<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wachlarz japoński
Podtytuł Kartka z podróży w r. 1903
Pochodzenie Z fali na falę
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WACHLARZ JAPOŃSKI
(KARTKA Z PODRÓŻY W R. 1903)

23 listopada.

Stoję na pokładzie japońskiego parowca „Talee Maru“, będącego własnością słynnego Towarzystwa „Osaka Szozen Kajsza. Potężny kadłub statku drga zlekka, zgodnie z uderzeniami śruby, walczącej z silnym prądem Jań-tze. Poza nami blednie, niknie, odchodzi, rozpływa się w szarej mgle pochmurnego dnia Szan-chaj; przed nami coraz szerzej, coraz wspanialej rozlewa się tajemnicza rzeka Niebieska… Rzeka z bajki! Takich rzek niema na świecie. Oto płynie niezmierzona, jak morska cieśnina, ujęta w brzegi, rysujące się bladą ledwie nicią na widnokręgach. Jej struga, lejąca się niezmordowanie, łuszczy się szaro-żółtemi falami, jak cielsko pełznącego smoka „Stworzyciela“.
Poczęła się na 5.000 kilometrów na „Dachu świata“, w wiecznych śniegach tybetańskiego Kuen-lunia. Rozdarła niebotyczne skały Mindżaku, gdzie w wąskich szczelinach leje się miejscami, jak wielomilowy wodospad. Wreszcie wypływa na żyzne doliny Chin Środkowych, gdzie w okolicach Chań-kou i An-cinu tworzy zamulonemi łachami prawdziwą krainę „Tysiąca jezior“, między innemi słynne jeziorzyska Tun–tin-chu i Peń-nan-chu — małe morza wewnętrzne.
Jań-tze-kiań — zwana w mowie potocznej przez Chińczyków poprostu „Kiań“ — rzeką — zbiera deszcz oraz wodę źródlisk na przestrzeni bezmała 200.000 kwadratowych kilometrów, a więc większej niż Królestwo Polskie z Małopolską. Cóż dziwnego, że ujście tego olbrzyma wygląda, jak morska cieśnina, że z łatwością dźwiga on na swych nurtach aż do Chań-kou morskie okręty.
Podanie głosi, że w dorzeczu Jań-tze zrodziła się chińska kultura. Tu też najżywiej biją stare tradycje, tu najczyściej przechował się szlachetny typ Chińczyka o migdałowych, wcale nieskośnych oczach, o przyjemnym owalu twarzy, o ustach drobnych, o mało wystających policzkach, o nosie garbatym — typ żywy, inteligentny, ruchliwy, z małemi rękoma i stopami, z cienkiemi, smukłemi kośćmi. Wielu wysokich i zgrabnych.
Kobiety trafiają się wprost czarujące. Widziałem kilka śpiewaczek w Szan-chaju, które wszędzie uchodziłyby za skończone piękności.
Już jesteśmy daleko od ujścia, a brzegi nie na wiele się zbliżyły. Widzę przez lornetkę, że pokryte są gęsto lasami, czy też ogrodami. Z poza tych zarośli tu i owdzie wystają czuby kopcowatych gór. Na górach bieleją domki, pagody, lepią się, jak gniazda jaskółcze, cale wsie i miasta. Na rzece czernieją gęsto wielkie i małe dżonki, pękate i wygięte w kształt ryby, z wydętemi bambusowemi żółtemi i nankinowemi niebieskiemi żaglami.
Zimne, przenikliwe wietrzysko dmucha z zachodu, dokąd właśnie płyniemy.
Dzwonią na śniadanie.
W przestronnej, czyściuchnej, ale skromnej jadalni już zebrali się pasażerowie pierwszej klasy: jakieś dwie damy mocno wystrojone i mocno… podejrzane, rudy ordynarny drab — konsul niemiecki, zdaje się, z Kiu-kianiu i kilku Japończyków w ciemnych, narodowych strojach. Naczelne miejsce zajmuje kapitan statku, po prawej jego ręce siadają damy, dalej ja i konsul. Naprzeciw rozmieszczają się Japończycy: pasażerowie i oficerowie załogi. Na zastawionym po angielsku stole wazy z ślicznemi chryzantemami; przed każdym z nas na obrusie leży również cudny kwiatek. Rozmowa toczy się po angielsku, ale dość kuleje, gdyż, z wyjątkiem kapitana oraz jednego z Japończyków pana T. — dyrektora „Zjednoczonych Towarzystw żeglugi po Jańtze“ — wszyscy mówili po angielsku źle i z trudnością. Konsul rychło wszczyna głośno wesołą gawędę z damami po niemiecku, Japończycy gwarzą między sobą po japońsku. Jedynie kapitan pozostaje na stanowisku uprzejmego gospodarza i sili się utrzymać nić ogólnej rozmowy. Podają deser, wreszcie czarną kawę, likiery…
Panie odchodzą, a za niemi wymyka się konsul.
— Niektórzy wolą… piwo! — uśmiecha się do mnie dyrektor „Zjednoczonej żeglugi“.
— O tak!… Ten pan dał tego dostateczne, zdaje się, dowody!
Japończyk ostrożnie bada mię, kto jestem i w jakim podróżuję celu. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, staje się cokolwiek serdeczniejszym.
— Miałem w Szwajcarji kolegów-Polaków i bardzo miłe pozostało mi po nich wspomnienie.
Część naszej rozmowy tłumaczy swym rodakom, którzy po angielsku nie umieli. Zamieniamy bilety wizytowe, co jest bardzo dobrym obyczajem, wobec trudnej dla obu stron wymowy nazwisk. Proszę o pozwolenie zwiedzenia statku. Kapitan zgadza się, a pan T. uprzejmie proponuje, że sam mię oprowadzi.
Statek ma trzy piętra.
Na górnem piętrze klasa pierwsza, gdzie mieścimy się my; środkowe piętro zajmuje druga klasa, przeznaczona wyłącznie dla Chińczyków, wreszcie dół, gdzie znajduje się klasa trzecia i mieszkania służby okrętowej. Wszędzie dość czysto, o ile czysto można utrzymać lokal, zajęty przez Chińczyków. W klasie trzeciej leżą oni gęsto pokotem na pryczach, paląc opjum, śpiąc lub czytając. W kajutach drugiej klasy widziałem kobiety i dzieci; robiły tualetę, nie zwracając uwagi na nasze przybycie.
— Mamy 500 podróżnych. Trochę ciasno!… — zauważył towarzyszący nam oficer.
Od „chińskiego”, trącącego czosnkiem zaduchu i mdłego zapachu opjum, jakim przesycona jest cała „chińska” część parowca, zaczyna mi się w głowie kręcić.
Z przyjemnością wychodzę na pokład górny.
Na chwilę wyjrzało słońce i rzeka zagrała śniadym połyskiem. Pomimo swego ogromu wydaje się ludną. Moc łodzi czernieje tu i tam. Bielą się żagle. Suną, dymiąc, parowce. Gdy zbliżamy się do lądu, porosłego gęsto łoziną, a dalej gajami drzew, widzę niezliczone wsie, miasta, miasteczka… Widzę wzdłuż brzegów znaki żeglarskie, a na wodzie czerwone pławce, ostrzegające marynarzy przed mieliznami.
Zatrzymujemy się w miejscowości Ton-czau, aby przyjąć ładunek bawełny. Prasowane jej paki składają wprost na plichcie górnego pokładu i nakrywają brezentem…
Brzegi zbliżyły się na tyle, że już i gołem okiem rozróżniam pola uprawne, budowle i drzewa… Drzew dużo, tworzą całe gaje, ale lasów niema nigdzie. Góry podchodzą coraz bliżej do rzeki. Na szczycie jednej z nich widać wybornie wielki żółty dom strażniczy, a wdole miasto. To Cza-iń. Na rzece mnóstwo łodzi i dżonek z białemi płóciennemi i czerwonemi bambusowemi żaglami. Są i niebieskie z nankinu i nawet czarne…
Nasz parowiec często zwalnia biegu na dany z łodzi znak; podpływają Chińczycy i drapią się po linach i drągach na górę. Są to nowi podróżni.
— Nie boicie się piratów?
— Zdarza się… — odpowiada oficer. — Ale pilnujemy się!
Kiwa z uśmiechem głową w stronę kurytarzyka, gdzie stoją na stojakach rzędami karabiny magazynowe i leżą nabite rewolwery.
Nie wydają się mi te środki dość pewnemi wobec tego, że cała załoga składa się z Chińczyków, a oficerów i podróżnych japońskich, oraz nas, Europejczyków, zebrał się na statku zaledwie dziesiątek, wliczając w to… damy.
