W wąwozach Bałkanu/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Stara znajomość
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Stara znajomość.

Noc była ciemna, tak samo ciemna jak poprzednia. Kilka gwiazd tylko migotało niepewnie na firmamencie.Teraz dopiero poznałem, że zuchwalstwem było z mej strony puszczać się w drogę podczas takiej nocy i przez okolice nieznane. Trzeba było przytem jechać szybko, żeby żebraka wyprzedzić.
Z kwadrans mknęliśmy obok siebie w milczeniu. Każdy oddał się w ciszy swym myślom. Nie mieliśmy przed sobą drogi, lecz wolne pole. Rih nic sobie z tego nie robił; oczy jego przyzwyczajone były nawet do takiej ciemności.
Wreszcie Szimin zapytał:
— Panie, czy przypominasz sobie naszą rozmowę, którą przerwało niestety przybycie tego Mosklana? Siedzieliśmy w drzwiach mojego domu.
— Bardzo dokładnie.
— Chciałeś mi dowieść, że wy chrześcijanie lepsi jesteście, niźli myślałem.
— Wszędzie istnieją ludzie dobrzy i źli, a zatem pośród chrześcijan i muzułmanów. Nie miałem zamiaru mówić o chrześcijanach, lecz o chrześcijaństwie.
— Czy sądzisz, że ono lepsze od naszej nauki?
— Tak.
— Trudno ci będzie tego dowieść!
— O, nie. Weź Koran i naszą biblię i porównaj! Najwspanialsze objawienia przejął wasz prorok z naszej księgi. Czerpał z nauk Starego i Nowego Testamentu i przerobił te nauki dla ówczesnych warunków swojego ludu i kraju. Te warunki już się zmieniły. Nie tylko dziki Arab jest obecnie wyznawcą Islamu i dlatego stał się dziś Islam dla was kaftanem bezpieczeństwa, w którego uścisku męczycie się beznadziejnie. Nasz Zbawiciel przyniósł nam naukę miłości i pojednania, nie powstałą z obyczajów jednego ludu pustyni. Wypłynęła ona z Boga, który jest miłością, jest wieczny i wszędzie obecny; obejmuje ona wszystkich ludzi, wszystkie ziemie i słońca, nie może uciskać, lecz uszczęśliwiać jedynie. Nie walczy ona mieczem, lecz łaską. Nie spędza ona ludów batogiem, lecz zwołuje je głosem kochającej matki, która chce dzieci swoje połączyć u swego serca.
— Mówisz o miłości, a jednak wam jej brakuje!
— Czy odrzucisz zbiór cały dla kilku robaczliwych owoców?
— A dlaczegóż nie rośnie u nas właśnie pszenica chrześcijaństwa, lecz chwasty?
— Czy tak jest, w istocie? Czy jest tak źle? Wiedz zatem, że chwast udaje się najlepiej na złym gruncie. Złe świadectwo wystawiasz w tem Islamowi, bo musiałby być złym gruntem. Jesteśmy sami i mamy czas. Czy opowiedzieć ci o Chrystusie, o prorokach, którzy go przepowiadali i o cudach jakie on czynił?
— Opowiedz! Dowiedź, że on większy od Mohammeda! Tobie mogę się przysłuchiwać, nie obarczając swego sumienia. Nie pracujesz nad zyskaniem prozelitów dla swojej wiary i nie chcesz mnie dla niej zwabić; znasz Islam i chrześcijaństwo, jestem pewny, że powiesz mi prawdę.
„Odtąd ludzi łowić będziesz“... O tych słowach Zbawiciela myślałem, rozpoczynając opowiadanie. Kowal zapatrywał się słusznie na moje względem niego dobre zamiary. Była to dusza natanaelowa, bez fałszu. Należał do tych ludzi prostych, którzy przy małych zdolnościach do prawdy dążą, gdy tymczasem duchowo więcej uposażeni trwonią siły na niepożyteczne wykręty.
Była to jazda szczególna. Ja opowiadałem, a on przysłuchiwał się cicho. Czasem tylko w trącił jakieś krótkie pytanie, lub wypowiedział słowo podziwu. Jechaliśmy ostrym kłusem, wskutek czego on z trudnością tylko utrzymywał się przy moim boku. Mimoto więcej zważał na moje słowa niż na konia i drogę. Zdarzało się więc, że koń potknął się czasem, strzemię z nóg się zsunęło na chwilę, a on wydawał jakiś okrzyk dosadny, niezbyt licujący z opowiadaniem. Mimo to posuwaliśmy się szybko naprzód w przestrzeni, a w dziedzinie ducha robiliśmy, jak zauważyłem, także pewne postępy.
Upłynęło kilka godzin. W tym czasie, wspięliśmy się na wysoką górę, bez drogi, co w ciemności nie było zbyt łatwem. Po drugiej stronie zjechaliśmy znowu na dół przez las po stromej pochyłości. Jechaliśmy więc wolniej niż dotąd.
— I sądzisz, że on rzeczywiście wstał z martwych i wstąpił do nieba? — zapytał.
— Tak, całkiem pewnie!
— Jak może ciało ziemskie dostać się do nieba? Ciało naszego proroka zostało przecież na ziemi!
— Czyż nie opowiadałem ci o górze przemienienia? A czy wasz prorok nie powiada, że Chrystus w oczach uczniów swych wstąpił do nieba?
— Tak, to cud wielki. I on kiedyś powróci?
— Aby sądzić żywych i umarłych. To mówi także Mohammed. Jednych powoła do wiecznej szczęśliwości, na drugich rzuci potępienie. Czyż nie jest Bogiem? Czyż nie musi być większym, wspanialszym i potężniejszym od Mohammeda, który ani raz nie mówi o sobie, że jest sędzią.
— Prawie wierzę w to!
— Prawie? Tylko prawie? Słowa Chrystusa są prawdą tak, jak on sam jest prawdą. Powiada on o sobie: „Benim war hepzi kuwwet gykda toprak ycerinde — ja mam wszelką władzę na niebie i na ziemi“. Czy wasz Mohammed choć raz tak powiedział?
— Nie, effendi. Powtórzę żonie mojej i przyjaciołom to, co mi opowiedziałeś. Chciałbym mieć wasze Pismo święte; mógłbym czytać i uczyć się, a może wtedy ów duch święty, o którym mówiłeś, zstąpiłby także na mnie jak na gminę pierwszego dnia Zielonych Świątek. Spragnionemu należy podać wody. Dusza także ma swoje pragnienie. Czułem je i zdawało mi się, że piję wodę, ilekroć odmawiałem modlitwy i chodziłem do meczetu. Teraz jednak wydaje mi się, jak gdybym wówczas nie miał był czystej wody, bo słowa twoje są czystsze i bardziej orzeźwiające od słów naszego przodownika modłów.
— Pozostanę przy tobie, nie osobiście wprawdzie, ale słowa moje cię nie odstąpią. One spoczną w twem sercu, jako ziarno w ziemi, zaczną kiełkować, wzrosną i wydadzą owoce. A ponieważ cię polubiłem i tyle ci mam do zawdzięczenia, zostawię ci upominek, który przypomni ci dzisiejszą noc, ilekroć go weźmiesz do ręki. Wszak umiesz czytać. To książka. Kupiłem ją w Damaszku na pamiątkę o mieście cichych ogrodów i chłodnych wód. Obyś słyszał, jak płynie ta orzeźwiająca woda i pił ją czytając. Oto masz!
Otworzyłem torbę przy siodle, wyjąłem książkę i podałem mu.
— Co tam jest? — spytał. — Czy to przypowieści?
— Nie. Nie będziesz czytał bajek, lecz prawdę, trwającą od wieczności do wieczności. Dusza twoja jej pragnie, więc ją masz. Ta książka, to Nowy Testament, który zawiera wszystko, co ci opowiadałem i wiele jeszcze ponadto.
Na to wydał kowal głośny okrzyk radości, po którym można było poznać, jakiem szczęściem ten d ar go napełnił.
— Effendi — rzekł — to dar tak wielki, że go wcale przyjąć nie mogę!
— Zachowaj go w Imię Boże! Nie jestem bogaty. Książka nie dużo kosztuje, ale zawiera największe bogactwo, jakie ziemia dać może: drogę do zbawienia. Święty apostoł powiada, że należy szukać w tej książce i badać, ponieważ życie wieczne zawiera. Obyś to życie z niej dla siebie wybadał! Życzę ci tego z całego serca!
Nie łatwo położyłem koniec jego podziękowaniom. Byłby mi je składał w dalszym ciągu, gdyby w tem z innej strony nie doznał przeszkody.
Wjechaliśmy znowu na równinę i zauważyliśmy, że znajdujemy się na dość utartej ścieżce.
— To droga z Uzu Dere do Maden — objaśnił Szimin, przerywając wylewy wdzięczności.
Równocześnie pochwyciłem jego konia za cugle.
— Stać! Słuchaj! Wydało mi się, że usłyszałem parskanie konia przed nami.
— Nic nie słyszałem i teraz nie słyszę.
— Grunt jest miękki i tłumi tentent, ale mój koń nadstawia uszy i wciąga w nozdrza powietrze. To pewny znak, że mamy kogoś przed sobą. Słuchaj!
— Tak, teraz słyszę. Koń nastąpił na kamień i pośliznął się. Kto może tak późno tędy jechać?
— Może to żebrak?
— To bardzo nieprawdopodobne.
— Dlaczego?
— Byłby musiał bardzo późno wyruszyć.
— Dlaczegóż nie możnaby tego przypuścić?
— Chce przecież przybyć przed tobą!
— Powiedział sobie, że wyjadę pewnie aż rano, więc nie potrzebował się śpieszyć. Czy nie dałoby się go tak objechać, żeby nie poznał, że jestem przed nim?
— Całkiem dobrze; ale nie radzę.
— Słusznie! Jeśli pojedziemy dokoła łukiem tak, że go potem będziemy mieli za sobą, nie dowiemy się, czy to on rzeczywiście.
— Musimy więc podjechać ku niemu.
— Ale co ja z nim zrobię? Czy mogę mu przeszkodzić w dalszej jeździe? Chyba tylko przemocą. Nie chciałbym krwi przelewać.
— To niepotrzebne, panie. Zostaw go mnie.
— W jaki sposób?
— Zmusisz go do powrotu, a ja wrócę też. Zostanę przy nim i zabiorę go do Koszikawak. Już mi on nie ujdzie.
