Jak liść jesienny...
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jak liść jesienny... |
Pochodzenie | Z fali na falę |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jako delegat Akademji Nauk, Michał Różycki miał prawo do bezpłatnego przejazdu na parowcach Floty Ochotniczej i nawet… pierwszą klasą. Czarny kadłub jednego ze statków Floty kołysał się właśnie w porcie opodal od brzegu, poza tłumem różnobarwnych i różnokształtnych okrętów Wschodu i Zachodu.
Oparty o kamienną balustradę bulwaru, Różycki stał pochylony naprzód i patrzał w tę stronę. Był to człowiek nie pierwszej już młodości, brzydki, niepozorny, z nosem, jak ogórek, z konopnym, kozim zarostem dokoła ust szerokich, śmiesznych, jak dziób wrony. Wielka głowa w wytartym, korkowym hełmie niewiele wystawała ponad balustradę; czarny surdut fatalnie marszczył się na wątłej, jakby skulonej figurce, a krzywiznę małych nóżek źle maskowały szerokie spodnie nieokreślonego koloru, zdradzające mnogie przygody i czujną troskę właściciela o ich… całość.
Jedyną ozdobą tej więcej niż skromnej postaci, tego oblicza o cerze jednostajnej i zatartych rysach — były oczy turkusowe, przepięknej, dziecięcej barwy, nieskończenie dobre i marzące. Jedynym znakiem, zdradzającym coś w rodzaju nieśmiałych artystycznych skłonności była suta kokarda szafirowego w białe groszki krawata, podwiązana z fantazją pod szerokim, wywiniętym kołnierzem białej miękkiej koszuli.
Z kanciatej, ogorzałej twarzy Różyckiego biła w tej chwili cicha radość wypoczywającego pracownika, żakowska nieledwie beztroska i rozleniwienie… Podróż swoją zakończył, zobowiązania spełnił, większość kolekcyj odesłał… Resztę wiózł ze sobą — prawie nic — kilka niedużych pak… Słowem był wolny, miał kilka tygodni „własnych“, niezależnych od marszruty i bagażu, które mógł użyć, jak chciał, według swego widzimisię i upodobania.
Miał do wyboru drogę lądową lub morską i rozumie się, że wybrał morską, gdyż żywił w głębi duszy ostrożną nadzieję, iż uda mu się tym razem zawadzić o Indje, ów cud ziemi, ów sen wieków, o którym nie przestawał marzyć od dzieciństwa, ku któremu nie przestawał dążyć przez całe swoje włóczęgowskie życie, pełne przygód i mozołu…
Dziś ziszczenie marzeń było bliskiem, miał nareszcie „okazję“ i trochę zaoszczędzonych pieniędzy.
Już mu wstawały w oczach niebotyczne, wielopiętrowe lasy, gdzie na ciemnych kolumnadach palm wieszają się arkady pnączy, gdzie w niedościgłej wysokości polatują z dzikim wrzaskiem roje papug barwnych, jak wschodnie mozajki, gdzie żyją napowietrzne plemiona wędrownych małp, nigdy nie tykających swoją stopą ziemi, gdzie drzemią ukryte w gęstwi cyklopiczne świątynie, spowite rzeźbioną plątaniną skłębionych roślin, płazów, ptaków i zwierząt na wzór tamtejszych puszcz… Gdzie króluje posępny Sziwa; gdzie wspaniałomyślny, szczodry, rycerski Wisznu sieje wokół radość walki i życia, gdzie światowładny Brahma przedzierzgnął się po tysiącoleciach rozmyślań w cichego, skupionego Buddę… Tam w małych chatach, podobnych do gniazd ptasich, mieszka lud ciemny w jaskrawych strojach, który pierwszy dźwignął na barkach swych bóle ludzkiej świadomości… Tam obok siebie rodzą się i targają duszami śmiertelników asceza, sięgająca cudu i dochodzące do obłędu rozpasanie rozkoszy, nocują w tych samych krużgankach błogosławieni „joggowie“ i płomienne, wdzięczne bajadery…
Różycki ścigał to wszystko okiem wyobraźni i jak zwykle był daleko od otoczenia. Jego oczy ślizgały się w zamyśleniu po brudno-zielonych falach portu, zmąconych ruchem statków, łuszczących się niespokojnie i ćmionych co chwila brudnemi obłokami porzuconych przez parowce dymów… Pstre chmary płaskich łodzi rozmaitego kształtu i wielkości, niby stada kaczek na żerowisku, pluskały się i kręciły frasobliwie na ostojach, dokoła ciemnych, wyniosłych okrętów, między rzędami czerwonych beczy kotwicznych, jarzących się w słońcu, jak rzucone na lazur krwawe tulipany. Małe holowce, pękate i ruchliwe, jak bąki, sycząc, gwiżdżąc, parując, błyskając mosiądzem swych maszyn, wlokły za sobą na długich cumach niemrawe, ciężarne barki, podobne do cielsk pojmanych morsów albo wielorybów…
Wzrok Różyckiego mijał to wszystko obojętnie, jak dokuczliwe, dobrze znane widowisko i zatrzymywał się dłużej jedynie na ciężkim, posępnym kadłubie czarnego „Ochotnika“, odrzynającym się twardo i odstręczająco na perłowym błękicie już otwartego pomorza. Obok, jakby dla kontrastu, bielała śmigła, lotna, wydłużona, jasna, jak chmurka wiosenna, obła, jak sopel lodu — sylwetka francuskiego parowca „Armanda“, jednego z lepszych szybkobiegaczy Towarzystwa „Mercure de France“.
Statek szykował się właśnie do drogi.
Szczelnie zbity rój kolorowych łodzi i smolnych sampanów oblegał go, tulił się natarczywie do jego smukłych, podebranych boków… Na łodziach — stosy pak, zwoje lin, piramidy baryłek, góry czarnego węgla. Na niskich galarach płyną ku parowcowi całe ogrody zielonych warzyw, kupy malachitowych arbuzów i melonów brudno-żółtych — jak trawiony mosiądz… Gdzie indziej złociły się pagórki słonecznych pomidorów lub siność wątrobianych „bakłażanów“ kłóciła się z błękitem wody… Obok lśniły pomarańcze, cytryny, rude tykwy… Różowa łuna biła od zasp jabłkowych; blado opalizowały winogrona zielonawe lub ciemne, jak śliwy węgierskie. Rzędy rdzawych bananów szczerzyły nad burtami swe krzywe, aksamitne kły…
Szmaragdowa fala morza biegła za łodziami, tańczyła dokoła nich, łamiąc i motając na swych rozedrganych przegubach barwne plamy ich odbicia.
A zgóry, z wysokiej burty „Armanda“ szara winda parowa, niby żerujący na błotnisku żóraw, co chwila zapuszczała swój dziób w tę chybotliwą, dropiatą zgraję i wyławiała zeń to beczkę, to wiązankę pudeł, to grono koszów, to niezgrabny, obwisły wańtuch żaglowy. Na pokładzie statku, na piętrach jego pomostów, na blankach boków, na dziobie i rufie, na zwodzonych schodach, nawet na rejach masztów mrowili się ludzie, podobni zdala do małych owadów.
Ponad tem, na zrębie najwyższego pomostu na windugach bielały smukłe brzuchy łodzi ratunkowych, a jeszcze wyżej naukos ku niebu strzelały dwa grube, białośnieżne kominy, niby dwa końce skrzydeł posmycznego w biegu łabędzia. Z jednego z nich sączyła się ledwie dostrzegalna smużka sinawego dymu…
— Na pewno jutro odchodzi! — pomyślał Różycki i znowu przeniósł oczy na samotny, nieruchomy i bezludny kadłub „Ochotnika“.
Po raz może dziesiąty dokonał skrupulatnego przeglądu swoich kapitałów, westchnął i powiedział sobie:
— Nic z tego! Cóż robić!… Trzeba będzie pójść do biura Floty Ochotniczej i dowiedzieć się, kiedy to jej statek raczy łaskawie wyruszyć!…
We wspomnieniach przesunął mu się szereg dni na statku brudnym, zakurzonym, w towarzystwie ludzi dobrze mu znanych, sennych, znudzonych, nieciekawych; przypomniały biurokratyczne table d′hôte′y pod przewodnictwem nadętego kapitana; wieczne rozmowy o odznaczeniach, awansach, pensjach, dodatkach… Otrząsł się, jak od bryzgnięcia jesiennej szarugi, skrzywił się, ale mimo to oderwał się od balustrady portu i zmieszał się z kołującym na ulicy tłumem.
Ruch i gwar ciżby porwał go natychmiast, zalał, oszołomił, jak nurt bełchu morskiego.
Dudniły wokoło płyty granitowe pod uderzeniami kopyt, huczał bruk, stukotały koła pojazdów, tupotały tysiące obutych i bosych nóg.
Wozy ciężko ładowne jęczały, jak żywe, jak żywa drżała w głębokich łożyskach ziemia, bolesnem i cierpliwem drżeniem; na towarowych baryczach ochały głuchym basem składy, przyjmując zrzucane do nich skrzynie i brzemięgi… A poprzez wszystko przebijało się na gęstych ładowniach nieustanne przenikliwe ćwierkanie łańcuchów, ślizgających się po blokach potężnych wind. Coraz to ciął powietrze, niby nagłe smagnięcie batem, ryk syreny parowcowej lub ostre gwizdnięcie sygnałówki.
Rzeka ciał, ledwie przyodzianych w zbrukane, czarno-niebieskie szmaty, przewalała się u balustrady portu, kłębiła i rozłamywała się na przystaniach na setki strumieni, aby spłynąć po długich, bujających się kładkach na statki z kuframi, worami, pudłami, pakłakami. Inne potoki człowieczego mrowia, również objuczone, sunęły zpowrotem z okrętów na ziemię i ginęły wraz ze swemi noszami w szeroko otwartych gardzielach składów.
Ludzie jęczeli, dyszeli, chargotali, klęli… Wyglądali, jak potwory bezgłowe, gdyż lica niknęły im w cieniu niesionych ciężarów. Widać jedynie było żylaste ramiona, pięści, paluchy, pazury, zdyszane piersi, wyprężone lędźwie i bary — oliwkowe, czarno-aksamitne, bronzowe, to obnażające się, to pogrążające miarowo w morzu łachmanów, niby błyski światła żywego na mętnym, burzliwym potoku. Pachniało smołą, morszczyzną, naftą i tranem, potem, złem pożywieniem i… nędzą.
Czasem przesuwał się wśród pracujących krajowców Europejczyk w flanelowym kostjumie, biały, jak kłak piany, spokojny, jak kra lodu. Czasem z rozpękłych odmętów ludzkich wynurzała się poważna, szafirowo-jedwabna postać chińskiego kupca, albo, rozmawiając, przechodzili dżentelmeni w czarnych surdutach i cylindrach z tekami pod pachą i cygarami w zębach.
Opodal w gajach palm, platanów i magnolij wznosiły się ciężkie, ciemne fasady pałaców, spowite w bluszcz, w pnącze różane, w girlandy kwiecia. Przed niemi z rzeźbionych cystern z miłym szmerem biły wgórę chłodne fontanny.
Rozłożyste krzesła, fotele i szezlongi, stojące w głębokich podcieniach, nęciły do spoczynku. Dalej lśniły się dyskretnie w bladym zmroku rączki i okucia masywnych podwoi. Wielkie kwadraty lustrzanych okien patrzały zgóry tajemniczo zimnemi szybami na robotnicze mrowisko, na ruchliwy port, na zwarty szlak szkut, dżonek, ładug, tkwiący u brzegu; na korowody srebrnych obłoków, wśród których szło, lejąc powódź pieszczotliwego światła, łagodne słońce jesienne.
Pod niemi połyskiwał lazur bezkreślny otwartego morza, a na nim bielały tu i owdzie żagle rybackie, zjawiały się lub nikły widmowo, zwracając to bokiem, to licem do lądu.
Różycki poszedł leniwo wzdłuż ulicy, mimo skweru z klombami kwitnących chryzantem, gdzie na ławkach siedziały chińskie niańki w szerokich, szafirowych szarawarach z nóżkami małemi, jak kozie kopytka, gawędząc i spluwając przez czernione zęby. Tłuste, europejskie „babies“ bawiły się obok na ciepłym żwirze.
Różycki zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic i czekał, aż wspaniały policman — angielski pilon ładu i porządku — rosły pars w ciemnym turbanie, wstrzymał ruchem swej pałeczki podwójny potok ludzi i wozów, toczący się środkiem ulicy, i przepuścił idących wpoprzek przechodniów oraz czekające pojazdy.
W biurze Floty próbowano wmówić w Różyckiego, że żadnego statku niema.
Dopiero stanowcze twierdzenie podróżnika, że widział przed chwilą parowiec na własne oczy, zastanowiło urzędników i jeden z nich przypomniał sobie, że istotnie „coś przyszło“…
— Niech pan jutro się dowie!…
— A czy panowie choć w przybliżeniu nie mogą określić, kiedy i dokąd odejdzie?
— Nie, nic nie możemy określić! To zależy od rozkazów, jakie nadejdą. Może wyruszyć jutro, a może i za… miesiąc!… Kto to może przewidzieć!?
— Za miesiąc!? Ależ jutro odchodzi „Armand“, muszę więc wiedzieć…
Wzruszenie ramion i zagadkowe, zimne, jak szturchnięcie pięścią, spojrzenie. Różycki znał dobrze to spojrzenie, wiedział, że po nim łatwo następuje brutalna, grubjańska, bezmyślna awantura.
Wyszedł wściekły i, aby ulżyć sobie, trzasnął mocno drzwiami.
Od tego nic się wszakże nie zmieniło. Tu, w Szań-chaju nie miał co robić. Zwiedził wszystko, co zwiedza każdy szanujący się podróżnik: świątynie, muzea, pagodę Luń-Fo, chińską dzielnicę we dnie i w nocy; widział zbliska chińskie wesele, chiński pogrzeb, chińskie restauracje, palarnie opjum, słyszał chińskie śpiewaczki, był w teatrze na jakimś dramato-balecie, obejrzał „Miasto Nocnych Rozkoszy“ i pływające „Ogrody Słonecznego Blasku“ i zawieszone w klatkach na murach więzień głowy bokserów. Miał dość tego wszystkiego i uważał, że, siedząc tu dłużej, traciłby czas i pieniądze.
Coraz ponętniej wypływała przed nim wesoła, lotna sylwetka francuskiego parowca. Wmawiał w siebie, że czas, to nawet więcej niż pieniądze, bo samo życie… i znowu obliczał skrupulatnie swoje kapitały.
— Nic nie przybyło — rozmyślał ze szczyptą humoru — ale… Gdyby tak trzecią klasą?… Przecie japońska trzecia klasa wcale przyzwoita!…
Przypuszczam, że u bogatych Francuzów jest lepsza, ba, pewny jestem, że tak jest, że i tam coś kapnie z widzianych dokoła „Armanda“ rozkoszy… Doprawdy, złoty interes!… Trzecia klasa na orjentalnym parowcu!… Jakaś wyższa egzotyka… Doprawdy… Jadę! Co tu się długo namyślać!? Niema co!… Biegnę zaraz do banku, aby podjąć natychmiast resztki mej niedawnej świetności!…
Rychło znalazł się przed wspaniałym pałacem ze złotym napisem na froncie, wstąpił po szerokich schodach na górę i stanął, nie bez tajnej trwogi, przed sędziami swej wartości zamiennej.
Nieustraszony wobec nieznanych puszcz, okrutnych drapieżców, dzikich ludów, czuł zabobonny nieledwie lęk i wstyd w tych pałacach, gdzie panował według niego grzech i przemoc. Podejrzliwe badania jego osoby, niezrozumiałe pomruki urzędników, wypisujących cyrografy na stronicach olbrzymich ksiąg, do reszty wytrąciły go z równowagi. Nadomiar okazało się, jak zawsze w takich wypadkach, że dokumenta…
nie w zupełnym porządku…
— Więc co?… Więc doprawdy nie dostanę zaraz pieniędzy?… „Armand“ jutro odchodzi!
— Czy może pan przedstawić kogo, ktoby znał pana osobiście? — zapytał głos surowy z za kratek.
— Znał osobiście? — powtórzył Różycki. — Chyba nie!… Skąd mogą mnie tu znać!?…
Rozejrzał się beznadziejnie po sali wielkiej jak świątynia, pełnej modlitewnie szepczących, anglizowanych panów i otyłych lichwiarzy chińskich… Szukał przyjaznego, choćby współczującego spojrzenia. Ale wzywał nadaremno… Wzrok zrozpaczony trafiał wszędzie na twarze obojętne, na spojrzenia szpiegowskie, w najlepszym razie na… grube, białe filary z polerowanego kamienia, tonące kapitelami w egipskim mroku wysokiego stropu.
Ale wszystko ma swe granice; cierpliwość i nieśmiałość Różyckiego wyczerpały się również; fala krwi zalała mu zwolna cienką szyję, kanciatą twarz, zaróżowiła odstające uszy, zwiastując zbliżającą się burzę.
— Nie, nie znam nikogo, ale o pieniądze zaraz proszę! — wybuchnął głośno z determinacją.
— W takim razie… podpis konsula!
Ależ konsulat już zamknięty, a „Armand“ odchodzi jutro… jutro rano!… Wiem już, co to znaczy… „podpis konsula“!… Niech mi panowie nie robią tu niepotrzebnych trudności… Upewniam panów, że ja jestem ja… Muszę dziś wieczorem kupić bilet i zdać bagaż!… Proszę mi zaraz oddać moje pieniądze!
Uśmiech uprzejmy, ale stanowczy oraz bezwarunkowo fałszywy, wzruszenie ramion na jotę ledwie grzeczniejsze, niż w biurze Floty Ochotniczej…
Różycki czuje, że krew mu zpowrotem zbiega do serca, podejrzewa, że palnie za chwilę jakieś niepoprawne głupstwo, więc pozornie, nie patrząc na nikogo, cofa się ku drzwiom…
Na nieszczęście nie mógł sobie ulżyć nawet trzaśnięciem, gdyż śliczne, dębowe podwoje, rzeźbione w cudne liście, kwiaty i małpy, zawieszone na niezrównanej roboty miedzianych okuciach, były niezmiernie ciężkie i obracały się powoli.
Nęcące widziadło białego, posuwistego „Armanda“ bladło, nikło — zastąpiła go żałobna, pustelnicza sylwetka „ochotniczego“ parowca…
Zato na dole książęcych schodów, nie gorszych niż Wielkie Schody w pałacu Dożów, cnota jego została nagrodzona, gdyż spotkał się tam oko w oko z hrabią Fiorettim, znajomym tabled’hôte’owym z Japonji.
— Co za szczęście? Może pan tu zna kogo?
— Owszem, znam dyrektora!
— Mała rzecz! W takim razie wracamy… Musi mię pan dyrektorowi przedstawić!
Różycki pośpiesznie opowiada całą sprawę; Fioretti, z właściwą mu uprzejmością, zgadza się ją załatwić.
Dyrektor gorąco ściska rękę nowego znajomego.
— Tak, istotnie!… Małe nieporozumienie… Ale to we własnym interesie panów!… — zwraca się z czarującym uśmiechem do Różyckiego.
— Bardzo dziękuję!… We własnym interesie… spóźniłbym się na „Armanda“!… — mruczy Różycki.
— Niedawno mieliśmy wypadek, że podjął u nas sumę zupełnie kto inny… Tu, panie, Wschód…
Zerka od niechcenia na wyszarzane ubranie podróżnika.
— Pusto robi się u was w Szań-chaju! — próbuje przerwać Fioretti fachowe wynurzenia bankiera, ale ten ciągnie dalej z wielkim zapałem:
— Zgłosił się jegomość bardzo przyzwoity, mówiący doskonale po francusku… Pokazuje mi weksel: żyra, podpis, wszystko jak się należy…
Tymczasem w głębi „świątyni“, na ołtarzach stolików i biurek urzędnicy odprawiają misterje z książeczką czekową Różyckiego.
Nareszcie kasjer główny rozkazuje mincarzom chińskim wypłacić szczęśliwcowi należną sumę. Rozradowany, jakby dostał ją w podarunku, biegnie Różycki we wskazaną stronę. Tam, za tęgą ladą dębową siedzi aż trzech Chińczyków. Każdy w szarej kurmie jedwabnej, z szerokiemi i długiemi rękawami, w czarnej mycce na głowie z guziczkiem na czubku. Gruby, siedzący pośrodku, nie zwraca na nic uwagi i trzyma płaski nos i sowie na nim okulary utkwione w olbrzymiej księdze; wodzi po niej brudnym palcem, mruczy, cmoka, a drugą ręką wprawnie stuka gałeczkami misternie rzeźbionej deski rachunkowej. Z prawej jego strony stoi smukły, jak dziewica, wytworny, jak paź średniowieczny, licznik-odbiorca. Z nieopisaną zręcznością chwyta pieniądze boticellowskiemi palcami, waży chwilkę w powietrzu, potem z brzękiem rzuca na nefrytową podstawkę… Ruchy ma lekkie, wniebowzięte, wyraz twarzy skupiony. Złote i srebrne krążki padają z miarowym, dzwonecznym rozjękiem, szerząc boski dreszcz w majestatycznej, modlitewnej ciszy budynku.
Przez ten nieomylny cedzik przechodzi codzień cały dopływ bankowej monety…
Po lewej stronie grubego dostojnika równie piękny i wysmukły młodzieniec — płatnik wydaje polecone sumy, podsuwa je cicho, kusząco, ostrożnie, z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem w spojrzeniu.
Bies skusił Różyckiego, że zmącił „nabożeństwo“, że zrobił rzecz brzydką, rzecz grubjańską, która zapewne długo przetrwa w ustnych podaniach instytucji. Przeczytał głośno napis na podsuniętych mu rulonach, rozwinął je i zaczął z brzękiem, jak sam bankowy licznik, rzucać na twardą ladę swoje „funty“. Ironja znikła z wąskich warg i jeszcze węższych oczu chińskiego anioła — popatrzał zdumiony, szeroko otwarłszy mięsiste powieki… Jego zwierzchnik nagle podniósł nos i skierował na śmiałka sowie okulary. W głębinach biurowych ucichły szelesty papierów; nawet dyrektor przerwał na chwilę rozmowę z hrabią Fiorettim.
Skandal, niesłychany skandal i to wobec miljonów!…
Różycki brnął rozpaczliwie do końca.
— Cha, trudno: jak Wschód to Wschód! — rzekł z robionym uśmiechem, podchodząc do hrabiego.
Fioretti był stanowczo zawstydzony postępowaniem swego protegowanego.
Wyszli mimo to razem, gdyż miał go za uczonego dziwaka.
— Już mi raz w Seulu wsunięto ze słodkim uśmiechem zamiast drobnej monety na drogę worek pobielanych blaszek… Ile miałem z tego powodu przykrości, nie uwierzy pan! W Tientsinie znowu, w czasie zajmującej rozmowy, dostałem rulon haniebnie oberżniętych laniów… W Hakodate agent tego samego banku, gdym zażądał wypłaty w rublach, potrącił mi podwójne ażjo, tak że rubel, zawierzony temu bankowi w Petersburgu, po sześciu miesiącach pobytu w jego kasie zamienił się w ośmdziesiąt kop… — skarżył się Różycki.
— Gdzie pan teraz był? Co pan w tym czasie porabiał? — przerwał dyplomatycznie Fioretti.
— Byłem w środkowych Chinach, na Jań-tze… Zwiedzałem wsie chińskie… Chiński wieśniak, to doprawdy całkiem nowy, nieznany Europie osobnik: filozof, obywatel, artysta, a jednocześnie wyrachowany, przezorny gospodarz.
— A wieśniaczki?
— Nie wiem. Widziałem je tylko zdaleka.
— Wie pan, przekonałem się, że niema jak Japonki! Zwiedziłem pół świata, poznałem setki kobiet rozmaitej barwy i kształtu… Ocenę ich urody uczyniłem nieledwie swoim celem i powołaniem… Otóż Japonki przewyższają wszystko, co wydał świat w tym rodzaju. Na tych wyspach ciepłych, wilgotnych, ogrzewanych, niby olbrzymia oranżerja, od spodu wewnętrznym ogniem wulkanów, wśród kwiatów i cudownej zieleni urodziły się istoty przedziwne, świeże i wonne, delikatne i czułe, jakby utkane z płateczków tamtejszych złocieni lub peonij, hodowanych w cieniu namiotów. Tęsknię do nich i ze smutkiem myślę, że ich już nie ujrzę…
— Dlaczego?
— Muszę wracać!
Zarumienił się zlekka, wyprostował i zadumanym wzrokiem filozofa pogonił w błękitną dal morza.
Różycki pożegnał go, gdyż musiał śpieszyć do hotelu, aby spakować rzeczy i odesłać je do kantoru „Mercure de France“.
Najmniej kłopotu miał z pakami kolekcyj, zostawionemi w składzie Towarzystwa „The Osaka Shosen Kaisha“, które przywiozło je z Chań-kou.
Zarządzający biurem, ubrany w wytworne szare „kimono“, powitał go, przysiadając i wciągając głęboko w siebie powietrze, wysłuchał poleceń i zapewnił, że rzeczy natychmiast wyśle do wskazanego miejsca.
— Tylko… musi tam pan być osobiście, gdyż… my nie bierzemy na siebie odpowiedzialności… za ciąg dalszy!… — ostrzegał znacząco.
— To się rozumie! Znam przecież trochę i Europę!
Po drodze wpadł Różycki raz jeszcze do innego biura „Konan Kisen Kaisha“, aby uścisnąć rękę zacnego pana K. Kobale, który tyle rzeczy mu ułatwił i tak serdecznie opiekował się nim w podróży po rozlewnej Jań-tze.
— Kiedyż zobaczymy się znowu?
— Nie wiem. Pewnie nigdy!
— Nie chcę słyszeć o tem! Czyżby mój kraj nie podobał się panu? — pytał z odrobiną kokieterji Japończyk.
— Ależ nie, lecz… przyszłość nasza nie od nas zależy!
— Życzę rychłego wyzwolenia pańskiej ojczyźnie!
— Dziękuję!
Różycki czuł się szczerze wzruszonym. Cudowna kraina kwiatów, rycerzy i kobiet wyłoniła się na chwilę przed nim z lazurowych głębin oceanu. Żegnał się z nią w myślach na długo, może na zawsze.
Hotelarz, żyd, gwałtem udający Niemca, widząc, że klient jego śpieszy się bardzo, potrzebował zrobić w rachunku dużo dotkliwych omyłek. Na szczęście nauczony doświadczeniem Różycki zapisywał wszystko skrupulatnie, sprostował więc bezzwłocznie omyłki i zwrócił rachunek.
Hotelarz łypnął oczami i znikł… Niema go długo. Daremnie Różycki dzwoni, chodzi niecierpliwie i pociera zaróżowione uszy… Zbiega wreszcie na dół do kantoru.
— Rachunek, albo idę zaraz na policję!
To skutkuje, pojawia się poprawiony rachunek. Hotelarz kłania się nisko, grzeczny i zadowolony… W łamanym rosyjskim języku przyznaje się, że jest… z Kiszyniowa.
Zmęczony, spotniały, z kapeluszem w ręku i rozwianym włosem znalazł się Różycki nareszcie na podwórzu Francuskiego Towarzystwa. Tak przynajmniej głosił szyld na bramie.
Wąski zaułek; z obu stron żółto malowane mury, bez okien i drzwi. Daremnie wzrokiem szukał Różycki jakiego dalszego napisu, lecącej strzały albo wymownej ręki z wyciągniętym palcem. Nic nigdzie nie znalazł. Szedł więc dalej naoślep, wprost przed siebie, z ufnością w szczęśliwą gwiazdę starego włóczęgi. Przez sztachetową furtkę w murze dostał się niespodzianie do ślicznego ogrodu. Palmy wachlarzowate, draceny, opodal siwo-zielone, łapczaste araukarje, poza niemi spękane pnie ciemnych kryptomeryj japońskich, srebrne jesiony i klony rdzawe — wszystko bardzo wytwornie zmieszane.
Po żwirowej ścieżce, mimo kwietnika ślicznych, rozwianych złocieni wiodła droga na schodki kamienne, gdzie wielkie, skłębione jaszczury kaktusów wyciągały groźne żądła z porfirowych waz.
Co za przepych! Co za kultura! Bądź co bądź czuć Europę… Nie byle co!
Na olbrzymim, głębokim ganku pełno kwiatów. Wytworne fotele plecione i krzesła biegunowe zapraszają do spoczynku znużonych oczekiwaniem interesantów. Miljonerzy z „Mercure“ nie żałują widocznie zabiegów!… A jakie biuro wytworne!
Różycki, zupełnie pogodzony z losem, zajrzał skromnie przez uchylone drzwi. Przed ślicznym, długim, stojącym pośrodku biurkiem siedział ze schyloną głową mężczyzna i pisał. Różycki chrząka, ale mężczyzna nie zwraca na niego uwagi.
— Przepraszam, chciałbym zdać rzeczy i kupić bilet na „Armanda“!… — mówił naówczas najlepszą swoją francuszczyzną.
Mężczyzna podnosi gwałtownie głowę, rumieniec zalewa mu wygoloną twarz, oczy błyskają. Posłyszawszy imię „Armanda“ zrywa się.
Co za niezwykła uprzejmość!…
Znać rasę rycerską!…
Biegnie ku gościowi, woła coś szybko po francusku, właściwie… syczy niezrozumiale.
— Co za dziwne obyczaje kolonjalne! — rozważa stropiony Różycki, nie rozumiejąc ani słowa. — Czyżby się gniewał?… Ale zaco?
Pochwytuje niektóre wyrazy i domyśla się ze zdumieniem, że elegancki pan klnie… Widocznie coś tu zbroił przeciw obyczajom — pierwszy raz jest we francuskich kolonjach! Czeka wszakże spokojnie końca z pogodą doświadczonego podróżnika. Przecież się wyjaśni!