Nie tracimy jednak dobrego humoru i gwiżdżemy wspaniale, ryczymy syreną jak stado morsów, prując tajemnicze odmęty Jań-tze… I coraz to nowi podróżni suną ku nam od mglistych brzegów na niezgrabnych, wątłych stateczkach.
Góry, góry; po obu brzegach góry…
Różowe, liljowe, sine i błękitne… Na niektórych białe miasta, rozsypane na stokach i szczytach, niby sznury i diademy pereł… Czasem pagoda wysoko strzela w jasnem powietrzu i lśni w słońcu piętrami zadartych dachów. Pobrzeże zarastają nieprzejrzane szuwary kolosalnie wysokiej trzciny… Zdala nie mogę rozeznać:
czy to bambus, czy zwykły oczeret. Widzę tylko, że w tych lasach nawodnych przerąbane są długie ulice, z których coraz to wypływają łodzie rybackie i przyłączają się do szeregu innych, tkwiących na kotwicach wśród ciemnych nurtów. Rybacy półnadzy, albo w niebieskich nankinowych koszulach, w parasolowatych kapeluszach, łapią ryby „na podrywkę“. Widziałem także łódkę z dziesiątkiem oswojonych kormoranów. Ptaki miały założone na szyjach pierścienie, niedopuszczające łykania schwytanej ryby. Co chwila zanurzały się i wypływały dość często z trzepoczącą się w dziobie zdobyczą. Za ptakami płynął z prądem rybak z długim, zakończonym kluką bambusem w ręku, którym ptaki zaczepiał, przygarniał do siebie i odbierał im połów. Niektóre same płynęły z rybą w dziobie do łodzi.
Niebo rozpogodziło się ostatecznie. Wspaniała rzeka lśni złotem, tu i owdzie przyćmiona „posiewką“ wirów i świeży. Łodzie i dżonki roztapiają się w świetlanej śreżodze.
Teraz już widzę wybornie, że u brzegów to nie lasy bambusów, lecz niezmierzone zarośla oczeretów.
Popielate kity, równo wyrosłe jak kłosy zbóż, znaczą się piękną linją na zielonych dalach ogrodów i pól. Ten mur powiewnych, wysokich trzcin tworzy cudne zatocza, załomy i przylądki… Z poza takiego cypla, wrzynającego się daleko w rzekę i zakończonego kilku pochylonemi nad nurtem bylinami trzcin, wypłynął nagle i zamigotał w słońcu biały żagiel. A obok w cieniu na długich, bambusich nogach widzę małą budkę, zawieszoną nad odmętami, niby gniazdo pająka. W budce siedzi Chińczyk, dzierży dźwignię ogromnej „podrywki“ i czyha na zdobycz… Zda się, że silniejszy podmuch wiatru, że śmielszy prysk fali zmyje go niechybnie w groźne wiry…
Na każdym kroku niesłychana odwaga w pracy, trud uparty, niezmordowany, pościg nieustający za miejscem na ziemi, za opanowaniem pokojowem jej sił, za radością życia…
I na co, na co tylko nie targnęli się w swoich zabiegach zbiorowych ci skromni, żółci, ozdobieni warkoczami, niebiesko odziani pracownicy!
Odważyli się nawet, i to już przed tysiącem lat, na ujarzmienie potwora rzeki, po której płyniemy i która z łatwością uniosłaby na swoim grzbiecie całą flotyllę spółczesnych dreadnoughtów. Oto widzę wzdłuż brzegów olbrzymie nasypy, a poza niemi z wysokości mostku kapitańskiego dostrzegam poniżej poziomu rzeki niezmierzoną równinę blado-zielonych, błyskających wodą pól ryżowych. Ciągną się one aż do liljowych dalekich gór. Wśród równiny tu i tam na wzgórkach, niby na wysepkach, bieleją wśród sadów fanzy… To cała kraina, gęsto zaludniona, wydarta rzecznym roztopom. Niegdyś były tu nieprzejrzane bagna.
Nad wałami w dzień i w nocy czuwają czujne straże; widzę ich małe budki, stojące w równomiernych odstępach.
Biada, jeżeli przeoczą jaką nieznaczną rysę, jaki mały otworek, przewiercony w tamach przez ściśnięty prąd potężnego smoka Jań-tze!…
Na żyzne, zaludnione, bogate, kwitnące doliny spada wtedy straszliwy wodospad i powtarzają się sceny biblijnego potopu. Giną dziesiątki tysięcy ludzi.
A takie figle co lat kilkanaście płata swym dwunogim dzieciom wspaniała Jań-tze. Dlatego to większość miast i wiosek zbudowana jest na górach oraz pagórkach, nieraz dość daleko od swych pól.
Zachodzi słońce, chowa się za zadymionemi górami. Ognie rozbłyskują na naszym parowcu, na dżonkach, na rzece i w dalekich chatach. Zapadają w zmierzch okolice i jeno purpurowa Jań-tze, wzniesiona nad równiną rękoma ludzkiemi, płynie w wysokiem łożysku, mieniąc się czas jakiś w blaskach zorzy, jak struga krwi.
Dzwonią na obiad.
Miałem niezwykłe widowisko. Jedna z „dam“ poprosiła mię bardzo grzecznie, abym zmienił miejsce za stołem i pozwolił w ten sposób usiąść bliżej nich konsulowi. Rozumie się, że zgodziłem się natychmiast i konsul skorzystał ze zmiany miejsc w ten sposób, że ulokował się… między damami. W czasie obiadu częstował swe przyjaciółki do tego stopnia obficie rozmaitemi trunkami, że obie poczerwieniały jak piwonje i nie przestawały śmiać się nawet, gdy nie było powodu. Gdy zaś podczas deseru wesoły konsul zaczął upuszczać na kolana ich naprzemian to jabłko, to serwetę, to nożyk deserowy i zabierać je stamtąd wraz z przyległościami pełną garścią, śmiech zamienił się w histeryczny pisk… Japończycy nie przestawali rozmawiać ze sobą, udając, że nie spostrzegają zachowania się „wesołego towarzystwa“; ale po znieruchomiałych ich twarzach zaczęły przelatywać jakieś kocie błyski. Na szczęście obiad się skończył. Podano likiery i „damy“ wyszły. Osowiały nagle konsul jął się kiwać na tylnych nogach krzesełka, jak na biegunowym fotelu, i dłubać w zębach. Japończycy podnieśli się i zostawili go samego z bukietami rozwianych chryzantem i resztkami obiadu.
— Co pan radzi nam zrobić w tym przypadku? Zaszła omyłka: myśmy nie wiedzieli, kto są te panie?… Sprzedano im bilety przez nieświadomość! — mówił pan T.
— Cha, nie pozostaje nic innego, jak posyłać im śniadania i obiady do kajuty.
Japończyk zamyślił się.
— Widzi pan: z niemi nie robilibyśmy sobie ceremoni, ale… ten konsul… on się może obrazić!
— Więc cóż?…
— Ach, pan nie ma pojęcia, co ci Niemcy tu wyrabiają!… Wszędzie włażą, do wszystkiego się wtrącają… Skupują nagwałt za wszelką cenę od Belgijczyków w okolicach fabryki, sami zakładają przedsiębiorstwa zupełnie głupie, nie licząc się z wydatkami… Oszukują, kręcą, wyzyskują… A jak tylko najmniejszy jakiś zatarg, nieporozumienie — zaraz gwałt… konflikt międzynarodowy i żądają kompensaty, żądają pieniędzy!… Albo my wiemy: może ten konsul umyślnie robi te historje!… Z tego może wyniknąć gruba sprawa, gruba… odpowiedzialność!…
— W takim razie należy się spodziewać, że on kiedykolwiek przyjdzie goły do stołu!…
— No, co to, to nie! Wtedy moglibyśmy go potraktować, jako osobę niespełna rozumu! — uśmiechnął się Japończyk. — Lecz obecnie niby nic jeszcze nie zrobił! Czyżby pan nie zechciał od siebie zwrócić uwagę tym paniom?… Na pewnoby pana usłuchały… Wszak one są rodaczkami pana.
— Mojemi rodaczkami?
— No tak!… To Polki z Odessy!…
— Polki z Odessy? Mogę pana zapewnić, że wcale nie są do nich podobne!
— A jednak tak powiedziały kapitanowi okrętu.
— Dobrze — ja to wyjaśnię, ale od stołu ich nie będę wypraszał. Pan rozumie, że to nie moja rzecz!
— Zapewne. Skoro w dodatku pan mówi, że to nie są pana rodaczki!
— Przypuszczam, że to są żydówki… A czy są to polskie, czy rosyjskie żydówki, tego się dowiem jutro.
Rozstaliśmy się trochę nadąsani.