— A gdy cię zapyta o prawo, które sobie względem niego przywłaszczasz?
— A czy nie mam tego prawa? Czyż on nie chciał ciebie zamordować, effendi?
— To może być powodem; ale przez to zyskasz w nim wroga, który pewnie będzie się starał zemścić na tobie.
— Nie boję się jego. On już jest moim wrogiem. To wróg wszystkich ludzi uczciwych. Musisz mi pozwolić, żebym się tobie przysłużył; nie troszcz się przytem o mnie. Jeśli to on rzeczywiście, to pochwycimy go i pożegnamy się tak, żeby nie wiedział, dokąd jedziesz.
— Którędy idzie droga stąd do Maden?
— Zostaniesz na tej samej ścieżce i za pół godziny tam będziesz. Stąd wcale zbłądzić nie możesz. Chciałem z tobą jeszcze o kopczy pomówić, ale twój hadżi ma jedną, a ty drugą zabrałeś Ismilaninowi. One wystarczą. A teraz jedźmy, effendi!
Puścił konia znowu cwałem na znak, że nie chce słyszeć żadnych zarzutów z mej strony. Było mi to na rękę, ponieważ w ten sposób bez szkody dla mnie nie dopuszczało się żebraka do wykonania poselstwa.
Wkrótce zbliżyliśmy się tak do nocnego jeźdźca, że nas musiał usłyszeć. Spostrzegliśmy, że ruszył prędzej, abyśmy go nie doścignęli.
— Szybko za nim! — rzekł kowal. — Saban nie jest dobrym jeźdźcem. Dościgniemy go z łatwością, jeżeli to nie kto inny.
— Ale jeżeli zboczy z drogi?
— Na to nie odważy się tutaj nikt w nocy tak ciemnej. Ja zaniechałbym był tego także, gdyby nie szło o ciebie.
Domyślił się całkiem słusznie. Jeździec poznał, żeśmy szybsi o i niego. Nie śmiejąc zjechać z drogi, uważał za najlepsze zatrzymać się i na nas zaczekać.
Kowal pojechał naprzód, ja zaś trzymałem się za nim o tyle, żeby mnie zaraz nie można poznać. Jeździec ustąpił cokolwiek na bok, aby nas koło siebie przepuścić, kowal jednak stanął przy nim i pozdrowił:
— Sabahinic chair ola — dzień dobry!
— Sabahinic — odpowiedział krótko tamten.
— Nereden gelir my zin — skąd przybywasz?
— Deridereden — z Deridere.
To było kłamstwo, bo poznałem go po głosie. Był to żebrak.
— Nereje gidejorzun — dokąd się udajesz?
— Her jerde hicz bir jerde — wszędzie i nigdzie.
To brzmiało zuchwale, ale mu się nie udało, bo kowal rzekł tonem świadczącym silnie o tem, że nie da się zbyć byle czem.
— Musisz mi to powiedzieć!
— Muszę?
— Tak. Czy znasz mnie?
— A ty znasz mnie?
— Jesteś żebrak Saban.
— Ach, a ty?
— Noc ciemna, jak twoja dusza. Nie możesz poznać mej twarzy. Jestem kowal Szimin z Koszikawak.
— Dlatego wydał mi się twój głos znajomym. Jedź dalej! Nie mam z tobą nic do czynienia.
— Ale ja z tobą. Czy znasz tego człowieka, który jest tutaj ze mną?
— Nie. Zabierajcie się precz!
— Uczynię to, ale wpierw pomówię z tobą słówko, Sabanie! Przy tych słowach ja zbliżyłem się doń i ustawiłem tak mego konia, że mię mógł poznać. Stanęliśmy tak obok siebie, że głowa jednego konia znajdowała się przy ogonie drugiego.
— Do wszystkich dyabłów! Cudzoziemiec! — zawołał.
— Tak, cudzoziemiec! Teraz uwierzysz, że mam z tobą pomówić?
— Ale nie ja z tobą!
Spostrzegłem, że sięgnął ręką do pasa. Było tak ciemno, że nie mogłem zobaczyć, czego tam szukał. Wziąłem sztuciec w rękę tak, że kolba spoczęła na karku konia i byłem gotów do ciosu w lewo lub w prawo.
— Powiedz zatem, dokąd jedziesz? — zapytałem, patrząc nań ostro.
— Co cię to obchodzi, morderco? — odpowiedział.
— Morderco?
— Tak. Kto przez ciebie kark skręcił i komu twarz roztrzaskałeś?
— A kogo wy zwabiliście do swej chaty, aby go zabić? Ja wiem, dokąd ty dążysz, ale bądź tak dobry i wróć się.
— Kto mnie zmusi do tego?
— Ja. Zsiadaj!
— Oho! Czy i mnie chcesz zamordować? Ja się obronię. Ruszaj do piekła!
Podniósł rękę na mnie. Uderzyłem natychmiast, a on wypalił w tej chwili. Błysnął strzał, ale kula nie trafiła, bo cios mój skręcił mu rękę. Nie zdążył jej jeszcze spuścić, kiedy posunąłem konia krok naprzód i pchnąłem go z dołu kolbą pod pachę tak, że nogi mu wysunęły się ze strzemion, a on sam runął po drugiej stronie konia na ziemię.
Chciałem z konia zeskoczyć, ale nie dosięgnąłem jeszcze ziemi nogami, kiedy usłyszałem okrzyk kowala:
— Stój drabie, zostań, bo cię stratuję!
Chciałem obiec konia żebraka, kiedy nagle ujrzałem błysk drugiego strzału. Koń kowala rzucił się naprzód, a on sam zeskoczył równocześnie z siodła.
Czy trafiony? Pośpieszyłem ku niemu.
Na ziemi przewalało się dwóch ludzi, jeden na drugim. Było tak ciemno, że nie mogłem ich rozróżnić nawet z blizka. Pochwyciłem wierzchniego za ramię.
— Wstrzymaj się, effendi — zawołał. — To ja!
— Aha, to ty Sziminie! Czy cię ugodził?
— Nie. Widziałem, że chce uciekać i zakazałem mu tego. On się zerwał, a ja go przejechałem. Bronił się, ale tylko jedną ręką. Mój koń, zdaje się, kopnął go w drugą.
— Nie. To ja uderzyłem go kolbą.
— Kąsa jak kuna. Trzeba będzie zatkać mu usta!
Nie mogłem zobaczyć, co on robił, ale po kilku chwilach, w których słyszałem charczące rzężenie, podniósł się kowal i rzekł:
— Tak, teraz będzie już cicho.
— Co uczyniłeś? Nie zamordowałeś go chyba?
— Nie. Przekonaj się, jak on drga jeszcze. Przykręciłem mu tylko nieco chustkę na szyi.
— Zwiążmy mu zatem ręce.
— Ale czem?
— Pasem.
— Tak. Ma sznur przy pasie i szelki. To wystarczy nawet na przywiązanie go do konia.
Pomogłem kowalowi. Omal nie udusił Sabana, który zanim dobrze odetchnął, siedział już na koniu. Sznur od pasa trzymał go mocno, przechodząc pod brzuchem konia od jednej nogi do drugiej. Ręce związaliśmy szelkami. Pokazało się, że miał dwa pistolety. Jeden ja wytrąciłem mu z ręki, a drugi wypadł, gdy przewrócił go koń Szimina. Były to tylko jednorurki i obie wystrzelone, przyczem każda na szczęście chybiła.
Teraz jął wyzywać. Domagał się uwolnienia i groził władzą. Kowal wyśmiał go i powiedział:
— Nie dbam o to, co przedtem nabroiłeś, ale chciałeś mnie zastrzelić, dlatego zabieram cię, aby ci dowieść, że ty jedynie winieneś bać się władzy. Może ci przebaczę, jeśli się w drodze dobrze będziesz zachowywał. Jeśli jednak dalej będziesz w ten sposób przezywać, to nie spodziewaj się niczego dobrego.
— Wyście mnie zatrzymali, a ja się tylko broniłem. Muszę jechać dalej.
— Tak, wszedzie i nigdzie! Na to będzie jeszcze czas później, a teraz milcz! Możemy także potem pomówić, gdy się z tym effendim pożegnam.
Żebrak umilkł istotnie. Przypuszczał może, że z naszej rozmowy dowie się jeszcze czegoś dla siebie. Ale Szimin był rozumny. Obałamucił go, mówiąc do mnie:
— A zatem, effendi, stąd zajdziesz już sam dobrze. Wracaj i czekaj na nas. Ja natomiast obieram drogę do Gyldżik, bo trudno będzie przyjść do ładu z tym człowiekiem. Możesz swoim powiedzieć, że go mamy, aby go nie szukali niepotrzebnie. Niebawem zobaczymy się u mnie.
Podczas tych słów dosiadł konia i odjechał na przełaj przez pole. Słyszałem jeszcze czas jakiś łajanie żebraka, potem wszystko ucichło. Nie przypuszczałem, żeby Saban wziął słowa Szimina za prawdziwe, ale go się pozbyłem. To było główne. Zarazem oszczędził mi kowal pożegnania, które nigdy nie jest przyjemnością, chyba w razie rozstania się z człowiekiem, dla którego się nie żywi sympatyi.
Ruszyłem w kierunku dotychczasowym i dostałem się do Maden w oznaczonym przez Szimina czasie.
Dzień właśnie szarzeć zaczynał. Namyślałem się, co miałem dalej robić. Nie potrzebowałem jechać do Palacy, aby się dowiedzieć o jakich krewnych Mosklana. Posłaniec, którego do nich wysłał, zmuszony został do powrotu i był pod opieką dzielnego kowala. A zatem dzisiaj jeszcze nie dowiedziano się o śmierci Dezelima. Pocóż mi było męczyć konia, zwłaszcza po takich dwu jazdach nocnych. Postanowiłem pojechać do Topoklu i tam czekać na Halefa, Oskę i Omara.
W Maden ludzie jeszcze spali. Wiedziałem, że Topoklu leży mniej więcej w kierunku północnym i pojechałem dalej. Droga wiodła wzdłuż strumienia; domyślałem się, że w pobliżu Topoklu wpada on do Ardy. Zabłądzić zatem nie mogłem.
