionego przedmiotu.
Dziewczyna popatrzyła na niego długą chwilę, poczem wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
Ściemniło się zupełnie, służąca weszła i rozpaliła ogień w piecu. Ponsowe płomienie mięszały się z resztkami dogasającego światła dziennego, oświecając jasno tapetowane ściany, srebrne tualetowe przybory, białe firanki nad łóżkiem, jaskrawe kwiaty dywanów.
Ogień figlarnie przesuwał się w fałdach portjer, oblewał wielki wizerunek Matki Boskiej, zawieszony nad łóżkiem, i ze zdziwieniem ślizgał się po siwych włosach mężczyzny, pochylonego nad szufladą komody. Człowiek ten szukał bowiem i szukał zapamiętale.
Już jednę szufladę wyjął i postawił na ziemi, teraz zagłębił się w drugiej, wciąż powtarzając:
— Lila wstążka... wstążka lila!...
Był w tem szukaniu jakiś gorączkowy pośpiech i upór zdziecinniałego starca, który, jak za lat młodych, lęka się kary za zgubiony przedmiot. Czoło, poorane bruzdami, marszczyło się bezustannie. Ciemne, przygasłe oczy z dziwnem natężeniem starały się wśród purpurowego blasku rozróżnić „lila“ kolor. Powoli pot zaczął występować starcowi na czoło, ale on szukał i szukał, zginając się prawie do ziemi.
Ogień z pieca palił go i dokuczał mu wielkim żarem, lecz on nic nie czuł, nic nie widział oprócz stosu gałganów i koronek.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi pokoju. Stanęła w nich młoda dziewczyna, już ubrana i gotowa do wyjścia. Eleganckie futerko ochraniało ją od zimna.
— No i cóż, wstążka jest? — zawołała od progu.
Starzec odwrócił się powoli. Wysoka jego postać, zgięta i skurczona, była typem człowieka, który wiele przewinił i ma ponieść zasłużoną karę.
— Niema! — wyszeptał pokornie.
Dziewczyna tupnęła nogą. Ciemne brwi ściągnęła w dziwny sposób, niemiły grymas wykrzywił jej usta.
— Niedołęga! — syknęła — powiedziałam ci...
Nagle urwała; na progu zjawiła się służąca, więc dziewczyna, na widok świadka z wprawą wielką złagodziła pochmurny wyraz twarzy.
— Niech mi stryjcio będzie tak dobry i kupi taką samą. Tylko trzeba się spieszyć, bo to do trzeciego aktu...
Mówiła teraz pieszczotliwie, uśmiechając się nawet. Czerwony blask ognia oświecił ten uśmiech i dwa rzędy białych zębów, prawdziwych zębów pantery.
Służąca zabrała kosz i pudełka z kapeluszami, dziewczyna małą szkatułeczkę z kosztownościami i wyszły obie śpiesznie, trzaskając drzwiami.
Na progu jeszcze młoda dziewczyna rzuciła słowa:
— A kuropatwy na wieczór i mandarynki, bo już tych ostatnich brakuje.
Po chwili cisza zaległa mieszkanie. Przy komodzie tylko pozostała zgarbiona postać, starca, drżącemi rękami układającego rozrzucone drobiazgi. Kosmyk siwych, wypomadowanych włosów opadł mu na spocone czoło, i przylgnął jak szrama, w walce otrzymana. Głownia wypadła na ziemię i, sycząc, dogasała. On nic nie widział, nic nie słyszał. Powtarzał tylko:
— Kulopatwa, mandalynki, wstążka lila, lila, lila!...
Nagle przestał przewracać koronki i westchnął rozpaczliwie:
— O Jezu! Gdzie ja tela lila wstążkę znajdę!
∗ ∗
∗ |
Ona była „naiwną“, on był jej „stryjaszkiem“. Znali go wszyscy — i starzy i młodzi. Gdy zgarbiony, lecz wyświeżony, wsuwał się do krzeseł, uczniowie, siedzący na galerji, przechylali swe głowy, chichocząc się radośnie:
— Stryjaszek, patrz, stryjaszek idzie!
Nawet panie w lożach uśmiechały się dyskretnie, wzruszając ramionami i z poza wachlarzy wskazywały sobie „stryjaszka“ naiwnej.
On tymczasem siadał w swojem krześle zdenerwowany, drżący, pełen obawy o nową rolę, którą umiał całą od początku do końca, a czasem i sztukę całą.
Gdy podniosła się zasłona, a na scenę wychodziła jasnowłosa dziewczyna, otwierał usta szeroko, bardzo szeroko i tonął w zachwycie, wydając tylko lekkie wykrzykniki. Lecz gdy „naiwna“ zacinać się poczęła, lub wikłała sytuację, zamierał z trwogi i starał się kaszlać, ażeby zwrócić na siebie uwagę publiczności. Każdego z widzów znał dokładnie; nieraz, w nadmiarze zachwytu, chwytał sąsiada za rękaw i szeptał:
— Widzis, widzis, uważaj!...
Czasem mieszał się w tłumy, zasiadające na galerji, i, sądząc, że go nikt nie zna, pytał naiwnie:
— Co to za panienka, co tak doskonale gra rolę?
A gdy zapytany objaśniał go, on śpiesznie dodawał.
— A, to sławna, to bardzo sławna aktorka... to najlepsza... a jaka podobno zacna i poczciwa!...
Ludek bawił się dookoła „stryjaszka“, a on, rozgorączkowany i uśmiechnięty, prosił:
— Bijcie brawo, panowie uczniaki, bijcie razem ze mną!...
Po przedstawieniu czekał długo, chodząc po śniegu dookoła oświeconych okien damskiej garderoby, i co chwila spoglądał, czy „jego mała“ nie idzie.