24-go listopada.

Udało mi się spotkać wczesnym rankiem na osobności te panie. Stały na tylnym pokładzie parowca, oparte o balustradę, i przyglądały się przepływającym mimo dżonkom.
— Dzieńdobry! — powitałem je po polsku. — Dlaczegóż to panie nie powiedziały mi, że są Polkami!
— Dzieńdobry! — odpowiedziały mi wesoło, ale z pewnem zdziwieniem. — My nie rozumiejem po polski, ale zato pan pewnie umie po ruski.
— A jednak powiedziały panie kapitanowi, że są Polkami.
— Ee! To zupełnie z innego powodu. Widzi pan: my się śpieszyły, my na inny statek nie mogły czekać w Szań-chaju… A tu same Japończyki! My nie wiedziały, że zastaniemy tu jeszcze kogo… Oni nie lubią Ruskich… Więc my powiedziały…
— Zresztą to niezupełnie nieprawda! — dodała druga. — Bo jej rodzice to mówili po polsku i ona sama jak była mała, to mówiła po polsku. Ale teraz, to my Ruskie…
— A co tu panie robią?
— Tu, na statku?
— Nie. W Chinach?
Spojrzały na siebie z zakłopotaniem.
— No, niby pan nie wie, co my robimy!? Pan sobie żartuje!
Zapanowało na chwilę przykre milczenie.
Wreszcie jedna z nich odezwała się nieśmiało:
— Widzi pan: dotychczas nami handlowali, a teraz my zmądrzały i same wolimy handlować. Jak my przyjechały do Chań-kou, my zaraz zobaczyły, że może być interes. Wróciłyśmy do Szan-chaju i zamówiły całe nowe urządzenie. Ludzie nam na to dali pieniędzy, bo to pewne. Nowe łóżka, nowe szafy, nowe materace, wszystko nowe…
— My z tego żadnej nie robimy tajemnicy… My panu damy adres, niech pan przyjdzie… Pan zobaczy, że tu żadnego niema oszukaństwa…
Mówiły jedna przez drugą. Czułem się bezbronny wobec tej prostoty i szczerości.
— W każdym razie nie powiedziały o tem panie kapitanowi!
— My myślały, że on wie. On wciąż pływa do Chań-kou…
— Teraz mogą panie mieć przykrość. Czy nie lepiej byłoby, gdyby panie kazały sobie i lunch i obiad przynosić do kajuty…
— A to wolno?… My chętnie się zgodzimy, jeżeli… bez dopłaty! My już zauważyły, co te Japończyki krzywo na nas patrzą… Ale to dla nas nic nie znaczy, tylko my się boimy, żeby nie zrobiły co temu konsulowi, a to dobry chłopak, doprawdy… Chce pan, to my go z panem poznamy, on tu niezadługo przyjdzie!
Istotnie, w tejże prawie chwili ujrzałem tęgą postać Niemca w końcu okrętowej galerji.
Odszedłem niebawem w stronę przeciwną.
Rzeka szara. Wały ochronne zakrywają horyzont równemi, zielonemi smugami. Miejscami jest ich kilka rzędów. Wędrują po nich, jak po drogach, sznury drobnych postaci, przeważnie niebieskich lub czarnych, niosąc kosze, ciągnąc wózki. Wdali blade pasma gór. Niebo siwemi zawełnione chmurami. Po rzece suną łodzie i dżonki, biegną parowce, jak wczoraj. U brzegów gęsto czatują na bambusowych pajęczakach rybacy.
Na statku dzwonią na lunch.
Wesołe panie nie przyszły do stołu. Markotny konsul pije samotnie swe piwo. Twarze Japończyków rozchmurzyły się, spoglądają ciekawie na mnie, ale nie pytają o nic, nawet wogóle nie odzywają się. Połowa śniadania przechodzi w milczeniu. Wtem pod koniec rozlega się na pokładzie nad naszemi głowami dziwny hałas, potem alarmowe gwizdanie, łopot i głośne szybkie rozkazy.
Kapitan rzuca serwetę i wychodzi pośpiesznie, za nim biegniemy wszyscy w nieładzie. Ostatni gramoli się po schodach Niemiec.
Na tyłach statku cicho, spokojnie, jak zwykle; czyściuchna, świeżo wymyta podłoga podsycha równomiernie, mosiężne okucia lśnią jak złote, białe ściany budek jakby wczoraj malowane; brezentowy dach nad galerją rzuca na wszystko łagodny żółtawy cień. Ale od przodu statku zalatuje jakiś przykry zapach zgorzeliny; słychać tam wzburzone głosy i widać kłęby siwego dymu. Biegnę w tę stronę za innymi. Majtek nie chce mnie przepuścić, ale p. T. obraca się i daje mu znak ręką. Za mną prześlizguje się konsul.
Es ist Feuer!… Herr Gott! Was werden wir thun!?
Istotnie pożar. Płoną paki wczoraj naładowanej bawełny. Gęsty, biały, jak sama bawełna, dym zasłania przód okrętu. Migają w nim czarne sylwetki marynarzy z wiadrami w ręku; inni ciągną z wysiłkiem hydranty. Oficerowie pracują pospołu z majtkami, ale ludzi widocznie mało. Chwytam coś, co wlecze usmolony Chińczyk, i staram się mu dopomóc. Wyszczerza do mnie w uśmiechu dwa rzędy białych zębów. Po chwili jesteśmy już w obrębie gryzącego dymu. Krztuszę się, potykam o węże sikawek, ale brnę wciąż za moim przewodnikiem. Ju czuję ciepło pożaru, gorzki odór spalenizny dusi mnie, dym oślepia. Rzucam ciągniony przedmiot i drapię się na rozrzucone bezładnie bele bawełny, aby zobaczyć, co się dzieje. W słupach szybko mknącego wgórę dymu widzę miotające się ludzkie postacie. Ponad niemi góruje głowa i szerokie barki kapitana. Wszystko co chwila niknie w rudym tumanie. Już nic nie widzę, brak mi tchu…
Pod nogami czuję zdradzieckie ciepło. Skaczę po pakach na dół i uciekam po oślizgłym od strug wody pokładzie…
Parowiec już nie płynie, śruba milczy, stoi maszyna. Statek kołysze się z boku na bok. Potężna szara rzeka stara się nim owładnąć i unieść z prądem…
— Dlaczego stanęliśmy?… — pytam pana T., który również wynurzył się przed chwilą z dymu, kaszle straszliwie i wyciera zakopconą twarz chustką.
— Ciąg powietrza zwiększy pożar!…
— Więc nie popłyniemy… do brzegu?
— Ruch nas zgubi!…
Znowu słychać sygnał gwizdawką. Ludzie, mokrzy, obryzgani wodą, czarni od sadzy, wyskakują z dymu i zbierają się poza kresem pożaru… Widzę wśród nich i japońskich podróżnych. Kapitan spokojnym głosem wydaje rozkazy, tłumaczy.