Elegancki pan, groźny, zaperzony, staje z piórem w ręku przed przybyszem. Salwy francuskich wyrazów sypią się dalej… Różycki słucha potulnie, ale ma tego dosyć. Szyja i twarz czerwienią mu się zlekka. Francuz milknie. Mierzą się oczyma, poczem nieznajomy, wysłuchawszy zapytania Różyckiego w tej samej kunsztownej francusko-angielskiej mowie, wybucha śmiechem:
— Ach, pardon! Pan nie umie po francusku. Niech djabli biorą! Przecież pan już dziś dwunasty! — wygłasza bardzo mierną angielszczyzną.
— Yes! „Armand“…
— Tak właśnie: „Armand“! — podchwytuje z szubienicznym humorem, kiwa na gościa piórem, wyprowadza go za drzwi i pokazuje przybitą na nich kartę:
„Monsieur de Gerve, consul gènèral“.
— Aha, bardzo przepraszam! A gdzie „Mercure“?
Konsul pokazuje na furtkę i w zaułek, poczem robi nagły ruch dłonią na dół.
— Rozumiem: w piwnicy! Istotnie był tam jakiś otwór… — mruczy Różycki.
Kłania się najuprzejmiej i uchodzi. W furtce spotyka gromadkę ludzi.
— Oho, tuzin konsula powiększy się znacznie!… — mówi sobie, ale nie robi żadnych zabiegów w celu ratowania go.
— Dlaczego nie dają napisów!? — moralizuje.
Sam znajduje wkrótce wskazany otwór i wstępuje do katakumby. Dobrze trafił: jest nareszcie napis i obwieszcza, że tutaj biuro. Ale drzwi zamknięte. Wraca więc w zaułek i rozgląda się bezradnie na prawo i lewo. Za furtką tymczasem słyszy niemożliwą wrzawę, nad którą góruje grzmiący głos konsula. Po chwili wylatują stamtąd figury panów z kapeluszami w ręku i z mocno wzburzonemi twarzami. Spoglądają żałośnie na Różyckiego.
— „Mercure“!?…
— Oui, oui!… Tutaj!… Ale zamknięte!
Smętna gromadka dąży razem ku bramie i długą chwilę gapi się, zadarłszy brody, na uroczysty napis szyldu:
O tak!… „Mercure de France“!… Bez wątpienia! Bogate musi być towarzystwo!…
W tej chwili Różycki dostrzega kulisów, niosących jego paki z „Osaka Shosen Kaisha“.
— Tam do licha!… Tego brakowało!…Cóż ci Japończycy myślą, że my, Europejczycy, latamy na skrzydłach!?… Niech djabli biorą azjatyckie porządki!…
Nareszcie siadł Różycki na ławie łodzi parowej, która miała odstawić jadących na „Armanda“ i uspokoił się. Bagaż zdał, bilet wykupił… Pomacał go raz jeszcze w kieszeni, zdjął swój hełm korkowy, wytarł spotniałe czoło i rozejrzał się.
Pasażerów pełniutko!
Tuż obok niego, boczkiem na siedzeniu, tkwił długi, jak ljana i jak ljana zielony osobnik. Chwili nie usiedział spokojnie, kręcił się, zerkał zukosa na zapisującego wrażenia Różyckiego, zaglądał ciekawie do jego notesu.
— Il Germano? — spytał wreszcie.
— No, Polako!…
— Aaa!…
Zaczął natychmiast coś szybko opowiadać niemożliwym „pigginem“. Różycki notes zamknął i słuchał cierpliwie, wypatrując jednocześnie swoich skrzyń wśród zwału bagażowego.
Nie dostrzegał ich i niepokój ogarniał go ponownie. Niedarmo wczoraj nie chciano wcale ich przyjmować, twierdząc, że za późno!… Za kwadrans statek odchodzi! Wstał i szukał wzrokiem, kogoby zapytać. Wtem ujrzał, że wiozą nowy wózek ładunku. Odczytał stempel angielski na jednej z pak: „Woochan“… Tak, to była jego własność!
W tej chwili pierwsze z brzegu pudło, a potem drugie leci na dno łodzi, pchnięte twardym butem marynarza.
— Ostrożnie!… Tam porcelana!… — woła z przerażeniem na cały głos Różycki.
Wszyscy zwracają ku niemu głowy, prócz majtków, którzy w ten sam sposób ekspedjują dalszy ciąg rzeczy.
Nim przecisnął się ku nim, było po wszystkiem.
Spoceni marynarze kiwali uprzejmie głowami na jego uwagi:
— Oui!… oui!… Bez wątpienia, wstrząśnienie było cokolwiek za mocne!…
Uśmiechają się dobrodusznie i odchodzą po nowe ciężary, nie prosząc jednak tym razem „pour boire“.
Tymczasem miejsce Różyckiego na ławce zostało zajęte.
Siadły na niem jakieś dwie panie strojne i pachnące. Jedna z nich w czarnym kapeluszu z czerwonem piórkiem spotyka się oczami z Różyckim i próbuje go pocieszyć.
— Ee!… To tylko tak strasznie wygląda. Jeżeli dobrze opakowane, nic im nie będzie! — mówi poprawną angielszczyzną. — Wiem to, gdyż mąż mój był czas jakiś okrętowym agentem!…
Różycki spogląda z roztargnieniem na jej twarz ładną, ale smutną, na jej podkrążone oczy, na jej ubranie, zbyt wyszukane dla trzeciej klasy, i uchylając kapelusza, mówi grzecznie:
— Ależ nic! Nic nie szkodzi!
— Tak, tak! Na wodzie inaczej, niż na kamieniach. Woda ugina się pod ciężarem… — dodaje jej towarzyszka z niemieckim akcentem. Rude włosy, twarz piegowata, szeroki nos, grube, spękane usta, duże ręce w jasno żółtych rękawiczkach, czarna modna spódnica „cloche“, czerwona bluzka jedwabna, wyłażąca tu i ówdzie z paska…
Różyckiemu wydaje się, że już widział gdzieś tę twarz, że ją zna… Sili się wydobyć ją z śmietniska wspomnień i potwierdza bezmyślnie jej słowa:
— Tak!… Tak!… Zapewne!…
Jednocześnie zerka na piękność, która już odwróciła głowę i z bolesnem skrzywieniem ust utkwiła czarne oczy gdzieś daleko w miasto.
Zmieszany wyciąga zegarek.
— Już dawno minął termin odjazdu, ogłoszony w rozkładzie! — zwraca się do rudej sąsiadki.
— Niech się pan nie niepokoi! Nieprędko jeszcze… Nie prędzej, jak za dwie godziny!
— A obiad?… Myślałem, że dostaniemy go na statku! Teraz chyba już nie zdążyłbym pójść do restauracji!?…
— O tak! Teraz wysiąść niebezpiecznie. Może odejść!… Oni tak zawsze robią, zawsze się spóźniają, żeby zaoszczędzić sobie nasz obiad… Ale nigdy niewiadomo, czy nie ruszą…
— Ludzie są oszuści! Im bogatsi, tem gorsi! — mówi dama z czerwonem piórkiem i zapala papierosa.
— Yes!… — potwierdza człowiek-ljana i również wyciąga egzotyczną cygaretkę na ogromnej słomce. Następnie uchyla elegancko wyniszczonej panamy przed „czerwonem piórkiem“ i prosi o ogień.
Na schodnicy ukazali się spóźnieni pasażerowie pierwszej i drugiej klasy. Wszyscy ustępują im z drogi, kłaniają się uniżenie, zaglądają zabiegliwie w oczy… A oni płyną w obłokach kufrów, pudełek, walizek, w otoczeniu posługaczy i tragarzy, poważni, spokojni, pewni, że świat stworzony dla nich i że oni dźwigają go na swoich ramionach. Panie w jasnych sukniach, w cieniu jaskrawo-kolorowych parasolek wyglądają jak cudne, nieziemskie stwory, niedostępne dla błota życia i jego mąk…
Jakże daleko czuje się od nich tym razem Różycki, a przecie brakuje mu do biletu i… do Indyj, zaledwie kilkadziesiąt funtów!
Nareszcie rozlega się dzwonek, a potem krótki rozkaz leci ze środka statku. Sapnęła maszyna, drgnęła podłoga łodzi. Rozdzierający ryk syreny głuszy wszystko. Ściągają schodnicę. Śruba burzy wodę to z jednej, to z drugiej strony… Naładowany po brzegi parostateczek odrywa się od pomostu i przystani, zawraca, sunie… Pierwsza i druga klasa macha pracowicie kapeluszami i chusteczkami; odpowiadają im na przystani.
Trzeciej klasy nikt nie żegna i ona też nikogo. Tylko jakaś dziewczyna, biednie odziana, z chusteczką u oczu pochyliła się piersią i twarzą na kamienny grzbiet balustrady.
Stateczek płynie wąską ulicą wśród stłoczonych okrętów i dżonek. Ciemnieją dokoła spracowane kadłuby, obszyte sitowiem i bambusówką; wznoszą się do góry kiełczate, kręte dzioby, niby trąby bajecznych słoni; sterczą wysoko piętrowe rufy z rudlami, jak bramy, z rękojeściami, jak starożytne tarany.
Dziwaczne machiny pływacze, naśladujące delfiny, rekiny, czy morsy… Czasem błyśnie wśród nich wytworna dżonka mandaryńska, lśniąca od złoconych rzeźb na wystających dęgach, z posrebrzaną łuską na chyłach podebranych boków, z rubinowemi oczami, z żółto-zielonemi pletwami. Czasem wynurzy się ciężka nawa wojenna z miedzianemi armatami, przywiązanemi do burt bambusowem powrósłem — cała purpurowa i niebieska, ze smoczą paszczą i srogiemi ślepiami na przedzie… Ale większość stoi cicha na drżących cumach, wyblakła, poszarzała, nosząca ślady niezliczonych morskich mozołów, szram, blizn, przepuklin, naprędce załatanych lub zatkanych smoloną osmyczyną. Olbrzymie obozowisko wypoczywających włóczęgów wodnych, pachnących mułem, tranem, żywicą… Zjadliwe tumany zżarły im barwy, ciosy fal poszczerbiły im krawędzie, tchnienia cyklonów i bezlitośne słońce zwrotnikowe wycałowały wszelką gładkość, słona śniedź pordzawiła żelazne i bronzowe okucia, sadź małżów i porostów gęsto omszyła wydęte poddenia. Nużają się ociężale; czarno-siny wart dokoła nich bełkocze, a ponad niemi mgli się nieprzejrzany las strzelistych, iglicowych masztów, osnuty pajęczyną lin, drabin sznurowych, skrętów żaglowych i rej.
Ten las, przedziwnie powietrzny i koronkowy, biegł szlakiem niskiego przylądka i urywał się nagle z końcem ziemi, odsłaniając niezmazany błękit oceanu.
Słabły zwolna portowe zapachy. Gorzki, zastały zaduch zatoki rozpuszczał się w świeżych, słonych, przestwornych powiewach. Piersi podróżnych wciągały je z rozkoszą.
Wtem ucichła maszyna, powiało zboku ciepło wygrzanego słońcem kolosa, nad głowami przejezdnych zabielały w błękitach brzuchy łodzi ratunkowych i parostatek stuknął cicho o biały bok „Armanda“.
Różaniec dam klas uprzywilejowanych wstępuje na górę po wąziutkich schodkach, kołysanych przypływem fal. Migają koronkowe obszycia spódnic wszystkich możliwych kolorów.
Za paniami kroczą panowie, wysocy i niscy, grubi i wysmukli, zręczni i niezgrabni… Grzebią się jak kraby po lśniącym boku statku na rozhuśtanej drabinie. Za nimi dążą ich kuferki…
Przychodzi wreszcie kolej na klasy poślednie.
I one puszczają przodem swoje kobiety, ale ich „dessous“ nie przedstawia malowniczego widoku. Czują to pewnie niewiasty, gdyż przesuwają się szybko, ogarniając zręcznie spódnice. Jedynie jakaś prosta kobiecina, owinięta w wyszarzaną chustę, nie dba wcale o widzów i ostrożnie stąpa po schodkach słoniowatemi nogami, trzyma się mocno oburącz za sznur poręczy i pozwala swawolnemu wiatrowi igrać dowolnie ze swoją grubą kiecką.
Nakoniec wstępują na górę i mężczyźni klasy trzeciej, wlokąc swoje kuferki. Co prawda, nie jest to rzecz łatwa na wąziutkim i chybotliwym trapie; można i łatwo spaść i dobytek utopić, ale… idących ośmiela widok marynarzy i posługaczy okrętowych, którzy spokojnie przyglądają się ich wysiłkom. Spotniali, zdyszani, są wreszcie u szczytu i wstępują w długi korytarz, gdzie za szeregiem zawartych drzwi kryją się czyste, wygodne kajuty.
Służąca w czepeczku i białym fartuszku podejrzliwie śledzi za nimi, a lokaj w czarnym fraku woła:
— Dalej! Dalej!… Trzecia klasa dalej!…
Różycki mężnie dźwigał swoją starą, ciężko wyładowaną papierami walizę. Nie chciał pozostać wtyle od innych i nawet nie pozwalał sobie bardzo sapać.
— Ho, ho!… Jeszcze nie jest tak źle ze mną!… — myśli z przyjemnością.
Powodzenie rozzuchwala go na tyle, że chwyta nawet za jedno ucho kosz Angielki z „czerwonem piórkiem“, która, śmiertelnie blada od znużenia, stanęła i oparła się ręką o ścianę. Kobieta dziko spogląda na niego i broni swego mienia.
— Niech pani pozwoli!… Pomogę…
— Tak, tak!… Trzeba się śpieszyć… Zajmą lepsze miejsca!…
— Ale ja… sama…
Znowu chwyta za ucho kosza, który dźwiga do spółki z towarzyszką, lecz po kilku krokach znowu staje bez tchu.
Ztyłu podróżni popychają ich i gderzą na powolność. Różycki ponownie próbuje odebrać Angielce jej ciężar.
— Zajmą lepsze miejsca!… — powtarza rozpaczliwie jej ruda przyjaciółka. — Wie pan co, niech pan tu z Kate popilnuje rzeczy, a ja pobiegnę naprzód, zajmę miejsca… Tu już można stać, tu trzecia klasa.
Istotnie już przekroczyli żelazną bramę, oddzielającą tylną, uprzywilejowaną część statku od jego przodu. Mrówczany sznur wędrowców, obciążonych bagażem, spływa po małych schodkach na pokład dolny i ginie w labiryncie zwalonych na kupy skrzyń, koszów, beczek, między namotami lin, zwojami łańcuchów i żelaziwa. A wszędzie, gdzie pozostał choć mały wolny kącik, sterczą już ręce i nogi ludzkie, wyglądają głowy i twarze przeważnie czarne, żółte oraz miedziane. Z otwartych luków okrętowego spodu bije zaduch i nieznośne gorąco. Winda pracuje jeszcze nad niemi; jeszcze kołyszą się nad głowami przechodniów ciężary, ujęte w żelazne szpony i z głuchym łoskotem spadają w ciemną studnię pokładową.
Komunik podróżnych dawno się wyczerpał, a Różycki wciąż czekał wraz z swą damą, potrącany niegrzecznie przez pracujących marynarzy i spóźnionych gości. Dama z piórkiem skromnie milczała i patrzała wbok, wdal na mgławe miasto na brzegu, roziskrzone ogniami tysiąca palących się w słońcu okien.
Różycki ostrożnie przygląda się jej z pod oka i czuje się coraz gorzej…
— Trzeba jej coś powiedzieć, ale co?
Na szczęście wraca „ruda“ już bez zarzutki, bez kapelusza i parasolki. Woła zdaleka:
— Chodźcie!… Chodźcie!…
Kate i Różycki chwytają za uszy kosz i niosą pośpiesznie. Ruda prowadzi. Przeciskają się wąziutką, najeżoną gwoździami szczeliną, między górami skrzyń, poznaczonych cyframi. Okrążają luk towarowy i zatrzymują się nad ciemną przepaścią, w której głębi majaczą brudne, wilgotne schody. Różyckiego uderza nieznośny, a dobrze mu znany z mongolskich podróży odór. Staje, zagląda i wącha.
— Co to?… Obora!?
— Chodź pan, chodź!… — woła wesoło „ruda“ gdzieś zdołu.
— To tutaj!…
— Nie może być… Tutaj przecież… krowy!
— Ależ tutaj!… Jeszcze niżej, pod krowami!… — odpowiada ze śmiechem.
Radzi nie radzi ześlizgują się lękliwie po ociekających gnojem schodach. Kate potoczyła się i o mało nie spadła, szczęściem Różycki w samą porę nastawił jej ramiona. Chwilkę pobyła w jego objęciach, ciepła i pachnąca, poczem, zostawiwszy kosz na boskiej opiece w połowie schodów, umknęła na dół do kajuty. Różycki pozostał na pochyłości z koszem na kolanach, a tymczasem już ktoś zgóry kopał kosz nogami i klął, na czem świat stoi. Nareszcie „ruda“ pośpieszyła mu z pomocą i stoczyli się oboje wraz z koszem na sam spód.
Różycki rozejrzał się. Pośrodku dużej, niskiej kajuty stało kilka stołów z prostemi ławami dokoła. Wszystko: ściany, sufit i podłoga było powleczone obrzydliwym, woskowo-żółtym pokostem. Istna nora miodowa… Podłoga zaśmiecona, lepka od błota. Słabe światło ledwie przedzierało się przez mętne, jakby oślepłe iluminatory, nieprzecierane od wieków, ze śladami fal tuzina przebytych huraganów. Tuż obok schodów, niby przepierzenie, mieścił się również żółty, odrapany bufet. Na nim stało parę szklanek z resztkami piwa, czerniała kupka popiołu, bielały niedopałki papierosów i okruchy jadła. Przy nim sterczał sługus z obrzękłą, wygoloną twarzą — brudny, wyświechtany, ohydny, jak ścierka, którą trzymał w ręku. Przyglądał się z pod oka Różyckiemu i jego towarzyszkom drapieżnym, krytycznym wzrokiem starego wygi. Obejrzał ich pakunki, ich ubiór i twarze, poczem znowu zagłębił się w wycieranie jakichś naczyń.
Różycki zatrzymał się, niepewny i zdumiony.
— Czego pan stanął? To tutaj! — zachęcała go rudowłosa. — Niech pan postawi kosz w kajucie na prawo, tam gdzie mój kapelusz… Tutaj my będziemy… Tu damski przedział, a tam dalej pański przedział… Rozbieraj się, Kate!… Czego stoisz!?
Kate weszła do kajuty, zdjęła żakiet i kapelusz.
— Dziękuję panu! — rzekła obojętnie, nie patrząc na Różyckiego.
— Niech pan pamięta, że my tu… Kiedy panu co będzie trzeba, to niech pan przyjdzie!… — dodała „ruda“, wysuwając za nim głowę na korytarzyk.
Zły i rozczarowany Różycki poszedł na drugi koniec jadalni, gdzie znalazł taki sam mały korytarzyczek i cztery wejścia, wiodące do czterech przeciwległych sobie kajut.
Wstrętne, ciemne dziury tego samego co i „salon“ żółtego koloru. W każdej trzy rzędy prycz piętrami nad sobą.
Wszystkie miejsca zajęte, zewsząd wyglądają wrogie twarze i wyczekujące spojrzenia. Zostało jedno wolne, najgorsze, pod samym sufitem, kolo drzwi i w pobliżu wentylatora.
Z trudnością wdrapał się Różycki na to bocianie gniazdo i wciągnął za sobą walizkę.
— Nie, stanowczo, ta trzecia klasa ma swoje złe strony!
Rozpiął paski, rozłożył pled i kołdrę. Dziesiątki ciekawych, podejrzliwych oczu śledziło go. Więc schował się co prędzej w swej norze, wyciągnął ile mógł najpłaściej, szczęśliwy, że ma nareszcie swój kącik. Wprawdzie żelazna belka wisiała tak nisko nad jego głową, że literalnie dotykał jej nosem, wprawdzie prycza była wąska, jak trumna, twarda, jak skała i cuchnęła starym smalcem, ale nikt go tu nie widział, a zato on przez odsunięte drzwi mógł stąd wybornie obserwować cały świat żółto-woskowej jadalni.
Wyjął notes i zaczął notować. Było jednak strasznie duszno i gorąco. Więc zrzucił zwierzchnie ubranie, zdjął buty, rozpiął kołnierz koszuli… I wtedy spostrzegł, że nie jest sam, że z pryczy naprzeciwko śledzą go czarne, świecące oczy. Tam leżał bokiem jegomość w czarnem ubraniu i z czarnym zarostem.
— Co za bandyta!… — pomyślał Różycki i nogi pod siebie podciągnął.
Aby zająć się czemś, zaczął Różycki przeglądać pozostałych pasażerów. Poniżej, naprzeciw umieścił się człowiek-ljana, dalej jakiś piegowaty, jak pstrąg i włochaty, jak Ajnos, osobnik, który zdążył już zrzucić nawet bieliznę i wypoczywał w okazałej, niczem nie przykrytej nagości…
Po nieznośnym zapachu opjum poznał Różycki, że tuż pod nim zakwaterowali się Chińczycy. Cicho szwargotali ze sobą, pykając fajeczkami, ale skoro „bandyta“ zwiesił głowę i przyjrzał im się chwilkę, umilkli niezwłocznie i palić przestali.
Parowiec drgał chwilami od głuchych uderzeń zrzucanych na jego spód ciężarów; maszyna hurgotała i syczała, gdzieś zgrzytały łańcuchy, ale statek wciąż nie ruszał się, wciąż skrzypiała na pomoście winda i wciąż podpływały łodzie.
Wszystko słychać było wybornie przez otwarte okrągłe okienka kajut — tak zwane iluminatory.
Nareszcie nastała dłuższa cisza, zakończona okropnem wyciem syreny.
— Aha, ruszamy!…
Różycki wdział szybko buty i wybiegł na pokład.
Kiedy statek podnosi kotwicę i, burząc morze, nawraca w mglistą, bezkreślną dal, ląd stały nabiera szczególnego powabu.
Gęsty, czarny dym wali z kominów i długo wisi w blado-niebieskiej przepaści powietrza i wody, niby żałobne wspomnienie. Brzegi ziemi zapadają się, bledną z każdem uderzeniem śruby. Kanciaste budowle i sinawe, obłoczne zarośla rozpływają się rychło w błękitach, niby wodne znaki. Parowiec mija stada skrzydlatych lodzi, nikłych, niewidzialnych prawie pod wspaniałemi płachtami wysoko wydmuchniętych żagli. Wiatr żenie stateczki, chyli je, a fala kołysze. Ślizgają się, tańczą powiewnie, z nieopisanym wdziękiem po długich, szklistych, przelewających się obłąkach wód… Zdaje się, że błądzą, że polatują bez celu i musu, jak rój elfów, oderwanych igraszką od ziemi.
Zupełnie inaczej suną na widnokręgu pierzaste widma żaglowców lub ciemne kontury i siwe dymy parostatków, rychło niknących za wypukłością oceanu.
Te lecą precz prosto i stanowczo, jak pociski, wyrzucone z portów potężnym rozmachem, lecą pełne siły żywej ludzkich wirów, które je zrodziły.
Może łuszczy się w późnem słońcu, które srebrzy i złoci na falach sinawą czerń zbliżającego się wieczora. Bałwany przelewają się ciężko, jak roztopiony metal.
…„Bardzo ładnie…“ — zapisał Różycki w notesie.
Ponieważ jednak nie miał nic w ustach od samego rana, wrócił do kajuty w błogiej nadziei, że dostanie coś do jedzenia.
—Oho! Wybornie, w samą porę przychodzę!… — ucieszył się. — Pasażerowie już siedzą dokoła stołów!
Radość jego okazała się wszakże płonną. Jedli tylko ci, co wzięli z sobą pożywienie z lądu.
Różycki miał buljon w kostkach, czekoladę w tabliczkach, herbatę i cukier. Poprosił więc grzecznie bufetowego o sprzedaż chleba, wędliny, sera i owoców.
— Lub czegoś w tym rodzaju…
— Non!… — odpowiada mrukliwie sługus.
— Dlaczego?
Posępne milczenie.
— A kiedy dacie jeść?
— W swoim czasie!… Jest piwo, woda sodowa, wino… — dodaje niechętnie.
— A wody gorącej?…
— Non!…
— Dziwne obyczaje!… Brudno, duszno, ciasno, jeść nie dają!… I to ma być… Europa? — mówi oburzony Różycki głośno po angielsku.
Sługus milczy, ale widocznie zrozumiał, gdyż patrzy na niego oczyma oprawcy.
Dialog znajduje zwolenników. Człowiek ljana gnie się uprzejmie to w stronę Różyckiego, to w stronę lokaja.
— Gdym płynął do Bombaju statkiem angielskim „Primrose“… miał on tylko jedną klasę — wtrąca ohydnym „pigginem“.
Bufetowy wzrusza ramionami i odwraca się; piegowaty jegomość, który zasiadł do stołu w pasiastych kalesonach i barchanowej kurtce, rży głośno, jak stado koni.
— Trzeba było wziąć bilet drugiej klasy… — mruczy bufetowy.
— Chce pan, ja mu powiem, to on panu da jeść! — woła uprzejmie od stołu do Różyckiego rudowłosa dama.
Ta pani umie żyć.
Siedzi pod otwartym iluminatorem, przez który widać krążek błękitu, rozdrganego od migotań morza; przed nią stoi napoczęta flaszka wina, leżą kawałki bułki, owoce, mięsne konserwy. Zdaje się, że jest trochę za… wesoła. Nogę założyła na nogę tak wysoko, że czarne pończochy z żółtemi klinami widać nieledwie do kolan.
— Dziękuję pani! Poczekam na kolację! — odpowiada Różycki, rumieniąc się zlekka.
— To będzie nieprędko! Jeszcze nie zsadziliśmy pilota. W podróży trzeba sobie radzić. Trzeba ludziom zrobić grzeczność, to i oni zrobią grzeczność… Pan nam zrobił grzeczność… A ten bufetowy, to on dla mnie zrobi wszystko, co zechcę, niech tylko mrugnę… Chce pan, ja mu powiem?… Kate, zobacz, która godzina?
Kate siedzi cokolwiek odwrócona od sali i nieruchomo patrzy w iluminator. Ćmi jednego papierosa za drugim. Cała kupa popiołu i niedopałków leży przed nią na stole.
— Jaka to jednak ładna kobieta, jaka śliczna musiała być dziewczyna! — znów pomyślał Różycki i mimowoli zatrzymał na jej twarzy swój wzrok dłużej, niżby wypadało.
Nos prosty, zgrabny; małe usta, okrągły podbródek, wdzięczny owal twarzy, cieniuchne półkola brwi, a pod niemi trzepoczą się płochliwie długie, gęste rzęsy, jak cienie skrzydeł motylich. Z wypukłych piersi przedziwnie wyrasta szyja grubsza u osady i cudnie wygięta… A oczy?… Co za oczy! Wielkie, wilgotne, przepysznie czarne!…
— Jest tak urodziwą, że, patrząc na nią, robi się smutno i sama ona taka smutna, taka niezmiernie smutna! — zakończył swój przegląd, spojrzał z niechcenia po otaczających i dostrzegł z przykrością, że wszyscy też jej się przypatrują.
— Kate, co ty nie słuchasz?… Ja się pytam, która godzina!? — nastaje jej towarzyszka.
Kate nie rusza się i nie odpowiada. „Ruda“ wzrusza ramionami, kiwa na przyjaciółkę i robi znaczący ruch palcem po czole. Bufetowy spogląda na kobiety zpodełba, chrząka i pociąga na dół garbiącą się na piersiach kamizelkę. Człowiek-ljana uśmiecha się ironicznie i zwraca do Japończyków, siedzących kupką opodal i uważnie śledzących, co się wkoło dzieje.
— Kobieta rządzi światem!… — robi po francusku niespodzianą uwagę piegowaty jegomość.
Zjawia się kontroler, sprawdza bilety i zapisuje numery zajętych miejsc. Przepędzono Chińczyków z kajuty „europejskiej“. Wpakowano natomiast jakichś „białych“ mocno oliwkowego koloru — zdaje się, że Portugalczyków z Makao.
Człowiek-ljana bardzo zadowolony z tych rugów.
— Kolorowi do kolorowych! — poucza z dumą sąsiadów. — Tu u nas, na Wschodzie, takie obyczaje, inaczej zalałaby nas ta hołota!… Pochodzę z Jawy… Mam tam plantację pieprzu… Musiałem jechać tym statkiem dla interesów… Chodzi mi o pośpiech, a miejsca w drugiej klasie zabrakło… Pewnie i pan w tem samem położeniu!? — Obiecują miejsca w Hongkongu… A pan skąd? — zwraca się do Różyckiego.
— Zdaleka.
Statek zwalnia biegu.
— Co to?
— Pilot… pilot odjeżdża! Kto ma listy do wysłania na ląd?
— Listy!? Ach, zaraz! Niech zaczekają! — woła głośno człowiek-ljana.
Różycki listów nie wysyła, ale wychodzi z innymi na pokład, aby zabić czas i oszukać głód.
Chyży, gęsty zmierzch pada z wysokiego nieba, niby deszcz sadzy. Brzegów już nie widać; jeno mruga w ciemnej dali, zmieniając kolory, gwiazda, latarni morskiej.
Po powrocie do jadalni pasażerowie, o radości, znajdują talerzyki rozstawione na stołach. Siadają pośpiesznie na miejscach. Ale… mija godzina, mija półtorej… Bledną zwolna fantastyczne rojenia, zwątpienie zakrada się do serca… W mdłem świetle starych, przepalonych lampek elektrycznych tłum pasażerów różnolicych, różnobarwnych i różnoszatych, głodnych, onieśmielonych, siedzących poważnie przed pustemi talerzami, wygląda niezmiernie zabawnie. Panuje przygniatająca cisza.
Nareszcie ktoś wybucha śmiechem.
— Wstawajcie, panowie, już nic więcej nie będzie! — mówi w portowem narzeczu.