W jakiś czas dotarłem do wsi, w której znajdowała się gospoda. Tu już nie spano, postanowiłem więc dać wypoczynek koniowi. Gospoda leżała nieco opodal drogi, otoczona głębokim moczarem, nad którym położony był gruby, sękaty pień dębowy, okrągły i niewygodny. Dalej znajdowała się głęboka i szeroka jama, w której kilka świń się walało, a za nią dochodziło się do szerokiej bramy. Co działo się za tą bramą, tego widzieć nie mogłem z powodu wysokiej ściany glinianej, otaczającej, jak się zdawało, podwórze.
Trzeba było właściwie być wiewiórką, aby się przedostać po pniu na drugą stronę, ale Rihowi udał się ten śmiały krok. Stanąłem przed dołem ze świniami. Rih przesadził i wbiegł przez bramę. Przyjęto mnie wielogłośnym okrzykiem przestrachu, gdyż przewróciłem człowieka, chcącego właśnie przejść koło bramy.
Znalazłem się na wielkim dziedzińcu, wyglądającym jak kupa gnoju. W jednym kącie stali ludzie, którzy krzyczeli. Dwu drabów przytrzymywało jakąś starszą dziewczynę. Mieli w tej chwili widocznie zamiar przywiązać ją do opartej o ścianę drabiny. Silnie zbudowany człowiek z harapem w ręku zbliżył się do mnie w pewnej siebie postawie. Jego szerokie piersi i wydłużona twarz z okropnym nosem jastrzębim kazały się domyślać, że to Ormianin.
— Czy jesteś ślepy? — huknął na mnie. — Czy nie możesz uważać, jadąc przez bramę?
— Usuń stamtąd to błoto i pozatykaj tam doły, to będzie można przybyć do ciebie, nie kręcąc karku sobie i drugim.
— Co! Chcesz wobec mnie być gburowatym?
— Ty jesteś może uprzejmy?
— Czy mam cię uścisnąć i ucałować za to, że o mało na śmierć nie przejechałeś mi parobka?
— Na śmierć? Oto tam stoi i czyści sobie włosy z gnoju. U ciebie przewraca się człowiek tak miękko, że to prawdziwa rozkosz dać się przejechać! Czy ty jesteś gospodarz?
— Tak, a kto ty jesteś?
— Obcy.
— To widzę. Czy masz paszport?
— Tak.
— Pokaż go!
— Umyj sobie wpierw ręce, bo powalasz go. Co masz do picia?
— Kwaśne mleko.
— Dziękuję! Zresztą nic nie masz?
— Śliwowicę.
— A paszę dla konia?
— Tłuczoną kukurudzę.
— Pięknie! Każ dać, ile koń zje. Mnie przynieś kieliszek śliwowicy.
— Nie mam kieliszków. Dostaniesz garnuszek. Ale chodź do izby!
Ten człowiek sprawiał się krótko. Przywiązałem konia do słupa i wszedłem do izby. Była to brudna nora z surowo ciosaną ławą i z takim samym stołem. Dziwaczna forma kilku stojących dokoła postumentów drewnianych zastanowiła mnie wielce. Składały się one z trójkątnej tarcicowej ramy i miały po trzy nogi. Z podziwu godną bystrością odgadłem, że to krzesła.
Siedziała tu jakaś kobieta i mieszała w kuble kwaśne mleko. Narzędzie, którem się posługiwała, nie było ani łyżką, ani kołotuszką, lecz połową złamanego zzuwadła. Że się nie pomyliłem, dowodem była leżąca obok druga połowa tego pożytecznego narzędzia. Ta kobieta porwała widocznie pierwszy lepszy przedmiot, aby nim mleko pomieszać. Gdyby nie było pod ręką zzuwadła, byłaby zdjęła pewnie pantofel, aby się nim w tym samym celu posłużyć.
Pozdrowiłem ją. Wytrzeszczyła na mnie wielkie, głupie oczy i nic nie odrzekła. W szedł także mąż, wziął ze ściany mały garnuszek, nalał z dzbanka kilka kropel płynu i postawił go przedemną jako śliwowicę.
— Czy to rzeczywiście śliwowica? — zapytałem, przytknąwszy garnuszek do nosa.
— Tak.
— Tak? Nie masz nic więcej?
— Nie. Czy niedość dobra dla ciebie?
— Zupełnie nic nie warta.
— Wynoś się zatem, skoro ci nie smakuje. Nie kazałem ci tu zajeżdżać. Czyś baszą, że takie masz wymagania?
— Nie. Ile kosztuje ta śliwowica?
— Dwa piastry.
Skosztowałem napoju. Garnuszek był może z pół litrowy, ale śliwowicy zawierał nie więcej jak dwa naparstki. W dodatku oblepiony był brzeg jego jakby smołą, powstałą z pewnością z brudu, pochodzącego z wąsów kilku tysięcy pijaków. Ta śliwowica była najordynarniejszym niedogonem, jaki kiedykolwiek wąchałem, lub kosztowałem. I to miało kosztować dwa piastry! Około pięćdziesięciu hellerów! To było proste oszustwo w tym kraju śliw! Na razie jednak wstrzymałem się od uwagi.
— No i jak smakuje? — zapytał.
— Tak... jeszcze jak!
Zrozumiał mnie fałszywie i rzekł:
— Jeżeli zechcesz więcej, to powiedz żonie. Ona ci naleje. Ja nie mam czasu. Muszę wyjść, aby wymierzyć karę.
Wyszedł, a ja przyjrzałem się bliżej izbie. Kilka nędznych obrazków, przylepionych wprost do ściany, dowodziło, że znajdowałem się u chrześcijan ormiańskich. To był jeden z tych chrześcijan, których zacny Szimin nazwał „chwastem“. Według nich to niestety oceniają w tych okolicach innowiercy chrześcijaństwo. Czyż można się dziwić, że ilekroć mowa o chrześcijanach, słyszy się wszędzie i stale pogardliwe arabskie słowa: „hasza nazrani — niech Bóg broni, chrześcijanin“.
Kobieta ciągle jeszcze mieszała. Dolna warga zwisała jej na dół, a z niej kapało do kubła z mlekiem. Odwróciłem się i spojrzałem przez jeden z tych otworów, które tu nazywają oknami. Na dworze zaczynało słońce swą ciepłodajną robotę. Tu w środku było ciemno i dymno.
Powstałem ku wyjściu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, o ile można było znaleźć je na dziedzińcu. Dłużej tu pozostać nie mogłem. To było pewne jak mur.
Wychyliłem się właśnie o krok z izby, kiedy z zewnątrz zabrzmiał krzyk przeraźliwy i przeciągły. W jednej chwili byłem przed drzwiami. Po jeszcze jednym takim okropnym krzyku przebiegłem przez dziedziniec i znalazłem się w tym kącie, w którym teraz rzeczywiście przywiązali niewiastę do drabiny.
Miała tylko spódnicę na sobie. Odwrócona twarzą do drabiny wystawiała plecy na pastwę harapa, którym wywijał jeden z drabów. Zanim zdołał po raz trzeci uderzyć, wyrwałem mu go z garści.
Na plecach delikwentki pokazały się dwie szerokie, krwawe pręgi, które z pewnością musiały spuchnąć. Gospodarz stał przy tem z miną prawodawcy, który rozkoszuje się widokiem posłuszeństwa dla swych rozkazów. Przystąpił do mnie i krzyknął, wyciągając rękę po harap:
— Człowieku, co sobie myślisz? Daj tu harap! On do mnie należy, nie do ciebie!
Byłem bardzo rozgniewany na ten haniebny sposób karania kobiety. Mogła się dopuścić nie wiem czego, tak jednak nie powinni byli jej karać w mej obecności. Czułem, że twarz mi rozgorzała rumieńcem; zapytałem gospodarza głosem podniesionym:

— Co dziewczyna zrobiła?
— To ciebie nic nie obchodzi! — odparł zuchwale.
— Oho! Czy to twoja córka?
— Co ty masz pytać? Dawaj tu harap, bo sam nim dostaniesz!
— Co? Ty mnie? Mnie harapem? Oto moja odpowiedź!
— Przeciągnąłem go przez plecy tak, że się skurczy w tej chwili. Natychmiast jednak rzucił się na mnie i to z taką siłą, że aż runął na ziemię, gdy ja w bok odskoczyłem.
— Nie dotykaj mnie, bo dostaniesz harapem po twarzy! — zagroziłem.
Mimo to zerwał się i rzucił znowu na mnie. Teraz nie ustąpiłem, lecz podniosłem prawę nogę i kopnąłem go w okolicę żołądka. Aby nie upaść, stałem mocno na drugiej nodze, pochyliwszy się naprzód. Padł znowu na brudny dziedziniec, ale dogodziłem mu widocznie, bo ledwie podniósł się z ziemi. Chciał coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko urywane jęki i poszedł, utykając, do izby, nie rzuciwszy na mnie spojrzeniem.
Dla mnie było to gorszem, niż gdyby był rzucił najstraszniejsze groźby. Podszedłem do karego, wziąłem sztuciec i wróciłem do drabiny. Stamtąd rozglądnąłem się najpierw, czy może mnie strzał z któregoś z okien dosięgnąć. Nie. Ustawiłem się więc tak, że miałem zawsze między sobą a drzwiami jednego z ludzi.
— Odwiążcie ją! — rozkazałem parobkom.
Dziwiło mnie już przedtem, że nie ruszyli ręką, żeby panu swemu dopomóc. Teraz też posłuchali natychmiast.
— Ubierzcie ją!
Skatowana z trudnością wielką ruszała rękoma; tak mocno były przywiązane i tak bolały ją teraz pręgi na plecach.
— Za co ją bito? — spytałem.
Obok stały trzy kobiety i czterej mężczyźni, jeden ordynarniejszy od drugiego.
— Pan tak kazał — odrzekł jeden z nich.
— Za co?
— Bo żartowała.
— Z kim?
— Z obcym.
— Czy to krewna pana?
— Nie, to dziewka.
— Skąd?
— Z poblizkiej wsi.
— Czy ma krewnych?
— Matkę.
— I on się ośmiela bić ją za to tylko, że była uprzejmą dla obcego?
Ten temat, tak delikatny wszędzie, nie miał tu w sobie nic mimozowatego. Zresztą schowała się dziewczyna za drzwi w tej chwili.
— Tak, zresztą nic nie zrobiła — odrzekł ten sam, co poprzednio. — Pan jest bardzo surowy i już od rana był niezwykle zażarty.