— Niech pan na wszelki przypadek pójdzie, zapakuje swe rzeczy. Idę uczynić to samo! — radzi mi pan T.
Gdy przechodzę mimo burtowej balustrady parowca, spostrzegam wystraszone głowy Chińczyków wyglądające z dolnego piętra.
A ci? — pytam.
Ci dowiedzą się ostatni!… Najmniejszy popłoch, a utopią nas, zgubią samych siebie i wszystkich.
U zejścia do kajut spotykamy konsula z walizą w ręku, z ogromnym pasem korkowym… z dwoma pasami korkowemi na piersiach. Zdala dobiegają po niemiecku wykrzyki „wesołych dam“.
— Panie, dobry panie!… Niech pan na nas zaczeka!…
Ale konsul pędzi wprost do nas:
— Zaraz do brzegu! Dlaczego parowiec nie zawraca do brzegu!?…
— Jeszcze czas!…
— Co to jest?… Jaki czas?… Co to jest czas?… Pośrodku rzeki… nikt stąd nie wypłynie!
— I tak nie wypłynie!… Chińczycy mają zwyczaj dobijać tonących. Są, według nich, zdobyczą Smoka Rzeki. Grzech mu ją odbierać! Nawet niebezpiecznie!… Zerwie tamy… Rozszaleje… Gdybyśmy w nawpół rozbitym, albo płonącym statku przybili do brzegu niewiadomo, co zrobiłaby z nami ludność. Niech pan patrzy: nigdzie miasta!… Kraj głuchy, kąt dziki!… — mówił T.
Oczy konsula stały się okrągłe.
Nie wiedziałem, czy Japończyk mówi prawdę czy żartuje, gdyż lekki uśmieszek nie schodził z jego wąskich warg. Ale gdym spojrzał na niezmierzone odmęty szaro-czarnej rzeki, na mgliste, tajemnicze wybrzeża, na nieznane wsi i osady, ledwie rysujące się na widnokręgu, oraz na małe czółenka, których roje żwawo płynęły ku nam zewsząd, — poczułem zimny dreszcz. Widocznie już tam na ziemi spostrzeżono grożące nam niebezpieczeństwo, i chciwi „bitunku“ porzeczanie — śpieszyli ku nam, jak robactwo do padłego trupa. Otuchy dodawał mi jedynie spokój Japończyka.
— Niech pan się nie lęka!… — uspokajał mnie ten. — Tak źle nie będzie!… Są łodzie ratunkowe!…
— Ale ludzi mało.
— Istotnie ludzi mało, lecz damy sobie jakoś radę…
— Jakto: przewieziemy 500 Chińczyków?
— O nie! Ci zapewne zginą, o ile nie powiedzie się przyholować parowca do brzegu! Myślę wszakże, iż uda się opanować pożar — kapitan kazał zrzucać bawełnę do wody…
Pośpiesznie zapakowałem rzeczy, wyniosłem je na pokład i pobiegłem na dziób okrętu dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Dym buchał stamtąd jeszcze gęstszy i po drodze potrąciłem kilku majtków okopconych i wpół przytomnych od czadu, pijących chciwie wodę z kubłów.
Smród zgorzeliny był tak silny, że dotarł widać i na dolny pokład. Tam hałasowano i stukano wściekle w zamknięte drzwi. Walka z ogniem nie ustała jednak. Chińska załoga, zagrzewana przykładem oficerów japońskich, po chwilach wytchnienia rzucała się napowrót na płonącą piramidę pak bawełnianych i strącała je do wody. Płynęły tam długim sznurem, niby kawały piany białej, unoszone prądem szybciej od naszego statku… Roje czółenek upędzały się za niemi, łowiły je i wciągały na swe burty… Chmary innych stateczków mknęły chyżo od brzegów, znęcone łatwem żniwem… Ale żaden z nich nie zbliżył się do nas, nie kwapił z pomocą, nawet z zapytaniem…
Wrzawa pod pokładem wzrastała. Konsul z walizą w ręku stał koło mnie i osłupiałym wzrokiem śledził, jak ustawiam aparat fotograficzny.
— Co pan robi?…
— No, może jeszcze nie zginiemy, a scena niezmiernie ciekawa!
Nie słyszałem, co odpowiedział, gdyż nadbiegł T. i pociągnął mnie do ratowników.
— Chodźmy, może choć parę sztuk zepchniemy!… Jeżeli nie zajęły się jeszcze deski pokładu — wszystko głupstwo!… Mam nadzieję, że nie zajęły się, bo obficie polewali wodą… Wciąż leją, widzi pan?…
Trudno było zwalać ciężkie, mocno sprasowane bele do rzeki, gdyż trzeba je było przedtem przetaczać przez wysoką burtę. Nadomiar były one tak gorące, że parzyły dłonie. Udało się jednak stopniowo tak rozluźnić i rozczłonkować ich piramidę, że otworzył się dostęp do drewnianego pokładu dla strumieni wody, wciąż wyrzucanej z sikawek.
Banzaj!… — krzyknęli Japończycy, wychodząc z dymu czarni, unurzani, ale jacyś rzeźcy i dumni.
Opowiadali coś szybko p. T., który mi tłumaczył, że główne niebezpieczeństwo minęło, że można teraz wziąć się do powolniejszego, systematyczniejszego ratunku.
— Nawet część bawełny da się ocalić.
Wciąż jeszcze płynęły gwałtownie obfite kłęby dymu, ale utracił on już był swą złowrogą żółtość, stał się, jak w początkach, białym, podobnym do waty. Pomęczeni ludzie już nie rzucali się, jak wściekli, lecz, podzieleni na partje, zmieniali się kolejno. Paki bawełny rozrzucano, rozdzielano, niektóre wytaczano za burtę, inne suto polewano wodą w otwór, zrobiony pośrodku… Płonąca wata syczała, jak żywa, i pęczniała, jak ciasto… Po godzinie takiej pracy już tylko tu i owdzie sunął się dymek z bawełnianego rumowiska. Chińscy posługacze z wiadrami w ręku ścigali te dymki z wesołym uśmiechem… Oficerowie japońscy, z wyjątkiem jednego, odeszli na tył parowca, który już znowu dygotał od uderzeń śruby, walczącej z prądem Jań-tze.
Wracając do siebie, słyszałem w łazience okrętowej huczne śmiechy kąpiących się Japończyków. Konsul pił w jadalni piwo, a „wesołe damy“, schwytawszy mię w przejściu, wyrzucały mi płaczliwym głosem:
To my, panie, o mało nie zginęły, a pan nam nic nie powiedział… Nawet konsul nic nam nie pomagał… My o mało nie oszalały!…