Tymczasem rozgrzewał zziębnięte nogi, drepcząc na miejscu, i macał z zadowoleniem paczki łakoci, pomarańcz i pralinek... Czy był to łańcuch, założony na szyję dobrowolnie przez niego samego? Zdaje się, że... tak. Nie skarżył się nigdy, nie żalił, zawsze usłużny, chętny, podtrzymywany dziwną namiętnością starca do tego, co jeszcze młode i do życia uśmiechnięte. Jej kapryśny despotyzm i zachcianki znosił z anielską łagodnością, wpatrując się w falę jasnych włosów, lub siwych oczu promienie. Drżał cały, gdy się zbliżała ku niemu, — przygasłe źrenice odnajdywały blaski dni młodzieńczych; gdy się oddalała, gasły te blaski, pozostawało tylko drżenie, przechodzące powoli w stan chroniczny.
Ona znała swą władzę i nadużywała jej w dziwny sposób. Przy ludziach słodka i uprzejma, zdawała się być uległą i kochającą „siostrzenicą“; lecz gdy zostali sami, we dwoje, przemieniała się w małą hijenę. Drogo kazała opłacać nazwę „stryjaszka“. Chrupała kuropatwy, połykała mandarynki i cukierki z miną znudzonej królowej, nie racząc spojrzeć na schylonego u stóp jej starca. Zaciśnięte tylko usta wykrzywiała uśmiechem pogardy i od czasu do czasu rzucała krótkie, urywane rozkazy... Wobec świata drobniała ona i pokorniała przy nim, a gdy byli sami, „naiwna“ rosła w olbrzyma — „stryjaszek“ stawał się pyłkiem.
∗ ∗
∗ |
Żyli tak już długo... lata całe. Ona miała duże butony brylantowe w uszach, on coraz więcej siwych włosów. Źrenice jego stawały się coraz mętniejsze. W dniu benefisu przygotował jej wspaniałe bukiety z wstęgami, na których nalepiał i układał napisy. Mózg schorowanego starca silił się na dwuwiersze koszlawe, chrome, jak i cała jego postać.
Ona stawała się coraz bardziej wymagającą. Prócz kuropatw i mandarynek, chciała być... szanowaną. „Stryjaszek“ musiał nabyć i ten towar, który ostatecznie także kupić można. Na wieńcach przeto i szarfach pojawiały się napisy, robiące aluzję do tego „szacunku“ i „czci“ jaka otacza jasnowłose dziewczęta, chowane pod skrzydłem matki.
Zajrzyjmy na chwilę do pokoju, w którym po raz pierwszy ujrzeliśmy „stryjaszka“ i „siostrzenicę“.
Noc... przyćmiona błękitnym motylem, lampa stoi na stoliku przed małą kanapką. Wszystko tonie w tym miłym półcieniu; poza firankami, na poduszkach, obszytych koronką, spoczywa głowa dziewczęcia z rozrzuconą dookoła kaskadą jasnych włosów. Dziewczyna zasypia, przymykając powoli swe wielkie, szare źrenice.
W błękitnawym blasku jest ładną, nawet bardzo ładną, choć drobne i chude członki okryła atłasową kołdrą. Co chwila otwiera leniwie oczy i spogląda na siedzącego koło stolika starca.
On schylony i drżący, wycina ze złotego papieru litery, układając je kolejno na leżącej przed nim wielkiej białej wstędze. Jest to wstęga do bukietu, stanowiącego część „owacji“, jaką jutrzejszej benefisantce wyprawi... publiczność. Złote litery rozsypują się co chwila po dywanie — starzec przyklęka i zbiera je, spoglądając z trwogą w stronę łóżka.
— A pamiętać — odzywa się współsenny głos dziewczyny, — aby napis był tak, jak sobie życzę...
— Dobrze, aniołku — odpowiada mężczyzna, zabierając się do wycinania wspaniałego „H“.
Napis już gotów.
— Hołd cnocie, talentowi i skromności! — sylabizuje stary, uszczęśliwiony ze swego arcydzieła.
— Gotowe! — woła nareszcie, klaszcząc w dłonie z radością małego dziecka.
Dziewczyna, drzemiąca na dobre, roztwiera znów swe szare źrenice.
— A „cnota“ jest? — pyta, wyciągając wśród koronek i batystu.
— Jest, aniołku, jest!...
...Lecz gdy dorożki stanęły, zataczając się trochę i zjeżdżając w rynsztok, Franciszek stracił swą niezrównaną fantazję. Wielka czarna tablica, umieszczona nad sienią wchodową, świecąc zdaleka wyzłoconemi literami, imponowała mu w nadzwyczajny sposób.
Spróbował jednak blagować.
— Wysiadajta — wyrzekł, podchodząc do dorożki, w której chichotały drużki, — wysiadajta, bo pan frotograf was w dryndzie na papier wyrżnie...
Zrobił się ruch między gośćmi weselnymi.
Wysiadano z dorożek, szeleszcząc krochmalnemi spódnicami i obciągając surduty. Woń benzyny i nafty rozchodziła się z fałdów tych świątecznych ubrań, śmiesznych, niezgrabnych, zleżałych. Były to owoce wielkiej oszczędności, groszowych uszczupleń — i w zagięciach, szwach, cerach zdawały sprawę z ogromu trudu i poświęceń, jakie kosztowały.
W porannem świetle słonecznem błyszczały smutnym zbytkiem nędzarzy.
Starsze kobiety poprawiały pomięte spódnice, szerokie, fiołkowe lub bronzowe — dostatnie, porządne. Druchny strzępiły falbanki tunik, które obciskały im zatłuszczonemi fałdami silne kontury bioder; panna młoda wygładzała powoli sztywny muślin ślubnej sukni.