Bufetowy obrzuca go groźnem spojrzeniem.
— Niosą zupę!… — mruczy po francusku.
Wjeżdża wspaniały ceber przy udziale dwóch majtków, niosących go za uszy.
A więc, a więc… Ludzie nie są tak źli, a świat w całości może nawet jest cnotliwy i wspaniałomyślny!… Nie umrzemy więc z głodu!…
Uzbrojony w wielką warząchew bufetowy nalewa brunatny płyn do talerzy
— Boski człowiek!…
Wszyscy chwytają za łyżki.
Różycki był tak głodny, że nie patrzał, nie wąchał. A zresztą… trudnił się etnografją i długie nieraz miesiące przemieszkiwał z dzikiemi ludami. Mimo to z przykrością usłyszał, jak „ruda“ powiedziała cicho do towarzyszki:
— Ty, Kate, nie jedz! Tu są robaki! My lepiej każemy sobie dać herbaty!…
— Być może, że miała rację, lecz wypowiedziała ją za późno… talerz Różyckiego już był pusty!
Zato chleb wyborny!… Szkoda, że go mało!…
Na drugie danie jakieś ochłapy, podobne do świeżo wypranych gałganów. To już Różycki powąchał wbrew wymogom etnografji. Odgadł zupełnie słusznie, że jest to sztuka mięsa, wyjęta ze zjedzonej przed chwilą zupy. Obejrzał ją, oczyścił zlekka i zabrał się do niej dość odważnie, ale znalazł tam jeno kłęby żył i chrząstek, niepodatnych do rozżucia.
Na deser kilka orzechów zepsutych, trochę podmoczonych, stęchłych pistacyj, kawałek słodkiego strączka.
— Co to!? Żarty!? Czy co!?
Wszyscy mruczą.
— Za co biorą pieniądze!?
— Gdzie wino?… Powinno być wino!… — zwraca się jeden z bywalców do bufetowego.
Ponieważ mówi po angielsku, sługus udaje, że go nie rozumie.
— Vin!… Rouge vin! — ryczy „czarny bandyta“.
— Zabrakło. Będzie… niedługo! — odpowiada lekceważąco lokaj, spogląda z uśmiechem na gości bezczelnemi oczami i kręci z niechcenia w ręku brudną ścierkę.
— Głodem morzycie!…
— Będziemy się skarżyć!. Ho, ho!… Nie na takich trafiliście! — piszczy człowiek-ljana, lecz rychło milknie, gdyż „ludy wschodnie“, których jest większość, wstają pokornie i rozchodzą się do swoich kajut. Tajemniczy osobnik w czarnem ubraniu obrzuca wszystkich szyderczem spojrzeniem i również podnosi się; „piegas“ każe sobie dać herbaty z rumem. W jadalni pozostaje tylko on i „ruda“. Różycki pisze w notesie. Sprawia to pewną sensację, ale na krótko. „Piegas“ z „rudą“, nie zważając na nic, oczkują zawzięcie. Różycki, widząc, że „przeszkadza“, wynosi się po niejakim czasie do siebie. Po chwili leży na brzuchu, na pryczy i pisze przy świetle ogarka:
„…Okazało się, że dostałem obrzydliwe do spania miejsce. Przeciąg, duszno, ciasno i niezmiernie twardo. Leżąca w nogach walizka wjeżdża co chwila na mnie, a co pół godziny ryczy mi nad głową wentylator. Właściwie to nie wentylator, lecz jakiś samum, wyrzucający strumienie gorącego wichru, obłoki kurzu, kaskady nieznośnego odoru… Cała jego wściekłość obraca się na mnie, gdyż wyzywam go niejako swem położeniem…
…Ryknął i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął
Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony…
Ze złości ląd nogą trącił,
Całą Arabję zmącił…
Cicho. Wokoło pochrapują zmęczeni podróżni. Nawet czarny „bandyta“ ucichł, przytulony w najdalszym zakątku swej pryczy.
Duszno, piekielnie duszno!… Zwisająca mi tuż nad twarzą żelazna belka okrętowa dławi mnie, męczy, przygniata, jak wieko sarkofagu… Wyobrażam sobie uczucia górników, kujących skały w podziemnych szczelinach…“
Zamyka notes, rozgląda się po ścianach i pociesza:
— Jeszcze tutaj nie najgorzej! Doprawdy, nie najgorzej… Bywało przecie bardzo, bardzo… rozmaicie!
Próbuje usnąć, ale nieustający ciąg powietrza i perjodyczne chrapanie wentylatora budzi go.
— Niepotrzebnie wdałem się z temi… makolągwami! Gdyby nie to, byłbym zajął lepsze miejsce… — rozważa sennie.
Z otwartego iluminatora biją parne oddechy nagrzanych fal morskich. Wentylator wciąga je z rykiem i zionie napowrót ponad jego słabo przykryłem ciałem.
Już pogasły światła. W zamroczonej jadalni pali się jeno mała lampeczka. Przez otwarte drzwi widzi Różycki, że przy stole siedzi bufetowy i przekłada coś szeptem jakiemuś grubasowi z książką i ołówkiem w ręku. Ten słucha uważnie, poczem macha ręką i trzęsie głową z takim zapałem, że złoty łańcuszek brzęczy mu na opasłym brzuszku. Poczem znowu słucha, coraz rzadziej trzęsie głową, wreszcie kiwa nią przychylnie i sam coś szeptem długo doradza.
Obudził się Różycki, zlany potem, w objęciach własnej walizki. Wszyscy już wstali, już słychać było szmer rozmów i śmiech w jadalni.
Przez iluminator wpadał co chwila i skakał swawolnie po ścianach i suficie odblask morskiego szmaragdu, wyzłoconego słońcem.
— Śpiesz się pan! Zaraz podadzą śniadanie! — zawołał zdołu człowiek-ljana i znikł.
Na pustych pryczach leżała pozwijana pościel, węzełki, torby, kuferki. Ludzi nie było. Jedynie „piegas“, bez kołdry i bielizny, spoczywał w snopie światła, bijącego z okrągłego okienka i chrapał jak miech.
Śniadanie okazało się nie lepszem od wczorajszej kolacji. Pasażerowie posępnie przycichli. Obie znajome kiwnęły uprzejmie głowami Różyckiemu, gdy wszedł do jadalni. Siedziały przy osobnym stoliku i „monsieur Torchon“, jak zgodnie przezwali pasażerowie bufetowego, obsługiwał je ze szczególną galanterją.
Przed „rudą“ znowu stała butelka wina. Kate paliła, jak wczoraj, papieros za papierosem, a smutne jej oczy błądziły obojętnie po wnętrzu kajuty. Człowiek-ljana usiłował znaleźć się w ich promieniu, robił zabawne miny i przeginał się cudacznie. Z sypialni wyłonił się naostatku i „piegas“ w dziwacznem, jaskrawo pstrem naśladownictwie szlafroka, narzuconego wprost na bieliznę. Powitano go złośliwym szmerem, ale on nie zwrócił nań uwagi, siadł bez ceremonji na miejscu Różyckiego pod oknem, a „monsieur Torchon“ podał mu niezwłocznie zachowany dlań w bufecie początek śniadania.
Tym razem niewielu pasażerów zjadło zupę, gdyż było zbyt widno.
Różycki wyciągnął po śniadaniu z worka swój podróżny imbryczek i udał się na pokład z zamiarem zdobycia ukropu bez udziału i wiedzy „pana Torchon“.
Na pokładzie panował zaduch piekielny i ciasnota. Miejsca wolne od towarów i przyrządów żeglarskich gęsto zasnuli ludzie. Przecisnąć się było trudno. Siedzieli, leżeli, stali, razem i osobno: Chińczycy, Indusi, Anamici, Negrzy… Bronzowi, żółci jak cytryna, czarni jak heban, czekoladowi lub miedziani… Nadzy, półnadzy, w łachmanach i w jedwabiach… Przeważnie mężczyźni, ale były i kobiety… Chinki, w maluchnych, jak skrzydła kolibrze, kaftanikach haftowanych, w obszernych, jak duże spódnice, szarawarach, z pod których migały mikroskopijne stopki… Drobne Japonki, przewiązane w pasie szerokiemi, barwnemi „obi“… Kształtne Malajki, owinięte, niby mgłą, przejrzystą gazą różową lub żółtą…
Różycki z trudem przedarł się przez ten tłum i wszedł po schodach z lewej strony na pomost środkowy. Tam jeszcze goręcej. Schwycił go za gardło nieznośny odór kurnika, ogłuszył niemilknący świegot ptactwa. Zaciekawiony wstąpił po drodze w wąską ulicę klatek, stojących jedne na drugich, aż po dach z żaglowego płótna. Pełno w nich było ptasząt złotych, zielonych, żółtych i rubinowych, szarych i błękitnych. A było ich tak wiele i siedziały tak ciasno, że wprost mieniło się w oczach od barw, trzepotu skrzydełek i nieustającego ruchu. Skakały po swoich więzieniach i ćwierkały żałośnie, albo omdlałe, z rozwartemi dziobami, z nastroszonemi piórkami siedziały nieruchomo na grządkach. A były i takie, co pokładły się piersiami na pręcikach krat i wysunęły łebki i dzioby jak najdalej na wolne powietrze!… Dusiły się, serca im trzepotały tak mocno, że puchy na piersiach i gardziołkach falowały, jak suche listowie w czas burzy… Dwóch Chińczyków doglądało tego skrzydlatego roju, zawieszało mokremi szmatami od słońca, podsuwało im wodę i jadło. Pot lał się strugami z wygolonych łbów opiekunów, lecz mimo to nie nadążali ratować swych wychowanków i raz wraz musieli wyciągać z więzień biedne stworzonka, z oczami zaszłemi bielmem konania.
— Aha, oto skąd biorą się owe smaczne, świeże ptaszki pieczone, podawane na bułeczce ze słoninką na pełnem morzu, któremi mnie tylekroć raczono w klasach… uprzywilejowanych! — pomyślał Różycki i spojrzał ze smutkiem na taflę błękitu, widniejącą na końcu kurnika.
Spytał Chińczyków, skąd są, ale ci z uśmiechem machali nań ręką, aby szedł sobie dalej.
Wąziutkiem przejściem między klatkami a balustradą przedostał się na korytarz kuchenny i zajrzał do samego „sanctuarium“, gdzie od błyszczących miedzianych kotłów i rur, od stalowych płyt i mosiężnych kranów bił taki znój, że w porównaniu z nim upalne powiewy morza Chińskiego wydawały się chłodnym zefirem.
Jegomość z bródką, przystrzyżoną „à la Henri IV“, ubrany li tylko w biały fartuch i biały kołpak, zmierzył intruza surowym wzrokiem. Różycki niedowierzając swej francuszczyźnie, pokazał mu w milczeniu imbryk i podał parę centymów na otwartej dłoni.
— Non! — mruknął zimno dostojnik.
— Nnon! — powtórzył bardziej stanowczo, widząc, że intruz nie rusza się z miejsca.
Stojące poza nim w miedzianem piekle inne postacie, równie nago-białe, mrugnęły znacząco Różyckiemu i kiwnęły wesoło w stronę wyjścia. Nie rozumiał, co to znaczy, ale cofnął się. W półciemnym korytarzyku niedostrzeżona poprzednio kupka łachmanów chwyciła go za nogę. Poznał w niej nie bez trudu istotę ludzką, dojrzał opuchłą twarz zbójecką i wielki, błyszczący nóż w ręku… Na szczęście osobnik używał go do obierania kartofli. Pełne wiaderko stało tuż obok.
— Poczekaj pan! — rzekł ochrypłym „pigginem“. — Zaraz wyjdzie i da panu… A potem będę panu sam przynosił… Nie wolno dawać pasażerom ukropu!…
— Cóż u licha wolno? Nawet herbaty napić się nie wolno!
— Panie, tu „republika“, tu nic nie wolno!
— A pan skąd?
— Ja… z Odessy!
— Z Odessy? Więc pan Rosjanin? — spytał Różycki po rosyjsku.
Nędzarz kiwnął głową.
— Psst! Już idzie! — ostrzegł przyciszonym głosem.
Zjawił się biało-nagi kuchcik, chwycił centymy wraz z imbrykiem, znikł w sąsiednich drzwiach, skąd następnie z wesołą francuską energją wyrzucił momentalnie to naczynie, już dymiące i pełne wrzątku.
— Uciekaj pan! — szepnął serdecznie łachmaniarz. — Schwytają, zapłacimy karę, a mnie… wypędzą!
Rozbawiony Różycki mężnie cofał się powolnym krokiem.
Monsieur Torchon ogromnie się zaniepokoił widokiem imbryka z ukropem, jaszczurczym wzrokiem śledził proces zaparzania herbaty i rozstawiania na stole zapasów, ale zaczepić Różyckiego nie śmiał.
— Nic tak nie gasi w skwar pragnienia, jak szklanka gorącej herbaty. Czy nie zechce pan spróbować? — proponuje uprzejmie Różycki siedzącemu w pobliżu człowiekowi-ljanie. Ten zerka ostrożnie w stronę bufetowego i dziękuje grzecznie.
Po herbacie humor Różyckiego odrazu się poprawił. Wyciągnął „Kima“ i poszedł kejfować na dziób parostatku. Tam najchłodniej, tam widok najrozleglejszy, tam pęd statku zwiewa czad węgla i przepalonego oleju maszyn, spędza precz nieznośny fetor ścieśnionego motłochu ludzkiego — tam pachnie jedynie morze, oddychają głębokiemi falami słone, rozgrzane wody!
Ale na sam dziób nie puścił go stojący na „wachcie“ marynarz, musiał szukać wolnego kąta wśród skrzyń i koszów.
Znalazł wreszcie wąską niszę, raczej szparę między pakami i, upewniwszy się, że gwoździe z desek wystają umiarkowanie, usiadł z roztwartą książką.
Nie mógł jednak czytać.
Przeszkadzał mu cudny poranek. Przeszkadzała mu lazurowa bezdeń, kołysząca się cichym poruchem. Przeszkadzały mu iskry srebrne latających rybek, raz wraz pryskające z wodnych szmaragdów. Przeszkadzały czarne loki dymów parowca, co, przewite siną parą, kręte i podarte, długo tłukły się nad białym, wzburzonym śladem statku. Przeszkadzał bezmiar powietrza i wody, wciąż ten sam, a wciąż inny, zmieniający się nieuchwytnie co chwila, co mgnienie oka, różny w poszumie fal, w kształtach obłoków, w połyskach i cieniach falujących roztoczy. Unosiły się one i opadały w ogromnych przypływach, miarowych i spokojnych, jak oddech wypoczywającej piersi, a tak potężnych, że dźwigały, niby leciuchną, zwierzchnią obłokę, przelewne pagórki rozkołysanej chełbi z ruchliwą siecią lśniących żył i zmarszczek, z bezbrzeżem łuszczastej świeży, gdzie w mierzchliwych rojach szafirowych wgłębień skrzył się tuman słonecznego blasku.
A biały parowiec huśtał się na nich i ślizgał, jak porzucony samotnie kwiat. A smuga dymu i nici perłowych pian wlokły się za nim jak łodygi…
Myśli niejasne, uczucia bezkreślne jak przepastne błękity, w których stapiało się morze i niebo, tęsknota słodka, promienna i bezcelowa jak droga srebrnych chmurek, wędrujących nad wodami — obezwładniły nagle Różyckiego. Rękę z książką opuścił, przymknął oczy i głowę wtył odchylił, podstawiając ją pod muskanie wietrzyka.
Wygładziły się zmarszczki na jego przedwcześnie postarzałej twarzy, uśmiech wygiął mu dobre, krwiste wargi.
Nawet najskromniejsi ludzie mają chwile marzeń!
Marzył więc Różycki, że znalazł na ziemi kąt cichy, spokojny, gdzie bez troski o dzień jutrzejszy będzie mógł uporządkować swoje notatki i ułożyć z nich księgę, jedyne dzieło w swoim rodzaju, które wstrząśnie światem, porazi serca możnych, okrutnych i obojętnych… Opowie w niej o poznanych przez się ludach ubogich, ciemnych, dzikich, wymierających; o plemionach pokrzywdzonych, deptanych i wyzyskiwanych bezlitośnie przez spółczesnych korsarzy: kupców i urzędników; o plemionach, nie umiejących i nie śmiących skarżyć się nikomu, konających w milczeniu, w cieniu swych lasów, w tajnikach puszcz, jak śmiertelnie ranione zwierzęta…
Ogniste głoski tej księgi płonęły przed Różyckim, jak smolne pochodnie, grzmiały mu w uszach napomnienia i groźby, rzucane panom świata, układał wzruszające wyrzuty i skargi do obojętnych lub nieświadomych… Był pewny, że zwycięży, byle tylko chcieli go słuchać!…
Ba, mała rzecz! Robak zwątpienia i zgryzoty, który żył w nim wiecznie, poruszył się. Wstawały więc zkolei przed nim tysiączne przeszkody, budziły się wspomnienia całego łańcucha niepowodzeń… Nie, stanowczo nic takiego on nigdy nie napisze i nic nie zrobi! Prześladuje go coś, co wniwecz obraca najlepsze jego wysiłki!… Przypominał sobie sceny okrutne, okropne, wołające o pomstę do nieba, których musiał być świadkiem bezsilnym, a na których wspomnienie serce jego napełniało się zawsze palącemi łzami. Przypominał sobie wybuchy jałowego gniewu… A mimo to odszedł, odsunął się, jak gdyby… przebaczył i pogodził się!
— O nie, nie jestem przecie jeszcze… ostatecznym nędznikiem! Ale co ja mogę?… Co mogę!?
Zamknął oczy i, wsparłszy głowę na kancie koszyka, dumał długo, aż gorzki uśmiech wykrzywił mu wargi.
— Gdyby… gdyby choć… zobaczyć… Indje!
Nagle wydało mu się, że ktoś stanął między nim i blaskiem morza.
Otworzył oczy. Była to Kate — sama, bez zarzutki i kapelusza, a nawet… bez parasolki. Oparła się łokciami o burtę, przewiesiła nieledwie całą swą zgrabną, młodą figurę przez krawędź galerji i zapatrzyła się nieruchomo w morskie odmęty. Twarz miała smutną, jakby skamieniałą. Oho! Czyżby myślała o samobójstwie? Różycki wyprostował się i wysunął się cokolwiek ze swego ukrycia.
Na statku dawał się czuć pewien ruch. Na kapitańskim mostku pojawił się sam „père commandeur“. Na galerję pierwszego piętra wyległ tłum jasno ubranych panów i pań. Wszyscy kierują oczy, nosy, lornetki i lunety w jedną stronę…
— Formoza! Formoza!… — biegnie szmer po parowcu. Nawet kolorowi ludzie z pokładu trzeciej klasy garną się ku burtom.
W perłowej dali wypływają jasne, widmowe rzędy przesłonecznionych skał, niby kłęby zsiadłych obłoków.
Parowiec dyszy przyśpieszonym rytmem.
Skały rosną, zbliżają się. Coraz wyraźniej występują na wiszarach wyzłocone słońcem żyłki żeber i gzymsów, obrzeżające błękitne zacienia wąwozów i żlebów. Coraz ostrzej odrzyna się zębata linja ich szczytów na lazurze nieba. Już widać dom strażnicy morskiej, bielejący w urwistym wnęku, przykryty płowym cieniem. Powyżej, na wierzchu opoki strzela śmigła iglica latarni. Wdole, pod niemi, w małej zatoce, gdzie cicho umierają rozszalałe na rafach bałwany, gdzie piany ich płasko rozlewają się na żółtej ławicy piasczystej, śpi w słońcu szara wioszczyna…
Trzoda łodzi rybaczych z kończastemi żaglami dąży ku brzegowi, pokładając na falach odmy swych płócien…
Cudna samotnia!
Chciał powstać, aby jej z oczu nie stracić.
Wtem wydało mu się, że ktoś płacze w pobliżu. Doprawdy płacze!… Ach, to ta pani… to Kate! Schowała twarz w dłoniach…
Różycki cofnął się w głąb swej niszy, ale oka z płaczącej nie spuszczał.
Wtem powiał wiatr od Chin, przyćmił i pogiął lustro oceanu, przerzucił kitę dymów parowca na drugą stronę i zakrył wyspy cudowne.
Kate już nie płacze, stoi wyprostowana i spogląda z pod oka w stronę żelaznej kraty, oddzielającej wyższą galerję od prostackiego pomostu. Różycki również tam spojrzał i, o dziwo, zobaczył hrabię Fiorettiego z jakąś wspaniałą blondynką. Biała szata, wzorem greckiej tuniki, spływała z niej sutemi fałdami, jak na posągu. Hrabia słuchał jej, nawet coś odpowiadał, ale Różycki widział wybornie, że jego bystre oczy oglądają uważnie Kate.
— Przeklęty babiarz — mruknął w duchu i zasunął się jeszcze głębiej w swą szparę, ażeby go hrabia czasem nie dostrzegł.
— Wszędzie nos wścibi! Jeszcze tu przyleci!…
Kolacja, a raczej obiad był trochę lepszy niż wczoraj. Nawet światło elektrycznych lampek wydało się tego wieczora jaśniejsze.
Różycki ostrożnie, zoddali, śledził Kate, co widocznie „ruda“ zauważyła, gdyż nachyliła się do przyjaciółki i szepnęła jej coś ze śmiechem, kiwając głową w stronę podróżnika. Ale Angielka odpowiedziała wzgardliwym ruchem dolnej wargi.
Człowiek-ljana bawił tymczasem towarzystwo opowiadaniem niesłychanych bredni. Nawet bufetowy raczył go słuchać z pobłażliwie–drwiącym uśmiechem. „Ruda“ co chwila wyrzucała z siebie przeraźliwe chichoty.
Kate znikła w przejściu na górę; niedługo skierował się tam i ciemno-wąsy „bandyta“, a po chwili poszedł i Różycki.
Słońce zachodziło za chmurę płaską, twardą, zębatą, szarą i nieruchomą, jak wysoka opoka ze starem na szczycie zamczyskiem. Z poza niej strzelały wgórę złociste smugi, a pod nią kołysało się morze purpurowe, jak czasza krwi…
Świeży wiatr kołysał mocno statkiem. Na pomoście było pusto. Pasażerowie kładli się spać lub chowali po kątach.
Ani „bandyty“, ani Kate Różycki nie znalazł; wracając, dostrzegł, że kobieta siedzi w swej kajucie ze zwieszoną głową, w cieniu zaciągniętej na lampkę umbrelki. Minął więc niepostrzeżenie towarzystwo, wciąż jeszcze bawiące się w jadalni, i wdrapał się na swoją półkę.
Niedospana noc wczorajsza rychło skleiła mu powieki.
Ale i tym razem nie było mu sądzone zażyć spokoju.
Niedługo obudził go ruch i hałas dziwny.
To czarno-wąsy sąsiad z przeciwnej pryczy stuknął butem czy fajką o ramę, pochylając się gwałtownie ku drzwiom.
— Co to? Co się stało? — spytał po angielsku Różycki.
— Nie widzi pan!
W głębi jadalni migają cienie, słychać głosy stłumione, wreszcie rozlega się krzyk:
Nie chcę… Nie chcę!… Puśćcie mię!… Poskarżę się kapitanowi! Będę krzyczała, obudzę wszystkich!… Nie chcę!…
Z ciemnego korytarzyka wypada na seledynowe światło elektryczności Kate w grubym negliżu. Krucze włosy spływają jej do kolan po ramionach i nocnej koszuli, jak potoki atramentu. Wymachuje rękami i rwie się naprzód.
Gruby jegomość ze złotym łańcuszkiem wstrzymuje ją, ale musi ustąpić, bufetowy zabiega zboku, a ztyłu szepce ochrypłym głosem „ruda“:
Ależ nie!… Nie chcesz, to nie! Uspokój się, Kate! Nikt gwałtem robić nie będzie… Mój Boże, co za skandal! Czyż ty mnie nie znasz!?
— Haha!… śmieje się „bandyta“.
Różycki chrząka. Cienie znikają.
Kate cofa się, kuląc wstydliwie i przytrzymując na piersiach obsuwającą się koszulę.
„Na całem pomorzu chińskiem najłatwiej chyba w Honkongu o deszcz i mgłę. Jak gdyby wraz ze swemi instytucjami, obyczajami, bankami, składami, lawn-tennisami, puddingiem i flotą, Anglicy przenieśli tu również część swego klimatu…“ — notował w swym dzienniczku Różycki z wprawą długoletniego korespondenta. On jeden z całej klasy trzeciej wysiadł na ląd, aby obejrzeć miasto.
Podwinąwszy wysoko spodnie, brodził odważnie w potokach brudnej wody, płynącej po trotuarach. Wiatr szarpał mu parasol, płachty gęstej, kroplistęj mgły i bryzgi deszczu ślepiły mu oczy. Z trudnością rozróżniał w fałdach siwych tumanów stopnie ulic, pnących się gwałtownie w chmury, a w poboczach ich pierzaje wysokich gmachów, spiętrzonych stromo, jak skalne zręby.
Wdole dookoła ryczało morze, targało strzępiastym podołem dżdżów, unosiło go wzburzonem, lśniącem łonem i chlustało z pod frendzli mgieł zielonemi pianami daleko na kamienne bulwary, na chodniki i buty przechodniów.
Ale wściekłe, nieustanne wysiłki wiatru i morza nie mogły ani podrzeć, ani zrzucić, ani nawet zamącić grubej kotary tumanu, opuszczającego się z wysokich chmur. I czasem tylko rzedniała na chwilę jej biaława płachta i pojawiały się widziadłowe plamy olbrzymich statków, ledwie kołyszących się zlekka wśród powszechnego rozruchu.
Na „Armandzie“ zastał Różycki po powrocie wielką odmianę.
— Żołnierze! — objaśnił mu szeptem człowiek-ljana.
— Będzie lepiej!…
Wszyscy byli ożywieni i pełni nadziei. Nawet bufetowy mniej okazywał wyniosłości i patrzał nie tak posępnie. Do obiadu nakrył stoły jakiemiś brudnemi płachtami i przed każdym talerzem postawił półlitrową buteleczkę czerwonego wina.
— A co? Widzi pan!.. Żołnierze!… — popowiedziała znacząco do Różyckiego „ruda“, wychodząc ze swej kajuty i napełniając korytarzyk mocnym zapachem perfum i jedwabnym szelestem spódnic. Niedługo potem uniósł się niespodzianie w podłodze mały kwadrat, niewidoczny przedtem, i ukazało się stamtąd, nieledwie pod nogami Różyckiego, błękitne „kepi“, czerwony nos i junacko podkręcone, konopiaste wąsiska żołnierza.
— Dzieńdobry! Oto jestem!… — zawołał wesoło, bardzo zadowolony z uczynionego wrażenia.
— Nigdybym nie uwierzyła, że jeszcze pod nami mogą być ludzie! — krzyknęła ze szczerem zdumieniem „ruda“.
— Tak, pani! Pragnę wierzyć, że, dopiero gdy znajdziemy się… nad wami… dojdziemy do należytej równowagi. Oby to nastąpiło jak najprędzej! Do usług! — odparł, stając w pozycji i salutując.
— Hé, Joubert, czego u licha stoisz na drodze! usuń się! — wołają nań zdołu towarzysze.
— Oddaję honory kobietom!
— A są?
— Ba!
— Sapristi, tem bardziej puszczaj!
Wychodzi ich około ośmiu. W całej jadalni łuna bije od czerwonych spodni i wyłogów; błękitnieje powietrze od niebieskich mundurów, świecą się gwiazdy guzików, sprzączek; połyskują epolety, akselbanty, galony. Młode głosy, błyszczące oczy, białe zęby, podkręcone wąsy, harde postacie, twarze wesołe, ogorzałe, rumiane… Nawet Kate spogląda na nich życzliwie ze swego ukrycia pod iluminatorem. Joubert zaraz ją spostrzegł, wskazał kolegom ruchem epoletu i oblizał usta.
Portowy żargon wschodniego „pigginu“, którym do tej pory porozumiewali się pasażerowie, zmienił odrazu charakter: jego poprzednie, angielskie podłoże zostało zastąpione przez zwroty francuskie. Ale to nie wpłynęło bynajmniej na dobry humor i rozmowność ogółu. Dźwiękom pomagały wyraziste i malownicze gesty, wielce ożywiona mimika oraz niezliczone wykrzykniki:
— Ah! Et bien!… Mais oui! Tiens! Hélas!
Wino, choć kwaśne i bardzo słabe, rozwiązało ostatecznie języki.
— Jestem cienki, a jeść muszę dużo! zwierza się Joubertowi człowiek-ljana.
Ten wydłuża zabawnie twarz, wydłuża wargi, wydłuża swój długi nos i odpowiada żałośnie:
— O tak! Pojmuję, że to pana przyprawia o stratę!…
Mały podoficer, sąsiad Różyckiego, nie posiada się z radości, śmieje się i kiwa na Jouberta.
— Ach, urwis!
— A pan skąd? Pan z Pekinu? Czy pan był na Jań-tze? — pyta Różyckiego siedzący naprzeciw niego przystojny, udekorowany medalami wachmistrz.
— O, pan jesteś Polakiem!? Polacy dzielni żołnierze! Przy wzięciu Taku, pierwsi wpadli na wały forteczne… Dzielni Polacy! My wołamy im: braves Russes! a oni: non, Polonais! Bardzo odważni są rodacy pana!
— Choć mój ojciec był Niemcem, ale nie lubię Niemców i nie umiem po niemiecku! — rży głośno piegowaty jegomość przy drugim końcu stołu.
— Więc dlaczego chodzi pan w szlafroku?
— A… a… matkę pan przypadkiem miał? — rzuca przez stół Joubert.
— Owszem, jeszcze mam matkę… w Szanchaju i mam cztery siostry!…
— I wszystkie przy życiu? — wypytuje grzeczniutko Joubert.
Zalega przykre milczenie, które przerywa wachmistrz.