Do Nankinu przybyliśmy późno w nocy; o zwiedzaniu miasta mowy więc być nie mogło.
25-go listopada, 8 godzina rano.

Opuściliśmy przystań wcześnie, aby odzyskać stracony przez wczorajszą przygodę czas i przybyć do Chań-kou w terminie. Japończycy nie lubią się spóźniać. Towarzystwa żeglugi, wspomagane przez rząd, obowiązane są ściśle notować czas przybycia i okres pobytu swego na każdej przystani. Z powodu najmniejszego opóźnienia muszą tłumaczyć się ministrowi komunikacji w specjalnym raporcie i, o ile ten powodów nie uwzględni, płacą karę. Widocznie pożar tych rozmiarów, który nam się zdarzył, nie był dostatecznym powodem. Śruba „Talee Maru“ pracuje ze szczególną energją. Nankin uchodzi, tonie w porannej, różowej mgle. Koło przystani nankińskiej widzę jedynie domy europejskie i garść lepianek rybackich, ubogich straganów, brudnych szyneczków ostatniego rzędu. Na rzece moc łodzi, cały ich tłum leży wyciągnięty na piasku, a u sąsiedniego przylądka w małej wnęce pobrzeża las masztów — tam przystają dżonki. Właściwe miasto szarzeje opodal, zamknięte, niby w pudle, w czworoboku wysokich, zębatych murów, z poza których sterczą jeno łuszczate szczyty pagód i grzbiety wynioślejszych dachów, świątyń i pałaców, upiększone figurkami zwierząt i smoków. Słynnej pagody porcelanowej, wysokiej na 200 stóp, zburzonej w czasie powstania tajpingów, w roku 1852, cudu kunsztu garncarskiego, nie odbudowano, gdyż nie stało, jak mi mówiono, wśród współczesnych ceramików chińskich zdolnych do tego majstrów i inżynierów. W murach miasta, zwróconych do przystani, widać jedną, jedyną bramę, a nad nią potężną piętrową wieżę. Wielkie, okute żelazem podwoje jeszcze szczelnie zamknięte, co nadaje ogromnemu miastu, pogrążonemu w śnie i bezruchu, jakiś dziwny, fantastyczny, bajeczny wygląd. Obrzeża różowego blasku na gzymsach, kantach i na rogach liljowych od mgły i oddalenia budynków, złocenia szczytów, rozpłomieniające się tu i owdzie w promieniach zorzy, kamienna moc wyniosłych a rozlewnych jak chmura murów, — potęgują czarowność wrażenia. Nie mogę poprostu uwierzyć, że w tem kamiennem gnieździe kryje się zgórą pół miljona ludzkich istot, że oto, za chwilę, z błyskiem pierwszych promieni słońca, zagrzmią na wieżach miedziane trąby straży, rój ten rozbudzi się, ożyje, poruszy, rozśpiewa wraz, jak stado ptaków, jak rzesza pszczół. Popłyną po ulicach pracowite tłumy, potoki ludzkie wyleją się z otwartych wierzei zaklętych bram.
Jest w Chinach dużo miast ludniejszych i bogatszych od Nankinu, ale mało jest równie znakomitych. Do 1405 roku był on siedzibą cesarzów chińskich, a do dziś pozostał głównem gniazdem starochińskiego ruchu patrjotycznego, dążącego do zrzucenia mandżurskiego jarzma i przywrócenia starożytnej dynastji Miń (Ming), starożytnej cnoty i starożytnych obyczajów.
Jednocześnie ruch ten był prawie zawsze reformatorski w znaczeniu społecznem. Tu gnieździli się „Czciciele Boga“, którzy z „Bractwem Nieba i Ziemi“ oraz „Związkiem Trójcy“ wywołali powstanie tajpingów, oderwali od Chin północnych ogromną połać kraju i założyli w 1852 roku osobne państwo ze stolicą w Nankinie, z własnym cesarzem, którym obrano przywódcę rewolucjonistów, reformatora Chuń-siuń-ciuena. Ten obiecał wydźwignąć Chiny z niewoli biurokratycznej, zaprowadzić sprawiedliwe i ludzkie prawa, samorząd, reformę podatkową i ziemską, lecz nie zdołał spełnić przyrzeczeń, po części dlatego, że przewrót związany był jednocześnie z reakcyjnem dążeniem części ludowych mas, które żądały wprowadzenia przeżytych już obyczajów, urządzeń, oraz zamknięcia i odgrodzenia Chin przed całym światem, a po części dlatego, że Anglja i Francja, broniąc swojego handlu i swoich wpływów, poparły zbrojną ręką dynastję mandżurską, nie dopuściły do reform, stłumiły ruch i obaliły rząd rewolucyjny. W każdym razie istniało państwo tajpingów nieomal lat dziesięć i pozostawiło nigdy nie gasnące zarzewie. Ogniskiem jego zawsze był Nankin, ostoja naukowej i politycznej myśli Chin południowych.
Do jakiego stopnia myśl ta złączona była zawsze z legendą dynastji Miń, świadczy choćby następujący drobny przypadek. Istnieje w Rosji rodzina hrabiów K., pochodząca jakoby w prostej linji od księcia krwi dynastji Miń, który w orszaku Czingis-chana wywędrował do Europy. Hrabiowie K. są rzekomo ostatnimi potomkami wymarłej obecnie, wytępionej skrupulatnie przez Mandżurów dynastji. Jeden z hrabiów K. w świcie następcy tronu, podróżującego naówczas po Wschodzie, dostał się do Nankinu. Wiadomość o jego pobycie oraz pochodzeniu jakąś tajemniczą drogą dostała się do ludności, której ciekawość przybierać zaczęła tak manifestacyjne cechy, że rząd pekiński, jak mi mówiono, poufnie poprosił o przyśpieszenie wyjazdu hrabiego K. nietylko z Nankinu, lecz nawet wogóle z Chin.
Mętna, szeroka wstęga rzeki ma za Nankinem w najwęższych miejscach zgórą dwa kilometry, a tam, gdzie są wyspy, i więcej. Oba brzegi płaskie porasta wysoka, szaro-zielona trzcina, którą pilnie rżną w ogromne snopy błękitni Chińczycy.
Opodal ciągną się jednostajnem pasmem różowe nagie góry.
Parowiec, szukając najkrótszej drogi, przecina miejscami skręty łożyska i zbliża się do tego i owego brzegu. Wtedy możemy podziwiać uderzająco piękne niekiedy budowle miast i cudowne ogrody wsi. O godzinę drogi powyżej Nankinu stoi na brzegu wspaniała żółta świątynia z błękitnym napisem na froncie. Pan T. powiedział mi, że to jest Szań-szau.
Znowu jesteśmy w najlepszych z sobą stosunkach. Pożar zacieśnił nawet sympatję i zbliżył mnie wogóle z Japończykami. Kapitan, objaśniając przy stole domniemane powody pożaru, zwracał się głównie do mnie, pomijając konsula, który to widocznie odczuwał i wtrącał co chwila opozycyjne uwagi.
— Wilgotna bawełna, złożona w stosy, często zapala się sama. Zaś chłopi dostawcy umyślnie nie wysuszają dostatecznie puchu przed sprasowaniem, żeby zwiększyć jego wagę… Niepodobna wyśledzić nadużycia, gdyż paki z wierzchu są zupełnie suche.
Konsul mruczy coś pod nosem o fałszywości Wschodu.
Jeden z Japończyków, wysoki smukły młodzieniec, mierzy go dziwnem spojrzeniem; widocznie domyślał się charakteru uwagi, gdyż, o ile wiem, nie zna wcale języków europejskich. Jest to dość znany poeta japoński, pan Sasaki Nobutsuna. Pan T. zapoznał nas i służył nam stale w rozmowach za tłumacza.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że pan Sasaki dość dobrze zna historję Polski i doskonale orjentuje się w wielu sprawach europejskich. Prosił mnie, abym napisał w jego notesiku po polsku jaki wiersz Mickiewicza.

Uczyniłem to zgodnie z japońskim zwyczajem na pocztówce warszawskiej, jaką przypadkiem miałem, i wzamian otrzymałem japońską pocztówkę z krótkim wierszykiem:

Naruno kono juva kebi
nagare tokiszi areba
tsu tsumi,
Kurusanaki
nakara meja.

Pan T. przetłumaczył mi go dosłownie po angielsku:

Cicha jest woda wiosenna,
Łodzią zaledwie kołysze.
Lecz wiatr burzliwy jesieni
I cichą wodę odmieni,
Rzuci na brzegów komysze…

Rzeka zwęża się; góry zbliżają się do samego brzegu; miejscami cyple ich wrzynają się w rzekę, która wije się wężowo. Na górach widzę starą twierdzę Liań-szań, panującą nad pobliskiem korytem rzeki.
Około południa jesteśmy w mieście U-chu, gdzie mieszka dużo Europejczyków. Wśród budowli settlementu rzuca mi się w oczy wielki szpital ze sztandarem Czerwonego Krzyża na dachu.
Pijany konsul wytrzeźwiał i zszedł tutaj na brzeg, ale niezadługo wrócił. Obecność jego cięży niezmiernie przykro na całem towarzystwie. Przy lunchu i obiedzie zwykle milczymy z obawy jakiejś awantury.
Na szczęście miły młodzieniec wysiada w Kiu-Kianiu.
Noc księżycowa, zimna, ale cicha. Spacerujemy po tylnym pomoście, otuleni w peleryny.
— Wschód, współczesny Wschód jeszcze się nie wypowiedział…
…On spał. Spał wieki… Teraz zbudzony, przygląda się zmianom, jakie dokonały się na świecie….
…My zazwyczaj długo namyślamy się i rozważamy nasze postanowienia — mówił cicho poeta, a pan T. z pietyzmem tłumaczył jego słowa…
— My skorzystamy z wszystkich waszych zdobyczy, z waszych doświadczeń i waszej wiedzy, ale nie wyrzekniemy się swego dorobku… Niech pan nie zapomina, że Chiny mają 4.000 lat własnej kultury, a Indje więcej… Stamtąd idą nasi przodkowie i nasze myśli… Nasze pojęcia, nasze zwyczaje często wydają się wam śmiesznemi, gdyż ich nie rozumiecie… Szydzicie z naszego smoka, tymczasem on jest emblematem wiecznie falującego i zmieniającego się życia, symbolem czegoś, co drzemie na dnie wszechmocy. Coś podobnego mówił wasz Hegel. Lud nasz mówi o smoku rzek, smoku wiatru, smoku ziemi, znaczy to: o istocie rzeki, istocie wiatru, istocie ziemi… A fantazja naszych artystów ubiera to w piękne, potężne skręty mocarnego ciała… Dlaczego wasze lwy i orły mają być lepsze? To szczegół, ale takich szczegółów tysiące i z ich sumy powstaje ta trudna do pokonania różnica między nami a wami. Niby to samo i niby tak samo, a jednak ani to samo, ani tak samo… Skazani jesteśmy na wieczne… porozumiewanie się z sobą i oglądanie wzajemne… jakby przez papier przezroczystej lampy…
Długą naszą rozmowę przerwał dziki, ostry krzyk, jaki wyrwał się wraz ze snopem światła z rozwartych nagle drzwi jednej z kajut pierwszej klasy.
— To konsul! — szepnął T. — Chodźmy jednak, bo coś się widać stało!
Pobiegliśmy dość pośpiesznie, ale rychło cofnęliśmy się i T. wstydliwie zaciągnął odrzuconą portjerę wejścia, zasłaniając troje nagich ciał, kłębiących się w głębi kajuty w potokach elektrycznego światła wśród kwiatów, butelek i aksamitnych poduszek…
Dzikie wrzaski, tupot i chichot ucichły na chwilę; ale po niejakim czasie ktoś znowu z przekleństwem odrzucił zasuniętą portjerę i wrzask znowu popłynął po pokładzie statku i dalej nad czarnemi wodami wspaniałej Jań-tze.
— Gorąco im! — szepnął zjadliwie jeden z oficerów.
— Żegna się z przyjaciółkami! — roześmiał się T. — Byle tylko nie zaspał jutro i wyniósł się nareszcie. Ja lubię Europejczyków, ale wśród nich rozmaici są ludzie!… — zwrócił się do mnie.