W tej chwili wyszedł wymieniony znów na dziedziniec. Miał w ręku turecką rusznicę. Ochłonął już, jak się zdawało, z tego, że go kopnąłem. Mógł już mówić, bo z daleka zawołał do mnie przeraźliwym głosem:
— Psi synu, obrachujemy się teraz!
Przyłożył strzelbę do ramienia i zmierzył do mnie. Z poza niego wyszła jego żona, krzyknęła głośno ze strachu i chwyciła za strzelbę.
— Co robisz? — lamentowała. — Przecież go nie zamordujesz?
— Milcz! Ruszaj precz! — odrzekł i pchnął ją tak, że upadła na ziemię.
Wskutek tego straciła strzelba cel. Ja złożyłem się także i zmierzyłem tak dokładnie, jak na to pozwalał wzgląd na konieczność pośpiechu. Nie chciałem go bowiem zranić, pomimo widocznego jego postanowienia, żeby przeszyć mnie kulą. Mój strzał huknął pierwej od jego. On krzyknął i strzelbę upuścił. Jak się potem pokazało, wycelowałem dobrze. Kula padając tuż przed jego nosem, trafiła w zamek strzelby. Jemu nic się nie stało prócz tego, że dostał silnie kolbą w zęby i że zabolały go ręce od uderzenia. Odrzucił strzelbę z przekleństwem i ryknął:
— Czy widzieliście, że strzelił do mnie? To morderca. Schwytajcie go i uwięźcie!
Porwał zrujnowaną strzelbę z ziemi i skoczył do mnie, zamierzając się do ciosu.
— Nazad! — krzyknąłem — bo strzelę znowu!
— Dwa razy? Spróbujno! — szydził.
Ponieważ strzelba jego była jednorurką, więc drugiego strzału dać nie mógł i sądził, że ja znajduję się w tem samem położeniu. Ja jednak zmierzyłem w lufę jego strzelby i wypaliłem powtórnie, wyrzucając mu znowu z rąk flintę. Potem nastąpiły jeszcze dwa wystrzały, oczywiście w powietrze. Miał znowu jakieś przekleństwo na ustach, ale go już nie wyrzekł. Przerażony doszczętnie, stał z otwartemi ustami.
— Bir tifenk szejtani — dyabelska flinta! — wybuchnął nareszcie.
— Sihirbac dir; sihir bu — to czarownik; to czary! — zawołali drudzy.
Zatrzymałem strzelbę przy twarzy, ale nie powiedziałem ani słowa. On podniósł następnie swoją, przypatrzył się jej i rzekł:
— Ajyb-dir, boculmusz-dir — to hańba, ona zepsuta!
— Dotychczas tylko twoja strzelba zepsuta — zauważyłem. — Mierzyłem umyślnie nie do ciebie, lecz do twej strzelby. Jeśli jednak zrobisz jeszcze jeden krok, nie będę cię dłużej oszczędzał, pójdziesz także w niwecz, bo strzelę do ciebie!
— Nie waż się! — rzekł groźnie.
— Z mej strony nie jest to zuchwalstwo! Ty wyszedłeś ze strzelbą na mnie i celowałeś do mnie. Byłem zmuszony do obrony własnego życia, wolno mi było cię zastrzelić.
— Chciałeś mnie zabić, ale przypadkiem kula padła na strzelbę. Nikt nie może powiedzieć, że trafi w zamek od strzelby, gdy twarz moja leży całkiem na wizerze.
— Nie widziałeś może dobrego strzelca.
— A przedtem mnie biłeś. Czy ty wiesz, co to znaczy? Nikt nie weźmie mi tego za złe, jeśli cię za to zabiję. Taka hańba da się zmyć tylko krwią.
— A kto zmaże ją z czci dziewczyny, którą przedtem obić kazałeś?
— Czy dziewka ma cześć? — odparł z szyderczym uśmiechem. — A co ty się troszczysz o moje sprawy? Wolno mi moją czeladź karać, jak mi się spodoba!
Pod tym względem miał słuszność wedle zwyczajów tamtych okolic, nie mogłem jednak pozwolić, żeby mię pobił słowami. Skoro raz już zacząłem, musiałem się przebić, więc odrzekłem:
— W mojej obecności nie pozwolę na nieludzkie postępowanie. Użyłem na ciebie harapa, bo uchybiłeś grzeczności, jaką mi jesteś winien. Za taką obrazę odpłacam tylko harapem. Już nawykłem do tego.
— Co za pan jesteś właściwie? Ile buńczuków darował ci wielkorządca? Każę ja to zbadać czemprędzej.
Zwracając się do parobków, dodał:
— Ostrzegam was, żebyście go nie puścili. Zaraz wrócę!
— Czy chcesz pójść po kiaję? — spytałem.
— Tak. Oddam cię w ręce sędziego. Niech ci pokaże piękne mieszkania w tutejszym kryminale.
— To sprowadź kiaję! Zaczekam z przyjemnością; nie potrzebujesz tych ludzi stawiać jako dozorców. Gdybym chciał odejść, nie pytałbym się o ich pozwolenie. Zatrzymam się, aby ci udowodnić, że sam jesteś na drodze do aresztu.
Gospodarz wybiegł po brudzie i błocie przez bramę, ja zaś otworzyłem drzwi, poza któremi zniknęła dziewczyna. Prowadziły one do komory na przechowywanie narzędzi rolniczych i tym podobnych przedmiotów. Zapłakana i skurczona z bólu siedziała dziewczyna na kupie słomy. Chciałem jej zadać kilka pytań, ale poczułem, że mnie ktoś z tyłu pochwycił. Odwróciwszy się, ujrzałem żonę gospodarza, która mnie usiłowała odciągnąć. Bała się, jak się zdawało, zeznań dziewczyny.
— Czego tu szukasz? — rzekła — Precz stąd!
— Idź ty precz! — huknąłem na nią bardzo srogo.
Cofnęła się przerażona i zawołała:
— Bir tamam insan-jejidżi — prawdziwy ludożerca!
— Tak — odrzekłem — pożarłem już wielu mężczyzn i kobiet, ale ty nie jesteś dość apetyczna!
Przestraszyła się i nie próbowała już przeszkodzić mi w wejściu.
— Widzisz, że ci chcę dopomóc — rzekłem do dziewczyny — ale musisz mi także powiedzieć, za co cię pan twój karał tak strasznie.
— Jeśli ci to powiem, każe mnie zbić jeszcze bardziej — odpowiedziała.
— Ja postaram się o to, że nie zdoła tego uczynić. Co to za obcy był taki dobry dla ciebie?
— Pewien pan z... z... zapomniałam miejscowości, którą wymienił. Przenocował tu.
— Czem był? Jak się nazywał?
— Nazywał się Madi Arnaud i miał jeszcze powrócić.
Tak nazywał się człowiek, o którym mówił mi Szimin.
— Ale dlaczego pan rozgniewał się za uprzejmość tego człowieka?
— O, nie za to! On gniewa się z powodu jego torebki, którą znalazłam.
— A do kogo ona należała?
— Do gościa. Zgubił ją i szukał nadaremnie. Znalazłam ją w sypialni pana i chciałam oddać właścicielowi, ale pan kazał mnie zamknąć, dopóki ten obcy nie odjechał, a gdy mu potem powiedziałam, że torebka nie jest jego, kazał mnie obić.
— Więc jest złodziejem. Co było w tej torebce?
— Nie mogłam zaglądnąć, bo sam pan nadszedł.
— A wiesz, gdzie ją ma teraz?
— Tak. Uważałam. Dał ją żonie, a ona schowała za drzewo na kominie.
W tej chwili doleciało z dworu piskliwym głosem wyrzeczone pytanie:
— Gdzie jest morderca?
Wyszedłem i ujrzałem małego i chudego człowieka w ogromnej czapie futrzanej i równie wielkich, łykowych butach. Ubrany był w szkarłatne spodnie i kamizelką oraz w niebieski dżiuppeh z krótkimi rękawami. To ostatnie okrycie w rodzaju kaftana było bardzo podarte, a spodnie i kamizelka nie miały już całkiem guzików. Trzymały się na zwyczajnym sznurze konopnym. Na nosie przybysza spoczywały olbrzymie rogowe okulary, a w ręku trzymał kałamarz, pióro gęsie i kilka zatłuszczonych kartek papieru.

— Oto on — rzekł gospodarz, wskazując na mnie.
A zatem ten cudaczny człowieczek był władcą wsi! Robił na mnie takie same wrażenie jak insygnia jego urzędu. Spostrzegłem, że pióro gęsie otwierało dziób rozszczepiony, a w kałamarzu wyschnięty czarny namuł.
— A więc ty jesteś mordercą? — zwrócił się do mnie z miną urzędowo surową.
— Nie.
— Ależ ten tak powiada!
— Gdybym był mordercą, musiałbym był kogoś zamordować!
— Chciałeś zamordować; to wystarczy. Chodźcie wszyscy do izby! Zarządzę surowe przesłuchanie, a winny niechaj nie sądzi, że ujdzie ognia krzyżowych pytań. Weźcie go w środek!
— Wypraszam to sobie! — powiedziałem. — Nie wiemy jeszcze, kto tu jest winny. Idę naprzód.
— Wszedłszy do izby, usiadłem koło mego garnka raki. Było to najwygodniejsze siedzenie w izbie.
— Precz stąd! — rzekł kiaja. — To moje miejsce.
— Czyż nie widzisz, że moje? Już siedzę!
— A więc wstań!
— Nie widzę pośród was nikogo, przed kim miałbym wstawać.
— A mnie nie widzisz? Jeśli nie posłuchasz dobrowolnie, każę ci przemocą wyznaczyć odpowiednie miejsce.
— Ktoby się ośmielił mnie dotknąć, temu wpakuję w brzuch tych sześć strzałów!
Wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Władca wsi wykonał wstecz ruch, który przyniósłby zaszczyt najlepszemu gimnastykowi-artyście. Następnie rzekł:
— To rzeczywiście człowiek niebezpieczny. Pozwolimy mu siedzieć na razie.
Usiadł sam na innem miejscu, położył papier przed sobą, postawił obok kałamarz, zmarszczył poważnie czoło, przytrzymał pióro pod światło i zbadał je.
Rezultatem tego badania był rozkaz:
— Daj mi nóż!
Gospodarz przyniósł kozik, którym możnaby rąbać drzewo. Kiaja ostrugał tem szypułkę, poczem rozkazał:
— Podaj mi wody!
Nalano pełny kałamarz, kiaja jął tłuc i mieszać namuł, mięknący bardzo powoli, jak gdyby tam ciasto miesił.