— Widzi pan, nasza kanonierka dotarła aż do wodospadów na Jań-tze… Ach, co za rzeka!… Jak morze! Brzegów nie widać… Ledwie, ledwie rysują się, jak linja ołówkiem…
Robi szeroki ruch ręką w powietrzu.
— Albo miasta! Wszędzie smoki, mury ogromne, ale zaledwie łódź nasza pod niemi stawała, natychmiast wyłazili z bram ich dygnitarze i stawali na czworakach… Słowo daję, na czworakach!… Taki ich zwyczaj… Dziwny naród… Naprzykład mur chiński… Góry w tym stroju wyglądają, jak krokodyle, a tymczasem wszystko niewarte armatniego naboju!…
Wymowny wachmistrz ostatecznie zawładnął ogólną uwagą. Wszyscy słuchają go z niezmiernem zajęciem; jedynie Joubert przenosi się do stołu damskiego i opowiada coś, z czego „ruda“ zaśmiewa się. Różycki spogląda na Kate, która pali zawzięcie papierosy i siedzi jak przedtem w cieniu, oparta o ścianę, nie zmieniwszy pozy na jotę.
— Co za wulkan niewygasający! A co za ogień musi być wewnątrz, skoro nazewnątrz tyle wyrabia dymu!? — mówi jej Joubert znacząco i nachyla się nad stołem.
— Daj jej pan spokój… Ona teraz „zamarzła“!… Zupełny lód! — broni towarzyszki „ruda“.
Czarny „bandyta“ pierwszy wstaje od stołu i, przechodząc, potrąca wyciągniętą nogę Jouberta.
— Pardon…
— Owszem, owszem, proszę częściej, ale nie na tę nogę, bo mam odcisk!…
— Co to za szpak? — zwraca się do Kate.
— Nie wiem, nie znam go…
— Allons. Wydało mi się, że spojrzał na panią…
— Niech patrzy!… Wszyscy mogą patrzeć…
— No… a dalej? co dalej? W noc piękną, kiedy ciemno… Naprzykład ja, który mam krótki wzrok!?
Kate wstaje i odchodzi do swej kajuty…
Joubert też wstaje, nucąc:
— Turli-turla!
— Niech pan zostanie… Może pan chce wina? — zatrzymuje go „ruda“.
— A co, Joubert: „ty mnie nie rusz!…“ — żartują zeń koledzy.
Jeden z nich odchyla koniec złożonej serwety i pokazuje mu pod nią zrobioną z palców figę.
— …Prąd tam tak silny, że łódź nasza robiła ledwie pięć kilometrów na godzinę. Miejscami wydawało się, że wdzieramy się na wodny pagórek! — ciągnął malowniczo wachmistrz, ale słuchał go już tylko Różycki.
Zabłysły elektryczne lampy.
Joubert nalał sobie szklankę wina z butelki małego artylerzysty i, patrząc na światło filuternie zmrużonem okiem przez brudno-buraczkowy płyn, zanucił koźlim głosem:
„Verse à pleins bords,
Qu‘un flot divin
De ce vieux vin
Calme la soif, qui dévore!
............
De ce vieux vin
Calme la soif, qui me dévore!
podchwycili wesoło żołnierze. Zaczęli podśpiewywać i cywilni; nawet bufetowy śmiał się i machał ścierką.
— Bodaj to młodość! — westchnął Różycki, gramoląc się do swego bocianiego gniazda.
Było strasznie gorąco. Przez otwarty iluminator płynął z zalanego purpurą zachodu morza żar jak z ognistego pieca.
Nie pomagał ryczący nieustannie wentylator, nie pomagały otwarte na wszystkie strony drzwi, z których przeciąg cuchnący chodził po spotniałem ciele Różyckiego, jak wicher po stepie. Jednocześnie żelazne belki okrętowego kadłuba zgóry i zboku ziębiły go, drażniły, jak wielkie magnesy elektrycznej baterji.
— Nie, jutro stanowczo zażądam, żeby mnie stąd przenieśli! Tu zwarjować można! — mruczał, nakrywając się z głową prześcieradłem.
Z jadalni wciąż jeszcze dochodziły śpiewy i śmiechy.
Parostatek uciekał, ile pary stało, wprost na południe od mgieł, od dżdżów, z pod chmur… Ciemne skrzydło popielatych obłoków jeszcze wisiało nad nim. Ołowiane morze wełniło się dokoła kędzierzawemi, drobnemi falami. Ale wdali smuga słońca już padła na wody, grała blaskami, mieniła się, iskrzyła na horyzoncie, jak złoty brzeszczot, rzucony na pawęż stalową.
Ku niemu, ku słońcu mknął statek, unosząc rój nowych pasażerów. Skąd się ich tyle nabrało w ciągu nocy? Na pokładzie nie można prawie stąpnąć, aby nie nadeptać na węzły lub ludzkie członki…
— Niema gdzie nóg wyciągnąć! — skarżył się Różyckiemu okrętowy włóczęga. — W kajutach wszystkie miejsca zajęte.
Największe zainteresowanie budzi druga kobieca kajuta, dyskretnie przymknięta…
— Cała Josziwara! — wykrzyknął mały artylerzysta ze śmiechem do Różyckiego.
— Daleko jadą? — spytał ten, aby coś odpowiedzieć.
— Nie wiem. Niech się pan spyta tego kogucika, on kokoszki prowadzi!
Wskazał na śniadego Japończyka w europejskiem ubraniu, który siedział u stołu, przed kuflem piwa, palił papierosa i wodził bystremi, czarnemi oczami po twarzach obecnych. Zapytany, odrzekł krótko, po angielsku:
— Do Sajgonu.
Twarz Różyckiego przeciągnęła się. Tracił nadzieję uzyskania rychło lepszego miejsca, a tymczasem sterane jego ciało boleśnie odczuwało sąsiedztwo żelaznych belek i ciągłe przelatujące ponad nim samumy okrętowe.
— Zresztą wszędzie teraz przeciągi! — pocieszał się.
I być inaczej nie mogło, gdyż gorąco rosło z godziny na godzinę, jakby w podgrzewanym nieustannie piecu. Ludzie gotowi byli ściany roztworzyć, a z siebie zrzucali, co się tylko dało.
Różycki rychło uciekł na pomost.
Tam wszakże również zrobiło się już ciasno; przybyły nowe góry koszów i skrzyń oraz moc ludzi. Ucieszył się więc niezmiernie, znalazłszy nietkniętą swoją niszę oraz wąskie przejście przed nią dla spaceru. Siedział z książką w ręku i patrzał, jak błękitnieje dal, jak bieleją pozostawione wtyle chmury, jak niedawno groźne i ciemne, jak tają w powietrzu skaliste wiszary chińskiego brzegu, spadające stromo w toń morza. Już zbłękitniał, jak niebo, i jeno przypływ, bijący wysoko perlistą falą, odcinał jeszcze płowe ich stopy od płowej wody.
Przyszła Kate, stanęła, jak za pierwszym razem, u burty i, ćmiąc papierosa za papierosem, patrzała w przestworze. Widocznie myślała, że jest sama, gdyż rozpięła na piersiach bluzkę i wystawiła obnażoną szyję na wietrzyk łagodny.
— Uciekła od zaduchu, a może i od… zaczepek!… — pomyślał Różycki i głębiej wsunął się w swe ukrycie, aby jej nie spłoszyć.
Niedługo potem zaczęła w wolnem przejściu chodzić drobnym krokiem z opuszczoną głową. Z jej rysów, z całej postaci bił dziwnie gnębiący, nezwalczony smutek, który coraz bardziej wzruszał i zaciekawiał Różyckiego.
Skąd ona jest i jaka jej przeszłość?… Wcale nie wygląda na to, czem być się zdaje!
Przypomniał sobie ruch palcem po czole jej rudej towarzyszki i serce mu się ścisnęło…
— Ach, pan tutaj! Lubuje się pan błękitem morza… Pod wieczór miniemy wyspę Hajnan… — rozległ się niespodzianie nad głową Różyckiego głos „uczonego“ wachmistrza. Leżał bez munduru, w różowej jeno koszuli, na stosie skrzyń, przykrytym rozciągniętą kołdrą wojskową.
— Tu spałem całą noc. Wybornie… Nie znoszę zaduchu… Choć zdarzało się, że mieliśmy w czasie wyprawy temperaturę powyżej 40 C…
O tak, można się żywcem ugotować!… A słyszalem znowu, że pod biegunem zimno dochodzi do 60 C… Jak się to panu podoba?
— Przydałoby się teraz choć parę tych C., podbiegunowych — odparł ze śmiechem Różycki.
Kate znikła i rozmowa wtoczyła się ostatecznie na geograficzne tory. Gawędzili o rozmaitych krajach i ludziach, i rozmaitych u tych ludów zwyczajach.
Morze otwarte gięło się słabo w słońcu, jak turkusowa, pozłocista blacha. „Armand“ dyszał ciężko i wił w nieskończoność swój lok czarnego dymu.
W południe przedarł się Różycki z trudem przez zwał podróżnych, rozłożonych pokotem wprost na pomoście, przeszedł uliczkę klatek, gdzie ćwierkał nowy zastęp umierających z zaduchu ptaków i odszukał w kuchennym korytarzu obdartusa z Odessy.
— Niech pan lepiej nie przychodzi… Tu nie wolno postronnym. Tu za wszystko kara… — pouczał go, odbierając imbryk. — Już lepiej będę sam przynosił… Niech pan powie, kiedy i gdzie pana szukać?
Różycki objaśnił mu.
— Nie! — zaprzeczył energicznie. — Do sali na dół nie zejdę: tam bufetowy! Ale zawsze w czasie podwieczorku pierwszej i drugiej klasy niech pan będzie z imbrykiem koło ptaszarni. Będę czekał! Uwinę się, niech się pan nie boi, uwinę! Tam i napowrót zbiegam w mgnieniu oka… Przyda się choć te parę groszy, co mi wasza miłość da! Bo mój los, panie, ciężki! Ile już czasu tłukę się bez roboty z portu do portu… Nigdzie nic! Wszystko robią Chińczyki! A dlaczego robią? Bo się godzą tanio, za psie poprostu się godzą pieniądze! On, psia dusza, za 10 rubli miesięcznie będzie robił cały dzień na swoim wikcie!… A dla mnie przy moim charakterze dziennie rubla mało… Ledwie na odzież i tytoń starczy… Dlatego chodzę… bez roboty! Ale wolę to, niż dać się skrzywdzić… Teraz jadę do Singapory, ale wiem, że i tam to samo będzie… Wszędzie Chińczycy… Czy to pan nie widział, jak to się tego nawaliło na parowiec!? Jak mrowia! I że też to wożą ich te Francuzy?… Tylko statek zatruwają tem plugastwem!…
Różycki spojrzał mimowoli na okropne łachmany obywatela odeskiego, na jego niesłychanie brudną, pijacką twarz, na obrosłe błotem ręce.
— A do konsula próbował się pan zwracać!? — spytał mimowoli.
— Do konsula! — przestraszył się włóczęga. — Poco do konsula!? Do konsula u nas nie obyczaj chodzić! Konsul jest od paszportów, od sądów… a człowiek uczciwy do konsula nie idzie! Konsul do byle kogo nie wyjdzie, a jak wyjdzie, to przedewszystkiem krzyczy… A co na parowcach, na robocie, na najmowaniu się, to on wcale się nie zna… Nam, panie, nikt nie pomoże, jeżeli my sobie sami nie pomożemy!… „Proletarjusze wszystkich krajów łączcie się!“… czytał pan? To, to, ono to! Mnie teraz towarzysze francuscy pomagają… a przejdę na statek angielski, będą pomagali angielscy… Kartofle skrobię, naczynia myję, buty im poczyszczę… i w ustępach sprzątnę i tak sobie jadę… Mnie tu znają… mnie tu na każdy statek wezmą… Tylko na ojczysty, na ruski nie mogę… A dlaczego?… A dla tego samego!…
Spojrzał znacząco na Różyckiego i sięgnął do czapki.
— Do przyjemnego widzenia!… Więc przyjdę o piątej tu do ptaszarni. Najlepiej do ptaszarni… Chińczyki dobre chłopy!… Dam im parę kartofli… nic nie powiedzą… Milczki ścierwa są!… Jego nożem rżnij — nie powie! Tak to! Do przyjemnego widzenia!
Znikł w czarnym, jak on sam, cieniu kuchennego korytarza.
A Różycki wrócił do jadalni i znowu z triumfem pił herbatę w oczach wściekającego się „monsieur Torchona“; ba, częstował nawet małego artylerzystę.
Resztę dnia spędził w swej cichej niszy na czytaniu i rozmyślaniu, na pisaniu notatek i na… marzeniach…
Gdy przed zachodem słońca, na sygnał obiadowego dzwonka, spuścił się do jadalni, zastał tam wcale wesoły — a nawet nieco romantyczny nastrój. Drzwi do kajuty Japonek były otwarte.
„Podwójne kwiaty wiśniowe“ — młodziuchne „dżoro“ rozmaitego kalibru — w kostjumach więcej niż przejrzystych klęczały przed maluchnemi stolikami z herbacianą zastawą i szczebiotały cieniuchnemi głosami… Inne, półleżąc na pościelach, brzdąkały na „samisenach“ i nuciły półgłosem.
Młode, świeże głosy, czysty, srebrny śmiech, ciche, melancholijne piosenki ogromnie nęciły francuskich wojaków. Kręcili się po korytarzyku, jak osy dokoła łakoci. Raz wraz który z nich potrzebował przejść albo zatrzymać się koło drzwi lub na schodach i wszczynali rozmowę między sobą albo z „rudą“, strzygąc jednocześnie oczami z bezwstydną żarłocznością w stronę „kwiatów wiśniowych“.
— Nie zawracajcie głowy!… — gniewała się „ruda“. — Cóż to, ja nie widzę, co się święci?… Wynoście się zaraz! Idźcie do tych małp bez pośladków… Wąchajcie! — krzyczała coraz głośniej.
Wreszcie Joubert stanął odważnie w samych drzwiach kajuty japońskiej i zawołał szczyglim głosem:
— Szidżuki-Kiżuki… Kwiatku dalekiego wyrobu! Wzywam cię, boska Chryzantemo… Zawstydź nadętą, cnotliwą Angielkę… Pokaż Wschodzące Słońce z przyległościami! Pokochaj alpejskiego Strzelca!…
Cisza, a potem wesoły, stłumiony śmiech, przygrywka figlarna na „samisenie“ i piosenka rzewna, jak skarga.
Zanim Joubert obmyślił następny koncept, pojawił się obok niego uśmiechnięty Japończyk w europejskiem ubraniu i dotknął zlekka ramienia żołnierza…
— O yes! Madame pięknie dziękuje, madame nie może…
— O, co to, to nie! To ja czasami nie mogę — madame zawsze może! — błaznował dalej Joubert, pozwalając się jednak Japończykowi odprowadzić za łokieć od „zakazanych“ drzwi.
— Obiad!… Obiad!… Podają obiad!… Siadajcie do stołu!… Joubert, do stołu!… — rozległy się jednocześnie wołania.
Joubert tymczasem stał wciąż pośrodku kajuty, jakby nawpół oszołomiony, wreszcie ręką poprowadził trochę po sercu, trochę po żołądku i zaśpiewał fałszywie, jak zwykle:
„J‘aime un petit tapin
Des chasseurs alpins!
J‘adore! foi d‘Jeannette
Son petit coup d‘baguette!
Aussi mon béguin
J‘vous l‘dis, cré de coquin!
C'est un p‘tit tapin
Des chasseurs alpins!“
Ale tym razem śpiewał sam, gdyż zainteresowanie obiadem było zbyt wielkie wśród zgłodniałej publiczności. Dopiero gdy sobie dobrze podjedli, posypały się wykrzykniki, żarty i rozmowy.
— Może panu dolać wody do wina — pyta uprzejmie czlowiek-ljana małego artylerzystę, zatrzymując rękę z karafką nad jego szklanką.
— Ślicznie dziękuję — krzyczy ten z udanem przerażeniem. — Lękam się, że dla pana zostanie za mało!
— Istotnie nie mogę pić czystego wina. Mam od tego zawrót głowy! — odpowiada poważnie człowiek-ljana.
— Cha, cha! Zawrót głowy! My też mamy zawrót, ale czego innego — raczej nie zawrót, a wywrót… kieszeni! Doprawdy, nie kłamię!
— Wody zbyt dużo wokoło! Kto słyszał lać ją w siebie…
— Marynarz szczery boi się wody w środku… Od tego idzie się na dno! Spirytus o wiele jest lżejszy!…
De ce vieux vin
Calme la soif, qui dévore!
— Hej, panie bufetowy, moja butelka już pusta!
— Sapristi! Joubert! Joubert!… Czego siedzisz smutny?
— Bo ona się focha, bo ona nie kocha! — wzdychał urwis, kiwając głową w stronę Kate.
Embrasse moi, Ninette, embrasse-moi!
Remue tes gambettes,
Ninette, Ninette!
zwrócił się nagle do Angielki i patetycznie wyciągnął do niej ręce.
Kate zaczerwieniła się, potem pobladła, jak chusta.
— Jeszcze słowo powiesz, nicponiu, a łeb ci rozwalę. Dość mam już ciebie i twoich głupstw! — szepce, wyciągając rękę do butelki z winem.
— Eheu! Torpeda! — bąka Joubert flegmatycznie i rozwiesza w palcach przed sobą serwetę.
Kate zrywa się. Jednocześnie zrywa się czarny Anglik, wstaje Różycki, podnosi się wachmistrz…
— Aj, aj! Ludzie, co wy robicie!… Nie dajcie, trzymajcie ją… Ona szalona!… Ja wiem, że ona szalona, ona wszystko zrobić może!… — krzyczy „ruda“.
— Nie powiem, żeby to było po rycersku dokuczać samotnej i bezbronnej kobiecie! Was tu jest aż ośmiu!… — zwrócił się do wachmistrza Różycki.
— O tak — zgodził się ten. — Ale on więcej już nie będzie… Daję panu słowo! On niezły chłopiec, tylko… ma język…
Joubert nie zdradzał jednak skruchy i przyglądał się Różyckiemu z poza serwetki, przymrużywszy oko i przekrzywiwszy głowę…
— Mój Boże!… Ośmiu? Czy istotnie za mało? W takim razie zaprosimy do pomocy jeszcze kilku marynarzy! Wygodzimy jej, na Boga, wygodzimy! Będzie trzepotać się, jak ryba na piasku! Może ją pan upewnić!
— Joubert, przestań! — upominał go wachmistrz.
Nagle zrobił się rumor: w powietrzu błysnął biały talerz, potem szklanka i, przeleciawszy mimo Jouberta, z brzękiem rozbiły się o ścianę. Obecni zerwali się z ław, „ruda“ szarpała się zawzięcie z Kate, wydzierając jej z ręki nóż.
— Aj, aj, Kasia! Pluń ty na nich, nicponiów… Daj nóż! Cóż ty, mało ich znasz, czy co? Zawsze gałgany są… Przestań Kasiu, Kasieńko, chodź do kajuty… Nas za takie awantury wysadzą gdzie na wyspę, a wtedy co? Uspokój się… Już bufetowy idzie! — szeptała do przyjaciółki po polsku chrapliwym, zadyszanym szeptem.
Kate upadła twarzą na stół.
— Ach łotry, łotry!… — łkała spazmatycznie. — To wy pogardzacie mną i w twarz mi plujecie, kiedy jestem taką, jak chcecie, a kiedy nie chcę być taką… to też plujecie i kopiecie mię! Ach łotry, cuchnące kiernozy! — krzyczała po angielsku.
Różycki położył rękę na jej dłoni.
— Niech się pani uspokoi… Już to się nie powtórzy! Poskarżę się kapitanowi! To panie są Polki? — zwrócił się do „rudej“.
— A tak, jesteśmy Polki… Wiemy, że i pan Polak, ale ona powiedziała, żeby panu nie mówić… Ona się pana wstydzi… Ach, co ona robi, ja nic nie rozumiem! Od czasu, jak ten mały jej umarł, to ona zupełnie oszalała… Żadnego do niej przystępu… Tylko papierosy pali… Dawniej zupełnie inna była… dobra była towarzyszka! Mybyśmy nawet mogły drugą klasą jechać… Ale ona nie chciała… żeby dla oszczędności. A pan widzi, jaka tu oszczędność… Głód… za wszystko płać… I w dodatku… Dawniej to droga nas prawie nic nie kosztowała, jeszcze czasami coś zostało… A teraz nietylko sama zarobić nie chce, ale i mnie nie daje!… No, niech pan powie, jaki to interes z tego, co?
— A skąd panie są?
— Ja to jestem z Końskich, a skąd ona, to niech sama panu powie… A na mnie to się ona znowu rozgniewa… Ja już zupełnie nie wiem, co robić!?…
Nim Różycki zdołał do Kate przemówić, ta podniosła się i odeszła gniewna do swojej kajuty.
— Bieda, panie, bieda! Czem się to skończy, nie mam głowy do tego!?… I co z nami będzie, też nie wiem… Chyba, że pan jej wszystko przedstawi, pan uczony, a ona takich lubi… A teraz ja muszę iść, bo ona tam może znowu co zrobić… Aj… aj! Takie nieszczęście!… kto mógł pomyśleć!?
Cmoknęła i pokiwała głową w dobrze znany Różyckiemu sposób. Podczas, gdy nowi znajomi rozmawiali ze sobą po polsku, reszta podróżnych obsiadła napowrót stoły i zabrała się łakomie do gryzienia orzechów, łupania migdałów, żucia słodkich strączków i nadpsutych pistacyj.
Trzaskały z łoskotem łupiny w młodych, mocnych zębach, po oporniejszych stukano trzonkami noży, obcasami butów, znalazł się nawet u kogoś „dziadek“.
Jednocześnie brzmiały wykrzykniki i żarty:
— A to chwat dziewczyna!… Jak gwizdnęła!? Pancernik!
— O mało nie zrobiła ze mnie bliźniaków… Zawstydzić chciała nieboszczyka mego ojca… — żartował Joubert, nie tracąc miny — Polki widzę, ho, ho! One nietylko umieją brać fortece chińskie…
— Milcz, proszę cię! Dosyć tego! — ofuknął go wachmistrz, rzucając bystre spojrzenie na siedzącego naprzeciw Różyckiego.
— Rodaczki pana? — zapytał go uprzejmie.
Różycki nie zaraz odpowiedział, potem mruknął coś niewyraźnie, spozierając srogo na bufetowego, zbierającego z jaszczurczym sykiem skorupy rozbitych naczyń.
Cisza. Ocean gładki, lśniący jak zwierciadło. Słońce białe, ogromne i jarzące — rzuca prostopadle na pobladłe, omdlałe głębiny wodospady żaru i światła. Odbite, wracają one ku niebu i rozsiewają się w przeczystem powietrzu, jako przeraźliwa srebrno-złota pożoga. Świetlany błękit nieba i morza bez cienia i skazy płonie wokoło i drży od znojnej śreżogi. Nawet delfiny nie odważają się wychynąć z chłodnych otchłani, nie igrają przed statkiem, nie pędzą z nim na wyprzódki, nie koziołkują wesoło, Srebrne rybki ledwie wyfruną, natychmiast spadają z opalonemi płetwami. Nic nie mąci bezruchu i jasności oceanu, prócz parowca. Żaden wietrzyk nie trąca kryształów powietrza, prócz przeciągu, wywołanego ruchem statku. W tym skwarze „Armand“ dyszy i łomocze maszynami ciężko, jak zasapany wieloryb, jak wieloryb wyrzuca wysoko wytryski swych dymów, a po białem jego cielsku spływa kroplami woda, lakier i smoła, jak pot. Nagrzane pomosty, blanki burt, żelazne kraty i okucia parzą w dotknięciu, jak ruszty kuchenne. Majtkowie wciąż obficie zlewają je wodą.
W kajutach upał i zaduch nie do wytrzymania. Nie pomagają ani wentylatory, ani drzwi i okna naoścież otwarte. Kto żyje, na pokładzie szuka cienia i przewiewu. Mężczyźni pozrzucali, co się tylko zrzucić dało, rozpięli kołnierze, w które już nie mieszczą się nabrzmiałe szyje, obnażyli ścieśnione piersi i barki, zlane potem…
Kobiety pochowały się po kątach.
— Patrzcie — goluśkie! Nawet koszule zwlekły… Jak mi Bóg miły!… Admiralska parada! — szepnął tajemniczo Joubert, zajrzawszy przez szparę do kajuty Japonek.
— Pokaż! Daj zobaczyć! — wołają żołnierze, tłocząc się u otworu.
— Uf! Dopiero teraz zrobiło mi się gorąco! Gorzej, niż w Tonkinie!
— Cicho, głuptasy, spłoszycie je!
Nikt im nie przeszkadzał, gdyż uszczęśliwiony „piegas“ przyłączył się do nich, a więcej nie było nikogo. Zabiegliwsi zaczęli świdrować scyzorykiem w wielu miejscach większe dziurki. Nastała zdradziecka cisza, zamilkły nawet „samiseny“, a potem nagle wybuchł stłumiony śmiech i… rozpostarty papier zakrył od środka otwory.
— Boginie, miejcie litość! Zostawcie choć małą kruszynę… choć maluchną dziureczkę!
— Chodźcie na górę, tu już nic nie wskóramy… A tam poszukamy Polaka z jego miłośnicą… Tylko ani słowa: salutować i przechodzić w milczeniu, jak przed samym prezydentem — bez zaczepek! — pouczał Joubert.
Różycki urządził swoją niszę z pewnym komfortem, nakrył ją wszczepionym w szparę parasolem, a na pakach rozpostarł kołdrę. Skoro tylko zobaczył na pomoście rodaczki, zaprosił je do siebie.
— Więc pani z Końskich? — spytał „rudą“ — a dawno już?
— O, dawno! Pięć roków, a może i więcej, już nie pamiętam. Ja i po polskiemu zapomniała. Kate lepiej pamięta, bo ona umie czytać…
I zawsze czyta, gdzie tylko może książkę dostać, czyta… My chcieli prosić pana o książkę, ale się wstydzili, że pan pozna, co my Polki, bo pan pewnie polskie ma książki…
— Mam i angielskie i francuskie.
— Po angielsku to ja jeszcze przesylabizuję — na szyldach nauczyłam się, ale tych Francuzów, to ja nienawidzę… Takie gałgany, takie łotry! Co my im zawiniły? Niech pan powie, co?
Różycki mruknął współczująco i zwrócił się do Kate.
— A pani też z tamtych stron?
Zapłoniła się i opuściła głowę.
— Wszystko jedno, skąd jestem.
— Stamtąd, też stamtąd, ze Stąporkowa… Tam huta jest… Może pan tam był? Ona córka majstra… Ona z dobrej rodziny… My się znały z widzenia jeszcze dziećmi… Mój ojciec miał sklepik w rynku… Może pan zna Końskie?
— Znam, owszem, byłem tam ze dwa lata temu… Mieszkałem w Czarnieckiej górze…
— W Czarnieckiej górze! Ach, znam… bardzo znam! My tam przywozili owoce, jaja, masło, a czasem i kurczęta… Kto tam teraz dostawia do Zakładu?…
— Teraz wszystkiego dostarcza Mordko, on też z Końskich.
— Aj, aj, znam go… biedak był wielki, a tylko szachraj! Teraz pewnie bogaty, co?
— Pewnie. Ma parę koni, bryczkę, jeździ…
— Aj, aj! taki miszures!? Słyszysz, Kate, o Mordce?… Albo ja tobie lepiej powiem: „Kasiu“, bo to jak dawniej… Wiesz, co ja ci powiem, ty z tym panem pogadaj, to może ci się zrobi weselej?… On dobry… A ja potem z nim pogadam. Co? Chcesz? Tylko niech mi pan powie, czy tam jest jeszcze ten duży, piękny las w tej Czarnieckiej górze? Czy go już wyrąbali?
— Jest, jak był…
— O jej! Jaki to był ładny las?… Jak tam pachniało!?… Prawda, Kasiu? A jakie tam były jagody?… Ale ja już pójdę, bo ten czarny, co na mnie czeka, już się gniewa… A pan niech jej wszystko opowie, może jej dusza zmięknie… może się te nasze nieszczęścia skończą!?
Różycki i Kate siedzieli czas jakiś, nie patrząc i nie mówiąc do siebie. Potem kobieta pierwsza podniosła powieki i spojrzała na towarzysza długiem, badawczem spojrzeniem. Jej piękne, czarne, zamglone oczy rozjaśniły się zwolna, jak gwiazdy.
— Więc dwa lata temu pan był… dwa lata temu!? Wszystko po dawnemu: staw przed hutą, dokoła ziemia, żużlami wysypana, a na rogu we wsi sklep, szynk… Dalej domy… Czy pan nie pamięta? Piąty domek na prawo… łatwo poznać!?… Drzewo przed nim rośnie, stara grusza… A w sadzie przed oknami malwy wysokie, wysokie aż do dachu i słoneczniki… Nie pamięta pan?
Różycki patrzy w turkusową dal morza i milczy.
— Nie, nie pamiętam!
— To może pan pamięta młyn za lasem… Szło się drogą piasczystą… Ach, takbym poszła… bosemi nogami po ciepłym piasku… Piasek żółty… Dokoła sosny wysokie… Pachnie żywica, aż w piersiach spiera… Grobla między dwoma stawami… Na stawach trzciny… Młyn stary, mchem porosły, siwy od mąki… Tam dziadowie mieszkali, matczyni ojcowie! Do siedmiu lat u nich chowałam się… Było dobrze, pieścili mię… Czy ten młyn jeszcze miele? Kto go teraz dzierżawi? Nie wie pan?… Ach! — westchnęła.