Poeta patrzał w zamyśleniu na księżyc i nic nie mówił. Ogólna gawęda już się nie wznowiła i wkrótce powiedzieliśmy sobie: „Dobranoc!“
26-go listopada.

Skały i spychy skalnych rumowisk tuż nad rzeką. Wgórze wiszaru biało-czarny klasztor przylepił się na gzymsach niby gniazdo jaskółcze. Przez wielką szczerbę w górskim łańcuchu widać na prawym brzegu wielką płaszczyznę lśniącej wody. Przypuszczam, że jest to jezioro Peń-nań-chu, ale nie mam się kogo zapytać, gdyż o tej rannej godzinie nikogo niema na pokładzie, prócz żółtolicego posługacza, czyszczącego mosiężne okucia drzwi. Nadaremnie próbuję się z nim porozumieć; nawet kilka zdobytych już przeze mnie wyrazów „pigginu“ nie przenikają do jego świadomości; na wszystkie pytania uśmiecha się szeroko i kiwa wesoło głową.
Brzegi niezmiernie malownicze, zwężona rzeka mknie wśród skał, pojękując zcicha. Wysoko, o 100 stóp nad jej poziomem widać znowu fortecę na wystającym cyplu…
A dalej istny cud: na ciemnym monolicie sterczącej z pośród rzeki opoki śliczny ponsowy klasztor, koralowa rzeźba, cudownie wprawiona nad otchłaniami w granity. Prowadzą do niego wąskie wykute w kamieniu schody, których ostatnie stopnie już pluszczą się w mrocznych wirach. Obok schodów zwisa wbite w skałę kółko do przywiązywania łodzi. Z obu stron opodal brzegi śmieją się rozkosznie, połyskują wyzłocone słońcem urwiska, ścielą się szmaragdowa chylizny i doliny, kędzierzawią lasy, widać rozmaity, rozległy świat… A jeszcze dalej wygląda z poza łona obłej góry wielkie, gwarne, bogate miasto.
Ale od wszystkiego oddzielają pustelnię i strzegą ją — czarne przepaściste odmęty, mknące w spienionych potwornych skrętach… Jeno wiatr dolata od ziemi, gwiżdże w purpurowych krużgankach i kołysze drzewiny, tulące się w rozpadlinach głazów… To Siau-ku-szań. Wymarzona samotnia dla dusz, szukających mąk, zaparcia się i wyrzeczenia.
W Kiu-Kianiu — niektórzy wymawiają „Ciu-ciań“ — byliśmy po południu. Jest to miasto nieduże, ale bardzo ruchliwe i przemysłowe. Prowadzi handel przeważnie wyrobami porcelanowemi, glinianemi oraz srebrnemi. Niedaleko stąd są słynne cesarskie fabryki porcelany. Wyroby ich idą całkowicie na dwór pekiński; do handlu dostają się jedynie przedmioty wybrakowane, mające skazy, plamki, poza tem niekiedy bardzo piękne. Można tu za bezcen kupić nieraz cudną wazę, ale mającą w dnie lub boku niedostrzegalną dziureczkę, przez którą wypływa woda… Ulice wąskie zacieniają wystające okapy domów i kupieckie szyldy, wiszące nad ulicą, jak chorągwie. Na ulicach zawsze pełno i gwarno; tłumy przechodniów i przekupniów z obnośnemi kramami na plecach lub ramionach. W półciemnych sklepach ożywiony ruch. Spiętrzone szeregi naczyń o ślicznych, jaskrawych barwach naruszają przyjemnie zmrok ulicy. W małych, otwartych warsztatach kują młoty, rzężą pilniki, syczą kamienie szlifierskie… Robotnicy półnadzy odlewają, polerują, cyzelują przedmioty ze srebra i miedzi. W jubilerniach widać misterną robotę stwarzania ażurowych ozdób, łańcuszków, bransolet, spinek, a nadewszystko wielkich szpilek do upinania włosów dla elegantek chińskich, szpilek o wielkich główkach, drżących jak skrzydła motyle i równie barwnych jak one… Widziałem kilka fabryk cegiełkowej herbaty, niezmiernie brudnych, niezmiernie ciemnych oraz pełnych zaduchu herbacianego.
W jednym ze sklepów z porcelaną spotkałem się ze swymi japońskimi towarzyszami podróży. Dążyli gdzieś za miasto pod parasolami, gdyż deszcz zaczął kropić. Przyłączyłem się do nich, zaciekawiony ich tajemniczemi minami. Deszcz zamienił się wkrótce w ulewę, brnęliśmy mimo to wytrwale, omijając potoki błotnistej wody, płynące po stokach ulic. Wreszcie wydostaliśmy się nad jakąś rzeczkę bezludną, leniwie sunącą ku Jań-tze wśród starych śmietnisk na zadworkach ogrodów. Długo staliśmy nad mętnemi wodami i patrzyliśmy w zadeszczoną dal. Japończycy cały czas zachowali do śmieszności poważny wyraz twarzy. Obserwowałem ich ze wzrastającem zaciekawieniem, pewny, że spełniają jakiś religijny obrządek. Wróciliśmy, nie wyrzekłszy słowa, z taką samą powagą, skacząc gęsiego z kamienia na kamień wśród powodzi wody i błota.
Dopiero przy obiedzie, w wesołej pogawędce, nie zatruwanej już obecnością konsula, dowiedziałem się, co oznaczała owa wyprawa na przedmieście Kiu-kianiu.
— Tam mieszkał słynny poeta chiński Chaky-laky-teu. Dom jego przed wiekami stał właśnie na tem miejscu, gdzieśmy się zatrzymali…
— Chiny są macierzą naszej kultury. Cały Wschód szanuje je i miłuje, jak wy wasze Włochy i Grecję! — pouczał mię poeta. — To nic nie znaczy, żeśmy wydali im wojnę i walczyli z niemi niedawno! — dodał żywo, spostrzegłszy na mej twarzy powątpiewanie. — Chiny śpią, jak spała niedawno Japonja. Przez swój zastój i bezruch wstrzymują rozwój innych państw. Walka Japonji z Chinami o Koreę była walką o reformy w Korei… Młodej Japonji potrzebne są w sąsiedztwie państwa rozbudzone, postępowe… Jedynie opierający się wzajem o siebie sojusz takich państw będzie w możności oprzeć się zaborowi Zachodu… Sam Zachód, nie wojenny i kupiecki, lecz ludzki, humanitarny Zachód — może tylko zyskać na przebudzeniu się Wschodu…

Do późnej nocy gawędziliśmy o tych wzniosłych materjach. Poeta snuł przede mną marzenia „Młodej Japonji“ o Stanach Zjednoczonych Wschodu, które siłą swej powagi i potęgi urzeczywistnią sny ludzkości o wiecznym pokoju, o braterstwie ludów, o panowaniu sprawiedliwości i równości… Słowem o złotym wieku, gdy:

…dębowym liściem uwieńczeni,
Rzuciwszy miecze, siądą rozbrojeni
Rycerze nasi, słuchać o przeszłości…

— To nic, że obecnie trzeba walczyć, przelewać krew swoją i cudzą… Wojny i rewolucje są jak tajfuny, które odświeżają zastałe nad bagnami powietrze!… — mówił tak natchniony Sasaki Nobu-tsuna.

27-go listopada.

W błękitach słonecznego poranku wdali przed nami bieleje za zakrętem rzeki Chań-kou. Przy pożegnaniu pan Sasaki wręczył mi wachlarz z wierszem, pięknie wykaligrafowanym chińskiemi hieroglifami, a pan T. dołączył dosłowne jego tłumaczenie.
W tym wierszu cierpienia Polski i rycerskie tradycje Buszi-do splatały się w kunsztownych rymach…