Czyniła to jakby we śnie — wpatrzona cała w marmurową balustradę, okalającą przedsionek. Już-to wogóle Marcysia nie zachowywała się, jak na pannę młodą przystoi.
Od rana chmurzy się, jak środa na piątek, a przecież wszystko odbyło się po bożemu. Ksiądz ślub dał, nijakich przeszkód nie było — teraz Franciszek zadecydował, że należy się „frotografować“.
On wszystko robi wedle honoru i wie, co się należy, skoro galantny kawaler uczciwą dziewczynę za żonę pojmie.
Marcysia zgodziła się na wszystko.
Na ślub przystała, i na oczepiny, i na resztę, co przynależy, ale ta „frotografia“ to coś ją niepokoi i korci od samego rana.
Jeszcze drużba Antoś, który jest dobrze krotochwilny, a na gębie lepiej niż na harmonji wygrywa, straszy ją wciąż, mówiąc, że „frotograf“ ma rogi na głowie, bo jest z djabłem spokrewniony — i tę maszynę, przez którą ludzi na papier „przychyca“, od samego Alajkrysta dostał na imieniny.
Na Marcysi aż skóra cierpnie i chętnie odrzekłaby się już i małżeństwa i Franciszka i wszystkich spraw jego, byle nie wpadać w moc djabła i jego maszyny.
Odrzekłaby się Franciszka, choć go serdecznie miłuje... ba, nawet tak serdecznie, że beczy po kątach, gdy którego dnia do warsztatu szwagra nie zajrzy.
Wszyscy się z niej wtedy śmieją — i siostra i brat i szwagier i terminatorzy — nawet chłopcy, którzy więcej wiórów niż włosów na łbie mają... No, ale co ona pocznie, kiedy koło serca głupia żałość ją chwyta za tym chłopcem?
Ot, jak zwyczajnie sierotę!
Bo Marcysia sierota; odumarła ją przed rokiem matka, ojca jakby nie znała — przyjechała więc do siostry, wydanej od sześciu lat i sama się obręczyła z tym zatraconym Franciszkiem...
Oj, co zatracony, to zatracony!
Charakterny bo jest, ale czego ją do „frotografii“ wlecze?
Wolałaby do zimnej wody razem z głową wskoczyć.
Już próżno lamentować — „derożki“ stanęły, całe wesele wchodzi do sieni, Antek się jeden tylko kłóci z dorożkarzami.
— Sałaciarze! — woła, rozwiewając zielonawe poły zimowego palta, w którem dla szyku topi się wśród dwudziestu stopni gorąca — sałaciarze, jechaliśta jak za karawanem, a chceta po rubeljansie!
I przytupuje, a pluje tak, że aż konie machają ogonami i jakaś pani otworzyła parasol, sądząc, że deszcz zaczyna padać.
Tymczasem gromada weselna wtoczyła się wewnątrz pracowni fotograficznej. Na czele Franciszek, imponujący śnieżną białością bielizny.
Zatrzymują się wszakże na progu, onieśmieleni wspaniałością urządzenia.
Aksamitne portjery, dywany, lśniący kontuar, za nim trzy wypudrowane panny w trykotowych stanikach, moc fotografij i... cisza religijna, cisza zakrystji kościelnej...
Gromada weselna stoi więc w progu i tylko powieki szybko zamykają się, to znów otwierają, jakby nie mogąc znieść tej nadzwyczajnej jasności.
Panna siedząca za kontuarem, lekko ziewnęła, a zamykając „Kłamstwa“ Bourget’a, raczyła zwrócić uwagę na świeżo przybyłych.
— O co chodzi?
W gromadce rozpoczęło się potrącanie, popychanie — wogóle przygotowanie do odpowiedzi. Odpowiedzi wszakże nie było.
Upudrowana twarz fotografistki sprawiała wrażenie, graniczące z uwielbieniem.
Panna jednak nie grzeszyła cnotą cierpliwości; pocisnęła guzik — rozległ się głos dzwonka; jedna z drużek usiadła na ziemi z wielkiego przestrachu, a pod Marcysią nogi zadygotały. Gruba Kośtalowa, wdowa po rzeźniku, a zastępująca matkę pannie młodej, odważyła się wyszeptać:
— Kajsik dryndoli...
I znów nastała grobowa cisza.
Panna wzięła do ręki książkę i czytała powoli, sznurując usta; dwie inne kończyły retuszować fotografje.
Franciszek jednak powoli odzyskiwał dawną swadę.
O la Boga! Wielkie rzeczy takie gzemsy i śtukaterje! Toż u swego majstra widzi ładniejsze, z kunśtykiem i symetrunkiem. A to nawet i krzywe i kostropate....
Myśli o tem wszystkiem, wodzi wzrokiem dookoła i szczypie czerwone łokcie Marcysi, które czerwienią się pod cienkim muślinem sukni.
Szczypie mocno — dziewczyna ma łzy w oczach, ale nie śmie nawet pisnąć.
Stoi cała czerwona jak piwonja, skubiąc wykrochmaloną chusteczkę.
Nagle z bocznych drzwi wypada młody mężczyzna, ubrany w bluzę i rozwiany krawat. Ma żółte, olbrzymie włosy i bardzo maleńkie uszy. Przybiera dziwaczną pozę — głowę odrzuca w tył, poczem zapytuje:
— A czego to, moi państwo?
Franciszek czuję, że stanowcza chwila wybiła. Należy się odezwać, lub cała jego „zatraconość“ straci dobrą opinię.
— Wedle frotografji...
Panna zatopiona w Bourgecie wzrusza ramionami.
Młody człowiek w bluzie zmienia znów pozę.