Sytuacya bawiła mnie nadzwyczajnie. Podsunąłem mój garnuszek i rzekłem:
— To ciężka praca; pij! Stało się rzeczywiście, co przewidywałem, bo kiaja zapytał:
— Co w tem jest?
— Śliwowica.
— Dobra?
— Bardzo dobra.
— Wziął garnek, zaglądnął do wnętrza, powąchał i wypił.
— Chcesz więcej? — zapytałem.
— A masz pieniądze?
— Tak; ja zapłacę.
— Niech go napełni. Wszyscy się napijemy.
Napełniono garnuszek i puszczono od ust do ust. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekł kiaja:
— To zbrodniarz, nie dostanie nic!
Bardzo mi było przyjemnie, chociaż poznałem po parobkach, że byliby chętnie dali mnie pociągnąć. Ostatni łyk wysączył czcigodny urzędnik. Wreszcie odezwał się, poprawiając okulary:
— Przesłuchanie się zaczyna! Ty strzeliłeś do tego człowieka. Nieprawdaż?
— Nie do niego, lecz do jego strzelby.
— To wszystko jedno. Wystrzeliłeś; przyznałeś się do tego. Przesłuchanie skończone. Nie potrzebuję nic pisać. Zapłać za śliwowicę, a potem cię zaprowadzą.
— Dokąd?
— Dowiesz się. Teraz masz być posłusznym i nie pytać o nic.
— Pięknie! Ale skoro mnie pytać nie wolno, to życzę sobie, żebyś przynajmniej ty kilka pytań postawił.
— O co mam pytać? Jestem już gotów.
— Jak chcesz! Więc ja także jestem już gotów i udaję się w dalszą drogę.
— Tego nie uczynisz; jesteś mym więźniem!
— Słuchajno! Jeśli chcesz robić żarty, to rób przynajmniej dobre. Chciałbym też wiedzieć, ktoby mnie tutaj zatrzymał! Czy może ty?
Wyprostował się z godnością i odpowiedział:
— Tak, ja!
— To chodź tutaj i spróbuj! Jak cię wezmę w ręce, to złamię cię jak trzcinę, a gdyby mnie kto inny chciał zatrzymać, to go zastrzelę!
— Słyszycie? — zawołał. — Będziemy go musieli skrępować.
— Nie potrzeba! Nic wam nie zrobią, gdyż wiem, że i wy mnie nic nie zrobicie. Ty skończyłeś przesłuchanie, nie zapytawszy mnie, kim jestem. Czy nie musisz swemu przełożonemu podać mego nazwiska?
— Tak. Kto jesteś i jak się nazywasz?
— Widzisz, teraz umiesz pytać odrazu!
— Nie chciałem tylko zaczynać, żeby cię całkiem nie pogrążyć w nieszczęście. Skoro bowiem raz zacznę pytać, wyjdą na jaw wszystkie zbrodnie, które popełniłeś.
— Więc pytaj dalej w imię Allaha! Ja wymienię ci wszystkie swe grzechy, a ty je zanotujesz. Czy umiesz pisać?
To pytanie zaskoczyło go całkiem niespodzianie. Odpowiedział dopiero po namyśle:
— Ten atrament za gęsty, a pióro za tępe. Muszę sobie ugotować świeżego atramentu. Słyszę, że jesteś obcym.
— Tak jest rzeczywiście.
— Czy masz teskereh za dziewięć piastrów?
(Teskereh, to zwykły paszport, jaki musi mieć każdy podróżny. Trzeb a go wizować w każdej miejscowości).
— Mam — odrzekłem.
— Pokaż!
Dałem mu paszport, ale kiaja zaledwie rzucił nań okiem, zawołał:
— Ależ on jeszcze ani razu nie wizowany! Dlaczego nie?
— Bo tego teskereh nie żądał jeszcze nikt odemnie.
— Więc jesteś najgorszym włóczęgą, jakiego ziemia nosi! Kara twoja staje się coraz cięższą!
— Czy nie zapytasz, dlaczego nie pokazywałem dotąd nikomu teskereh?
— No, dlaczego?
— Bo mogę coś innego pokazać; mianowicie to:
Podałem mu buyuruldi. Jest to pismo, polecające od baszy do władz jego paszaliku. Mały dygnitarz wiejski zrobił minę wielce zakłopotaną.
— No, nie pozdrowisz podpisu i pieczęci swego przełożonego? — zapytałem.
Skłonił się i odpowiedział:
— Czemu nie wspomniałeś pierwej o tem buyuruldi?
— Zbyt prędko uporałeś się z przesłuchaniem. Nie bardzo też wysiliłeś się na pozdrowienie pisma baszy. Wstań i zdejm obuwie, a wtedy pokażę ci jeszcze jeden paszport!
— Na Allaha! Masz może ferman?
— Tak, oto jest!
Otworzyłem wielki arkusz. Ferm an to paszport najważniejszy. W górze, pomiędzy kaligraficznemi ozdobami zawiera tytuły padyszacha, a władzom nakazuje jak najbardziej uwzględniać życzenia i potrzeby podróżnego. Zarazem znajdują się tam wszelkie korzystne dla właściciela postanowienia, n. p. po jakiej cenie może dostać konie, eskortę i przewodników.
Ferm an wywołał zamierzone wrażenie. Kiaja bowiem zawołał:
— O ludzie, powitajcie godność, podpis i pieczęć władcy wszystkich wiernych! Z ust jego płynie prawda i błogosławieństwo, a co rozkaże, to się stać musi wszędzie na ziemi.
Ukłonom nie było końca. Schowałem wszystkie trzy paszporty napowrót do skórzanego etui i zapytałem kiaję:
— Co powie padyszach, gdy mu napiszę, że mnie tutaj zelżono, że mnie nazwano mordercą?
— Łaski, hazreti! Nie wiedziałem.
Hazreti znaczy wysokość. Byłem zadowolony i przybrałem minę pełną godności.
— Gotów jestem przebaczyć, choć było to wielkim błędem nazywać mnie zbrodniarzem, gdy tymczasem przybyłem, aby tu wykryć zbrodnię. Idźno do komina i odsuń drzewo. Znajdziesz tam coś, co nie należy do tego domu.
Posłuchał natychmiast. Gospodarz nie mógł ukryć przestrachu, a żona jego uważała za rzecz najstosowniejszą zniknąć zupełnie. Wysunęła się chyłkiem przez drzwi.
Kiaja ukazał się z portfelem i oddał mi go. Był zużyty i stary. Wydobyłem z niego notatkę z mnóstwem uwag i rozmaitych historyi, dorzecznych i niedorzecznych — w języku niemieckim.
Treść notatki nie przedstawiała żadnej wartości. Przypuszczałem, że w przedziałkach portfelu będzie coś lepszego. Przeszukałem je i znalazłem stary bilet ze splecionemi rękoma i podpisanem pod tem zdaniem: „Śmierć nas nie rozłączy“, bilet kolejowy z St. Peter do Nabresiny, dwie kartki ze słownika wyrazów obcych, liść dębowy, podziurawiony szczotką, z wymalowaną na nim różą i podpisem: „Tyś jest tak piękna!“, dość zniszczony zeszycik z napisem: Dokładny rachunek opłat wszelkich rodzajów gry w skat — spis cen peszteńskiej winiarni, a wreszcie coś wartościowego, owiniętego w papier: banknoty austryackie, opiewające na ośmdziesiąt złotych reńskich.
To zdaje się, było dla gospodarza powodem zatrzymania portfelu, zresztą bezwartościowego.
— Skąd masz ten dżizdan? — zapytałem.
— Jest mój — odpowiedział.
— Kto te kartki zapisał?
— Ja.
— Jaki to język?
— To jest... to jest... to...
— Perski, nieprawdaż?
— Tak.
— Wobec tego powiem ci, że takiem pismem piszą tylko w Alemanii. Przeczytajno, co tu jest na tej kartce!
Był w największym kłopocie.
— O, ty tego nie potrafisz przeczytać! Ten dżizdan jest własnością człowieka, któremu na imię Madi Arnaud. Postaram się o to, żeby to napowrót otrzymał. Co do ciebie, to zasłużyłeś na karę; od ciebie teraz zależy, czy będę łaskaw, czy nie. Jeśli się przyznasz otwarcie, że przywłaszczyłeś sobie nieprawnie tę torebkę, to możesz ujść zasłużonej kary. Mów zatem! Czy rzeczywiście jest twoja?
Odpowiedź przyszła mu z trudem, ale ferman zrobił wrażenie. Uważał mnie teraz za wielkiego pana, którego należało bać się i wycedził w końcu z wahaniem:
— Nie; ona do niego należy.
— Czy wiesz, dokąd odjechał?
— Do Ismilan.
— Dobrze, przebaczam ci, ale pod warunkiem, że dasz każdemu z obecnych po pełnym garnuszku śliwowicy. Byłbyś dostał bastonadę i siedział pod kluczem wiele tygodni. Zgadzasz się?
— Tak — mruknął gniewnie.
Na to uchwycił mnie kiaja za rękę tak silnie i prędko, że omal nie przewrócił kałamarza.
— Panie — rzekł — dobroć twoja jest wielka, ale mądrość jeszcze większa! Karzesz gospodarza, wyświadczając nam dobrodziejstwo. Wspomnienie o tobie nigdy u nas nie wygaśnie!
— Nie okażcie się więc niegodnymi mojej dobroci. Pijcie wszyscy ku własnej radości i poprawie.
Pokrzywdzona dziewczyna nie weszła wcale do izby. Wyszedłem do niej — siedziała jeszcze na słomie. Zawiadomiłem ją, że pan jej przyznał się do kradzieży, a to wzbudziło jej obawy.
— Panie, teraz będzie źle ze mną.
— On nie wie, że słyszałem o tem od ciebie. Ale czemu służysz u niego, skoro jest tak złym panem?
— Muszę. Wypłacił mi naprzód trzydzieści piastrów, których potrzebowałam dla matki i nie mogę teraz pójść do innego pana, póki tych pieniędzy nie odsłużę.
— Ja ci dam te pieniądze; a czy znajdziesz potem zaraz inną służbę?
— Owszem, tego samego dnia, ale on nie wypuści mnie.
— Wypuści, bo ja mu każę.
— Panie, jak ci mam podziękować?