— A rydzów, rydzów, co było w tym lesie przy drodze… Rzeczka z kamykami… Pewnie i teraz niema mostu, trzeba wbród przejeżdżać!?… A kościół daleko za lasem… koło kościoła szkoła. Ale — nie chodziłam do niej… Ojciec mi sam z początku wskazywał, a potem to mię żona młodszego technika za pieniądze uczyła… Boże, Boże, kiedy to było!? Widzi pan: dawniej stamtąd wyjechałam, niż Sara… będzie więcej niż dziesięć lat, więc pewnie nie wszystko pan zastał tak, jak przy mnie było!? Kto we młynie mieszka? A majstrów giserskich, czy pan kogo nie poznał? Może pan kogo przypomni sobie?… Może pan jakie nazwisko pamięta?…
Wzruszenie jej udzielało się Różyckiemu, daremnie wszakże patrzał wdal morza, przypominając sobie szczegóły. Wszystko zatarło się, prócz wspomnienia ślicznego, pachnącego, cienistego, jak świątynia, boru.
— Sara, Sara! Chodź zaraz! — krzyknęła nagle trwożnym głosem Kate.
— Aha! pewnie czerwone djabły idą! Ale czego się ty ich boisz? Ty się ich nie bój!… Ty sobie na nich pluń! Dlatego oni za tobą łażą, żeby twój strach zobaczyć… A ty im pokaż język, albo idź do kajuty… Ja jeszcze posiedzę sobie na zdrowem powietrzu… Ja ich się wcale nie boję… Ja ich sama zaczepić mogę!…
Tymczasem wąskiem przejściem wśród skrzyń przeciągał przed nimi szereg młodych hultajów w czerwono-błękitnych mundurach, świecących się od galonów, wesołości i zdrowia. Na czele maszerował Joubert, wyciągając po bocianiemu nogi, jak patyki. Przed niszą Różyckiego odsalutował poważnie i poszedł dalej.
Kate już znikła, Różycki brwi zmarszczył, ale serjo rozgniewać się nie mógł.
Gdy jednak zdybał wachmistrza, miał z nim długą, cokolwiek zgryźliwą rozmowę, którą zakończył ostrzeżeniem, że nie chciałby się skarżyć kapitanowi, ale będzie zmuszony, gdyby…
Wachmistrz ruszał wąsami i nic nie odpowiadał. Różycki wymiarkował z jego twarzy, że w razie sprawy będzie trzymał stronę towarzyszy.
Przy obiedzie Różycki przeniósł się do stołu rodaczek, za nim powędrował tam człowiek-ljana i „czarny bandyta“. Wojskowi zostali sami; nadrabiali minami i głośną rozmową, a Joubert starał się nawet po dawnemu dowcipkować, ale mu nie szło. Koledzy słabo podtrzymywali skąpym śmiechem jego najlepsze żarty. Bufetowy gryzł wargi i mścił się, podając najlepsze kąski wojskowym, a „szpakom“ co gorsze.
Nazajutrz rano Sara powitała już Różyckiego, jak starego znajomego.
— Gorąco było w nocy… Ja myślała, że już powietrza nie przełknę, tak mię sparło!… Wie pan, co ja chciałaby list napisać do Końskiego… Adres to my napiszemy poprostu: w rynku. Co ja stracę? nic nie stracę! Markę pocztową stracę, a to ja mogę!… Niech pan napisze, że się im kłaniam, że o nich pamiętam, że wrócę, jak się dorobię… Że nieźle mi idzie… Że im nawet trochę pieniędzów wyszlę, tylko muszę mieć dobry adres… Niech im to napisze! Co?
— A dokąd mają odpisać?
— No, niech odpiszą do Kair… Tam my jedziemy. My wzięły bilety do Suez, a stamtąd do Kair to już blisko… W Kair na początku zimy wielki zjazd, to można dobrze zarobić!…
— Panie tak wciąż jeżdżą z miasta do miasta?…
— Tak, jeździmy. To niezgorszy interes. My nawet pościel ze sobą wozimy. Nasze rzeczy poszły na fracht. A przy nas najpotrzebniejsze ubranie. Kate chciała wszystko sprzedać, ale jej nie dałam… Gdyby ona tylko chciała jak dawniej być, toby był złoty interes. Ona i wiersze powie, i zaśpiewa, i wesoła, zna rozmaite żarty i sposoby. Sama wymyślić może, a już tych historyjek i przypowiastek, co panowie lubią, to ona jak z książki czyta… Cóż, kiedy to wszystko przepadło! — westchnęła.
Różycki z przykrością spojrzał na wdzięczną sylwetkę młodej kobiety, wspartej opodal o burtę statku. Uderzyły go boleśnie szlachetne rysy jej ładnej głowy, uwieńczone splotami kruczych włosów, przepięknie odrzynające się na przesłonecznionym błękicie. Takie to wszystko wydawało się czyste, niepokalane, wdzięczne, że drgnął mimowoli, gdy sobie wyobraził, co ci „panowie“ wyrabiali nieraz z tą młodą, a uroczą jak kwiat kobietą.
— Pan mówił, co pan ma jakąś książkę, to niech jej pan da!… Bo jak te sołdaty tu znowu przyjdą, to ona zaraz ucieknie… ja wiem!…
A może pan ma jaką wesołą książkę… taką dla mężczyznów?… To jabym bardzo pana prosiła… możeby ją to znowu poprawiło?… Co? Myby mogły wtedy w Kair dobrze popracować… Jabym panu nawet za taką książkę zapłaciła, coby pan chciał!… Kate, Kate! Chodź-no tutaj!… Pan ci da książkę! — prosiła ponownie.
Kate niechętnie zwróciła ku nim głowę. Sami podeszli do niej.
— Towarzyszka pani prosi o książkę dla pani… Mam taką jedną polską książkę, ale niech mi pani jej nie zgubi, to moja przyjaciółka!…
— Przyjaciółka pana?… polska książka!? — ucieszyła się. — Bardzo panu dziękuję. Oddam, oddam w całości. A jaka książka?
Różycki wymienił tytuł.
— Może pani już czytała?
Kate zmarszczyła brwi i usta jej drgnęły.
— Zdaje się, że czytałam… Ale dawno, bardzo dawno… Nie pamiętam!…
— Wprzód niech jej pan da tę książkę, a list napiszemy potem… W Sajgonie staniemy dopiero jutro w południe… Zresztą list tym samym statkiem z nami pojedzie aż do Suez, ja wiem! Mamy czas! Co!?… Ja prawdę mówię!?… Co!?… Potem napiszemy… Poco pośpiech!?… Kto się pośpieszy, ten innych ucieszy!…
Noc była cicha, gorąca. Gwiaździste niebo ametystowe przeglądało się wraz z gwiazdami w ametystowem morzu. Parowiec, otoczony seledynową mgławicą własnej jasności, sunął jak gorejący bolid po cichej, niewidzialnej wodzie. Jak ogony, wlokły się za nim bruzdy białej piany, na których tańczyły ogniste zygzaki wydłużonych świateł. Czarne dymy kłębiły się wgórze śladem gwiazdy naczelnej latarni, zawieszonej na szczycie niewidzialnego masztu. Niby dwa różnobarwne ślepia, migały z obu boków czerwone i zielone ognie sygnałowe. Różaniec niezliczonych iluminatorów, oświetlonych z wewnątrz blado-różowem światłem, opasywał boki parowca niby sznur pereł. A tu i tam na pomostach, na mostku kapitańskim, na galerjach bocznych i u rufy płonęły lampy elektryczne, ujawniając brzegi, kanty, płaty białych płaszczyzn, leciuchne zarysy rozpuszczonego w ciemnościach statku. Jeno łabędzie brzuchy szalup ratunkowych lśniły mocno w bijącej zdołu łunie, podobne do płynących w powietrzu bez wiatru i wioseł łodzi „Latającego Holendra“.
Powiewy powietrza ciepłe, łagodne, jak muśnięcie wygrzanego słońcem aksamitu, przyjemnie łaskotały twarze podróżnych, którzy tłumnie wylegli z kajut.
Na tyłach i bokach parowca, w drugiej i pierwszej klasie majaczyły jasne pary, siedzące na ławkach lub spacerujące po przestronnych galerjach. Na dziobie, w klasie trzeciej, gromadki rozmawiających półgłosem ludzi kryły się w cieniu towarów albo, wsparte łokciami na blankach wysokiej burty, patrzyły w milczeniu w nieprzejrzaną bezdeń wód, szumiących tuż pod niemi…
— Pan pyta, jak to się stało… Owszem, opowiem panu, bo czuję, że nie jest to u pana prosta ciekawość… — mówiła szeptem Katarzyna do Różyckiego.
— O tak! — odrzekł. — Niech mi pani wierzy…
Zrobiła cokolwiek niecierpliwy ruch.
— Nie trzeba!… Nie upewniaj pan…
Siedzieli ukryci w swej niszy, gdzie nikt ich nie widział i dokąd szepty ludzkich gawęd i rozmaite dźwięki samego statku dochodziły jak gdyby zoddala.
— Zaczęło się od tego, że na fabryce obcięto zarobki, skrócono czas pracy. Z początku nie odczuliśmy tego zbytnio; rodzice mieli oszczędności… Ale zwolna wyczerpało się wszystko… Trzeba było wziąć młodsze rodzeństwo ze szkoły… Uczyłam je sama w domu… Miałam rok siedemnasty, byłam mało co mniejsza niż teraz, umiałam szyć, prać, prasować… czytać, pisać, rachować… Mogłam zgodzić się i za bonę do dzieci i za gospodynię do dobrego domu. A działo się nam coraz gorzej!… Jedna więcej gęba w małem gospodarstwie mocno ciężyła. Napisali rodzice do ciotki do Warszawy, czy nie znalazłaby dla mnie jakiego zajęcia?… Odpisała: niech przyjedzie, to się zobaczy; zaocznie nie można. Wybrałyśmy się z drugą taką, jak ja, dziewczyną młodą, pierwszy raz w drogę, w świat, którego nie znałyśmy, pierwszy nawet raz… koleją. Pamiętam, porządnego miałyśmy stracha… Jedzie się prawie dzień cały, a my bałyśmy się wyjść z wagonu, żeby się nie zostać… Nie jadłyśmy, nie piłyśmy, tylko to, co wzięłyśmy ze sobą…. Na jednej stacji przysiadła się do nas jakaś jejmość… Gadu, gadu… A kto jesteśmy? a dokąd?… Powiedziałyśmy jej wszystko. Zaprowadziła nas do bufetu na większej stacji, poczęstowała herbatą. Serdeczna taka, usłużna, życzliwa… Ach, panie, długo ja się potem bałam życzliwości ludzkiej!… „Znam, mówi, waszą ciotkę, a jakże, mieszkamy niedaleko od siebie… Mogę was zawieźć, jeśli miasta nie znacie… Bo to łatwo trafić na złych ludzi… A i tu zaraz koło dworca przez plac Broni niebezpiecznie przechodzić… Włóczą się sołdaci, mogą was skrzywdzić!“ — radziła nam. Zaufałyśmy jej zupełnie. Powiozła nas. Powiedziała, że musi zajechać przedewszystkiem do siebie, aby zostawić rzeczy… Pamiętam jak dziś ulicę źle oświetloną, cuchnącą, na niej brudny, odrapany dom, plugawą bramę, wydeptane, oślizłe schody, któremi nas prowadziła ta kobieta do siebie. Byłyśmy bardzo zmęczone drogą, ogłuszone hukiem miasta. Posadziła nas na wyścielanych krzesłach, w ładnem mieszkaniu, nakarmiła, napoiła, ale z wyjazdem do ciotki zwlekała. A to to, a to owo… Zaczęli się schodzić jacyś ludzie. To byli ci, ci sami! — szepnęła przez łzy…
— Stało się, że zostałyśmy na noc u tej kobiety, bo nie chciała ani zawieźć nas do ciotki, ani wypuścić. Tłumaczyła się, że daleko, że późno, że się boi… a puścić nas samych nie chciała, gdyż mówiła, że miałaby nas na swojem sumieniu… Zostałyśmy… W nocy, gdyśmy spały znużone, wpadła do naszego pokoju banda mężczyzn ze światłem, z butelkami, pijanych… Stało się… Stało się… Nazajutrz stara jejmość przepraszała nas, obiecywała złote góry… A gdy uparłam się, aby iść do ciotki… to zawołała jednego z tych, co… pomagał wczoraj… Gdy przyszedł wielki, straszny, z oczami jak sztylety, nie opierałam się już… Zrozumiałam, że wszystko przepadło, że oni mię — tę dawną — zabili… Znowu pod wieczór lali w nas przemocą wódkę i wino… Znowu przychodzili panowie… I tak codzień, jak w malignie!… Potem nas wpółprzytomne wywieźli. Rozdzielono mię z towarzyszką. Znalazłam się sama, zupełnie sama w obcem mieście, wśród obcych ludzi, z którymi dogadać się nawet nie mogłam… Potem dowiedziałam się, że to Konstantynopol. Dom w ogrodzie, otoczony murem wysokim, we drzwiach kraty, brama zawsze na zamku…. Klucz od niej nosiła przy sobie nasza „stara“. Nikt nie mógł ani przyjść, ani wyjść bez jej wiedzy. Było nas w zakładzie ze trzydzieści. Były Murzynki, były Czerkieski, były Niemki, Włoszki; było kilka Polek, ale głównie… żydówki. Choć trzymano nas jak w więzieniu, choć bito kańczugiem za byle co i zamykano nago w zimnym karcerze, wolałam ten zakład od tego, co było poprzednio… Był tam jakiś ład, jakiś porządek, do którego powoli włożyłam się. Tylko czasem, gdy wspomnę, co się ze mną stało, i zatęsknię — zapłacze coś we mnie. Uniosę się, upiję się i zrobię taką awanturę, że trzy dni potem wszyscy mię omijają… Zbiją, ale omijają… Na dole w tym domu był klub, do którego w nocy schodzili się goście, mnóstwo rozmaitych narodowości; czarnych, kudłatych, białych, śniadych… coraz innych, choć byli tacy, co przychodzili wciąż. Jedli, pili, grali w karty. Tam schodziłyśmy na noc, żeby tańczyć, śpiewać, pić z gośćmi, gadać, żartować… A na górze były sypialnie. Lustra, dywany, elektryczne światło, łóżka zasłane jedwabiami, otomany… Wszystko urządzone bardzo ładnie. Czego tam z nami nie wyrabiano? Czego nie napatrzyłam się tam przez te kilka miesięcy? Na co nieraz musiałam sama pozwalać!?… Mój Boże, tego, co mężczyzna po pijanemu zrobi, tego na trzeźwo i sam szatan by się zawstydził!… Przychodzili tam nieraz wrzodaci, cuchnący, przychodzili starcy bezsilni i gołowąsi smarkacze… Wszystkim musiałam podlegać, kto mię wybrał. Ile razy skrzypnęła krata, patrzałam wylękła, jaka znowu czeka mię męka. Raz widzę: wchodzi wysoki, tęgi blondyn… Odrazu mi się spodobał. Kiedy „stara“ zebrała nas niezajęte na korytarzu, tak mi się jakoś serce ścisnęło. Spojrzał na nas bystro i wybrał mnie bez namysłu… Ten mię popieścił po ludzku, ani wina, ani wódki pić nie zmuszał, pocieszył, pogawędził ze mną… Odtąd zaczął często przychodzić i zawsze brał mię, tak że skoro wchodził, to już mnie bez pytania wołano… Był monterem w warsztatach okrętowych, dobrze zarabiał… zawsze dawał sute naddatki na perfumy, na pończochy… Chowałam je za podszewką pantofli, jak w więzieniu, bo „stara“ często robiła rewizje i zabierała wszystko, co znalazła. Odtąd lepiej mi się dziać poczęło… Polubiłam bardzo Willa… Kiedym głos jego usłyszała u wejścia, to już mię spokój i radość ogarniała, wiedziałam, że będę miała parę godzin bez poniewierki, a czasem i pół nocy wypoczynku od swarów, dokuczań, wydziwiań męskich… Gdym była zajęta, to czekał na mnie.. Wtedy bywał zły, choć sam rozumiał, żem ja niewinna… Wypytał się szczegółowo, jak teraz pan, o całą moją historję… I o sobie opowiedział wszystko… Przylgnęliśmy do siebie. Chciał mię wykupić… Kazał się u „starej“ wypytać, ile zażąda. Za dużo chciała… Więc postanowiliśmy uciec… Za pieniądze wszędzie dużo można zrobić. Powoli pozyskałam sobie służbę, ubranie męskie dostarczył mi Will… Nareszcie razu pewnego wyszłam z nim niepostrzeżenie, od tylnego korytarza… W sieni płaszcz na mnie narzucił i uprowadził… Tegoż dnia wsiedliśmy na parostatek i odpłynęli. Will wziął umyślnie miejsce aż do Szan-chaju. Tu nam minęło kilka lat jak w raju. Nigdy mi słowem nie wspomniał o tem, co było. Tu chłopiec nam się urodził. Wykapany Will. Rósł zdrowo, rumiany, jasnowłosy. Do szkoły posyłać go zaczęliśmy. Mądry był. Nauczyciel bardzo go chwalił. Aż raz nie wrócił Will z doków o zwykłej porze, a przyszli stamtąd ludzie i powiedzieli, że zabity… Spuszczali okręt, źle go jakoś pokierowali, mój dostał się pod walce i zgniotło go na miazgę. Myślałam, że oszaleję. Chłopiec mię od tego uratował. Musiałam żyć, musiałam pracować, myśleć o nim. Will tak go kochał. Postanowiłam sobie, że musi zostać człowiekiem wykształconym, dobrym dżentelmenem, jak ojciec… Will chciał, aby był dżentelmenem! Wiedziałam o tem. Ale czy dużo mogłam igłą zarobić!?… Dopóki było trochę w domu gotówki, zaoszczędzonej oraz zebranej ze sprzedanych niepotrzebnych już sprzętów, tom końce z końcami wiązała. Ale rychło nie stało ich… Wtedy… Głód… Pan nie wie co to głód, co to sponiewierane dziecko!… Co miałam robić!?… A zresztą czem byłam? Jakie moje i mego nieprawego syna mogło być życie bez pieniędzy?… Oho, dobrze już poznałam, że pieniądze wszystko pokrywają, wszystko mogą, a bez pieniędzy wszystko źle, że to największy grzech… Nie mogłam jednak długo, nie mogłam się przemóc!…
Aż wymówiono nam mieszkanie. Mieliśmy zacząć się tułać. Byłam jeszcze młoda i niebrzydka. Wiedziałam, co na mnie czyha w tej tułaczce, po tych ludzkich „kątach“. Wcześniej czy później, wybiegiem czy przemocą, wepchniętoby mię w dawne błoto. Wolałam więc sama… wolna… z własnego wyboru… Zawsze to lepiej, zawsze wtedy choć trochę… lżej. Willa nie było… Nie było powodu… Choć było ciężko ten… pierwszy raz… och, ciężko!… Postanowiłam. Spieniężyłam resztę mebli, rzeczy, maszynę do szycia. Syna oddałam na dobrą pensję, do pewnych ludzi i wyjechałam… Bo w Szan-chaju nie mogłam. Nigdy tam za żadne pieniądze, za żadne skarby nie robiłam… Szło mi niezgorzej… Na dobrych ludzi trafiałam… Marynarze są szczodrzy… Potem Sarę spotkałam i włóczyłyśmy się z nią parę lat. Co rok przyjeżdżałam do Szanchaju na miesiąc i stawałam nie w hotelu, a u dawnych przyjaciół Willa i nie chodziłam nigdzie, ani do teatru, ani do miejsc publicznych, żeby mię nie poznano… Tylko wciąż z synkiem i tak cały miesiąc… Żeby pan wiedział, jaki to był chłopiec!? Jaki on był!? Jaki mądry, jaki ładny, jaki zgrabny… Malowanie, obrazek cudowny! Nie mówię jak matka, doprawdy… Inni to mówili. Nieraz kiedy szłam z nim ulicą, słyszałam jak panowie i panie głośno wołali: patrzcie, jaki śliczny chłopczyk!… Czyj to syn? A pewnie tej pani!… Podobny!… Serce mi o mało nie wyskakiwało z piersi. Będziesz, synu, będziesz, mój maluchny Willeczku, dżentelmenem…
Po polsku do niego nieraz mówię z tej radości! Wrócimy do Europy, do Polski, albo lepiej gdzie na kraj świata, gdzie nikt twej matki nie zna. A zresztą… matka będzie umiała w porę zniknąć ze świata, byle tobie, synu, nie zaszkodzić. Teraz tylko się z tobą nacieszy, napieści, dopókiś głupiutki! Aż nagle… Nie… nie… Nie mogę…
Nie mogę!…
Przyjeżdżam… w tym roku…
Umarł mój syn… umarł!… Umarła dziecina!…
Niema go!… Niema!…
Upadła twarzą na burtę, na wyciągnięte, załamane ręce, jak wówczas przed Formozą, i płacz głęboki, nieutulony, wstrząsnął jej ciałem…
Różycki stał koło niej bezradnie i patrzał na daleki nieboskłon, gdzie zwolna ponad szkliwem wód, połyskującem w zielonkawym, mglistym pobrzasku, wschodził księżyc. Drobne fale skakały tuż koło miedzianej tarczy miesiąca, łamiąc się na tysiące łuszczek bladej poświaty, rozlanej plamisto u widnokręgu. Aż krąg świetlany uniósł się, oderwał od wód, rozgorzał, rozsrebrzył się i, zebrawszy swe blaski w jeden szlak iskrzysty, wysłał go aż do samotnego na morzu parowca.
Pobladły ognie statku.
Białe jego boki, czarne dymy, wełniste wokoło piany zagrały metalowemi blaskami.
— Pani… Niech pani posłucha!… — szeptał cicho wzruszonym głosem Różycki.
Katarzyna zdawała się nie słyszeć go; już płacz nią nie wstrząsał; leżała cicho, jakby w omdleniu, zwieszona bezsilnie na poręczy.
Różycki podniósł głowę i kłopotliwie obejrzał się za siebie. Było pusto. Podróżni widocznie już udali się na spoczynek. Jedynie tuż koło jego „niszy“, majaczył czarny cień człowieka i wykonywał dziwaczne, niezrozumiałe ruchy.
Gdy Różycki zaczął mu się uważniej przyglądać, dziwadło zwróciło ku niemu usmoloną sadzą twarz okrętowego palacza:
— Czy nie zechce pan spróbować?… Proszę bardzo! — spytał krótko po francusku, wyciągając rękę z piękną pomarańczą na czarnej, jak noc, dłoni.
— Nie! Dziękuję!
— Dlaczego?… Tam ich dużo! — odparł ze śmiechem.
Szybko obdarł zębami skórkę z owocu, połknął go chciwie, poczem znowu zanurzył długie ramię w otworze, wyłamanym w ogromnym koszu.
W nocy „Armand“ zarzucił kotwicę u brzegów Anamu. O świcie przybył pilot i wprowadził statek w ujście rzeczki Don-naj. W głębi ponad lądem mgliły się błękitne góry, ale samo wybrzeże było płaskie, a raczej wcale go nie było. Jak okiem zajrzeć, ciągnęły się gęste chaszcze palm karłowatych, oleandrów, bambusów, wężowatych filodendronów, drzewiastych paproci. Na wysepkach korzeni, krętych, supłastych, jak macki polipa, a rozpartych szeroko, jak racze nogi, wznosiły się całe kolumnady przysadzistych, niechlujnych, kosmatych albo łuskowatych pni nawodnych, zbrukanych namułem, oropiałych od grzybów i liszajów… Ponad niemi zbity strop twardych liści łapczatych rzucał nocny pomrok… Buchty ljan zwieszały się aż do atramentowo połyskujących topieli; sploty, kiście, frendzle — całe grzywy i buńczuki pędów pasorzytniczych oraz odnóży prężyły się na wszystkie strony, spełzały po odziemkach lub przerzucały się z rosochy na rosochę, z gałęzi na gałąź, szukając nowych ofiar dla zdradzieckich uścisków. Festony drapieżnych bluszczów oplatały gęstą siecią aż po korony trupy umarłych lub umierających drzew, kryjąc pod aksamitem swej drobnolistnej zieleni dokonane przez siebie morderstwa. Słońce ledwie gdzie niegdzie wąskiemi strzałami przesiąkało przez skorupę splątanego listowia. Złote jego ciosy otwierały znagła dalekie, mierzchnące stopniowo perspektywy wśród rzędów rudo-zielonych pnisk i na czarnych zwierciadłach tajemniczych wód. Miejscami przebłyskiwały długie, proste kanały głębokich łach, wolniejsze od korzeni i roślinności…
Drzewa strzelały tam wyżej, a z koron ich, pochylonych i wybujałych, pnącze przerzucały nad tunelami powietrzne arkady. Parne, cieplarniane powiewy, pełne zjadliwych wyziewów bagnistych, ciągnęły stamtąd aż na parowiec. Miejscami widać było na gładkiej, zastałej wodzie podejrzane kręgi lub zmarszczki srebrnych, ledwie dostrzegalnych smug, zostawione przez jakieś pływające tuż pod powierzchnią stwory…
Różyckiemu wydawało się nawet, że widzi łuskowate grzbiety smocze.
Nagle wymknęła się z jednego kanału maluchna łódeczka, niosąc półnagich, brunatnych wioślarzy w ostrokończatych kapeluszach ryżowych. Wstrzymali ruchy wioseł i przyglądali się ciekawie białemu „ognistemu smokowi“ cudzoziemców, który bez wysiłku płynął przeciw prądowi. Fala z pod parowca grubym wałem podbiegła pod łódeczkę, podrzuciła ją i zakołysała strasznie. Krajowcy o mało nie wypadli do wody.
— Za nic w świecie nie chciałbym się tam skąpać!… Hodowla wszelkich gadów… Rajskie miejsce dla aligatorów… — rzekł Różycki do Sary, która stanęła właśnie koło niego i oparła się łokciami o burtę.
— Co pan mówi?… Co rajskie?… — podejrzliwie spytała żydówka.
— Raj wężów i krokodyli!… Mają używanie!… — powtórzył i kiwnął głową w stronę nawodnej gęstwiny.
— Owa! — przeciągnęła z pewnem rozczarowaniem. — Powiadają, że tego paskudztwa… tam jest… aż za dużo!… Ale to nic; przecie ja tam nie pójdę, ani pan!… Więc co nam do tego?… Niech sobie chodzą!… A… co ja chciała panu powiedzieć, to ja chciała panu powiedzieć, że niech panu da Bóg zdrowie… za tę książkę!… Ona już zaraz inna!… Ona nawet się śmiała, jak ją czytała…
— A gdzież jest pani Katarzyna?…
— Ona siedzi w kajucie i czyta, ona ten Sajgon zna aż za bardzo! My już tu kilka razy były… Tam niema co robić!… Tam same urzędniki… Wszystko albo biedne, albo żonate!… Zresztą, jak Kate zechce, to ona sobie wszędzie robotę znajdzie!… Tylko, że ona jeszcze nie chce… „Patrzyć na nich nie mogę!… I nie potrzebuję!…“ — mówi. — Co pan na to powie!? Ona, głupia, myśli, że jak ona teraz nie ma syna to jej wszyscy wszystko darmo dadzą. A jak ona te kilkadziesiąt funtów, co ma, straci, to będzie musiała za byle co z pierwszym lepszym łapserdakiem pójść… Oszczędności dlatego dobre, że można wybrać, że można zaczekać na fart, na dobry geszeft, a nie żeby je stracić. Ona ze mną gadać wcale nie chce… Uszy zatyka i piętami o pościel wali… Ale ona już teraz jest inna… Ja myślę, co ona do rozumu przychodzi… I ja nie wiem, co panu za fatygę zrobić?… Ja doprawdy wszystko dla pana zrobię, o co pan poprosi… Bo bez Kate, widzi pan, to mnie nijako… to i ja nie mam serca! My z Kate jesteśmy, jak dwie siostry… My jesteśmy więcej: my jesteśmy dwie sieroty! Niech panu Pan Bóg wynagrodzi… Szczerze życzę!… — brzęczała wkółko, jak uprzykrzony owad, podczas gdy Różycki, kryjąc swe zmieszanie i zaciekawienie, odwracał twarz i wodził wzrokiem po okolicach.
Brzeg wznosił się nieznacznie. Kępy, mielizny, ławice i wysepki zlewały się w cyple i przylądki. Z namułów tryskał ku górze cały pożar zieleni, gwałtownie biło, pieniło się, przelewało przez siebie bujnemi zwałami kędzierzawe listowie rozmaitego kształtu i rysunku oraz nieskończenie rozmaitych odcieni. Wdali wysoko w błękitach wznosiła się, jak portyk świątyni, mglista, powietrzna kolumnada palm kokosowych. Pojawiły się na szczudłowatych palach, podobne do gniazd gromadzkich, chaty nawodne, uwite z błotnistych traw, z ogromnemi kołpakami trzcinowych dachów na czubach.
— Więc i pani na brzeg nie wyjdzie? — zapytał Sarę z niechcenia Różycki.
— Ja… nie wiem… Może ja i wyjdę… Mnie mówili żołnierze, co my tu długo będziemy stać… Może do jutra do wieczora… chociaż w rozkładzie powiedziano, że tylko dzień… Ale oni tak zawsze… Oni potem na morzu ten dzień dogonią… Więc jabym chciała wyspać się choć jedną noc w dobrem łóżku… A pan pójdzie!?
— Miasto… Już widać miasto!… Zaraz będziemy!… — krzyknął Różycki radośnie, kiwając głową ku ciemniejącemu lądowi.
Za zwierciadlano błyszczącym zakrętem rzeki zabielały rzędy domów z czerwonemi i zielonemi dachami. Plamy ich wysunęły się z poza muru zieleni i wraz z nią odbiły w lustrze ciemnej wody. Zaskrzyły się w słońcu szkła okien, zapłonęły w powietrzu wiejące flagi; reje i maszty statków zamgliły na przystani.
Majtkowie „Armanda“ wytoczyli co prędzej małą, mosiężną armatkę, przymocowali ją do burty i gotowali się powitać francuski port wystrzałem.
Na kapitańskim mostku znowu pojawił się w białym kitlu z świecącemi guzami sam „père commandeur“.
Podróżni tłumnie wylegli na pomosty.
Na pustej, sennej do tej pory rzece objawił się pewien ruch.