— Wszyscy?
— Nie, jeno ja i... moja żuna!
Ostatnie słowo wymawia Franciszek głośniej i dobitniej; Marcysia zato kurczy się tak, że wygląda, jakby garb miała.
— Garbata? — woła młodzieniec w bluzie — trza kolumnę grecką przygotować.
Lecz Franciszek porywa się obrażony:
— Kto garbaty? — woła. — Dziewczyna jak świeca, jeno się ze strachu skuliła.
Swatki zaczynają pocichu namawiać Marcysię, by się wyprostowała i, odmówiwszy pacierze, nabrała rezonu.
Kośtalowa mówi nawet dla dodania odwagi:
— Nie bój się, głupia! Frotografia to żaden ból, to jeno, jakby ci kto ząb wyrwał...
Lecz oto Antek już wchodzi, szczęśliwy, z pogromienia dorożkarzy.
— A czegóż wy tu u progu stoicie? — pyta, kładąc ręce w kieszenie. — Siadajcie se, jak kużden inszy. Kużden dobry za swoje pieniądze.
Panna czytająca Bourget’a spogląda na Antka, mrużąc oczy.
— A to ci młynarska gęba! — decyduje drużba półgłosem.
Panna zaczyna znów czytać Bourget’a.
Z wejściem Antka robi się weselej, każdy czuje się śmielszy. Franciszek uczuł grunt pod stopami. Usiąść wprawdzie nie śmieją, ale rozglądają się dookoła. Kośtalowa już coś prawi, opierając się o ścianę.
Zawsze to lepiej, że będą mieli swoje malunki, choć na czarno; ostanie to i dla dziecisków i dla wnuczyków. To i święta pamiątka i nad komodą piękny ornament. Ona ma też taki malunek z nieboszczykiem swoim, jeno na cyracie. Siedzą sobie na zydelkach, jak dwa wróbelki, i aż dusza skacze, jak się jej suknia pięknie udała.
— Cztery falbany miałam — opowiada, rozkładając rękami, — cztery falbany, z łebkami i paczmanterją, jak Pana Jezusa uwielbiam! I wiecie, moi najmilsi, wszystkie cztery wyszły na cyracie jak woły, jeno jednej koniuszczka brakowało.
— A giemby? — pyta jedna z druchen, ta, od której woda kolońską i mydło o dziesięć kroków pachnie.
Kośtalowa skrzywiła się cokolwiek.
— Phi!... Co od giemb, to tam niebardzo... Żeby nie suknia, tobym nie poznała, która ja, a który nieboszczyk... No, ale co suknia, to była bardzo uczciwie zrobiona!
Antek teraz śmieje się, przeglądając fotografje, stojące na stole. Zwłaszcza jakaś idealna blondynka, z oczyma wzniesionemi w niebo, pobudza go do wesołości.
— To ci ślipie wywróciła! — mówi, pakując ręce w kieszenie od palta.
— Może ją szlag trafił — dorzuca Franciszek, nie chcąc pozostać w tyle za przyjacielem.
Antek spogląda na pannę młodą.
— Pewnikiem, bo to przy frotografji często się trafia!...
Marcysia zasłania oczy welonem.
Jeszczeby tego brakowało, aby tu zamarła!
Drzwi ukryte za portjerą otwierają się z trzaskiem. W ramach z pluszu zjawia się żółta głowa poseura.
— Gabinet? Czy wizyt? — zapytuje, stając na jednej nodze, interesujący młodzieniec.
— Wizyt! — odpowiada Antek, pokazując cały rząd zębów; a gdy poseur znika poza firanką, on, cały promieniejący, zwraca się do towarzystwa.
— Cie go! Jaka lapidarna bestja! Wizyt? Wizyt? Pewnie wizyt! On mówi jak choroba, a ja mu cholerą w głowę... i schował się, jak w szopce...
Zbliżył się do Marcysi.
— Działa panna Marcysia? To szwagier djabelski: rogi ma i pazury także. Ojej!...
Jest przytem bardzo krotochwilny, mruga znacząco i przekrzywia usta. Druchny aż kułakami zasłaniają usta, aby nie śmiać się głośno.
Poprostu przez przyzwoitość, bo już się ośmielili wszyscy.
Nawet Kośtalowa próbuje przysiąść na aksamitnym pufie. Nogi ją bolą... mało się to w kościele i w zakrystji wystała! A poczęstunek!... Wiadomo, likiery zawsze w nogi idą.
To też cała czerwona pociąga ciągle szal na plecach.
— Rety, jak gorąco!...
Wszystkim twarze się świecą, a nawet pot kroplami płynie. Dziś spiekota nie na żarty, a tu, w tem zamknięciu, miasto chłodu, gorszy panuje upał, ot, jak w oranżerji. Hiacynty, porozstawiane po kątach, wydają ze siebie duszną, przenikliwą woń; zapuszczone portjery, firanki, nie dozwalają najmniejszego przewiewu.
Marcysia z czerwonej przeszła w barwę szkarłatu. Wzruszenie, przestrach, gorąco odbiera jej przytomność — stoi teraz sama jedna na środku pokoju, bo całe grono weselne powoli rozchodzi się po kątach, oglądając fotografje, zachęcane przez Antka i Franciszka.
Kośtalowa wydaje ciche okrzyki na widok tancerek cyrkowych, uwiecznionych w króciuchnych spódniczkach. Antek zato śmieje się, dowcipkując i kiwając się, jak serce we dzwonie.
— Inoby mamę Kuśtalową wyfrotografować w takiej spódniczynie...
— Jezu miłosierny! — woła swatka, żegnając się — a odpuść temu wydziwiaczowi takie niepoczciwe gadanie...