— Cicho bądź! Starałaś się o matkę i tem mnie radujesz. Czcij ją i nadal, gdyż kto kocha i czci swoich rodziców, w tym upodobał sobie Allah.
Dałem jej tę małą kwotę i coś jeszcze ponadto. Miała zupełnie inną minę, niż gospodarz, z którym się potem w drzwiach spotkałem. Szedł dzban napełnić i rzekł:
— Panie, to niepotrzebne wszystkim tym ludziom dawać śliwowicy. Wystarczyłoby, gdyby tylko kiaja dostał.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że wszyscy nie jesteście warci jednego para, a twoja śliwowica jeszcze lichsza od ciebie. Karzę was tem, że pić ją musicie i z przyjemnością myślę o jej skutku. Ale teraz mam jeszcze z tobą o twojej dziewce pomówić. Radzę ci ją odprawić.
— Ona mi winna pieniądze.
— Zapłaci.
— Czy ty jej dałeś?
— Tak.
— W takim razie niech sobie idzie. Nie chcę jej widzieć, gdyż ona to winna wszystkiemu, co się tu stało.
— Oświadcz jej to wobec wszystkich w izbie!
— To niepotrzebne!
— A ja uważam to za konieczne, bo ci nie ufam. Nie odjadę stąd, zanim ona nie odejdzie.
— Powiedziałem już, że może sobie odejść. Czy uważasz mnie za kłamcę?
— Jesteś złodziejem i człowiekiem gwałtownym. Jestem pewien, że kłamiesz także.
— Niechby mi to kto inny powiedział! Ale ścierpię tę obelgę. Ponoszę ogromną szkodę, ale jestem przekonany, że zapłacisz mi za flintę, którą popsułeś.
— Tak sądzisz? Czy jesteś muzułmanin?
— Nie, ormiański chrześcijanin.
— To wstydź się! Ten, którego okradłeś, był także chrześcijanin. To dodaje twojemu postępkowi jeszcze więcej hańby. Wy chrześcijanie powinniście być dla bisurmanów wzorem cnót wszelkich, a czem jesteście w rzeczywistości? Nie chcę ci prawić kazania, bo na nicby się nie zdało, ale jedno ci powiadam: Nie zapłacę ani za strzelbę, ani za wódkę, której mimo zamówienia nie piłem. Za paszę dla konia masz pięć piastrów i sprawa skończona!
Wziął pieniądze, nie odpowiedziawszy ani słowa i oddalił się. Usiadłem sobie na kamieniu pod drzwiami i czekałem. Wkrótce nadeszła dziewczyna z małym węzełkiem w ręku. Powiedziała, że zapłaciła swemu panu i otrzymała kartę odejścia. Pożegnała się ze mną wśród serdecznych objawów wdzięczności.
Teraz i ja opuściłem to miejsce, które mogło stać się dla mnie prawie niebezpiecznem. W ostatniej chwili nikt się o mnie nie troszczył, bo wszyscy zajęci byli śliwowicą. Odjeżdżając więc bez pożegnania, wyobrażałem sobie z przyjemnością możliwość zrozumienia moich zamiarów przez zwolenników śliwczanego niedogonu. Takie serdeczne wywałkowanie sobie wzajemnie skóry nie zaszkodziłoby wcale mieszkańcom tego zacisznego chanu.
W Topoklu wstąpiłem do chanu, którego właściciel był Turkiem. Tu panowała czystość, można też było dostać dobrej kawy. Ponieważ tędy prowadziła droga ze Stajanowej, zostałem tu, aby zaczekać na towarzyszy.
Sądziłem, że przez Topoklu przejeżdżać będą dopiero wieczorem, tymczasem zaraz popołudniu ujrzałem ich przejeżdżających. Zapłaciłem, co wypiłem i zjadłem i doścignąłem ich prędko. Zdziwili się nie mało, zobaczywszy mnie tutaj; miałem bowiem zamiar jechać do Palacy. Gdy im opowiedziałem, co mi się przydarzyło, żałował Halef, że nie był przy tem.
Oni wcale nie spali i wyruszyli o świcie. Konie ich były znużone daleką jazdą, ale do Ismilan mogły jeszcze dojść, a tam miał nastąpić dłuższy spoczynek dla ludzi i koni.
Dotarłszy do celu, zapytaliśmy o kawiarnię Dezelima. Dowiedzieliśmy się, że to nie tylko kawiarnia, lecz zarazem chan i że zostawało tu na noc mnóstwo podróżnych.
Było to, co prawda, niezbyt bezpieczne zajeżdżać do domu człowieka, który sobie kark skręcił przezemnie, ale wiadomość o tem nieszczęściu jeszcze nie doszła tutaj; a że Dezelim był szwagrem Szuta, spodziewałem się, że nasi zbiegowie do niego zajechali. Myślałem, że się tu o czemś korzystnem dowiemy.
Dom stał przy wspomnianej już powyżej ulicy. Miał obszerny dziedziniec ze stajniami i z nizkim budynkiem, w którym znajdowały się przeznaczone dla obcych sypialnie. Były to małe izdebki z całkiem pierwotnemi posłaniami. Kołdry itp. musiał podróżny przywozić z sobą.
Kiedy zsiedliśmy z koni, przystąpił do nas człowiek, o ponurym wzroku, pytając, czy chcemy przenocować. Na moją potwierdzającą odpowiedź odrzekł:
— W takim razie musicie spać na dziedzińcu. Wszystkie izby zajęte. Niema już miejsca.
— Dla takich także nie? Przy tem zapytaniu wskazałem na kopczę. Byłem ciekaw, czy to wywrze jaki skutek.
— Ach! To wy bracia — odpowiedział pośpiesznie. — To co innego; wyszuka się miejsce; ale będziecie spać po dwu, bo mam tylko dwie izby.
Zgodziliśmy się oczywiście i poszliśmy za nim na dziedziniec, aby konie dobrze umieścić. Po drodze wydało mi się, że słyszę jakiś śpiew tu niezwykły, ale nie zważałem na to. Kazano nam wejść najpierw do wspólnej izby kawiarnianej, gdzie nam powiedziano, że przypadkiem możemy dostać świeżego piławu z kury. Przyjęliśmy tę propozycyę.
Prócz nas nie było w izbie nikogo, a młodzieniec, który nam usługiwał, uważał widocznie rozmowę za grzech. Jedliśmy więc w milczeniu i bez przeszkody. Potem przyszedł mruk, aby nam wskazać przeznaczone dla nas izby.
— Wy macie kopczę — rzekł — a ja chętnie pomówiłbym z wami, gdyby nie brak czasu; mamy w ogrodzie teatr ze śpiewami.
— Kto śpiewa? — zapytałem zdumiony.
— Obcy śpiewak, który dziś przybył.
— Czy dostaje płacę?
— Nie. Przybył tylko na noc. Usiadł w ogrodzie i zaśpiewał, a wszyscy goście za nim powychodzili. On ciągle śpiewa, a oni ciągle słuchają, więc musimy im tytoń i kawę podawać w ogrodzie. To zabiera dużo czasu.
— Czy wiesz, skąd jest ten śpiewak i jak się nazywa?
— Pochodzi z kraju Austrya i ma obce nazwisko; powiada, żebyśmy go nazywali Madi Arnaud. Jeśli nie jesteście zanadto znużeni, możecie także zejść do ogrodu, ale nie zrozumiecie nic, bo on śpiewa w obcym języku. Mimo to brzmi to bardzo pięknie, tak pięknie, jak nie słyszało się nigdy. Daliśmy mu cytrę naszej panienki, a on wygrywa na strunach najróżniejsze głosy ptaków.
Przeprowadził nas przez dziedziniec i otworzył dwoje obok siebie znajdujących się drzwi nizkiego domku. Z dziedzińca wchodziło się odrazu do izb sypialnych. Kazał wnieść słomy i rozłożyć na tem koce; tę szczególną grzeczność zawdzięczaliśmy kopczy.
Omar i Osko otrzymali jedną izbę, a ja z Halefem drugą. Nasz przewodnik oddalił się, a równocześnie Omar i Osko, aby zabrać ze stajni nasze mienie.
Gdyśmy obaj z Halefem zajęci byli urządzaniem posłania, odezwały się tony cytry. Nasza sypialnia miała na przeciwko drzwi otwór okienny. Mierne światło rzucała po izbie napełniona łojem czarka, w której pływał płonący knotek.
To, cośmy usłyszeli, było regularną przygrywką o ośmiu taktach, po której nastąpiła wielce dla mnie niespodzianie typowa alpejska piosnka.
Zacząłem nadsłuchiwać, bo mi się coś przypomniało. Byłożby to możliwem? Halef też słuchał.
— Zihdi, czy wiesz, kto tak śpiewał? — zapytał.
— No, kto?
— Ten człowiek, który był z nami u Maleka, szeika Ateibehów i u Hanneh, mojej żony i korony córek. Nosił potężną szablę i miał bardzo białą chustkę na szyi, którą bardzo dziwnie nazwałeś.
— Masz słuszność. Ten człowiek śpiewał tak samo.
Z dołu zabrzmiały znowu dwie zwrotki, co Halefa wprost zelektryzowało.
— Zihdi — rzekł — ja wyjdę. Muszę zobaczyć, czy to rzeczywiście ten człowiek, który Hanneh oglądał.
— Tak, chodźmy.
Niedaleko drzwi naszych prowadziła furtka przez mur ogrodowy. Przeszedłszy przez nią, ujrzeliśmy na murawie szereg płonących kagańców łojowych, których migotliwe światło padało na półkole słuchaczy. Naprzeciwko nich siedział — tak, poznałem go odrazu — Marcin Albani, nasz znajomy z Dżiddah. Spostrzegłszy nas, rzucił nam przelotne spojrzenie, ale nie przypatrywał nam się dłużej, tylko śpiewał następne zwrotki.
Szedłem dalej powoli, aż stanąłem poza nim. Chciałem mu zrobić taką samą niespodziankę, jaką on nam zrobił swoją obecnością. Kończył właśnie zwrotkę. Po chyliłem się nad nim, wziąłem mu cytrę z ręki i zaśpiewałem ostatnią zwrotkę.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Co? — zapytał. — Także Niemiec?
— Tak. Szczęść Boże, panie Albani!
— Pan mnie znasz? Cud nad cudami!
— A pan mnie nie? Możebyśmy przejechali się razem na wielbłądach?