∗             ∗

W Chań-kou spędziłem dziesięć dni i, chociaż trawiła mię febra, zwiedziłem ciekawe rzeczy w mieście i przyległych okolicach.
Samo miasto dzieli się na miasto chińskie i settlement europejski. Obie części rozdzielone są wysokim murem, a wejściowej bramy pilnuje policja angielska.
Granice settlementu właśnie niedawno wytknął rząd chiński i ziemie podzielono między kolonje europejskie. Najstarszą kolonją była kolonja rosyjska, która powstała drogą specjalnej umowy jeszcze wtedy, gdy Chiny były zamknięte naogół dla Europejczyków. Zrobiono wyjątek dla rosyjskich poddanych, skupujących tu hurtownie herbaty, aby w specjalnych opakowaniach wysyłać ją drogą lądową przez Mongolję do Kiachty i stamtąd do Moskwy. Jest to tak zwana „herbata karawanowa“, chociaż obecnie znaczna jej ilość płynie do morza po Jań-tze i dalej na statkach do Władywostoku lub wprost do portów morza Czarnego. Jednocześnie powstały w Chań-kou fabryki herbaty cegiełkowej z herbacianego pyłu i odpadków, powstających przy sortowaniu i pakowaniu herbaty kwiatowej. Handel herbatą cegiełkową ma ogromne znaczenie dla całej Syberji.
Zwiedzając fabryki w Chań-kou, byłem uderzony pierwotnem ich urządzeniem, brakiem maszyn i jakichkolwiek udogodnień technicznych, chociaż właścicielami były słynne firmy rosyjskie, rozporządzające ogromnemi środkami.
— Mój panie — odpowiedział mi na pytanie jeden z szefów takiej firmy — już oddawna robimy starania o pozwolenie wprowadzenia maszyn parowych do przyrządzania, zwijania, sortowania i prasowania herbaty, ale rząd chiński nie pozwala na to, gdyż grozi to poważnemi stratami drobnym hodowcom herbaty, spełniającym znaczną część roboty na miejscu ręcznie, środkami domowemi… W domu tam bywa rozmaicie… I brudno, i niejednakowo… Stąd mamy wielkie kłopoty przy sortowaniu herbaty… I drożej i gorzej!… Więc biją nas Anglicy, którzy na Cejlonie całą fabrykację prowadzą maszynowo… Jedynie zbioru liści dokonywują tam ręcznie… Ale cóż robić!? Może zczasem, jak przejdzie tu kolej i Chińczycy przekonają się, że więcej stracą, straciwszy rynki zbytu — uzyskamy nareszcie pozwolenie…
Najpiękniej zabudowana, najbogatsza, najczystsza i najruchliwsza jest w Chań-kou dzielnica angielska. Przylega ona do dzielnicy chińskiej. Ma piękne, szerokie ulice i śliczne domy, otoczone ogrodami. W portach na Jań-tze stoi dużo statków i dżonek, a po wybrzeżu przelewa się różnobarwny, różnojęzyczny tłum. Przeważają wszakże Chińczycy.
Dzielnica rosyjska, oprócz zabudowań fabrycznych, nie miała prawie innych domów. Rosjanie budowali mieszkania w angielskim „settlemencie“.
Ale najrozpaczliwiej wyglądała dzielnica niemiecka. Wprawdzie była najbliższą dworca budującej się kolei, ale przedstawiała zupełnie goły plac, pocięty na kwatery szerokiemi i doskonale utrzymanemi ulicami, na których poważnie przechadzali się policjanci, przybrani w przysłowiowe pikelhauby. Krajowcy z pewną trwogą omijali tę dzielnicę, a Europejczycy nie mieli tam co robić, gdyż z wyjątkiem kilku szkaradnych domów nic tam nie było. Mimo to Niemcy odgrywali już w życiu kolonji wybitną rolę, zagarnęli w swoje ręce handel wywozowy nasionami olejnemi, skórami i włóknami juty (Corchorus capsularis). Mówiono mi, że w swych wykupionych od Belgijczyków fabryczkach Niemcy materjały te fałszują, że skóry skupują w miejscowościach, zarażonych epizootją, wbrew prawu, że dopuszczają się masy nadużyć, oszustw, gwałtów… Być może, że wiele w tem prawdy… Społeczeństwa europejskie, z wyjątkiem Anglików, wysyłają do swych faktoryj handlowych zwykle najgorsze elementy, często bardzo szumowiny społeczne. Ale tem dziwniej, że na wyścigach w Chań-kou widziałem całą gromadę grubokościstych Teutonów, odgrywających pierwszorzędną rolę. Rżeli głośno ze śmiechu, jak konie, przekrzykiwali się z odległości na całe gardło, stawiali manifestacyjnie grube zakłady i pili, pili bez końca… Wszędzie huczał język niemiecki, wszystkich rozpychały niemieckie łokcie i wszędzie widać było przedewszystkiem nadęte, butne, krzyżackie oblicza. Anglicy, Rosjanie, Belgijczycy gdzieś znikli; kupki ich zbierały się i dyskretnie rozmawiały tu i owdzie na uboczu. Japończyków wcale widać nie było.
Porządku tymczasem pilnowali kolonjalni „policmeni“ angielscy, Hindusi w białych turbanach. Policja ta, doskonale wytresowana, bezwarunkowo umie sobie dawać radę z rozmaitemi ludami, bynajmniej nie tłumiąc tętna ogólnego życia.
Jedynie kolonje angielskie żyją, kwitną, rozwijają się…
Uderzył mię przykro wszakże jeden szczegół. Przy wejściu do chińskiej dzielnicy stoi ładny odwach angielskiej policji. Przed nim codzień, szczególnie rano, widziałem gromadę krajowców, zakutych w „kanie“. Dowiedziałem się, że to są przestępcy, pojmani w granicach „settlementów“ i skazani na karę przez sądy krajowe. „Kań“ jest to bezwarunkowo bardzo dowcipny przyrząd, pozbawiający winowajcę swobody ruchów bez zamknięcia go w więzieniu. Składa się z dwóch desek z dziurą pośrodku, zamykanych dokoła szyi w taki sposób, że tworzą wielki i ciężki kwadratowy kołnierz, z którego wystaje głowa skazańca. Czasami zamykają w „kaniu“ i jedną rękę. Pozatem więźniowi pozwalają siedzieć, chodzić, rozmawiać, nie oddalając się zbytnio od wyznaczonego miejsca. Litościwi przechodnie rzucają im małe datki w pieniądzach albo w naturze; krewni przynoszą strawę i pociechę. Ma ta kara jednak cechy tortury, gdyż ciężki kołnierz boleśnie ugniata ramiona i kaleczy skórę na szyi. Jest o wiele uciążliwszą od słynnego w wojskach europejskich wartowania z tornistrem naładowanym kamieniami. Ma prócz tego charakter publicznego pręgierza, czyni postać skazanego śmieszną przez unieruchomienie głowy na ogromnym półmisku z desek i w ten sposób w dwójnasób pognębia go, osłabiając współczucie dla niego. Zapewne, że Anglicy nie są w możności i nawet może nie powinni poprawiać lub zmieniać dowolnie kodeksu chińskiego, lecz obecność gromady jawnie torturowanych ludzi przed kordegardą angielską za każdym razem mocno mi psuła moją cześć dla Albjonu.
Chińska dzielnica w Chań-kou niczem nie różni się od innych miast Niebieskiego Państwa. Wąskie ulice, zatłoczone przechodniami, ocienione wystającemi okapami ciężkich dachów oraz handlowemi znakami. Prócz tego w dni słoneczne nad niektóremi ulicami w całej ich długości i szerokości zaciągają wysoko na poziomie dachów żółtą albo błękitną nankinową markizę, co oryginalnie zabarwia całe wnętrze ulicy.
Zwiedziłem wspaniałą świątynię Szań-sichuj-guań, która zarazem jest klubem kupców Szańsińskiej prowincji.
Cała błyszczy od złota i złotej i ponsowej laki, ale ma i piękne rzeźby z czarnego hebanu oraz z kości słoniowej i piękne malowidła. Grywają tu teatr i wszystko jest ku temu przystosowane; wnętrze świątyni okala galerja dla widzów.
Zwiedziłem dom chińskiego miljonera, z książęcym urządzony przepychem. Schody lakowe, rzeźby, parawany i portjery cudnie haftowane, dużo kwiatów w przepięknych wazonach.
Ale nadewszystko pięknym wydał mi się w tym domu wysoki salon środkowy, nakryty szklannym dachem, a przebijający wszystkie piętra, coś w rodzaju oszklonego wewnętrznego, ciepłego i ozdobnego podwórza. Wokoło ścian idą połączone schodami galerje, opatrzone balustradami z rzeźbionego drzewa. Na galerje wychodzą drzwi z rozmaitych pokojów. Pośrodku salonu w bronzowej kadzielnicy tliły się wonności i miły ich zapach przenikał do wszystkich zakątków pałacu.
Ale bardziej nęciły mnie inne osobliwości miasta, mieszczące się na wybrzeżach rzeki Chań, — wąskie uliczki, niesłychanie brudne, zaludnione przez biedotę, ale malownicze i ciekawe.