Druchny zastanowiły się nad portretem jakiegoś muzyka, którego wąsy były z pewnością cieńsze od strun smyczkowych.
— Ten ci wziąn pomady!... — zaopiniowała starsza, podczas gdy młodsza stała skupiona w niemem uwielbieniu, cisnąc czerwone ręce do płaskiej piersi.
Lecz Franciszek przeciął ich niepewność.
— Musik faksatuaru! — wyrzekł rezolutnie, podkręcając swoje ostre, rudawe wąsy.
Panna, czytająca Bourget’a, była bardzo zniecierpliwiona niesfornem zachowaniem się całej gromady. Powoli bowiem podnosili głosy, włócząc się po kątach, biorąc w ręce ramki, otwierając albumy, opierając się o gablotki. Cała zuchwałość warstw niższych, skoro poczują się panami sytuacji i płacą za swą obecność, zaczęła ujawniać się teraz — zuchwałość trywjalna, natrętna, ciekawa. Antek nawet powoli przysuwał się do kontuaru, chcąc z „młynarczanką porezonować“.
Lecz panna nie miała ochoty do wszczynania rozmowy, bo z miną obrażonej królowej powstała i zadzwoniła powtórnie.
Kośtalowa złożyła ręce nabożnie.
— Wieczny odpoczynek! — wyszeptała, machinalnie zwracając oczy ku sufitowi.
Nastała chwilowa cisza, przerywana tylko sapaniem Kośtalowej i skrzypieniem butów Antka.
Porljera uchyliła się.
— Gotowe! — zawołał poseur. — Proszę do altany.
Antek porwał się z miejsca.
— Jazda! — zawołał z galanterją i ruszył naprzód, prowadząc po wąskich schodkach kręconych cały orszak weselny, szeleszczący krochmalnemi spódnicami i pozostawiający za sobą smugę śmiechu, benzyny i taniej kolońskiej wody.
Na samym ostatku prowadzono, a raczej niesiono Marcysię, która w ostatniej chwili znalazła nadnaturalną siłę do stawienia czynnego oporu.
Lecz Franciszek wykazał cały takt i ujawnił program swego małżeńskiego pożycia. Silną dłonią pochwycił opierającą się dziewczynę i wyniósł ją prawie z pokoju. Poza nimi postępowała Kośtalowa, proponująca Marcysi wspólne odmówienie jakiejkolwiek krótkiej modlitewki, choćby „Kto się w opiekę“.
Lecz już wchodzą do altany...
Cała kaskada światła oblewa im głowy — światło to białe, mleczne, olśniewająco białe... Dookoła całe stosy dekoracij, przystawek, skał, łódek, okien, ram, kolumn, balustrad, płotów, urn, klombów, huśtawek, foteli, ławeczek, podstawek, wreszcie albumów, biurek, stołów, książek, wachlarzy, wypchanych ptaków, kotów, draperij, makartów, japońskich parasolek, skór tygrysich, siana, grabi, wioseł, kwiatów, koszyków, poduszek, pufów, otomanek i innych przyrządów, mających ujawnić prostotę i niewyszukany wdzięk pozy.
Na lewo portjera z perskiego kretonu kryje mały buduarek, zniszczony, poplamiony, świecący zdaleka wielkiem zwierciadłem.
Na dywanie wala się brudny puszek od pudru i kilka szpilek podwójnych, na konsolce przed lustrem pusta puszka i nadłamany grzebień.
W altanie chłopiec kilkunastoletni w zbyt szerokiej marynarce, przesuwa na kółkach tło i rozpina „parasol“ z szafirowej satyny.
Poseur znikł właśnie z głową pod czarnym płatem sukiennym, okrywającym „maszynę...“
Nawpół obumarła z przestrachu Marcysia, spogląda na ten wielki, ciemny przedmiot, który tajemniczo, groźnie ku niej jednem wielkiem okiem błyska.
— O Jezu! To już po mnie!... — myśli dziewczyna, czepiając się konwulsyjnie ręki Franciszka.
Welon, wianek, wszystkie oznaki dziewictwa przesunęły się jej na lewe ucho. Jest to fantastycznie, ale strój cały traci na wielkim spokoju, jaki winien cechować strój oblubienicy. Marcysia nie wie o tem — oszalała z trwogi, nieprzytomna, czuje, że łzy oczy jej zasłaniają.
— O matuchno! — myśli — czemużeś mnie na taki los porodziła!...
Tymczasem poseur wychyla swą głowę z wnętrza tajemniczego przyrządu.
— Obok jest buduarek — mówi zwykłą formułkę, — jeśli pani chce tualetę poprawić...
Urywa przerażony, wpatrując się w całą grupę ludzi, cisnących się u wejścia.
— A to poco? — pyta, przybierając odpowiednią pozę.
Antek występuje, gotując się do walki.
— Niby co? — pyta, rozwiewając palto.
— A ci wszyscy ludzie? — odpowiada poseur.
— To je familja! — woła Antek, potrząsając głową — familja i guście weselni; a jako za frotografję będzie ućciwie zapłacone, tako kużden ma prawo z familjantów zażreć, jak się to będzie robiło...
Lecz poseur nie chce zrozumieć tego „prawa“.
— Nikomu nie wolno być przy zdejmowaniu portretów. Proszę wyjść, wyjść natychmiast!...
Lecz Antek wzrusza ramionami.
— Czego się pan żołądkuje? — pyta, mrużąc oczy. — Zostaw pas pan w tej ośklonce, a już ja tam panu dołożę na piwo!...
Szmer uwielbienia rozchodzi się pomiędzy weselnikami.
Ten Antek umie się brać do rzeczy. Szelma sprytna, a w dodatku wcale nie skąpa.