Mały, czarny parowiec, sycząc i gwiżdżąc wyzywająco, przeleciał mimo sunącego poważnie „Armanda“. Już ukazały się pierwsze statki na kotwicach: francuski handlowiec „China“ i japoński „Totomaru“ — stały czarne, ciężkie, spracowane i zupełnie bezludne o tej wczesnej porze… A dalej już gęsto, tuż jeden koło drugiego, wyciągnęło się całe miasto parowców, dżonek, żaglowych okrętów… Krążył dokoła nich rój drobnych łodzi, piróg i sampanów, pędzony z miejsca na miejsce wiosłami przez nagich ludzi kolorowych z białemi opaskami wokół bioder.
Zagrzmiał armatni strzał, wzleciała jednocześnie na główny maszt „Armanda“ flaga francuska… Ustało gorączkowe bicie śrub parowca, spracowane jego ciało przestało nagle drżeć i, nie kołysząc się, wolniuchno, jak łabędź, mocą rozpędu zbliżało się do mostu przystani, tam, gdzie na wysokim słupie powiewała flaga trójbarwna…
Majtkowie rzucili cumy. Parowiec trącił o bufory lądowe i stanął. Umilkł zwolna przypływ wody wzburzonej, urwał się oddech kominów; zamiast nich napłynął z lądu gwar tłumów ludzkich, tupot ich nóg i hałas ulicy miejskiej…
Po zrzuconych na brzeg szerokich schodniach popłynął niezwłocznie strumień podróżnych.
A więc przedewszystkiem tłumy Chińczyków i Negrów z swemi tobołkami. Następnie ubrany po europejsku Japończyk powiódł pieczołowicie swoje „dżoro“, podskakujące niezgrabnie na wysokich sandałach i wymachujące, jak pingwiny skrzydłami, długiemi rękawami „kimono“. Za niemi mignęły czerwone rajtuzy żołnierzy. Dalej wolno i ostrożnie przeszły białe panie z pierwszej i drugiej klasy w towarzystwie jasno-kolorowych panów.
Różycki dostrzegł wśród nich hrabiego Fioretti z blondynką i Sarę z… Joubertem.
— Aha!… — pomyślał. — Ci nie tracą czasu!
Jednocześnie ogarnął go niepokój i podniecenie.
— Gdzież Kate?… Czyżby już poszła?
Spuścił się pośpiesznie do kajut. W jadalni było cicho i pusto, w kajutach również. Ani śladu bufetowego. Naczynia były sprzątnięte, szafy zamknięte, ścierka porzucona niedbale w kącie bufetu.
— Zapewne, że jej nie spostrzegłem!… Ale z kim mogła pójść!? — rozmyślał z goryczą.
Już skierował się ku schodom, aby biec na ląd, gdy cicho, jak cień, wysunęła się Kate ze swojej sypialni.
Oboje zmieszali się; Różycki pobladł zlekka, podczas gdy blada twarz Kate zabarwiła się jednostajnie delikatną łuną…
— Pan tu?… Więc pan nie pójdzie do miasta? Więc pan zna Sajgon?
— Nie znam! Owszem, poszedłbym… Wiem, że tu jest piękny… jest ogród botaniczny i zwierzyniec… Ale samemu… nudno… Czyby pani nie poszła?… — zapytał nieśmiało. Spojrzała nań długo i badawczo…
— A… a… czy… nie będzie się pan… wstydził?
— Czego?… Pani dla mnie… zupełnie… Po tem, co mi pani powiedziała… Ależ zupełnie… — tłumaczył się bezładnie.
Nie spuszczała zeń czarnych, błyszczących oczu. Nagle oczy te stały się aksamitne.
— Dobrze!… — odrzekła krótko. — Niech pan zaczeka.
Różycki skoczył do swej kajuty, aby się trochę przebrać.
Dawno wszakże już był gotów i czekał w jadalni z dobry kwadrans, a Kate nie ukazywała się wcale; zajrzał więc niedyskretnie przez niedomknięte drzwi. Wśród rozrzuconych sukien i odemkniętych pudełek stała zupełnie ubrana, jak śliczne, jasne widmo. Jak gdyby poczuwszy na sobie jego wzrok, zrobiła szybki ruch głową wtył, zepchnęła część ubrania do otwartego kufra, zatrzasnęła wieko i odsunęła drzwi. Cofnął się wtył, zmieszany i przejęty. Stała przed nim, zmieniona nie do poznania, jakaś nieznana, daleka, elegancka dama. Miała na sobie śliczną suknię z etaminy „ecrue“ na jedwabnym, różowym spodzie, przeświecającym morelowo przez cieniuchną mgłę zwierzchniej tkaniny. Wąskie, marszczone rękawy, gipjurowy karczek „à jour“ i długie, zlekka plisowane ramiączka były spięte na wierzchołkach wypukłych piersi różowemi kokardkami. Nieprzecinana w pasie suknia, obcisnąwszy miękkiemi zmarszczkami smukłą figurę i spadziste biodra, spływała na dół wytwornym kielichem ze wstawkami z gipjury.
Matową, owalną twarz ocieniał czarny „Rembrandt“ z czarnemi, strusiemi piórami; boa z takich samych piór zwieszało się z ramion…Duże, czarne rzęsy zlekka drgały nad wesołemi, wilgotnemi oczami; pod zgrabnym nosem śmiały się wilgotne usta.
— A więc jedziemy?… — pytała jakimś bardziej głębokim głosem.
Zręcznym ruchem przytrzymała łokciem parasolkę i, posuwając się naprzód wolniuchno, jęła wdziewać blado-żółte z weneckiej skórki rękawiczki… wiało od niej delikatnym zapachem „Lotus blossoms“, a wyglądała, jak bukiet przedziwnych japońskich złocieni.
Różycki chwilę nie ruszał się, wzruszony do głębi serca, wdzięczny i zarazem zawstydzony, gdyż zrozumiał, iż ubrała się wyłącznie dla niego.
Aż obejrzała się na niego i zawołała wesoło:
— Nacóż pan jeszcze czeka?… Tam więcej nikogo już niema!
Na przystani wzięli dwie „ryksze“ i kazali wieźć się do ogrodu botanicznego. Tędzy Anamici, woźnice i konie w jednej osobie, wlot zrozumieli sytuację i polecieli tuż obok siebie, oś w oś, wysadzaną olbrzymiemi drzewami aleją.
Po obu stronach, przez otwarte szeroko brany ogrodzeń widać było niskie, przysadziste drewniane i murowane domy podzwrotnikowe z głębokiemi podcieniami na słupach. Bujna, żywa zieleń i jaskrawe kwiaty kipiały dokoła na klombach i w kępach drzew.
Na ulicach pusto. Południowy skwar pozapędzał wszystkich do domów. Rzadko przechodził biało ubrany krajowiec w stożkowatym, trzcinowym kapeluszu, zatrzymywał się opodal i gapił na przejezdnych półsennie.
Słońce piekło niemiłosiernie, wznosząc się coraz wyżej na ciemno-szafirowem niebie.
Kate otwarła swą japońską parasolkę jedwabną, koloru róży herbacianej, haftowaną w różowe kwiaty i blado-zielone trawy.
Różycki parasola nie miał i cierpiał nieznośnie. Pot spływał mu strugami z pod korkowego hełmu. Wilgotne, gorące powietrze tamowało oddech. Zaduch parowca na otwartem morzu wydawał mu się w tej łaźni przyjemnym, chłodnym zefirem.
— Skręcaj pod drzewa! — zawołał po angielsku na woźnicę.
Ten obejrzał się, zrozumiał niecierpliwy gest i usłuchał natychmiast. Ale pod drzewami nie wiele było lepiej, gdyż przejrzyste, mdłe cienie wysokich konarów nie dawały żadnej ochrony od bezlitosnego słońca.
Nareszcie stanęli w parku. Doznali jednak zawodu. Zamiast oszałamiającej puszczy zwrotnikowej znaleźli pięknie utrzymany, chędogi ogród, widocznie niezbyt dawno założony, gdzie młode drzewa, szeroko i luźno rozrzucone po polankach, nie tworzyły prawie nigdzie cienistych gajów.
Skierowali się więc odrazu do zwierzyńca.
Kate znowu rozpięła swoją piękną parasolkę, złożoną w chwili schodzenia z wózeczka, i odzyskała dobry humor.
— Niech pan się bliżej przysunie, to i panu dostanie się trochę cienia — rzekła z uśmiechem.
— Mam hełm korkowy! — odpowiedział, tłumiąc upalne sapanie.
Przedewszystkiem zwabiły ich wrzaskliwe głosy papug. Małe papużki, przypominające ślicznemi, jaskrawemi barwami i dziwnemi kształtami tajemnicze owoce lub kwiaty gajów zwrotnikowych, siedziały potulnie albo cicho polatywały po wielkich klatkach. Zato wielkie kakadu, rogate i czubate we wszystkich kierunkach — białe, czerwone, zielone, żółte i mieszane w tych kolorach — darły się w niebogłosy. Gdy Różycki z Kate stanęli przed niemi, dzika wrzawa, zgrzytanie, szczekanie, krakanie i wycie dosięgły niesłychanej potęgi. Zatknąwszy uszy, musieli uciekać ze śmiechem. Przed klatką małp zatrzymali się dłużej. Psoty i kłótnie tych szarych, żółtych i szaro-żółtych zwierząt z różowemi lub siwemi pyszczkami bardzo bawiły młodą kobietę, dopóki parę bezwstydnych wybryków nie odstraszyło jej, przeraziwszy jednocześnie Różyckiego. Odeszła, odwracając od towarzysza rozbawioną, zarumienioną twarz…
Niedaleko stamtąd trafili na ogromne druciaki z wężami.
Kate ze zgrozą przypatrywała się czarnym, galaretowatym zwojom, powolnym ruchem przelewającym się z kąta w kąt wzdłuż wysokich siatek.
Nagle dostrzegła w tym obrzydliwym kłębie wlepione w siebie okrągłe oko bez powieki, z ostrą stalową źrenicą pośrodku złotej tęczówki, gorejącej przykrym, posępnym ogniem. Struchlała cofnęła się i już nie chciała oglądać ani dusiciela, ani okularników, ani nawet żmii koralowej, skręconej wkółko na podłodze jednej z klatek, jak krążek krwi…
— Chodźmy stąd, chodźmy… Okropne… Umrzeć od takiego gada!… Pomyśleć tylko, że one w tych krajach wpełzają nieraz pod kołdry śpiących, zwijają się na piersiach… Brrr!… Nie chcę, nie chcę!… Jak pan może w tych podróżach wytrzymać bez hoteli, bez ochrony!
— Wytrzymuję, bo muszę!…
— A co pan właściwie robi? — zapytała ciekawie.
— Jeżdżę po rozmaitych krajach i skupuję przedmioty dla muzeów…
— Aha, rozumiem: coś w rodzaju… wędrownego…
— Komiwojażera!… Nie, trochę więcej… — przerwał, rumieniąc się. — Zapisuję podania, obyczaje…
Zaczął jej wykładać o urządzeniach muzeów, o etnografji, o rozmaitych rodzajach i zasadach kolekcjonowania. Wpadł w zapał, nie na tyle jednak, żeby nie dostrzec, że Kate się nudzi, że spoziera z utęsknieniem w głąb ogrodu.
Na szczęście byli niedaleko wielkiej sadzawki, ogrodzonej gęstą i mocną kratą żelazną. Zaledwie stanęli koło niej, zbliżył się biednie odziany krajowiec, otworzył koszyk z kawałkami cuchnącego mięsa i pokazał ręką na stawek.
— Co on chce!?
— Krokodyle! Czy pani ich nie widzi? To ich nozdrza wystają nad wodą! — cicho zaszeptał niewiadomo dlaczego Różycki.
Dziwne, wystające z mętnej wody parzyste wyrostki, podobne do pływających korków, poruszyły się; jedna z par znikła, aby rychło wysterknąć niedaleko koło ich brzegu.
Kate nic nie rozumiała i zdziwionym wzrokiem wodziła po pustej sadzawce. Dopiero gdy Różycki rzucił kawałek mięsa, a jednocześnie z wody wynurzyła się potworna, zębata paszcza, kłapiąc straszliwie i pluskając wokoło… gdy następnie w tem miejscu zawrzało i pokazały się naraz dwa łuszczkowate ogony, zaczęła klaskać wesoło w dłonie.
— Ach, ach!… Niech pan zrobi jeszcze, ażeby jeszcze raz się pokazały…
— Trzeba poczekać, aż się uspokoją, inaczej nie zauważą przynęty!
Za chwilę wyrównały się kręgi i zmarszczki na zmąconej wodzie, powierzchnia jej stała się lustrzaną, jak przedtem, niezdradzającą niczem swej strasznej tajemnicy. Wprawne zaledwie oko mogło dostrzec znamienne parzyste punkciki, jeszcze niższe, jeszcze mniejsze niż przedtem oraz zauważyć leciuchny obłok namułu, podnoszący się z dna, a sztucznie wytwarzany przez kryjące się w nim jaszczury.
Nowy kawał mięsa, nowa walka ponowny chrzęst zębów, ponowny chaos chlapiących ogonów, szponiastych łap, wygiętych, guzowatych grzbietów…
Pod koniec Kate rzucała już sama. Różycki patrzał na nią zboku i śmiał się.
— Wie pani co?… — rzekł niespodzianie. — Proponuję, abyśmy na „Armanda“ na obiad nie wracali. Zjemy lunch w hotelu i pojedziemy zaraz potem kolejką do sąsiedniego anamo-chińskiego miasta. Czy zgadza się pani?
Znowu spojrzała mu w twarz badawczym wzrokiem.
— A jeżeli nas tam zaskoczy… noc? — spytała z odrobiną filuterji.
— Niema obawy, ostatni pociąg odchodzi coś o dwunastej… W hotelu dostaniemy rozkład jazdy… Zresztą mam z sobą rewolwer, może się pani nie lękać!…
Rozśmiała się i ufnie oparła rękę na ramieniu, które jej podał.
W dwie godziny potem pędzili małym, czyściuchnym wagonem drugiej klasy, wśród ogrodów, rosnących tak blisko toru, że gałęzie palm, bananów, drzew mandarynowych trącały nieledwie o ściany i szyby pociągu.
Miasto, zabudowane chińskiemi domami, nie zrobiło na nich wrażenia. Dopiero wieczorem, gdy ustała pracowita wrzawa miejska, łoskot i dudnienie przeładowywanych pakunków, gdy umilkły nawoływania przekupniów i robotników, gdy ucichł brzęk łańcuchów oraz dźwięki bijących o metale młotów, gdy zaszumiał zamiast nich na ulicach łagodny pogwar swobodnych głosów, wesoły śmiech wypoczywających, zwolnionych od pracy tłumów, gdy u bram domów i na balkonach zapłonęły kolorowe latarnie, gdy przez otwarte drzwi zajaśniały jaskrawo wnętrza oświetlonych sklepów — poczuli, że zaczyna się coś nowego, co wynagrodzi ich za zmęczenie i dotychczasową nudę. Szli w gęstej gromadzie wolno przechadzających się Chińczyków i po chińsku ubranych Anamitów.
Nikt ich nie zaczepiał i napozór niczyjej nie zwracali na siebie uwagi. To im dodawało otuchy.
Rudy, ciepły zmrok szybko zapadającej nocy sprzyjał im. Stąpali ufnie po wielkich płytach kamiennego bulwaru, brzegiem tonącego w ciemnościach kanału, gdzie tysiące dżonek stało w tak zwartym ordynku, iż wody wcale widać nie było, że wyczuć ją było można jedynie z wiejącej od spodu świeżości, oraz domyślić się po cichym, jednostajnym szmerze prądu, trącającego o kadłuby statków.
Czasem czerwone światło samotnej latarni, zawieszonej na maszcie lub rufie, trafiało w głęboką szczelinę między wydęte, oślizłe boki okrętów, między ogromne, jak wierzeje, rudle, między piętrzące się niepojęcie zręby, bale, ostrokoły, aż oparło się o czarną, błyszczącą powierzchnię płynącej rzeki i rzuciło na nią rubinową smugę swego odbicia. Reszta ginęła w ciemnościach; nawet las masztów ledwie-ledwie zaznaczał się na głębokiem tle aksamitnego nieba…
Kate przytulała się coraz mocniej do Różyckiego. Ruch przechodniów nieznacznie ale stale popychał ich w kierunku bocznicy, skąd biła lekka łuna.
Gdy stanęli na jej rogu, ledwie wstrzymali okrzyk zachwytu. Lamp było tu tak dużo i rozwieszone były tak fantastycznie, jak w jakiejś świątyni tajemnego obrządku. Białe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie lub wszystkie tych kolorów zmieszanych razem w przedziwne bukiety ogniste. Nie świeciły one, nie błyszczały, lecz płonęły łagodną matową jasnością, siejąc dokoła kolorowy pobrzask. A były wszędzie: wysoko i nisko, na bokach domów, w powietrzu ponad ulicą, zawieszone niewiadomo na czem, jak stada świetlanych zastygłych bez ruchu ptaków lub girlandy bajecznych, ognistych kwiatów. U balkonów, nad oddrzwiami bogatych klubów i restauracyj tworzyły one plecionki tak równe i zwarte, że wyglądały jak sznury ogromnych, oświetlonych od wnętrza paciorków, drążonych z onyksu, szafiru, topazu, chryzolitu, rubinu: jakieś różańce samogorów — zaczarowanych kamieni Wschodu. Owdzie zwisały nad głowami długie białe perły z cieniuchnego, naoliwionego papieru, w których światło rozlewało się równomiernie, jak mleko w kryształowem naczyniu. Czarne pręgi hieroglifów ostro odcinały się na tle ognistem. Gdzie indziej kapały, niby ciurki łez płomiennych, z okapów domów, opasywały zwojami słupy i rzeźby, ujawniając jaskrawo zabarwione gzymsy, kanty, wypukłości oraz płaty płaszczyzn ledwie w zarysach widzialnych, ciemnych budowli. Światło tych tysięcy lamp, zmieszane z gęstym mrokiem zakątków, krzyżując się, zlewając, przesiąkając wzajem, wypełniało ulicę tęczową mgłą, której strzegły z obu stron wysokie, czarne urwiska domów, a wgórze nocne niebo.
Tłum wesoły, świątecznie odziany, płynął dołem z łagodnem szemraniem. Na ciemnobłękitnem tle ubiorów niewyraźnie majaczyły cętki bladych twarzy, chwiały się krążki czarnych czapeczek lub czarne kule odkrytych głów, ozdobionych tęgiemi warkoczami; powiewały niezliczone, jasno malowane wachlarze, niby kędziory piany na falach; błyszczały, słabo dymiąc, małe fajeczki… Od czasu do czasu przepływała wysoko nad tłumem, niesiona przez rosłego niewolnika, jaka słynna śpiewaczka, w białem jak śnieg ubraniu, opuszonem białem futerkiem, z biczami połyskliwych pereł na głowie i piersiach. Tęczowa łuna świateł otaczała ją ze wszech stron tęczowemi blaski. Migały jak widziadła i nikły w jakiej rzęsisto oświetlonej bramie.
— Wejdźmy!… — szepnęła Kate, pociągając Różyckiego za jedną z nich. — To moje siostry!…
Weszli po szerokich schodach z czerwonej laki, tuż za śpiewaczką, razem z tłumem przechodniów.
Mała kobietka z wielkim wdziękiem trzymała się na ramieniu niosącego ją olbrzyma, oparłszy mu drobną, jaśniejącą od pierścionków rączkę na podgolonej głowie.
Gdy wtoczyli się do sali, niewolnik postawił ją ostrożnie na stopniach niewielkiej estrady. Tłum rozlał się wśród zajętych przez publiczność stolików, szukając miejsca.
Różycki też się za miejscem oglądał. Dostrzegł je trochę w głębi i śmiało skierował się tam, prowadząc Kate za sobą. Nagle poczuł, że tysiące oczu zwraca się ku niemu i ogarnęła go trwoga; na szczęście zaśpiewała śpiewaczka.
Usiedli i natychmiast zjawił się chłopak w białym fartuchu. Z trudnością dogadał się z nim Różycki przy pomocy sąsiadów, którzy pośpieszyli uprzejmie obojgu z pomocą. Jeden z nich, w wielkich, oprawnych w szylkret okularach, nawet przysiadł się do nich.
Spytał się łamaną angielszczyzną: skąd są i co tu robią?
Zainteresowanie sali znowu zwolna zwracało się ku nim. Znowu zaciążyły na nich niezliczone spojrzenia ciekawych, nieprzyjaznych oczu. Różycki niespokojnie macał rączkę rewolweru, ale Kate śmiała się, rozglądając wesoło wokoło. Próbowała nawet wdać się w dłuższą rozmowę z Chińczykiem w okularach.
Przyniesiono im nareszcie zamówione potrawy: ugotowany w wodzie makaron i potrawkę z kury. Wygłodzona Kate zabrała się do nich z wielkim apetytem.
— Niech się pani śpieszy!… Niech się pani śpieszy!… — popędzał Różycki towarzyszkę. Pierścień ciekawych gęstniał dookoła nich coraz widoczniej!
Ci z dalszych szeregów powstawali i powłazili nawet na krzesła, aby ich obejrzeć. Śpiewaczka nagle przestała śpiewać. Nie było jej widać z poza ściany głów.
— Wasza tutaj źle chodzi!… Tutaj głupiec wiele… Nie widział zamorska kobieta… Tutaj dzika sama chłop… chce… spróbować… zamorska kobieta… Wy uciekaj… Moja was odprowadzi... — radził życzliwie im Chińczyk w okularach łamaną angielszczyzną.
Zaniepokojony Różycki zawołał zaraz posługacza, wysłuchał rachunku i zapłacił go, nie sprawdzając, nie próbując go nawet zrozumieć. Oczy jego i słuch nieznacznie ale pilnie śledziły jedynie, co się działo wokoło.
Kate zdawała się nie rozumieć niebezpieczeństwa, pogodnie oraz ciekawie spoglądała na tłum. Dopiero gdy wstali, gdy Różycki chwycił ją pod ramię i poprowadził gwałtownie ku wyjściu, poczuła naraz za plecami nawałę niechęci. Rozległy się krzyki, kilka pestek i skórek pomarańczowych przeleciało mimo nich… Ale przed nimi tłum rozstępował się, jak woda. Blady Różycki prostował, ile mógł, swą niewielką postać.
— Wracamy, zaraz wracamy!… — zapowiedział, gdy znaleźli się na ulicy.
Kate spojrzała nań zboku, nieprzyzwyczajona do groźnego, stanowczego tonu jego głosu, lecz usłuchała i wsiadła natychmiast do „rykszy“, którą na szczęście niedaleko znaleźli.
Za chwilę pędzili oświetlonym elektrycznością pociągiem zpowrotem do Sajgonu.
— Źle zrobiłem, żem panią usłuchał. O mało… o mało nie stało się… nieszczęście!
— Cudowny dzień! Nigdy jeszcze takiego dnia nie miałam. Tyle lat jestem tu, a nic nie wiem… Nikt mi nigdy nic nie pokazywał!
Siedziała przed nim na ławce i spoglądała nań wdzięcznem, czarującem spojrzeniem zdołu. Różycki usiadł obok i wziął ją za rękę.
— Wie pani co?… Niewarto dziś wracać na „Armanda“. Jest już późno i wyznaję, że… lękam się cokolwiek tej drogi z miasta do portu, przez ciemne, odludne ulice i place… Rykszy na pewno nie znajdziemy… Niema ich już o tej porze! Zanocujemy lepiej w hotelu!…
Spoważniała, zamyśliła się i rękę mu niezwłocznie odjęła. Różycki zarumienił się.
— Ha, cóż!… Jeżeli nie można, to przenocujmy! — odrzekła z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
Gdy w hotelu Różycki zamówił dwa oddzielne pokoje, przyjemny błysk przeleciał po jej twarzy…
— Tak, tak!… Teraz nie mogę… Może potem, kiedyś! — szepnęła, gdy, mówiąc dobranoc, Różycki dłoń jej cokolwiek dłużej zatrzymał.
— Ależ nic podobnego nie powstało mi w głowie!… — usprawiedliwiał się niewyraźnie, rumieniąc się jak dziewczyna.
— Dobrze, dobrze!… Wszyscyście jednakowi! Wiem to dobrze! A zresztą może nieprawda, może pan istotnie inny… Pan doprawdy dobry!… — Dobranoc!…
Długo nie mógł usnąć Różycki, chodził wzburzony po pokoju i żałował, że jest inny.
A gdy nazajutrz rano Kate powitała go chłodno, gdy dostrzegł w jej oczach zimne zamyślenie, a na ustach znany mu, zlekka drwiący uśmieszek — był zrozpaczony.
Znów błękit przepastny wokoło i biały „Armand“, lecący przezeń jak pocisk.
Z pod jego dzioba bryzgają strugi srebrnej piany i dwa jej warkocze biegną w obie strony, a dwa pióropusze dymów snują się nad nim wgórze; rychło wszakże roztapiają się i one w nieprzebranych szafirach powietrza i wody.
Znikł okręt, znikły jego ślady; w turkusowych otchłaniach pozostaje tylko samotnie gorejące słońce. Upał ten sam co wczoraj, co onegdaj, co od tygodnia… Upał, wszędzie przenikający! Upał śmiertelny… Już nawet wentylator nie pomaga i przelewa bezpożytecznie, tam i zpowrotem, strumień równie gorącego powietrza…
Wiatru! Powiewu! Wszyscy wzdychają do wiatru… Chowają się w skąpych zacieniach i spoglądają zawistnie na wyższe pokłady, gdzie sfery uprzywilejowane spacerują po szerokich chodnikach, nakrytych nieustannie zraszanym wodą brezentem.
Różycki nie mógł usiedzieć w kajucie.
Nietyle go wypędzały stamtąd zaduch i gorąco, bo te były wszędzie, ile nadzieja, że na pomoście prędzej uda mu się pogawędzić bez świadków z Kate.
Od czasu ich wycieczki do Sajgonu, współpodróżnicy ciekawie śledzili każdy ich krok, najbłahszy, zamieniony na uboczu wyraz. Kate stała się nagle lękliwą i nazbyt już ostrożną, co drażniło i bolało Różyckiego.
Rozumie się, że wśród prześladowców wyróżniał się nieubłaganą przenikliwością Joubert, którego nie ugłaskały wcale a wcale pieszczoty Sary.
Kpił, drwił pozornie bez celu, ot, tak! w powietrze. Ale Różycki dobrze widział, że on wciąż nań czatuje, że mimiką, tonem głosu, spojrzeniem podkreśla najprostszą jego grzeczność dla pięknej kurtyzany, że go poprostu ośmiesza i że on nic na to poradzić nie może. Szczególniej przykre były te wieczory, kiedy do kompanji żołnierzy przyłączył się i gruby „maître d'hôtel“ ze złotym łańcuszkiem na brzuszku. Wtedy obowiązkowo przy pojawieniu się w pobliżu Różyckiego rozbrzmiewał chrypliwy baryton Jouberta:
Potem następowała znacząca przerwa i wybuch udanego gniewu:
— Czego na mnie oczy wyłupiacie, gamonie!?… Myślicie, że co dodam!? Myślicie, że zaśpiewam: „remue tes gambettes!…“ Ani mi się śni!… Dość już miałem z tego powodu zmartwienia!…
— Ależ, Joubert! Co ci się zdaje!?… Mylisz się, drogi chłopcze… Życzymy ci wszelkiego powodzenia w tym kierunku!… — wołali, śmiejąc się, żołnierze.
— Tes gambettes!… Superbe!… Doprawdy! — powtarzał z piskliwym śmiechem człowiek-ljana.
„Czarny bandyta“ też wrogo świdrował Różyckiego oczami ze swego obserwatorjum na pryczy.
Jedynie „uczony wachmistrz“ nie brał udziału w ogólnej zmowie hultajskiej, był zawsze poczciwy, zawsze grzeczny, ale nie rozmawiał już więcej z Różyckim o geografji.
Szczerze i niezmiennie przychylną była dlań teraz tylko Sara.
— Niech panu Bóg da zdrowie!… — powtarzała promieniejąc. — Ona się już robi, ona się już zrobiła jak przedtem… Suknie przymierza.
Bieliznę zmieniła! A dzisiaj to tak zaczęła wybredzać w pończochach jak dawniej… Ona ma bardzo ładne nogi. O mało nie pokłóciłyśmy się…
To już dobry znak! Bo najgorzej, kiedy człowiekowi wszystko jedno!…
Istotnie, Różycki zauważył większą staranność w codziennem ubraniu Kate, od czego uroda jej zajaśniała spotęgowanym blaskiem.
Tem bardziej było mu przykro, że go unika.
— Dla kogóż więc się stroi!? — rozmyślał i natychmiast karcił samego siebie, iż bawi się w podobne dociekania. Co go to obchodzi?… On powinien korzystać z pozyskanego chwilowo wpływu i uleczyć ją, uratować… Naprzykład: papierosy — ona się niemi wprost zatruwa! W ten sposób nigdy nie przyjdzie do równowagi! I w dodatku szpeci ją to bardzo… Żółkną palce, żółkną zęby i cuchnie, jak marynarz!…
Kate właśnie stała opodal, wsparta łokciem o burtę, z papierosem w zębach.
— Doprawdy, rzuciłaby pani te obrzydliwe trociczki!… — wyrzekł nieśmiało, zatrzymując się obok niej.
— Cóż to panu szkodzi?…
Nie odwróciła nawet głowy, zapatrzona na samotne białe obłoczki, rodzące się na pałającej powierzchni oceanu i unoszące się niby kłęby dymów ku górze.
— Mnie nic, ale pani szkodzą.
— W jakiem znaczeniu?
— Zdrowiu pani… Pani się denerwuje samochcąc!…
— Zdrowiu?… Cha! cha! — roześmiała się. — Pierwszy raz słyszę coś podobnego? My, my… które codzień narażamy się na stokroć gorsze rzeczy, nie pozwalamy sobie myśleć o… zdrowiu!… Głupstwo!… — dodała z cynizmem.