Tam życie całe upływa mieszkańcom pod otwartem niebem, w domach pozbawionych prawie ścian… Pracują, kłócą się, kochają na oczach sąsiadów pod pilną strażą obyczajów… Tam lubiłem chodzić, by znienacka chwytać na gorąco obrazy życia… Wycieczki takie udają się jedynie bez przewodnika, kiedy błądzi się bez celu za wskazówkami wzroku i instynktu zbieracza wrażeń…
O mało wszakże drogo nie przypłaciłem ciekawości.
Na jednej z ulic tłum zwrócił na mnie uwagę, obiegł mnie, ścisnął i zaczął sobie ze mnie żartować, nawet szturchać. Wiedziałem, jak niebezpieczną rzeczą są takie igraszki, i wszedłem do sklepu. Lecz tłum podążył za mną, zapchał wyjście i napierał coraz silniej na wystawę sklepową. Wystraszony kupiec prosił mnie, abym sobie poszedł. Przypomniałem sobie przestrogi znajomych i postanowiłem przeczekać wzburzenie tłumu w sklepie wbrew woli właściciela. Wywiązał się „konflikt“ między mną i kupcem, który widocznie bardzo zabawił zebrany tłum. Słyszałem wciąż uwagi i śmiechy… śmiech motłochu w takich razach o małe źdźbło graniczy od… ciosu!
Wybawił mnie jakiś młody Chińczyk, który przepchnął się do mnie przez ciżbę, rozpytał coś niecoś w „pigginie“ i następnie zagadał do rodaków. Przestali nacierać i rozeszli się zwolna, a obrońca mój wprowadził mnie natychmiast do bocznej ulicy i wskazał drogę do settlementu. Moi opiekunowie europejscy bardzo zaniepokoili się całą tą sprawą i wymogli na mnie obietnicę, że nie będę sam wychodził poza granicę settlementu.
— Czerń południowa nie żartuje. Gwałty nad Europejczykami ma w tradycjach. Nadomiar jest tutaj dużo nałogowych palaczów opjum, gotowych na wszystko!
Wzamian obiecano mi zorganizować wycieczkę do Chańjanu oraz wyrobić u generał–gubernatora pozwolenie na zwiedzenie słynnej fabryki broni i arsenału, jedynych tego rodzaju zakładów w Chinach.
Wycieczka była liczna i ożywiona, gdyż przyłączyło się do niej całe towarzystwo kupieckie i konsul rosyjski. Odbyliśmy ją na specjalnie w tym celu wynajętym parowcu. Czas jakiś płynęliśmy po Jań-tze, podziwiając wieżyce i pałace Wuczań-fu, rezydencji generał-gubernatora, inaczej wicekróla, liljowo rysujące się na odległym, przeciwległym brzegu. Następnie skręciliśmy w ujście rzeki Chań, literalnie zatkanej statkami. Między pokładami ich zostawał jedynie wąziuchny kanał wolnej wody. Po drodze wszakże wskazano mi kanał Jo-dziń, po którym korowód dżonek posuwał się w jeszcze ściślejszym szeregu. Myślę, że przy pewnej zręczności możnaby po nich jak po moście przejść z brzegu na brzeg suchą nogą. Cały las masztów uchodził wdal, sunąc wolniuchno. W ten sposób przechodzi tędy prawie co dnia 1.000 dżonek. Po drodze do fabryki broni zwiedziliśmy klasztor buddyjski bardzo bogaty i oryginalnie zbudowany, gdzie na naszą cześć urządzono pochód mnichów i tańce religijne. Stamtąd pod ochroną oddziału wojska i policjantów, torujących nam drogę przez wielotysięczny tłum zebranych widzów, przedarliśmy się nareszcie na krańce miasta.
Już zdala dostrzegłem wielki piec europejskiej konstrukcji, dymiący za szarym chińskim murem, przy którego bramie stała straż. Po odbytych formalnościach wpuszczono nas na obszerny dziedziniec, pełny pary i woni tylko co wypuszczonego z pieca surowca. Na dziedzińcu stały rzędy wagonów, naładowane rudą żelazną, dobywaną w pobliskiej kopalni Ta-jek. Ruda ma być wybornego gatunku.
— Węgiel też mają niezgorszy i niedaleko… Dużo wody wpobliżu… Warunki świetne… — objaśniał inżynier Belgijczyk, dodany nam za przewodnika.
Z huty przeszliśmy do odlewni i walcowni — obszernej szopy, obstawionej piecami, młotami parowemi i maszynami. W jednym jej końcu ogromna besmerowska grusza, pełna wrzącego żelaza, rzucała snopy olśniewającego światła na szklanny strop wgórze, na dziwaczne żelazne wiązania, koła zębate, łańcuchy i transmisje, oraz na mrowisko półnagich, żółtolicych ludzi z warkoczami skręconemi na tyłach głów, uwijających się wdole około pryskających iskrami bloków, rozpłaszczanych przez młoty potworne, koło olbrzymich czerwonych sztab, wyciąganych maszynami na długie szyny, na okrągłe i kwadratowe pręty, wreszcie na motki cienkiego drutu… Wyrabiano tu stal i żelazo wszelkiego gatunku. Belgijscy inżynierowie, kierownicy zakładu, wyrażali się dość pochlebnie o zdolnościach chińskiego robotnika.
— Ale… niewytrwały i słaby… Musieliśmy skrócić zmiany i zwiększyć obsługę. Trzech Chińczyków z trudnością wykonywa pracę jednego belgijskiego robotnika. A liczebność, panowie pojmują, odbija się na zręczności; jeden drugiemu przeszkadza, zawadza, szczególniej, że wszystkie nasze maszyny przystosowane są do sprawności pracownika europejskiego… Mimo to idzie dobrze: Chińczycy łatwo orjentują się i przystosowują… Mamy z nich już dobrych majstrów i maszynistów — mówił dyrektor tego wydziału.
Stamtąd udaliśmy się do odlewni armat, a następnie do arsenału. Przy tokarniach, heblarniach, gwinciarniach, wiertnicach i sztancowniach wszędzie widziałem — Chińczyków. Oni również pracowali w giserni i modelarni. Następnie pokazywano nam działa i karabiny najnowszych systemów, wyrobione całkowicie w tym zakładzie…
— Zatrudniamy około pięciu tysięcy ludzi, pracujemy dzień i noc, a jednak wyrobów naszych nie wystarcza na pokrycie połowy potrzeb państwowych… Bruździ nam bardzo budująca się obecnie z Chań-kou do Pekinu kolej… Szyny, zwrotnice, konstrukcje żelazne mostów, wszystko mamy dostarczyć… Opinja publiczna żąda, aby nie dawano zamówień fabrykom zagranicznym, lecz budowano swojskie fabryki, tymczasem rząd nie ma na to pieniędzy… — objaśniał dyrektor.
Prócz dyrektora towarzyszyło nam przy zwiedzaniu paru mandarynów wyższej rangi i jakiś generał.
Po obfitem, zbytkownie zastawionem śniadaniu, gdyż uważano nas za gości wicekróla, zechciał ten wojskowy przedstawić nam swe wojsko, już wykształcone po europejsku. Na obszernym dziedzińcu pobliskich koszar odbył się przegląd kilku rot, uzbrojonych we współczesne karabiny i ładownice. Maszerowali, zwijali i rozwijali szeregi, padali na ziemię, rozpierzchali się i zbiegali, stosownie do sygnałów trąbki i komendy. Nabijali broń i składali się do strzałów, wszystko dość poprawnie. Szczególnie ładnie wyglądały barwne chorągwie oddziałów z wyszytemi na nich smokami.
Przegląd zakończył się gimnastyką wojskową, która przewyższyła wszelkie oczekiwania. Żołnierze chodzili na rękach, wdrapywali się na maszty, robili młynki na drążkach i barach, wreszcie fikali w powietrzu koziołki ze zręcznością cyrkowców…
Nie wiem, jaką to mogło mieć wartość strategiczną, ale zauważyłem, że nasze zdumienie zrobiło wielką przyjemność generałowi…
Do Wu-czań-fu nie udało mi się dostać. Nadeszły niepomyślne wieści. Musiałem wracać.
Wojna wschodnia od samej Japonji biegła za mną w tropy… Wybuchła w kilka dni po moim przybyciu do Warszawy…
Z niezmiernem zajęciem śledziłem jej przebieg, choć ani chwili nie wątpiłem o rezultacie.
Obudzi się Wschód… — wspominałem proroctwo poety.
Obudziła się Japonja. Korea została wstrząśnięta w sennym letargu wiekowym utratą niepodległości. Pewny jestem, że ją odzyszcze, odrodzona i uszlachetniona. Obecnie budzą się Chiny.
Marzenia Sasaki Nobu-tsuna ziszczają się. Czy ziszczą się do końca?
O losach jego dobiegła mię głucha wieść, że brał udział w walkach i że pono zginął na branderze, zatopionym przy wejściu do Portu Artura.
Został po nim w Europie jeno zapisany wachlarz, gdzie w kunsztownym wierszu cierpienia Polski kojarzą się z rycerskim nakazem Bu-szi-do…




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.