Franciszek nie chce pozostać znów za przyjacielem.
— I ja cosik dołożę! — mówi, śmiejąc się. — No, windujcie się całą kupą!
Lecz poseur rozkrzyżował ręce i protestuje przeciw tej inwazji całą siłą ciała i duszy.
— Cóż to za naród! Czego oni chcą? — woła, dobywając rozpaczliwych tonów. — Mnie „na piwo!“ mnie poseurowi artystycznemu, poseurowi dyplomowanemu, nagrodzonemu w Muzeum!
Lecz teraz Kośtalowa występuje jako poseł.
— Wielmożna osoba niecharakternie się gniewa; my tu w kąciczku jak wróbelki poprzysiadamy i ani wielmożnej osoby, ani żadnej z tych śliczności nie uszkodzimy.
Lecz na nic cała wymowa pani Kośtalowej, poseur jest niewzruszony — pomimo opozycji Antka, nawet jego grubiaństw, całe towarzystwo musi opuścić altanę, przymuszone do tego aktu czynnem wdaniem się młodzieńca, ubranego w zbyt szeroką marynarkę.
Z głośnym szmerem niezadowolenia całe grono weselne lokuje się na kręconych schodkach, wiodących do altany, podsłuchując, potrącając się wzajemnie i uprzyjemniając sobie w ten sposób przykre chwile oczekiwania.
W altanie tymczasem ustawiono kolumnę z ciemnego papieru, a na kolumnie tekturową urnę z pękiem sztucznych róż w środku.
Po obu stronach kolumny stanęli nowożeńcy: drżąca Marcysia po prawej, Franciszek po lewej.
Podczas ustawiania obok kolumny Franciszek okazał olbrzymią siłę charakteru i przewagę, jaką mieć chciał nad swą „żuną“, rozkazując jej zająć wskazane miejsce i nie „strachać się bez powodu“... Marcysia uległa i dała tem dowód wielkiej łagodności, jaka miała być zapewne jej zaletą. Stanęła przy kolumnie, sztywna, wyprostowana, hamując nerwowe drżenie, jakie wstrząsnęło nią całą.
— Jezu! Polecam Ci duszę moją!... — szeptała w myśli, zamykając szczelnie oczy.
Dojrzała bowiem u poseura — podczas gdy układał fałdy jej sukni i poprawiał welon — długie, bardzo długie paznokcie, różowe i zakrzywione... Kto nosi takie pazury, pewnikiem djabeł, boć uczciwy człowiek paznokcie obcina, albo obgryza, tak, jak to robi jej szwagier, a nawet Franciszek. A ta maszyna, czarna, straszna! Jak gad jaki z jednem okiem, okryta płachtą, na cienkich nóżkach!... W niej musi siedzieć sam djabeł, boć tam nic ludzkiego być nie może w tak wielkiej ciemności...
Oj, ten Franciszek zatracony! Jeszcze wydziwia na nią i każe jej oczy roztwierać! Niedość, że jej jakiś djabelski pręt dali za głowę i jak kleszcze złapali — on chce koniecznie, aby ona oczy rozwarła!... Nazywa ją... „niedojdą“ — oj, poczekaj, ty wisielaku! To już ostatnie twoje wymysły... ona ci pokaże później, kto to „niedojdą“ zostanie.
Tymczasem poseur przyskakuje, odskakuje, wykręca głowę na prawo, na lewo, układa ręce, poprawia, znów psuje to, co przed chwilą ułożył, odsuwa biały perkal pofałdowany na suficie, zasuwa ściany, jasne tła, to znów daje rembrandtowskie oświetlenie.
Całe potoki światła spływają na parę nowożeńców, stojących po dwóch stronach urny, jak dwie woskowe figury.
Tylko Franciszek nabiera wielkiej pewności siebie — odsłania surdut w ten sposób, aby nowa niklowa dewizka uwidoczniła się jak najlepiej, i wysuwa prawą nogę z całym butem, lewy zaś, oszpecony „przyszczypką“, chowa poza kolumnę. Zuchwale spogląda dookoła, chcąc uwiecznić swoją „zatraconość“ — jest wyzywający, groźny, nieulękniony.
Tymczasem z małych drzwiczek, które, otwierając się, ukazywały poza sobą całą otchłań ciemności, rozjaśnionej zaledwie żółtawym płomykiem, wysunął się wysoki brunet, niezmiernie chudy i sentymentalny!
Był to właściciel zakładu.
Jednym rzutem oka objął grupę.
— Źle! — wyrzekł głosem konającego suchotnika — oni winni uplastycznić miłość...
Franciszek wysunął więcej prawą nogę naprzód, a Marcysia nerwowo uczepiła się kolumny.
Poseur tymczasem podskoczył jak piłka.
— Źle? Względem którego zarysu?
Właściciel zakładu machnął ręką.
— Względem całości!
— Nie wypukła się?
— Oberżnięta...
— Ode spodu?
— Ode wnętrza.
— Zaraz podetnę!
Marcysia zaczęła odmawiać „Pod Twoją obronę“. Poseur szarpnął jakiś sznurek.
Ciemno-granatowy perkal zesunął się o pół łokcia; za drugiem szarpnięciem ciemno-fioletowy perkal posunął się o ćwierć łokcia.
Lecz właściciel zakładu kiwał melancholijnie głową.
— Nie to, nie to! — powtarzał.
I nagle, jakby pod wpływem natchnienia, zawołał:
— Proszę się wziąć za ręce!
Franciszek porwał rękę Marcysi.
— Teraz dobrze!
Mimo to, z ośm razy poprawił jeszcze pozę, przesuwał kolumnę — wreszcie, wygiąwszy w pałąk nieszczęśliwą Marcysię, odrętwiałą z bólu, znużenia i strachu, zakomenderował:
— Weselej, weselej!