— Na wielbłądach? Zaryzykowałem to tylko raz jeden i... a do miliona bomb i granatów, teraz mi przychodzi na myśl! To pan jest, pan, pan? Przewróciłbym z radości piec, gdyby tutaj był jaki! Skąd pan się wziął w Ismilan?
— Szukam pana.
— Mnie?
— Tak.
— Jakto? Czyś pan wiedział, że jestem tutaj?
— Tak. Przybywa pan z Czirmen i udaje się do Menliku.
— Rzeczywiście, on to wie! Ale od kogo dowiedział się pan o tem?
— Najpierw mówił o panu kowal Szimin w Koszikawak.
— Tak, byłem u niego.
— To znaczy... on nie miał właściwie o tem pojęcia, że to pan jest tym człowiekiem. Mówił o jakimś tirki czaghyryndży, który do niego zajechał.
— Tirki cza — czi — czo — czu — jakie to słowo. Co ono znaczy?
— Śpiewak.
— Ach tak! Niech tam sobie kukułka kuka po turecku! Mnie to ciężko przychodzi!
— A jednak podróżuje pan tutaj!
— No, porozumieć się jakoś potrafię. Gdy nie idzie słowami, to pantominą. Miny to mowa powszechna, którą każdy rozumie. Ale siadaj pan i opowiedz mi co...
— Proszę, może się pan odwróci? Jest tu jeszcze ktoś, co chce panu „dobry wieczór“ powiedzieć.
— Gdzie? Tu? Ach, to przecież pan hadżi Ha — Hi — Ho — z tem długiem nazwiskiem!
Halef poznał, że mowa o nim, więc rzekł z powagą:
— Hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Dobrze już, dobrze! Nie mogę sobie zapamiętać tylu hadżich. Z ostańmy przy prostem Halef. A zatem dobry wieczór, panie Halefie!
Podał mu rękę, a Halef ją uchwycił, nie rozumiejąc ani słowa.
— Proszę sobie przypomnieć, że poczciwy hadżi nie jest Niemcem — rzekłem. — On pana nie rozumie.
— Ach tak! Po jakiemuż on mówi?
— Po arabsku i po turecku.
— A to właśnie moje ciemne strony. No, my się już jakoś porozumiemy. Ale na teraz dość tego śpiewania. Teraz nastąpi opowiadanie.
Obecni zmiarkowali, że przyszło tu do całkiem niespodziewanego spotkania. Z widocznem niezadowoleniem zauważyli, że cytrę, na której zresztą dwu strun brakowało, odłożono na bok. Tryesteńczyk jednak wyrzekł się podziwu, którym darzyli słuchacze jego śpiew. Pociągnął mnie ku sobie na ziemię i rzekł:
— Teraz mi pan opowie, co pan przeżył od tego czasu.
— To wypełniłoby kilka wieczorów. Opowiedz pan najpierw, jak się panu powodziło!
— Dobrze i źle na przemiany. Zajmowałem się rozmaitemi rzeczami, częściowo szczęśliwie, a częściowo nieszczęśliwie. Teraz jestem kompanionem mego kompaniona i rozbijam się tutaj, aby zbadać, jakie można mieć z tego kraju korzyści.
— Dokąd się pan stąd udaje?
— Na jarmark do Menliku.
— Ja także.
— To pyszne! Czy zostaniemy razem?
— Tak, o ile pan ma konia dobrego. Ja się bardzo śpieszę.
— O, konia mam znakomitego. Pod tym względem niema żadnych wątpliwości co do naszej wspólnej podróży.
— Myślę, że lepiej pan jeździ teraz, niż wówczas na wielbłądzie, którego wynajęliśmy w Dżiddah.
— Niema obawy. Jeżdżę jak Indyanin, albo jak dyrektor cyrku!
— Ma pan własnego konia?
— Nie.
— Ojoj! A więc wynajętego?
— Tak. Mam dwa muły; jednego dla siebie, a drugiego pod towary. Właściciel jedzie na trzecim jako przewodnik i poganiacz.

— Ile pan płaci?

„O, Mahomecie, zapadam się!“
— Płacę tylko za dwa pierwsze po dziesięć piastrów dziennie od sztuki.

— Tak, to jest tutaj cena zwykła dla obcych, nie znających stosunków i dających się wyzyskiwać.
— Jakto? Płacę za wiele?
— Tak. Tutejszy płaci połowę.
— Ach, poczekaj, hultaju! Od teraz dostaniesz tylko po pięć piastrów! Tylko nie przedwcześnie, mój panie! Jaki pan ma paszport?
— Teskereh.
— A zatem bez polecenia do urzędników? W ta kim razie nie może pan występować zbyt energicznie. Gdzie wynajął pan zwierzęta i przewodnika?
— W Mastanly.
— Niech mu pan płaci umówioną cenę, dopóki pan innego nie wynajmie. Z tamtym już ja się rozmówię.
— Dziękuję! Jestem panu mocno zobowiązany! Jak daleko mamy stąd do Menliku?
— Mniej więcej dwadzieścia pięć tureckich agherczów, albo piętnaście mil rozumie się w lini powietrznej.
— To byłoby trzy dni drogi. Ponieważ jednak latać nie umiemy, będziemy musieli jechać dłużej.
— Hm! Ja na swoim karym mógłbym tam być w dwa dni niespełna. Muły bywają często narowiste. Jak zachowują się pańskie?
— O bardzo dobrze!
Wymówił to tak przeciągle, że poczułem, iż popełnia małe kłamstwo, aby nie obudzić we mnie myśli wyrzeczenia się jego towarzystwa.
— Kochany panie Albani, czy pan nie przesadził cokolwiek? — spytałem.
— O nie, wcale nie!
— Miałyżby te muły, zwłaszcza muły wynajęte być bez żadnych wad?
— No, ten na którym ja jadę, ma mały narów. Oto staje niekiedy na przednich nogach i wywija tylnemi w powietrzu. A juczne zwierzę także nie zawsze tak biegnie, jak potrzeba. Czasem zatrzymuje się, aby ze zrozumieniem oglądać okolicę, czasami zaś kładzie się, aby się oddać ćwiczeniom myślowym i, co osobliwsze, zawsze tam, gdzie jest najgłębsze błoto. Ale to nic nie szkodzi, bo ono zwykle nadrabia to zaniedbanie. Oto gdy mu przyjdzie na myśl, że ruch przyczynia się do zdrowia, goni jak lokomotywa pośpiesznego pociągu. I wówczas rży z rozkoszy, widząc, że musimy się wracać, aby pozbierać pogubione rzeczy. I zwierzęta mają swoje gusta i guściki, a ja jestem na tyle ludzkim, że na to pozwalam.
— Dziękuję uprzejmie! Największym gustem dla takiego bydlątka powinno być posłuszeństwo dla pana.
— No, nie sądź pan zbyt surowo! Duch opozycyi wszędzie istnieje. Zresztą to są jedyne błędy tych mułów.
— To pański przewodnik wybrał, jak się zdaje, dla siebie najlepsze zwierzę?
— To prawda, ale ja nie mogę brać mu tego za złe. Każdy o sobie przedewszystkiem pamięta.
— To są zasady szlachetne, wedle których jednak pan powinienby także przedewszystkiem o sobie pamiętać. Ciekawy jestem, jak pan z takiemi zwierzętami przedostanie się przez uciążliwe przestrzenie, leżące przed nami. Dokąd udaje się pan z Menliku?
— Te jeszcze nie postanowione. Albo pojadę na południe do Salonik, albo na zachód nad Adryatyk, aby stamtąd dostać się morzem do Tryestu.
— Radzę pan u to pierwsze.
— Dlaczego?
— Bo ta podróż mniej niebezpieczna.
— Czy uważa pan ludność tutejszą za złą?
— Wprost za złą nie, ale ludzie mieszkający na przestrzeni stąd do Adryatyku, mają szczególne obyczaje. Lubią wspólność mienia i to tylko wówczas, jeżeli drugi coś posiada. Nadto chętnie ćwiczą się w strzelaniu i szermierce, przyczem biorą zawsze cudownym sposobem za cel jakąś żyjącą istotę.
— To rzeczywiście bardzo niemiłe.
— Pan ma przy sobie towary, a może także pieniądze. To bardzo ponętne dla ludzi z takiemi zapatrywaniami. Bez zbytnich skrupułów pożyczą sobie pańskich rzeczy na całe życie. Mogłoby się nawet zdarzyć, że pan, wsiadając na okręt, zauważyłby, że pana gdzieś w górach już zastrzelono i zakopano w jakiejś dzikiej czeluści.
— Za takie uwagi oczywiście dziękuję. Wcale tego sobie tak nie wyobrażałem. Dotychczas spotkało mię tylko, że mię w Adaczaly dość porządnie wygrzmocili a potem, że zgubiłem portfel. To ostatnie muszę przy pisać jedynie własnemu lenistwu, dlatego też nie kładę tego na rachunek tutejszej ludności.
— A może przecież?
— Czy może być ktoś temu winien, że ja coś zgubię?
— Nie, jeśli pan zgubił istotnie.
— Czy pan sądzi, że mi ukradziono?
— Bardzo podobne do prawdy, a jeżeli nie, to znalazca powinien był oddać panu portfel.
— Hm! Wszak on nie znał mnie? Sam nie wiem, gdzie mi się podział.
— Przypuszczam, że strata niezbyt wielka.
— Nie. Ośmdziesiąt austryackich guldenów papierowych. Tobym jeszcze odżałował, ale miałem tam kilka bardzo miłych pamiątek, których brak odczuwam boleśnie.
— Co to było?
— Rozmaite rzeczy, które pana nie zajmą.
— Tak. „Żadna śmierć nas nie rozłączy“.
— Jak? Co pan powiada?
— „Tyś jest tak piękna!“
— Panie, ja pana nie rozumiem!
— Dokładne obliczenie opłat wszelkich rodzajów skata. To zapewne wysoce cenna pamiątka przegranego solo żołędnego z siedmioma honorami i trzema dyskami.
— Co pan tu opowiada! Zaczynam wierzyć, że pan wie, co było w moim portfelu.
— Tak mniej więcej.
— Skądże?
— Miałem przyjemność rozmawiać o panu z bardzo piękną i młodą panią.
— Piękna? Młoda? Gdzież to?
— Zdaje się, że dużo ich pan zna.
— Dosyć.
— Oczywiście. Wszak pan podróżuje po to, żeby sobie żonę wyszukać.