— Dlaczego pani tak się zmieniła?… Dlaczego pani używa teraz ze mną tego tonu i takich wyrażeń! Pani to robi naumyślnie! Czy zrobiłem co złego?…
Spojrzała nań zukosa, przycichła i spokorniała.
— Niewarto, niewarto, panie! — szepnęła i odeszła.
Różyckiemu wydało się, że miała łzy w oczach, chciał za nią biec, ale machnęła nań wstrzymująco ręką.
— Patrzą wszyscy!… Przyjdę wieczorem na stare miejsce!…
— Stare miejsce zajęte… wlazł tam jakiś Syngalezyjczyk. Niech pani przyjdzie… Powiem pani niedługo, dokąd!…
Namyślał się, czyby nie wypędzić czarnego jegomościa z ulubionej niszy, zapłaciwszy mu franka lub dwa odstępnego?… Byle sobie poszedł!… Nie! Toby zwróciło zaraz uwagę i doszło bez wątpienia do żołnierzy. Przeszkodziliby im na pewno. Zbyt tu zresztą na oczach wszystkich…
Daremnie łamał sobie głowę, gdzieby znaleźć odpowiedni kącik do cichej, serdecznej, poufnej rozmowy, w której zupełnieby ją przekonał, przełamał jej upór, jej chłód ostatnich dni… Gdzieby sam mógł się wypowiedzieć i gdzieby ona mogła mówić swobodnie, bez wiecznego nastawiania uszu, czy kto nie zbliża się, bez obawy podsłuchania!…
Ale takiego kąta w trzeciej klasie nie znajdował. Wtem przypomniał sobie starego przyjaciela, włóczęgę okrętowego, z którego usług już dawno nie korzystał. Ten na pewno coś mu poradzi! Skierował się więc na drugą stronę pomostu przez ciżbę, rozłożoną pokotem wprost na podłodze.
Znalazł starego, jak był się spodziewał, w korytarzu kuchennym. Siedział pod ścianą w kąciku, gdzie nie dochodziło światło. Wydawał się trochę przyzwoitszym, mniej brudnym i obdartym, i trzymał się z większą godnością, niż na początku ich znajomości.
— Czybyście nie mogli wskazać mi miejsca… wolnego, gdziebym mógł pogadać chwilkę bez przeszkody z pewną… osobą?… Wszędzie pełno!…
— Phi!… Pełniutko, zapewne!… Nigdy tak nie było!… Wprost nóg niema gdzie wyciągnąć… A o miejsce, gdzieby można spokojnie pogadać… trudno, bardzo trudno! Doprawdy, nie wiem!… Czy to będzie do tej rozmowy mężczyzna, czy kobieta?… — spytał dyskretnie.
— Kobieta!…
— Hm!… — mruknął, a potem cmoknął znacząco i długo kiwał kudłatą głową.
— Więc co? — przerwał niecierpliwie Różycki. — Zapłacę!…
— To się wie, że pan zapłaci… Za to się płaci! Ale zawsze taka rzecz potrzebuje zastanowienia!… Nie wiem!… Tutaj nie można… nijak… Wszystko na widoku… Chyba… u felczera!?… Spytam się… Dobry chłopak, daje mi czasem trochę spirytusu… od solitera… za czyszczenie butów i inną pomoc! On ma taki pokoik… dla chorych! Tam i kanapka jest!… Spytam się, może pozwoli, choć nie wiem… Taka rzecz potrzebuje zastanowienia!
— Ależ wcale nie o to chodzi!… — wybuchnął Różycki. — To moja rodaczka i chciałbym z nią pogadać o ważnych sprawach…
— Czego się pan gniewa?… Czy ja mam co przeciwko temu?… Mnie co: rodaczka czy nie rodaczka! Ale tu, mówiłem panu: republika!… Tu na to nie zważają!… Za wszystko kara!… Choć rodaczka, a będzie kara!… Ale wie pan co? To, jeżeli tak jest, jak pan mówi, to możeby… w ptaszarni? Da pan „czinezowi“ dwa franki w zęby i sprawa w kapeluszu! Tylko tam trochę nieświeże powietrze… W Sajgonie dużo bażantów wsadzili i kur… też…
— A ten pokoik u felczera?… Gdzie się znajduje?… Czy daleko stąd?… — przerwał z rozdrażnieniem Różycki.
— A no w drugiej klasie!…
Mowy być nie mogło o tak dalekiej i ryzykownej podróży wraz z Kate. Po namyśle Różycki dał dwa franki staremu: jeden dla niego, drugi dla „czineza“ i zapowiedział swą wizytę po wieczerzy.
— Żeby ich tam nie było! Nikogo!…
— To się rozumie! Będę na pana na dole czekał. A zresztą niech pan lepiej sam wali wprost. Już wszystko będzie umówione… Bo ta pani też, tak rozumiem, że nie będzie chciała, żebym ją widział!… To pewnie ta czarna, wystrojona?… Ładna kobieta!…
Różycki kiwnął mu głową i odszedł pośpiesznie.
Resztę dnia błądził po pokładzie rozstrojony i zamyślony.
Nie próbował ani szukać, ani zbliżać się do Kate, ostrzegany niewytłumaczonym wewnętrznym instynktem.
Tem bardziej niemile był dotknięty, gdy, zszedłszy w południe do jadalni, zastał obie kobiety śmiejące się wesoło w gronie żołnierzy.
Joubert opowiadał ze znaczącemi akcentami żeglarską historyjkę „o przezornym kapitanie i gapiowatym majtku“, ukaranym surowo za to, że, spostrzegłszy dziurę na okręcie, nie zatkał jej…
— Cha, cha, chacha! — brzmiały co chwila śmiechy, które przycichły cokolwiek, gdy się Różycki ukazał, ale wybuchły ponownie za jego plecami.
Wyszedł znowu na pokład dziwnie osłabły i rozżalony.
Dawnego, podniosłego nastroju ani śladu. Czuł się starym, brzydkim i dokuczał mu reumatyzm. Beznadziejnie patrzał na rozpaloną, jak czara wrzącego srebra, powierzchnię morza, na coraz gęściej skupiające się na niej obłoczki, na pobladłe i przysnute mgłą kresy widnokręgu.
— Tak, bezwarunkowo — trzeba ją ratować! Trzeba wyrwać koniecznie, wyrwać ją z niewłaściwego otoczenia, gdzie wszystko pcha ją w dawną przepaść!… Ale jak to uczynić, jak?… — rozważał gorączkowo. — Przedewszystkiem należy namówić ją, aby wróciła do kraju… A tam się zobaczy… Są przecież towarzystwa… A zresztą sam przecie mam stosunki… Da się to zrobić! Ale co ona umie?… Co ona może umieć!?… Przekleństwo!… Tyle wdzięku, taka przyrodzona szlachetność, wrażliwość!… Ona wróci, ona tu musi wrócić do dawnego piekła… Taki kwiat ludzki, źródło przeczystych rozkoszy i tak zbrukane, zdeptane!… Ba, rozkoszy to może miała nawet za dużo!… — mignęło mu zjadliwie w głowie.
Tułał się z kąta w kąt po rozmaitych zakamarkach wśród pak towarów i gromad ludzkich, potrącany przez pracujących marynarzy oraz pasażerów, uwijających się z kociołkami i imbrykami. Rozmyślanie jego nabierało coraz bardziej filozoficznego sceptycyzmu.
— Ach, tak! Zapewne, że są to te same „numeny i fenomeny“… Ale co kryje się poza niemi!?… Dlaczego rządzą nami!?… I co jest ich istotą? Przecież nawet gdyby zreformować świat, zostałoby się coś, co usunąć się nie da nigdy!
Wyszedł na czoło statku, przysiadł zmęczony na czopie do nawijania lin kotwicznych i zapuścił znękane oczy w ciągle inną, a tę samą dal morza…
I nagle ogarnął go nieutulony, nieznany mu przedtem żal…
— Cóżem ja winien!?… Cóżem ja winien!?… — powtarzał i, aby się choć trochę uspokoić i nie straszyć zmienioną twarzą przechodzących ludzi, wstał, zwiesił nisko głowę nad burtą i śledził tępym wzrokiem wał wzburzonej piany, wytryskującej z pod krajadła statku. W srebrno-szmaragdowych skrętach tu i owdzie połyskiwały ciemne plamy, podobne do butelczanych brzuśców, i nikły chyżo.
— Aha, co to? Rekiny!?… — wykrzyknął radośnie, ucieszony z rozrywki.
— Pójdę zaraz i zawołam ich!… — pomyślał, ale nie uczynił tego, a jedynie przeszedł sam na przeciwległą, odsłoneczną stronę statku, aby lepiej przypatrzeć się potworom.
Było ich całe stadko. Nurzały się głęboko w zielonem przezroczu, przepływały pod dnem statku, szybko wznosiły się wgórę, ciemne, ogromne, jak chmury. Już na powierzchni prawie rzucały się wbok, błyskały białem podbrzuszem i znów znikały w zbałwanionych odmętach… Potężne, rozdwojone ogony i płetwy, jak wiosła, poruszały się ze zwinnością i siłą nieopisaną, okrutnie połyskiwały małe, bystre ślepka, a gdy, igrając, kładły się na bok i otwierały krótkie dolne paszczęki obnażały na mgnienie oka podwójne rzędy białych, hakowatych kłów. Różycki z odrazą i niechęcią przyglądał się tym silnym, zdobywczym ciałom morskich zbójów.
— Jedna kula eksplodująca z karabinu i niema ich!… — pomyślał z zadowoleniem. — Jak rozszalały się!… Będzie burza. Dlatego pewnie boli mię ręka!…
I znowu wrócił do dawnych rozmyślań, ale już uspokojony trochę i pocieszony.
Słońce dawno minęło zenit; już jednolity, lustrzany jego blask przygasł na morzu, pokruszył się, podzielił na długie, srebrne smugi i ostre połyski. Już pociemniały szafir morskiego widnokręgu odciął się wyraźnie od turkusów nieba.
— Co powiem jej?… Co powiem, aby nie dotknąć, nie urazić? — rozważał z mozołem. — Ach, mniejsza o to!… Powiem jej, co przyjdzie do głowy… Byle ją przekonać… Powiem, co każe mi moja oburzona dusza!… Dość tego lawirowania!
Dziwił się, że wieczór zapada dziś tak powoli, choć w istocie zwiększony, poczerwieniały, jakby napuchnięty krąg słońca staczał się ze zwykłą chyżością ku ciemnemu jak granat, oceanowi. Już tykał go. Płytkie, chybotliwe fale wypełniały swe dołki ognistą jego poświatą i płynęły ku okrętowi, zabiegały mu drogę, niby nieprzejrzana ławica muszli purpurowych.
Różycki umyślnie zwlekał z zejściem do jadalni. Gdy tam się znalazł, już wszyscy siedzieli na miejscach przy wieczerzy. Choć wojskowi w dalszym ciągu śmieszyli kobiety wesołemi żartami i choć widać było, że między nimi zapanowała zupełna zgoda, ale żaden z żołnierzy nie przysiadł się do stołu „cywilów“ i miejsce Różyckiego było niezajęte. To mu dodało otuchy, a gdy nadomiar Kate mrugnęła mu nieznacznie, ogarnęło go nagle wesołe ożywienie. Częstował swem winem na prawo i lewo, spoglądał życzliwie nawet na Jouberta i opowiedział rodaczkom po polsku zabawną historyjkę ze swych podróży, jak to raz dzicy ukradli mu cały juk cienko krajanego tytoniu, ugotowali go i zjedli, myśląc, że to zamorski „makaron“…
— No i co?
— A no musiałem ich leczyć!… Wypili cały zapas ryciny!
Sara pokładała się ze śmiechu i natychmiast opowiedziała historyjkę żołnierzom.
— Tiens! Na całe życie zabezpieczyli się od cholery!… — żartował Joubert i sam opowiedział inną historyjkę, ale tak tłustą, że Różycki nie mógł się śmiać, choć opowiadanie istotnie było zabawne.
Zaraz po wieczerzy Różycki wyszedł na pokład, szepnąwszy po drodze Kate, że ją czeka koło prawej kotwicy.
Długo czekał w naznaczonem miejscu.
Wszedł księżyc i rzucił na fale swoją srebrną siatkę.
Pomostowcy kładli się spać. Ucichły ludzkie rozmowy, nawoływania i szmery. Miarowy oddech maszyn spotężniał w ogólnej ciszy. Spotężniał i poszum długich, przelewnych bałwanów, uderzających w nawietrzny bok parowca i chylących go leciuchno.
A Kate wciąż nie zjawiała się!
Różycki, znużony oczekiwaniem, przysiadł na zwoju lin, nie przestając śledzić wytężonym słuchem rzadkie już kroki ludzkie. Światło księżyca dobiegało do samego parowca i ten płynął jego srebrzystym drgającym gościńcem. Ciemny, wysoko podniesiony przód statku, głębokie jego burty atramentowo odrzynały się na seledynowej miesięcznej poświacie, odbitej od oceanu. Na wypukłościach masztów, rej, lin, drabinek wyciągnęły się wstęgi i nitki srebrzystych połysków. Mostek kapitański wypłynął ze zmroku i zarysował się wyraziście aż do samej głębi, aż do stojącego nieruchomo w szklanej budce marynarza z rękami na kole rudlowem.
Ponad arkadą mostku wznosiły się białe widma kominów, niecące nieustannie, z ciężkim przydechem, kłęby dymu, posrebrzone miesiącem, pokrwawione skrami.
Kate wciąż nie było.
— Przyjdzie — nie przyjdzie!?… Przyjdzie — nie przyjdzie!? — wróżył zabobonnie Różycki, denerwując się coraz silniej.
Odgłos zbliżających się kroków wyciągał mu nerwy jak struny; wymówiony półgłosem w ciemnościach wyraz uderzał go i wstrząsał nim jak pocisk.
— Co u licha?… Co się ze mną dzieje? Czyżbym się na serjo zakochał?… — spytał się wreszcie samego siebie z przerażeniem.
— Nie, nie!… Chyba nie!… Zajęty jestem cokolwiek, to prawda, ale… jakaś tam wczorajsza… kokota!… Nie, nie dam się! Tegoby jeszcze brakowało!… Nie przyjdzie, to nie!… Niech nie przychodzi! Tem lepiej!… Zrobiłem, com uważał za swój ludzki obowiązek, a nie, to nie!… Baba z wozu, koniom lżej!… — podburzał siebie i próbował obrazić.
Mimo to, ani na chwilę nie przestawał słuchać.
Szmery rozmów i spacerów okrętowych ucichły tymczasem zupełnie. Jedynie niewyraźne brzęczenie gitary wplatało swoje mdłe, marzące dźwięki w rytmiczny łoskot pracującego nieustannie parostatku, w poszum i plusk fal, rozstępujących się przed jego dziobem.
Wtem znany zapach „Lotus blossoms“ zaleciał Różyckiego. Zanim podróżnik zdążył się obejrzeć, przyciszony śmiech zabrzmiał obok niego:
— Co za głębokie zamyślenie!? Niech pan przyzna, że pan już zwątpił!… Ale ja zawsze dotrzymuję obietnic. Czekałam tylko, aby się to wszystko pokładło, uspokoiło. Będziemy teraz swobodniejsi!
— Więc chodźmy!
— Owszem. Chodźmy.
Poszedł przodem, wybierając miejsca zacienione, dalej od burt, gdzie zwykle gapili się na morze ci, co spać nie mogli.
Aby wszakże dostać się na drugi bok parowca, do schodków wyższego pomostu, musieli przejść smugę elektrycznego światła tam, gdzie pod dachem z żaglowego płótna rozłożyła się gęsto i płasko, słabo nakryta lub zupełnie odkryta, ławica ludów wschodnich.
Żółte głowy Chińczyków z wężami czarnych warkoczy ciągnęły się długiemi rzędami u krawędzi ciemnych, watowanych kołder. Niektórzy ssali małe metalowe fajeczki i ckliwy zapach opjum oraz wyziewy czosnku panowały tu wszechwładnie. Dalej leżeli wprost na ziemi, ledwie przykryci białemi łachmanami, rośli Malajczycy. Czarni Murzyni starali się urządzić sobie coś w rodzaju europejskiej pościeli. Bronzowi Hindusi w jasnych turbanach oraz piernikowi Syngalezi, odziani jedynie czarnością swej skóry, drzemali, siedząc z podwiniętemi nogami, wsparci plecami o siebie lub paki towarów.
Pod samą lampą elektryczną, w snopach spadającego zgóry światła, na dece luki towarowej umieściło się jakieś niezmiernie oryginalne towarzystwo. Kwadratowe wzniesienie deki, podobne do małej platformy, pokrywał wzorzysty kobierzec. Na nim spoczywała samotnie młoda dziewczyna, wsparta na jedwabnych poduszkach, ozdobionych metalowemi brzękadłami. Gołe, bronzowe ręce zarzuciła pod głowę, zatopiła je aż po srebrne zapięścia w kaskadzie przedziwnie czarnych włosów, przetkanych rojem połyskliwej monety. Diadem z pereł i srebrnych łańcuszków zwieszał się długiemi frendzlami aż na jej czoło, na śliczne brwi i dalej na okrągłe policzki. Czarne, podłużne oczy, wzniesione do góry, płonęły łagodnie w zacieniu długich rzęs. Przejrzysta odzież obsunęła się jej z ramion, obnażając smukłą szyję i półkole młodych piersi, między któremi widniał różowy znak kasty. Sarnie nogi, na których u kostek błyszczały — srebrne kajdanki, wysunęły się dałeko z pod krótkiej, wzorzystej osłony.
Gdy Kate pociągnięciem za rękaw i ruchem głowy wskazała Różyckiemu dziewczynę, ta uniosła się naraz na posłaniu, otwarła usta, a jej nozdrza, przebite perłowemi kolczykami, zadrgały gwałtownie. Wydała lekki, chrapliwy okrzyk i natychmiast grono ciemnych jak ziemia Hindusów siedzących w kucki wokoło na krawędzi kobierca, zwróciło ku przechodniom brodate oblicza. Niektórzy mieli w ręku tamburyny, flety i gongi, a jeden brzdąkał cicho na gitarze…
— Bajaderka!… — szepnął Różycki. — Co ona tu robi?
Nie zdążył jednak dobrze się jej przyjrzeć, gdy przystąpił ku niemu chudy starzec z siwą brodą, w białym turbanie na głowie, z takim samym znakiem na czole, jaki dziewczyna miała na piersiach, i stanowczym ruchem ręki wskazał im, aby sobie poszli.
Kiedy indziej etnograficzna namiętność Różyckiego nie pozwoliłaby mu tak łatwo ustąpić. Ale tym razem pociągnął niezwłocznie Kate za sobą.
— Oni jadą pewnie do Cejlonu. Zobaczymy ich jeszcze!… Opowiem pani wszystko… Czy pani zauważyła znak na piersiach!? A teraz chodźmy…
— Czy daleko?
— Nie, to tu… na górze!…
Przeszli schody, kawałeczek słabo oświetlonego korytarza, na którym spały wyciągnięte jakieś figury, i znaleźli się przed wąskim korytarzykiem ptaszarni. W końcu widniała podłużna szyba powietrzna, prześwietlonego poświatą miesiąca a wdole łuszczyła się srebrnemi falami nieskończona dal oceanu.
Kate zawahała się przez chwileczkę.
— Niech pani idzie! Niech się pani nie boi!…
— Tam ciemno. Może tam kto jest?
— Niema. A zresztą cóż to szkodzi?… Chińczycy nie rozumieją po polsku.
— Ale mogą nas zobaczyć. Za to, panie, mogą nas zsadzić z parowca…
Różycki na razie nie odrzekł, ale pociągnął ją za sobą. Dopiero, gdy stanęli na krawędzi platformy, zawieszeni w wysrebrzonem powietrzu, nad bulgoczącemi wdole wirami, ujął ją za rękę i szepnął:
— Pani mnie wcale a wcale nie rozumie!
Stała naprzeciw niego wyprostowana w jasnej, powłóczystej sukni, powleczona zielonkawą patyną księżycowego światła. Długie, opuszczone na oczy rzęsy rzucały motyle cienie na ściągłe policzki, usta wyginał zagadkowy uśmiech, a wysokie piersi falowały głęboko ale miarowo pod cieniuchną powłoką ubrania.
— Pani musi… pani koniecznie musi wracać do kraju!
— Dlaczego?
— Jakto?… Po tem wszystkiem, co pani powiedziała!?
— Widzi pan, ja bywam czasem dziwna… a tutaj… a teraz… tak się stało…
Usta jej zadrgały.
— Nie mówmy o tem! — przerwał jej. — Mówmy o przyszłości!…
Trzymał ją za rękę. Nie broniła mu jej, ale rychło przekonał się, że nie ma co robić z tą ręką ciężką, bezwładną i spoconą.
— Jeżeli pani… nie ma… pieniędzy, to mogę pani… dopomóc w tym względzie. Wprawdzie nie mam dużo, ale wystarczy. Chciałem parę miesięcy spędzić w Indjach, lecz… rozmyśliłem się! Pojadę wprost do kraju. Na Cejlonie wezmę bilet…
— Mamy bilet do samego Suezu. I pieniędzy starczyłoby… Ale nie o to chodzi! Widzi pan, nie wiem, co ja tam… Wogóle nic nie wiem…
Obecnie… — mówiła wolno i z przerwami. — Pomyślę… Potem… chyba… Niech mi pan powie, kto pan jest? I dlaczego właściwie pan?…
Urwała i podniosła powieki. Przepiękne, ciemne, podłużne oczy uderzyły w twarz Różyckiego i odbiły się w jego sercu.
— Dlaczego opiekuję się panią? — dokończył za nią.
Kiwnęła głową.
— Przedewszystkiem pani jest moją rodaczką. Żal mi pani!
— Rodaczką?… A czy takich, jak ja, niema w Polsce?… A czy żal panu… Sary?…
— Pani miała w życiu dramat…
— A może Sara miała większy dramat?… Ja miałam chociaż krótką chwilę szczęścia w życiu… miałam cel i osłodę…
Znowu jej usta zadrgały.
— Niech pani tylko nie płacze… Nie mogę znieść łez pani!… Niech pani wraca do kraju… Doprawdy!
— Nie, ja nie płaczę!… Ja rzadko płaczę… To minęło… Tylko tu zimno jakoś!… We dnie było tak gorąco!…
Ścisnęła ramiona i odebrała mu rękę…
— Istotnie — przeciąg!… Ale pani musi mi odpowiedzieć stanowczo: pojedzie pani czy nie!? Mam tam znajomych… Pomogę pani… Doprawdy!
Znowu opuściła na oczy rzęsy i wysunęła figlarnie dolną wargę.
— Mamy czas!… Cejlon daleko!… Zdążymy jeszcze pomyśleć i pogadać o tem!…
— Dlaczego pani nie chce zaraz odpowiedzieć?… Czyżby się co zmieniło? — spytał zazdrośnie.
Nie odpowiedziała.
Nagle ciemny, kosmaty obłok przysłonił księżyc i ogarnęła ich noc niespodziana. Zniknęło szumiące pod nimi morze, zniknęły boki parowca, zniknęli oni sami… Pozostała jeno wdali, na skraju widnokręgu wąska, lustrzana smuga falującego oceanu, a nad nią grzęda wysrebrzonych chmur.
Silniej dmuchnął wiatr, pochylił statek, podniósł go nagle wezbraną falą; białe piany podmyły wysoko boki parowca.
— Pójdźmy już!… Kołysze!… — szepnęła.
Chciał ją podtrzymać na chwiejącej się podłodze, ale, szukając jej ręki, dotknął ciepłych piersi i cofnął się.
— Może pani jeszcze zostanie?… Mam pani tyle do powiedzenia… — prosił.
— Nie! kiedy indziej!… Nie wzięłam mantylki… zimno mi… Zresztą niech pan mówi, ale prędko… A to jeszcze kto nas tu zastanie!
— Pani, widzę, pogodziła się już ze wszystkimi!… — zauważył z goryczą.
— O tak!… Ja nigdy się z nikim nie kłócę! Lubię zgodę. A wtedy to się tak stało… przez papierosy… za dużo paliłam… pan ma rację! Niech pan zaczeka tutaj chwilkę, pójdę pierwsza! — rzekła, gdy stanęli na schodach, wiodących na pomost dolny.
Ześlizgnęła się szybko na dół i znikła w wąskiem przejściu między skrzyniami i burtą, omijając środek statku, gdzie uwijali się właśnie majtkowie, ściągając brezentowy dach, wzmacniając reje i liny przedniego masztu, narzucając rańtuchy żaglowego płótna na grudy leżących na pokładzie towarów.
Różycki zatrzymał się na samym okrętowym dziobie, który wznosił się wysoko, chwiał na wszystkie strony i znowu opadał — czarny, wyolbrzymiały na jasnem tle spienionej wody. W chyboczących się jego burtach otwory kotwicznych łańcuchów świeciły jak bielma ślepi miotającego głową potwora. Szumiące, zwełnione morze to rozbłyskiwało daleko w świetle księżyca pianami przelewających się fal, to mierzchło, omraczane szybko mknącemi chmurami. Ryk jego rósł u spodu statku, potężniały ciosy bałwanów i coraz wyżej chlustały na pokład drobne jak deszcz bryzgi.
W kajucie działo się coś nadzwyczajnego. Chodziły w niej z kąta w kąt po ścianach, pułapie i pryczach jęki, zgrzyty, trzaskania, których powodu nagle przebudzony Różycki na razie zrozumieć nie mógł. Dopiero gdy odwrócił głowę i spojrzał na drzwi, wiodące do słabo oświetlonej jadalni, dostrzegł, że wszystko dokoła niego wiruje w zawrotnym tańcu. Jednocześnie usłyszał pod sobą, za sobą i obok oraz w dalszych kajutach ludzkie wyrzekania, stękania, jęki, przerywane charakterystycznemi głosami choroby morskiej. Wtedy pojął, skąd pochodzi straszny ucisk, jaki czuł i we własnej głowie.
— Burza!… — pomyślał i spróbował podnieść się. Ale prawa ręka, przylegająca do żelaznego wiązania statku, odmówiła mu posłuszeństwa.
Była zupełnie bezwładna. Z wielką trudnością, dźwigając ją zdrową dłonią jak dziecko, zdołał usiąść na pościeli i zaczął się ubierać. Zwykle znosił kołysanie statku bez wielkich cierpień. Tym wszakże razem czuł, że nie wytrzyma.
Obrzydliwy, kwaśny odór, czkawka chorych pobudzały go do mdłości; ich plucie, chargotanie, ich żałosne biadania, skargi i przekleństwa… wyprowadzały go z równowagi. Duszne, smrodliwe powietrze, nieoczyszczane przez umilkły wentylator, obrzydliwie łechtało mu gardło. Zacisnął usta i odziewał się pośpiesznie jedną ręką, pełen panicznego lęku, że lada chwila przyłączy się do czeredy cierpiących. Nareszcie zesunął się z pryczy i po uciekającym z pod nóg korytarzu wydostał się do jadalni.
Lampa elektryczna blado gorzała i gasła co chwila. Strugi wody, wpadłej zapewne przez jaki niedomknięty w porę iluminator, przelewały się z bulgotaniem po podłodze. Poślizgnął się i przysiadł chwilowo na ławce, aby się opamiętać. Bezwładna ręka poczęła go rwać nieznośnie w stawach, jak urażone owrzodzenie.
— Reumatyzm!… — mruknął. — Tego brakowało!…
Spróbował z chustki zrobić temblak, żeby rękę zawiesić. Lecz chustka okazała się za krótka. Musiał wrócić do swej kajuty po ręcznik. Te kilka minut pobytu w zatrutej atmosferze dopełniły miary. Ogarnięty napadem choroby skoczył, jak szalony, ku wyjściu. Ale schody tuż przed nim uciekły gdzieś wgórę i znikły. Jednocześnie potoczył się i padł na ścianę z iluminatorami, która stała się nagle podłogą. Oszalałe bicie śrub, rozmach niepohamowany maszyn, uwolnionych od pracy, tumult korb i tłoków, nie trafiających na należyty opór — napełniły takiem dzikiem dygotaniem wnętrze statku, iż zdawało się, że ściany jego lada chwila rozpadną się, jak marne łupiny, że rozhulana bezdeń rozrzuci jak wióry w mgnieniu oka okrętowe obszycia i wiązadła, zagarnie, zmyje, pochłonie bez śladu drzewo i żelazo, ludzi, sprzęty, przyrządy, towary… Na szczęście parowiec na nowo zanurzył się w odmęty, które, niby stulona dłoń, uciszyły jego burzę wewnętrzną, rzuciły między zbuntowane tryby i koła maszyn nową pracę. Tylko belki i wiązanie statku zatrzeszczały przeraźliwie pod naporem opadłych na nie bałwanów.
Różycki spostrzegł, że schody już są na miejscu, i szybko wdrapał się na nie… Chwytając się zdrową ręką za barjerę, kołysany i podrzucany wielekroć, wtoczył się wreszcie w jakąś ciemną przestrzeń, jak mniemał, na pokład. Dopiero przykry odór i ciepły kadłub zwierzęcy, o który oparł się dłonią, przekonały go, że jest zaledwie wpół drogi, że wpadł do okrętowej obory. Potaczał się, potykał długi czas, błądząc wśród roztańczonych ścian, aż zapalił zapałkę, aby odnaleźć wyjście. Ujrzał tuż przed sobą wielką, kosmatą i rogatą mordę z nastroszonemi uszami, z wypuczonemi, zmartwiałemi z bólu ślepiami… Bydlę potaczało się niezgrabnie i stękało, jak wiejska baba, a płynąca mu z pyska piana jasno wskazywała, że i ono cierpi, jak człowiek, może gorzej, niż człowiek…
Jeszcze trochę wysiłków i Różycki wydostał się wreszcie na pokład na otwarte powietrze.