Zbliżył się do maszyny i, nakazawszy spokój, z zegarkiem w ręku, zdjął skórzane koło, pokrywające szkiełko.
Nagle drzwi, prowadzące do schodków kręconych, otwarły się z hałasem; jak bomba wpadła przez nie Kośtalowa i zasłoniła plecami swojemi fotografującą się parę.
Właściciel zakładu aż zbladł ze złości.
Poseur zmienił pozę i porwał się za głowę.
— Czego? Czego?
— Względem Marcysinej chusteczki — odpowiedziała Kośtalowa, — składając niski ukłon.
W ręku trzymała wykrochmaloną chusteczkę panny młodej.
— Kliszę popsuła! — jęknął brunet.
Kośtalowa obejrzała się dookoła.
— Jak Boga uwielbiam, nic nie ruchałam... jeno...
Dokończyć nie mogła, znalazła się bowiem za drzwiami.
I rozpoczęło się znów pozowanie, poprawianie, układanie.
Pod Marcysią nogi drżały, jak w febrze. Oczu roztworzyć wcale nie mogła.
Napróżno właściciel zakładu upominał ją, napróżno poseur żądał, a Franciszek rozkazywał, ona stała jak martwa, z powiekami zaciśniętemi kurczowo. Czuła, że jeśli powieki rozchyli, strumienie łez z poza nich popłyną. Nie napróżno ją w gardle tak dusi. Ona wie, co to znaczy...
Bo jeszcze, żeby ją ten Franciszek za rękę nie trzymał — ale to przecież dziewczynie krew do głowy bije, kiedy ją „kawaler“ za rękę ściska! Coś ją dławi i dusi... Nie, oczu rozewrzeć nie chce, nie może! Już niech ją tam te djabły „podcinają ode wnętrza“, ona się choć na to patrzeć nie będzie.
— Raz, dwa, trzy, weselej, weselej.
Jedna sekunda... coś klapło — Franciszek ścisnął rękę „żuny“, że aż kości zatrzeszczały i przestała oddychać... Marcysia zacisnęła powieki, zęby ją zabolały, w piersi tchu nie stało..
— Już! — zawołał poseur.
Franciszek porwał się z miejsca, uszczęśliwiony, rozpromieniony. Chłopak w marynarce zaczął z hałasem podnosić perkale i zasłony, poseur wraz z właścicielem znikli w czarnej otchłani. Marcysia jeszcze przyjść do siebie nie mogła.
A tu już przez otwarte drzwi wsuwała się Kośtalowa i Antek, blagujący jak zawsze.
— No i cóż? Żyjeta? Caliśta? Pokaż się, panna Marcysia! Nie brak ci czego?
Ale Marcysia nie odpowiadała, wciąż przylepiona do tekturowej kolumny, spocona i drżąca...
∗ ∗
∗ |
— Mięso się hen rozgotuje, a ten urwipołeć jeszcze nie wraca!...
I pani Franciszkowa z niedwuznacznym dąsem odsunęła garnek od ognia.
Jakże nie ma być zła, kiedy to już pierwsza godzina wybiła dawno na wielkim, malowanym w róże zegarze. Choć to niedziela, ale właśnie Franciszek powinien uczciwie powrócić do domu i rosół zjeść jak człowiek, a nie czekać, aż wszystko makaron wypije.
— I gdzie się to włóczy?
Warsztat zamknięty — to się rozumie, jak pobożność każe; chyba do jakiego szynku po sumie zalazł i z Antkiem się raczy. Bo choć to już dwa tygodnie niby ode ślubu upłynęło, to jeszcze ciągle ci „mężczyźniska“ się fetują, gdzie się tylko spotkają.
Niby tak się cieszą z tego małżeństwa.
Cieszyć się bo jest z czego.
I ona, Marcysia, raduje się bardzo, choć się tam do tego nie przyznaje, — ale raduje się po cichu, uczciwie, nie tam po szynkach, przy kuflu piwa.
Wreszcie, czego się cieszą inni? Antek naprzykład, albo Jan, stolarz, albo jeszcze inni? Tego Marcysia nie rozumie.
Kręci więc głową, ubraną w suto ugarnirowany czepek z wielką perkalową różą na samym czubku, i nakrywa powoli stół czystą, grubą, różową serwetą. Potem ustawia fajansowe talerze, drewnianą solniczkę i słoik z chrzanem. Uśmiecha się nawet na widok chrzanu.
Ten „zatracony“ mąż chrzan bardzo lubi.
Wróci pewnie znów podpity i zje chrzanu cały spodek. Mówi, że mu to piwo wygryzie... A no, niech je na zdrowie, byle był wesół i do pracy zdatny.
A wesół jest — ciągle przyśpiewuje i żarty stroi, a robota pali mu się w ręku.
O, Marcysia nie spodziewała się, że on taki do wszystkiego sposobny.
Tylko coś dziś się spóźnia, i to dobrze nawet, choć wie, że ona tego nie lubi.
O, bo pani Franciszkowa już zdołała nieraz zaznaczyć, co lubi, a co jej się nie podoba. Franciszek jeszcze się trochę buntuje, ale Marcysia ma nadzieję, że on się „uchodzi“.
Wiadomo, w jej familji baby zawsze przewodziły i nie dały sobie w kaszę dmuchać.
Ot i teraz gotuje się do gorącej rozprawy. Słyszy, że idzie, a hałasuje po schodach, że aż huczy. Śpiewa sobie nawet coś nieprzyzwoitego... Marcysia mimowoli śmiać się zaczyna, ale całą siłą woli chmurzy się i robi zagniewaną minę. No, niechby mu tak pofolgowała odrazu, toby z nim potem do ładu nie trafiła. Wiadomo, mężczyzna to jak kura, co to jej dać grzędę...