— Ach, do pioruna! Teraz już wiem, kogo pan ma na myśli: służącą gospodyni z kubłem kwaśnego mleka w...
— Czy i za pana mieszała to mleko?
— Od rana do wieczora. Ma, zdaje się, do tego szczególne zamiłowanie.
— Każdy ma jakąś namiętność. Jej mąż, gospodarz także.
— Jaką? Czy gburowatość?
— Nie, to było tylko przyzwyczajenie. Jego namiętnością jest, nie oddawać znalezionych przedmiotów.
— Czy znalazł co?
Wyjąłem portfel i podałem Albaniemu.
— Mój portfel! — rzekł zdumiony. — To znalazł ten gospodarz?
— Tak i to za pańskiego jeszcze pobytu.
— A to łajdak! Skądże to jednak, że oddał go wam, skoro zataił przedemną?
— Zmusiłem go do tego. Wspomniana donna zdradziła mi, gdzie schował.
Opowiedziałem mu całe zdarzenie, poczem on otworzył portfel i przekonał się, że niczego nie brakowało.
— Pan rzeczywiście naraził się dla mnie na niebezpieczeństwo — rzekł. — Dziękuję panu!
— Przez pana? O nie! Ujmując się za pokrzywdzoną, nie przypuszczałem, że pan tam był wogóle. Nie ma pan zatem względem mnie żadnych zobowiązań.
— A ta biedna dziewczyna! A więc zamknął ją! A ja szukałem jej po wszystkich kątach i nie mogłem nigdzie znaleźć.
— Chciał się pan z nią oczywiście pożegnać?
— Naturalnie! Jestem wielkim zwolennikiem pożegnań i wogóle scen rozczulających. Czy nie zdziwił się pan, ujrzawszy w notatce pismo niemieckie?
— Było to dla mnie niespodzianką. Ale dość już na teraz. Wyruszam jutro wczesnym rankiem i chciałbym się teraz położyć na spoczynek.
— Spać? Chyba nie. Wszak pan ma opowiadać, jak się panu wiodło przez ten długi czas.
— To za wiele na dziś wieczór. Z resztą jedziemy razem i mamy czas na takie opowiadania.
— Gdzie pan śpi?
— Tu przez furtę za pierwszemi drzwiami.
— A ja za trzeciemi.
— W takim razie jesteśmy sąsiadami, gdyż dwaj moi towarzysze mieszkają przy panu. Dobranoc.
— Dobranoc!
Poszedłem najpierw z Halefem do stajni, ażeby zajrzeć do koni. Zaopatrzono je dobrze. Odmówiłem jeszcze jak zwykle przed spaniem Rihowi surę do ucha i chciałem się udać na spoczynek, ale na dziedzińcu spotkaliśmy owego ponurego człowieka, który nas przyjął. Zatrzymał się koło nas i rzekł:
— Panie, goście poszli, bo śpiew ustał. Teraz mam czas z tobą pomówić. Czy pójdziesz ze mną?
— Chętnie. Mój przyjaciel pójdzie także.
— On ma także kopczę, miło mi będzie go przyjąć.
Zaprowadził nas na front, do małej izby, w której ułożyliśmy się na leżących pod ścianami poduszkach. Przyniósł kawę w zgrabniutkich finganach i fajki niezwykłej roboty. Robiło to wrażenie zamożności. Po zapaleniu fajek usiadł przy nas i zaczął:
— Macie znak, dlatego nie pytałem was o paszporty, ale powiedzcie mi swoje imiona, abym wiedział, jak mam was nazywać.
— Mój przyjaciel nazywa się hadżi Halef Omar, a ja Kara effendi.
— Skąd przybywacie?
— Z Edreneh. Musimy się koniecznie zobaczyć z trzema ludźmi, którzy tu może zajechali.
— Kto oni?
— Znasz zapewne Manacha el Barsza. Mam jego na myśli i jego dwu towarzyszy.
Utkwił w nas ostre spojrzenie i rzekł:
— Spodziewam się, że jesteście przyjaciółmi!
— Czy przyszlibyśmy do ciebie, gdybyśmy byli wrogami?
— Masz słuszność.
— I czy mielibyśmy kopczę?
— Nie, a już najmniej ty twoją. Znam ją całkiem dokładnie.
To brzmiało niebezpiecznie. Nie dałem jednak poznać po sobie zakłopotania i zapytałem:
— Skąd ją znasz?
— Ona cokolwiek odmienna od zwyczajnych. To kopcza naczelnika. Była przedtem własnością mego brata Dezelima.
— Ach, więc jesteś bratem tutejszego gospodarza?
— Bardzo mi miło. Mam tę kopczę od niego.
— Więc jesteś także naczelnikiem i zamieniliście kopcze ze sobą. Gdzie go spotkałeś?
— W lesie niedaleko Kabacz w chacie żebraka Sabana.
— Ależ on tam właściwie nie jechał!
— Nie, on chciał odwiedzić piekarza i farbiarza Boszaka w Dżnibaszlu. Ja tam wstąpiłem był jako gość.
— A gdzie mój brat teraz?
— Jeszcze w Kabacz.
— Czy wolno wiedzieć, kim i czem ty jesteś właściwie? Jest wielu rozmaitych effendich.
— Powiem ci tylko jedno słowo, a poznasz, jak mnie masz sądzić, słowo „usta“.
Była to tylko próba, ale udała się w zupełności. Nasz gospodarz wykonał ruch, jak gdyby go zaskoczyła miła niespodzianka.
— To wystarczy — rzekł. — Nie chcę nic więcej wiedzieć!
— I dobrze zrobisz. Nie przywykłem do tego, żeby mnie wypytywano.
— Czem mogę ci służyć?
— Powiedz mi najpierw, czy Manach el Barsza zajechał tu do ciebie.
— Był tu z dwoma innymi.
— Kiedy?
— Został tu na noc i wyruszył wczoraj w południe.
— To śpieszył bardzo. On był także u twego krewnego, kiaji z Bukioj i zmienił tam konia.
— Czy ty byłeś u kiaji?
— Tak. Przyjm od niego pozdrowienie serdeczne, Manach el Barsza pojechał do Menliku. Czy wiesz może gdzie go tam szukać?
— Tak. On zostawił nam swój adres, bo brat mój także chce się udać do Menliku. Mieszka tam bogaty handlarz owoców Glawa. U niego zatrzymuje się Manach el Barsza. Każdy ci powie, gdzie stoi dom Glawy.
— Czy Manach el Barsza pytał o Szuta?
— Tak, chce się udać do niego.
— Ja także.
— To pojedziecie razem.
— Mam tę nadzieję, ale wola Allalia cudownemi chodzi drogami, a zdarzenia nie zawsze tak następują, jak my sądzimy. Może Manach prędzej odjedzie, niż ja się tam dostanę. Miłoby mi było dowiedzieć się, gdzie można będzie Szuta odnaleźć.
— Powiem ci to. Gdy pojedziesz z Menliku do Istib i dostaniesz się tą drogą do Radowicz, to musisz stamtąd udać się wprost na północ do miejscowości Zbigancy, która leży między wodami Bregalnicy i Sletowskiej. Mieszka tam rzeźnik Czurak, którego zapytasz o chatę w wąwozie, a on ci da odpowiedź. Gdy przybędziesz do tej chaty, dowiesz się o Szucie wszystkiego, co ci będzie potrzebne, a czego ja nie wiem.
— Przypuszczałem, że spotkam w Palacy handlarza koni Mosklana, ale go tam nie było.
— Jak, ty znasz Mosklana?
— Ja znam wszystkich tych ludzi. To posłaniec Szuta.
— Wiesz o tem także? Effendi, widzę, że jesteś wybitnym członkiem związku. Wyświadczasz nam wielki zaszczyt, zajeżdżając do nas. Rozkazuj wedle upodobania; jestem gotów do wszelkich usług.
— Dziękuję ci! Nie potrzebowałem nic, prócz wiadomości, którą dostałem od ciebie. Teraz chodźmy już na spoczynek!
— Kiedy nas opuścisz?
— Jutro o świcie. Nie potrzebujesz jednak nas budzić; wstaniemy sami na czas.
Pozdrowiwszy go łaskawie i uprzejmie, wyszliśmy od niego.
— Zihdi — rzekł Halef po drodze. — Dowiedzieliśmy się zatem o wszystkiem, co tylko chcieliśmy wiedzieć. Ten uważał ciebie za wielkiego opryszka, a mnie za twego przyjaciela i sprzymierzeńca. Są ludzie, którzy mają w głowie placki z jaj zamiast mózgu. Gdyby wiedział, że brat jego kark skręcił i że Mosklanowi wybiłeś zęby, nie życzyłby nam pewnie tak serdecznie dobrej nocy.
— O, kochany Halefie, nie tryumfujmy! Czyż to nie możliwe, żeby wiadomość o tem, co się stało, przyszła tu jeszcze dziś w nocy?
— Fi amahn Allah — broń nas Boże! Ten człowiek by nas zadławił.
— Musimy się mieć na baczności. Wleźliśmy do nory hyeny, aby spać u niej. Zobaczymy, czy się wydostaniemy szczęśliwie!
Sen miałem mimo to dobry. Zbudził mnie dopiero głos Albaniego, który już śpiewał swoje jodlery. Był to człowiek lekkomyślny i nieprzezorny i niestety już nie długo potem jodłował. Z tej podróży wrócił wprawdzie szczęśliwie, ale wkrótce potem utopił się podczas morskiej kąpieli.
Kiedy wyszedłem na podwórze, targował się właśnie o zapłatę z bratem gospodarza. Koszta biesiady wydały mu się za wysokie, ale w końcu musiał zapłacić to, czego żądano, chociaż było istotnie za wiele. Przedstawiłem to gospodarzowi, ale ten oświadczył mi po cichu:
— Cóż myślisz? Jeśli żądam więcej niż zwykle, to i wam się to przyda. To niewierny i musi zapłacić za tych, co mają kopczę, bo od nich nigdy nie żądam pieniędzy.
— A więc odemnie także nie?
— Nie. Ty i twoi towarzysze jesteście moimi prywatnymi gośćmi od was zapłaty nie wezmę.
Było mi trochę przykro, bo nie przyjmuje się gościny od wrogów. Ale ostrożność nakazywała to przyjąć. Poszedłem jeszcze z Halefem, Oską i Omarem do wielkiej izby, gdzie dostaliśmy kawę, poczem pożegnawszy się, ruszyliśmy w drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.