Potokiem więc wymówek wita wchodzącego męża, ale on szybko jej przerywa:
— Cicho, pani majzdrowa; na ci frotografię, com ją od tych młynarczanek odebrał...
I z wielką dumą ustawia na stole małą wizytową kartkę fotograficzną, na której biała suknia Marcysi rozkłada się jak wielka jasna plama...
I cała ich nędza materjalna ujawnia się na tym portreciku, nędza materjalna i pustka moralna w wyrazie rysów zgrubiałych, bezmyślnych, oszpeconych u Franciszka bezczelnością, u Marcysi przestrachem, nerwowo wykrzywiającym maskę jej twarzy.
Są śmieszni i biedni, stojąc tak po obu stronach kolumny, złączeni w sztywnym uścisku, jak dwie niezgrabne lalki na wystawie sklepowej.
A jednak!...
Jednak przyjrzawszy się im bliżej, wniknąwszy głębiej i serdeczniej w te biedne dwie plamy, źle wyretuszowane, niewykończone, nawet zamazane — można tam znaleźć coś, co pociąga, zniewala, rozrzewnia...
Mężczyzna z dumą najwyższą ściska rękę dziewczyny i zdaje się rzucać w oczy patrzącemu:
— Wara!... To moja żuna!...
Ona ma w sobie niewinność biednej, prostej dziewczyny, dla której wprawdzie świat nie ma tajemnic, ale kwiat pomarańczowy nie więdnie w dotknięciu tych dziewczęcych splotów.
I z nędzą, prostactwem, trywjalnością, ciemnotą, łączy się jakaś miłość wielka i duma mężczyzny, czystość i niewinność kobiety...
Wszystko to mówi ta biedna, źle wyretuszowana fotografja, oparta o słoik z chrzanem i stanowiąca przedmiot uwielbień Franciszka.
Marcysia zachowuje się więcej zimno i nieufnie. Przygląda się fotografji bokiem i lęka się jej trochę.
Zawszeć to dzieło djabelskie tak człowieka przenieść żywcem na papier.
Tylko teraz jej nawet znajomy zakrystjan wytłumaczył, że grzechu niby w tem niema i nawet księża fotografować się chodzą.
Stawiając więc wazę na stole, zatrzymuje się chwilkę i nie przybliżając głowy, przypatruje się Franciszkowi i jego dewizce, która się nieźle na ciemnem tle wydaje.
— A to choroba, jak to wyszło! — mówi Franciszek — wszystko jest jak obstalowane... i buty i krawat, galantno, jak się patrzy.
Marcysia nalewa rosół.
Makaron wypił połowę; twarz pani Franciszkowej chmurzyć się zaczyna.
— A ślipie u mnie jak u wołu — ciągnie Franciszek, — bo ci też wytrzeszczyłem, nie tak, jak ty, co wyglądasz niby nieboszczka...
Zły humor Marcysi zaczyna wzrastać z każdą chwilą.
— Jedz oto! — mówi, potrząsając łyżką, — i tak ten rosół do ludzi niepodobny.
Ale Franciszek ciągle żartuje.
— Bo ci też potrza było te oczy zawierać? No, patrz, nikiej trupek taką masz gębę.
Marcysia wybucha:
— A to marność z tą frotografią! Teraz se ślipia będziesz oglądał na tym djabelskim rynśtunku! I tak gdzieś się włóczyłeś cały ranek. A to ci los z takim chłopem!...
— Pewnie, że los — odpowiada Franciszek, — przynajmniej mam ślipie, a ty ich nie masz, ślepaku jakiś!
I stoją teraz naprzeciw siebie: ona drżąca cała ze złości, on podchmielony, uśmiechnięty, wyzywający.
Pomiędzy nimi na obrusie czerni się fotografja.
— No i jakże będzie, pani majzdrowa, jak ja ramki galantne kupię i nad komodą, pod Zmartwychwstaniem, kole Napoliona powieszę? Powiedzą i dzieci i wnuki: to ci biedny człowiek, żonę ślepą miał!... Jak Boga kocham, ślepą!
Krokiem mazurowym posunął się ku żonie.
— Tak ci już wszyscy u Nakwaska na piwie mówili! Jak Boga kocham! A co ci to, Franek, żuna oślepła? Biedny Franek, ze ślepakiem się zeszedł!...
Na Marcysię ognie uderzyły.
Wyśmiewają się z niej, ślepakiem nazywają? A to zatracony mąż, co po szynkach żonę swoją obśmiewa!...
— Ja bo ślipia mam! — ciągnie Franciszek.
Ale Marcysia rzuca się jak szalona.
— Ano, nie masz, nie masz! — woła, chwytając fotografię ze stołu.
I szybko jak błyskawica porywa szpilkę, tkwiącą w kaftaniku, i dwoma pchnięciami wykala oczy portretowi męża.
Poczem ciska fotografję na stół i cofa się w stronę komina.
— Ach, ty zatracona! — woła Franciszek, lecz głos jego zostaje w tej chwili zagłuszony głośnym płaczem Marcysi, lamentującej na swój los, dolę i rozmaite inne przypadłości.
I oto dlaczego po dziś dzień w mieszkaniu państwa Franciszkowstwa wisi ponad komodą wspaniała ramka ze słomy, powiązanej włóczką. Ramka ta mieści w sobie dziwaczną fotografję dwóch istot, z których jedna ma oczy zamknięte, druga wykłute...
Niemniej przeto fotografja ta jest klejnotem rodzinnym i pan Franciszek z dumą na nią spogląda.