Huk wznoszących się i opadających gór wodnych, ryk targającego niemi huraganu, świst wichury, rozdzieranej nad statkiem przez reje, maszty, pomosty, dzioby i kanty parostatku, plusk zderzających się pian, kołujące wiry bryzgów wodnych — oszołomiły w pierwszej chwili Różyckiego. Nic podobnego mu się jeszcze nie zdarzyło oglądać. Pokonał wysiłkiem woli zamęt wewnętrzny i, omijając, ile się dało, ciała tarzających się na pokładzie Chińczyków i Hindusów, zbliżył się ostrożnie do burty. W niepewnem świetle księżyca, przedzierającem się przez szybko mknące chmury, ujrzał wysoko, tuż u burty, wezbrany, wrący, biały od gniewu ocean. Podnosiły się tam z niesłychanym impetem wysokie, białogrzywe, szkliste góry i nikły natychmiast, pożerane z sykiem przeraźliwym przez czarne przepaście. Statek nurzał się w pianach, pruł pagórki, wdzierał się na ich ruchliwe, zdradzieckie boki lub zlatał w ogromne, wirujące zlewiska, skąd zdawało się, że nigdy nie wypłynie.
Różycki oczu nie mógł oderwać od masztów, chylących się nagle, jakby się chciały położyć na fali, od dumnych kominów, zataczających pijane łuki lub skaczących na tle kłębiących się nisko obłoków, jak para uszu wystraszonego zająca.
Ale nieustanny, naprężony oddech, ziejący z tych rur, ale głuchy łoskot wewnętrznej pracy tłoków, z upartą mocą bijących miarowo wśród powszechnego chaosu, krzepił Różyckiego i napełniał dziwnie dumnem wzruszeniem.
Biały kolos, posłuszny swym panom i stwórcom, szył, jak igła, rozpętane żywioły i dążył, gwoli ich celom, wbrew wszystkiemu, w upatrzonym kierunku. Nawet latarnie strażnicze nie przestawały płonąć na chwilę i Różycki wciąż widział na kapitańskim mostku rysującą się w seledynowem świetle elektrycznem spokojną figurę żeglarza z rękami na kole rudlowem.
Przy burcie jednak Różycki dłużej nie mógł wytrzymać, gdyż coraz częściej dosięgały go czuby fal, pryskających zdołu. W dodatku coraz gorzej dokuczała mu rozchorzała ręka. Musiał więc wyrzec się wspaniałego widoku, odszukał małą szparkę między pakami towarów i schronił się tam przed wichurą i biczami nawałnicy.
Tam przesiedział aż do świtu i nawet zdrzemnął się trochę.
O świcie wiatr przycichł nagle, jak gdyby zapamiętała do granic ostatecznych burza zatchnęła się własną wściekłością. W groźnej ciszy ryczały i przelewały się jeno rozkołysane wodne górzyska. Znużony syk ich pian zamierał bezsilnie u spodu zwycięskiego statku, który natychmiast wyprostował się i wynurzył z odmętów.
Ale trwało to ledwie mgnienie oka i, zanim zbudzony Różycki zrozumiał, co zaszło, znowu zawyła wichura, uderzenie straszne, jak cios lawiny albo upadłego nagłe wodospadu, targnęło parowcem, podbiło go ztyłu, a jednocześnie na jego dziób zukosa runął z hukiem złowieszczym wierzchołek wodnego urwiska. Po pokładzie polała się zwycięskim rechotem spieniona rzeka, zabierając i unosząc wszystko co się unieść dało.
Ogłuszony smagnięciem fali, przemoczony do nitki, Różycki śpiesznie pogramolił się ku środkowi statku, czepiając się za przywiązane linami paki towarów. Obawa, że zostanie lada chwila zmyty albo wichrem zdmuchnięty w morze, wróciła nawet władzę jego odrętwiałej ręce. Na pomoście wpadł na takich, jak sam, zlanych wodą, wpółprzytomnych osobników, których marynarze kopnięciami butów i szturchańcami pięści spędzali pod pomost, do jadalni trzeciej klasy. Już schody pełne były ich ciał i jęków. Różycki stoczył się tam na szerokich plecach jakiegoś Chińczyka, woniejącego, jak kubeł obrzydliwości. Torując sobie drogę zdrową ręką, podróżnik dostał się z wielkim wysiłkiem do swej kajuty, już zapełnionej wpółomdlałemi, cuchnącemi ciałami. Wcisnął się w kąt pryczy, twarzą zwrócił się do ściany i zamarł, zamknąwszy oczy i zacisnąwszy zęby. Myślał, że mu się uda w ten sposób stłumić zarodki budzącej się w nim choroby. Wściekły ból szarpał mu rękę, jakby roztrzaskiwaną nieustannie bezlitosnemi młotami, kującemi wprost po piszczelu. Nabiegła do napuchłych tkanek krew tętniła w zatkanych żyłach, grożąc rozsadzeniem. Nie mógł długo wytrzymać w tej samej pozycji i przewracał się z boku na bok, podtrzymując przed sobą rękę, miotającą się bezsilnie, jak zgruchotana płetwa. A gdy próbował unosić ją do góry, aby osłabić dopływ krwi, uderzał się niespodzianie o twarde występy niespokojnie kołyszącej się nad nim belki.
Parowiec hulał w coraz dzikszym, coraz zawrotniejszym tańcu. Zielone oczy fal zaglądały co chwila do rozednionych już iluminatorów, skłaczone ich piany pełzały po grubych szkłach, jak macki rozwścieczonych potworów, szarpały zbielałe od soli okucia okienek. Cichy jęk miedzi łączył się z chrapliwemi stękaniami ludzi, z trzaskiem wiązadeł, ze stukiem spadających pudeł, z przekleństwami i obłąkanem wyciem chorych. Ale wrzaski te, jak płacz małych dzieci, nie zdołały pokryć na chwilę okropnego ryku odmętów, szturmujących do boków statku.
Parowiec szarpał się, rzucał, stawał dęba w ich uściskach, poczem bezwładnie zapadał się w otwarte ich czeluście, niby przebity harpunem wieloryb. A zgodnie z niemi ściany, podłoga, sufit kołowały się wewnątrz nieprzytomnie. Były to skoki wprost warjackie a jednocześnie rytmiczne w niedościgłym, rwącym się rozmachu. Napróżno Różycki próbował przystosować się do nich, odgadnąć, podchwycić ich wahadłową następczość. Właśnie gdy przytulał się do pościeli, chcąc złagodzić impet upadku — pod bałwan, dźwigający na swym szczycie parowiec, podbiegały kolosalne wybuchy wody i, bijąc w dno swemi łbami, jak kuglarz bije pięściami w wirujący nad nim przedmiot, ciskały statek coraz wyżej i wyżej, gotowe, zda się, wyplunąć go w obłoki…
Znowu wtedy obnażone śruby parowca w śmiertelnej gorączce tłukły bezsilnie powietrze. Przeraźliwe drżenie rozpętanych maszyn napełniało kadłub statku okropną konwulsją, boleśnie odzywającą się w obolałych ludzkich mózgach i trzewiach. Dzikie wycia, przekleństwa, zdyszane lamenty, zdławione westchnienia potężniały i zlewały się w jeden, niepodobny do zniesienia jęk.
Różycki zatykał sobie uszy, lecz wrzaski te były wszędzie, przeciskały się przez ręce, przez tkanki jego mięśni, krzyczały w nim samym…
Choć wentylator znowu działać zaczął i oblewał Różyckiego strugami zimnego powietrza, zaduch rósł wciąż, stawał się nieznośnym, zabójczym… Zimny pot pokrył bladą twarz chorego. Ciężka, jakby zimnym ołowiem nalana głowa tułała mu się bezsilnie po poduszce. Tracił wprost przytomność.
— Nie! Nie wytrzymam, nie wytrzymam! Skonam lub stracę zmysły!… Pójdę!… Niech tam!… Co mi z Indyj!?… Co tam!… Dziewiąta fala!… Powiadają, że dziewiąta fala!… Idzie!… Już idzie!… Raz!… Och!… — błąkały mu się po głowie zatracone i bezładne myśli.
Uniósł się na pościeli, wlokąc za sobą rękę do tego stopnia opuchłą, że szczelnie wypełniała cały rękaw. Miał wszakże tyle jeszcze rozwagi i siły woli, że zebrał rozrzucone drobiazgi, zegarek, rewolwer, książki i notesy, wszystko schował do walizki, zamknął ją, ściągnął rzemieniami i powlókł za sobą. Był to jedyny jegeo skarb, cały dorobek notatek i opisów pracowitego, podróżniczego żywota. Jedyna nadzieja na przyszłość!
Ostrożnie spełznął z półki, używszy całej swej gimnastycznej wiedzy. Gdy stanął na dole, poczuł, że depcze po ludziach, ale nie miał ani siły, ani czasu do rozmyślania nad tem, gdyż chybnięcie się statku rzuciło go samego momentalnie wraz z walizą na oślizgły, drgający kłąb ciał.
Popełznął po tych ciałach, starając się nie uprzytamniać sobie, po czem stąpa i nie słyszeć jęków…
W jadalni było jeszcze gorzej. Podłogę zalegała zbita warstwa ludzi, których ciała, posłuszne ruchom parowca, przelewały się, jak galareta, po kajucie. Pomieszały się tam bezładnie narodowości, płcie, nawet członki ciał. Grube, zabłocone buciska, zdeptane sandały spoczywały obok głów, często wciskały się wprost w twarze ludzkie. Kolana gniotły brzuchy, piersi, plecy. Ręce i stopy sterczały w powietrzu, jak trupie…
Na stołach i ławach, niby na wyspach lub rafach, względnie spokojnie zalegli szczęśliwcy.
Ku nim kierował się Różycki, szukając oparcia. Deptał po muskularnych barach Chińczyków oplątanych wężami czarnych warkoczy. Wtem trafił na białą brodę fakira z różowem piętnem na czole; cofnął mimowoli stopę i runął na róg stołu, gdzie w zielonawym słupie światła, bijącego z iluminatora, leżała boleśnie przegięta, rzucona nawznak, odarta z osłon bajaderka. Głowa dziewczyny zwieszała się bezsilnie z krawędzi stołu, a zwoje kruczych włosów z gwiazdami srebrnych monet nikły, wplątane w zaspie ciał, spoczywających poniżej. Stamtąd znowu wysuwały się jakieś białe ręce kobiece, unosząc ku górze sine ciałko pozornie martwego niemowlęcia…
Istna ilustracja „Potopu“!
Różycki z bólu i udręczenia stracił resztkę rozsądku. Wstał i, nie zważając już na nic, okrutnie, bezwzględnie, pokroczył po tem ludzkiem bagnisku ku wyjściu. Lękał się, że gdy raz upadnie, to już nie wstanie. Dobrnął nareszcie do schodów, gdzie, jak zmokłe kury na grzędach, przycupnęli oporniejsi. Byli to przeważnie Chińczycy. Ręce zasunęli głęboko w szerokie rękawy kurm, głowy zwiesili nisko na kolana i, przyciśnięci do siebie, siedzieli nieporuszeni, choć burza szamotała wszystkiem wokoło.
Daremnie Różycki ich szturchał i rozpychał; byli nieczuli na wszelkie napaści. Musiał wdzierać się na górę po ich kolanach i plecach.
Już wszedł parę stopni, wtem przypomniał sobie Kate. Zostawił więc walizę na piersiach jakiegoś kulisa i wrócił na dół.
Znalazł drzwi kajuty mocno zaparte od wewnątrz. Długo i mocno szturmował, zanim odezwano się na jego nieustępliwe łomotanie:
— Kto tam? Co się stało!? — spytał głos słaby.
— Otwórzcie!… To ja!… Otwierajcie prędzej!…
Drzwi cokolwiek uchyliły się i wyjrzała z górnej półki blada, ale przytomna twarz Kate.
— Chodź!
— Dokąd?
— Do drugiej klasy…
— Nie! Poco?…
Milczał i patrzał na nią błędnie i surowo…
— Trzeba tak, trzeba… — powtórzył.
— Mamy dość przestronno… Sara przywiązała drzwi sznurem… Wpadło tylko pięciu… I tam morze kołysze!… — tłumaczyła się.
Wtem w szparę wsunęło się kilka czarnych, namulonych łap i rozpoczęła się cicha, zaciekła walka… Odepchnięty Różycki potoczył się ku schodom, gdy powstał, drzwi już były zatrzaśnięte.
Odnalazł swoją walizę, zrzuconą na dół, i rozpoczął ponowne wspinanie się ku wyjściu po żywych stopniach.
Na ostatnim schodku jakiś Hindus brodaty, zupełnie przytomny, obrzucił go bystrem spojrzeniem i spytał po angielsku:
— Sahib chce wyjść?… Tam brzydko, tam woda!
— Tak, do drugiej klasy…
— Niech Sahib zaczeka…
Podparł plecami ciężkie drzwi, Różycki mu dopomógł. Po chwili był już na pomoście.
Stłumiony dotychczas szum oceanu oraz wir burzy uderzyły weń nagle ze straszną, ogłuszającą mocą.
Widok był wprost przerażający w swej grozie niezwykłej.
Nigdzie nie było widać wrzenia huraganu. Ani piany, ani wełny zawite nie bielały na szarozielonych spiętrzeniach rozkołysanych odmętów. Wielkie, obłe wymioniska wodne, blade od sieci niknących mierzchliwych zmarszczek, motały się z głuchym grzmotem w zielonkawych, przestworzach, jakby jakieś ostatecznie oszalałe, pijane potwory. Cała wściekłość skupiła się w powietrzu. Ono to syczało, gwizdało, ryczało, gniotło i obmiatało skrzydłami kolistych wichrów wirzyska morskie i ciskało zerwane z nich bicze słonego dżdżu w kotłujące się nisko nad wodą chmury. Wąska szczelina między opadającem na dół niebem i prężącą się do góry chełbią pełna była furczących, naremnych ciosów burzy i siekącego, jak piasek, słonego pyłu.
Parowiec już się falom nie bronił, nurzał się w nie głęboko i pozwalał się wodom przetaczać dowolnie po swoim kadłubie.
Różycki brodził po kolana w zalewie, pchając przed sobą walizkę. Dwaj marynarze w krótkich, ceratowych płaszczach z kapturami, wzmacniający u kotwic jakieś łańcuchy, spojrzeli nań posępnie, ale nic nie rzekli. Pod ochroną zbawczych kup towarowych, chroniących go cokolwiek i od wiatru i od napaści bałwanów, dostał się wreszcie Różycki do schodków, prowadzących na pomost górny.
Wejście na te schodki okazało się ciężkiem zadaniem. Była chwila, kiedy zdawało mu się, że mu nie podoła, pomimo pewnego doświadczenia żeglarskiego, nabytego w poprzednich podróżach. Gdy, ostatecznie wyczerpany, znalazł się nareszcie na zacisznym względnie korytarzu pierwszej klasy, gdzie i kołysanie było mniejsze i fale rzadziej sięgały, miał wrażenie, że dostał się do cichego, słodkiego raju. Wypoczął na ławce, walizkę wsunął w zaciszny kątek i poszedł szukać pomocnika kapitana.
Miał kłopot. Robiono mu trudności, musiał pokazać swoje legitymacje, które obejrzano z jawnem niedowierzaniem…
— Dlaczego pan teraz koniecznie chce?… Teraz nikogo niema… nieporządek… Jak się burza uciszy… Owszem…
— Jestem chory. Ręka mię boli. W dodatku w tej… waszej… trzeciej klasie bardzo źle!… Niemożliwie… Prawdziwe piekło!
— Bardzo źle?… Prawdziwe piekło?… Jak to należy rozumieć!?
— Ach, nie o to teraz chodzi!… Płacę i proszę mię przenieść… Takie są prawidła i jestem w porządku!
Rzucił złoto na kołyszący się stół.
Oficer spojrzał nań z pod oka, chwilę pomilczał, poczem pieniądze policzył i rzekł:
— Dobrze. Niech pan idzie! Wydam odpowiednie rozporządzenie!…
Gruby maître d’hôtel ze złotym łańcuszkiem poznał Różyckiego natychmiast.
— Dlaczego pan nie zwrócił się do mnie?… Kosztowałoby pana znacznie taniej!… — wyrzucał mu z drwiącym uśmieszkiem.
Wskazał mu najgorszą kajutę, obok okrętowej łazienki i w pobliżu parostatkowych śrub. Ale ponieważ kajuta była zupełnie pusta, dość schludna i chłodna, więc wydała się Różyckiemu wspaniałą. Wyciągnął się niezwłocznie na czystej pościeli, chorą rękę na poduszkach ułożył i zamknął oczy.
Leżał przykuty do pościeli gorączką i bólem. Przez otwarty iluminator znów wiały ciepłe, miłe powiewy, zaglądały błękitne odblaski pogodnego morza. Burza dawno minęła. Parowiec płynął wyprostowany, sztywny, pewny siebie; uderzenia śrub wstrząsały nim miarowo, spokojnie, jak bicie pulsów zdrowego człowieka. Z głębi korytarzy i zgóry z pomostu dobiegały Różyckiego głosy życia okrętowego, które weszło w zwykły tryb i ład wraz z ciszą morza i pogodą. Zrana słyszał, jak w łazience za ścianą kąpali się z początku panowie, potem panie, jak tam parskali, pluskali wodą, dzwonili łańcuszkami natrysków… Następnie w jadalni nakrywano do „lunchu“; brzęczały srebra i szkło, stukały talerze… A zgóry przez iluminator dobiegały wesołe głosy kobiece i męskie, śmiechy i wykrzykniki… — srebrne, miłe, jak pluski fal, łagodnie tulących się do boków chyżo mknącego parowca. Niezadługo i korytarz wypełniał się gwarem pasażerów, napływających do kajut, aby przebrać się do południowego posiłku. Cicho stukają kroki na wyłożonych korkiem i gumą chodnikach, szeleszczą jedwabie, rwą się rozmowy… Potem dzwonki, bieganina służących, subtelny zapach perfum, przenikający aż do pustelni Różyckiego, trzaskanie odsuwanemi drzwiami… Tłum odpływa.
Za chwilę już z jadalni dochodzi zbiorowy, ożywiony gwar, podobny do świegotu ptasiego sejmu.
Wkońcu, gdy inni syci i ociężali rozchodzili się na poobiednią sjestę, wnoszono i Różyckiemu ostygły, niedbale podany posiłek.
Nikt go nie odwiedzał.
W początkach choroby był raz doktór, obejrzał go, pokiwał głową, spytał z przykrą ciekawością: ile ma lat? kim jest z zawodu? dlaczego podróżował trzecią klasą?…
Nie otrzymawszy na to ostatnie pytanie odpowiedzi, wyszedł i więcej się nie pokazał.
Zato felczer z czerwonym nosem regularnie codzień o tej samej godzinie przynosił szklankę z lekarstwem.
— Salicylat!… salicylat!… — mówił głucho i znacząco, brał z biurka przygotowane dwa franki i, tańcząc wdzięcznie na krótkich nóżkach, odchodził.
— Pięknie dziękuję!… Życzę panu pomyślnego dnia… bez podniesienia temperatury!
Nikt nie zainteresował się chorym, nie spytał Różyckiego, czy mu nie trzeba coś więcej prócz jedzenia i lekarstwa, za które płacił. Podróżnik czuł się odciętym od życia, jak więzień, odepchniętym i zapomnianym. Zresztą nie skarżył się nawet przed sobą, gdyż przyzwyczaił się już do tego; tak działo się całe jego życie. Dumał jednak o tem godzinami całemi, patrząc na otwarty iluminator — jednostajnie błękitny i okrągły, jak nie migające, wpatrzone weń uparcie oko wieczności. Nie mógł nie dumać o tem, gdyż to było głęboko zatajonym dramatem jego duszy.
Przypominał sobie swoje rozmaite przygody i rozważał je w skupieniu szczególnem, na jakie dawniej ani nie miał czasu, ani usposobienia. Teraz szło ku niemu coś z życia nowego, coś jeszcze bardzo niewyraźnego, co czyniło jednak to rozpatrywanie niezmiernie zajmującem, a zarazem bolesnem.
Sięgał myślą głęboko, jak mógł najdalej. I gdzieś tam, na samem dnie pamięci, z niezmiernym wysiłkiem wyławiał skąpe wspomnienia najwcześniejszego dzieciństwa.
Były tajemnicze i były mgliste, niby urywki ze słyszanych wówczas bajek. Daremnie silił się nadać im uchwytne kształty, napoić żywą barwą; uchodziły odeń, podobne do sennych zjaw, niedościgłe, niepodległe woli…
Jedno dobrze pamiętał, że już tam, w tem dzieciństwie mało było pieszczot i pocałunków, których zawsze tak bardzo pożądał.
Wyraźnie rysowały się przed nim dopiero wspomnienia szkolne, stancja z kolegami i klasy, odbywane w mundurku. Dostawał jakieś tam prywatne stypendjum, które ktoś tam wypłacał, ale kto — nigdy się dobrze nie dowiedział. Jego wdzięczność dziecięca nie miała się o kogo zaczepić, jego tkliwość nie miała się dokoła kogo owinąć. Potrzeba wstydliwej skargi, delikatnej pociechy, otuchy i pożałowania, jak nierozwinięte listki w zwarzonem przedwcześnie pąkowiu, marniały, głęboko ukryte na dnie jego serca. Nie miał szczęścia do ludzi i nie miał przyjaciół. Brzydka twarz, niepozorna figurka, ubogie ubranie, sprawiane zawsze na wyrost przez zabiegliwych opiekunów albo darowywane przez uczynne osoby, potęgowały przyrodzoną jego nieśmiałość, czyniły go niezgrabnym, niepewnym, dzikim… Uciekał od towarzyszy, uchodził w książki, w świat marzeń… W uniwersytecie już było za późno, już miał przyzwyczajenia i nadczulość odludka, brzydala i nieszczęśnika, które, niby mur, odgradzały go od życia, od świata, od młodzieży… Ciekawie i boleśnie przypatrywał się ze swego osamotnienia płynącemu mimo niego potokowi barwnych wypadków, wiecznie smutny, nudny i odstraszająco surowy… A jakże strasznie nieraz pragnął, jak zazdrośnie przysłuchiwał się tym rozmowom poufnym, szeptanym głębokim głosem, jak święta spowiedź… Ze słodkiem i okrutnem biciem serca śledził z pod opuszczonych powiek postacie dziewcząt i kobiet, prześwietlone wiosną, opromienione słońcem, ustrojone marzeniem i oczekiwaniem miłosnem!…
Dla niego, śmiesznego brzydala z gębą wrony, okłaczoną kozim zarostem, z marną, skuloną figurką na krzywych nóżkach — świat ten, świat nieznanych upojeń i zachwytów był szczelnie zamknięty…
Potem przyszła awantura uniwersytecka, która go porwała mimo jego woli, jak suchy liść, żywiołowym pędem, bez walk, bez zapału, bez burzy musujących przekonań…
Potem wygnanie ciężkie i niezasłużone…
A jednak tam jedynie znalazł trochę ciepła i rozgrzała się jego dusza. Nauczył się kochać nieszczęśliwych i przyzwyczaił cenić cokolwiek samego siebie, jako nosiciela szeroko rozlanych nadziei i pragnień, jako kruszynę siły, co zmieni świat, sprowadzi na ziemię królestwo sprawiedliwości i szczęścia, udoskonali samą duszę ludzką…
Marzył o tych reformach, ukochał je… Ale do wyrazów: wszyscy równi, wszyscy dobrzy, wszyscy wykształceni… dodawał w tajnikach duszy: i wszyscy… piękni! Nieraz długie godziny i dnie samotne wygnania uchodziły mu na obmyślaniu sposobów, jak to osiągnąć… Być może, że zmieni się samo pojęcie piękności, a być może, że ludzkość znajdzie sposoby urabiania powierzchowności przez umiejętnie stosowaną gimnastykę, masaż, odżywianie… Oblicze jest zwierciadłem duszy i, gdy wypięknieją dusze rodzicieli, wypięknieje i ich potomstwo!…
Zgłębiał najnowsze teorje fizjologiczne, psychologiczne, ekonomiczne, szukając odpowiedzi. Ukryte zainteresowanie się historją brzydoty było jedną z przyczyn, które go pchnęły do zbierania wiadomości o plemionach z powierzchownością odrażającą, wśród których los go zarzucił, do badania różnorodnych kształtów, jakie przybierało odczuwanie piękności i samo piękno u rozmaitych ludzkich odmian.
Te szperania zczasem rozrosły się do rozmiarów prawdziwej wiedzy etnograficznej, objęły szerszy i wszechstronny zakres; stały się dlań celem same przez się, utworzyły nareszcie pewne zasoby naukowe, składające się z ciekawych notatek, cennych przedmiotów, ze znajomości doskonałej języka oraz bytu okolicznych plemion.
Zdarzyło się, że w te strony zawitał oficjalny przedstawiciel „nauki“, ocenił zbiory, przyswoił je sobie łaskawie, a zato wyrobił Różyckiemu rozmaite ulgi, a wkońcu całkowite „przebaczenie“ winy, o które on się zresztą nie starał i nie prosił… Następnie poruczono mu kilka pomniejszych wypraw kolektorskich, co, wobec jego nędzy materjalnej i braku zajęcia, wydało mu się zbawieniem… Wprawdzie wynagrodzenie było niezmiernie liche, jak zwykle w podobnych wypadkach, lecz zabezpieczało chociaż od głodowej śmierci i dawało możność umiłowanej pracy.
Zczasem podniosła się cokolwiek i stopa wynagrodzenia. Zawsze jednak Różycki pozostał jednym z tych nieznanych, skromnych wyrobników wiedzy, których trudy, niebezpieczeństwa, kłopoty, wysiłki i głody dojrzewają w pyszne owoce chwały i nagrody dla innych.
Różycki rozumiał doskonale swoje położenie, czuł, że jest wyzyskiwanym, lecz nie dbał o to — czemśkolwiek przecie musiał się trudnić, z czegoś żyć!…
— A co do wyzysku, to lepiej być wyzyskiwanym, niż wyzyskiwaczem!… — mówił bez cienia goryczy.
Dolegało mu jedynie wielkie osamotnienie, zupełny brak osobistego życia, jakie wytwarzały te wieczne podróże. Nie miał dotąd nikogo, ktoby o nim pomyślał, zatroszczył się jak o człowieka, dla niego samego, dla jego osobistych radości, smutków lub wygód. Gdyż było zbyt widoczne, że tych panów, którzy go tak w oczy wychwalali po powrocie z każdej podróży, którzy pozornie tak go cenili, obchodził właściwie o tyle, o ile ciekawe były dostarczone przezeń zbiory. Poza tem ani los jego, ani jego osoba nie obchodziły ich zgoła… Żaden nie próbował zbliżyć się doń, poznać go, ogrzać przyjaźnią. Przeciwnie, po powrocie już zaraz mówili o nowych podróżach, jak gdyby chodziło im o to, aby go wypchnąć co prędzej i jak najdalej.
— Ot i teraz! — rozmyślał Różycki. — Gdybym umarł, gdyby pewnego poranka służący, przyniósłszy śniadanie, znalazł mój trup sztywny i zimny, czy kto zainteresowałby się tem głębiej, czy zabolałoby to kogo?… Rzecz niezmiernie wątpliwa!… Uczeni dobrodzieje uspokoiliby się natychmiast po odebraniu pozostałych pak zbiorów. Notatki, jakieby im sumiennie dostarczyli uczciwi Francuzi, ucieszyłyby ich, gdyż może dodałyby jeszcze parę listków wawrzynu do oczekujących ich wieńców zasługi naukowej. Tu na parowcu możeby się nawet nie wszyscy dowiedzieli o zdarzeniu. Nikt nie lubi podobnych niespodzianek! Zaszytoby go w worek płócienny i rzucono do morza, gdzie szybko z jego ciałem załatwiłyby się ciemne potwory… Mówiąc prościej: zjadłyby go…
Przymknął oczy i ze zgrozą dostrzegł w lazurowej toni tuż nad sobą zwijające się białe, potężne brzuchy, ciemne płetwy, groźnie błyskające ślepia i czarne, wielkie paszcze o podwójnych rzędach perłowych kłów…
Rozśmiał się…
— Och! Machałyby ogonami, ale… trochęby się zawiodły!… — pomyślał szyderczo, ruszając chudemi plecami.
W najbliższem otoczeniu pamięć o nim nie przetrwałaby i jednego dnia: zsunął się z deski i po nim!… Tak zresztą wszędzie! Tak na całym życia obszarze!… Wszędzie każdy troszczy się o tego, o kogo bezpośrednio jego byt się zahacza!… To naturalne, to zrozumiałe!…
Może jedynie te rodaczki z trzeciej klasy pożałowałyby, że nie napisał im listów… A Kate!?…
Serce mu drgnęło.
Była to pierwsza kobieta urodziwa, wolna, względnie ogładzona, mająca wdzięk… piękne kształty i… piękne tualety, koło której stanął tak blisko i po którą choć w myślach sięgnął…
Nie mógł o niej nie myśleć. Myślał o niej często z tkliwem współczuciem lub z zazdrosnym niepokojem…
Czy pamięta o nim? Co sobie pomyślała wtedy, kiedy wyprowadził ją do ptaszarni? Czy nie wyśmiewa się z niego, że… że… Nie, przenigdy!… On nie mógł, on nie powinien był inaczej postąpić…
A jednak… a jednak… wydało mu się, że wyczuł w jej spojrzeniu i zachowaniu się pewien zawód tam… w Sajgonie!
Wspomnienie to sprawiało mu zawsze słodką, rozdzierającą boleść.
Więc była istota, która mogła go pragnąć, choć przez chwilę, pragnąć jako mężczyzny!?…
Ba, prostytutka!… Pewnie wstrętniejsi od niego nieraz leżeli w jej objęciach… Zapewne, za pieniądze… ale w tym wypadku… wybór był wolny, bezinteresowny i nieprzymuszony… Wolny wybór!… Jak to ona powiedziała wówczas?… Wolę wybierać!… Może źle zrobił… Może stracił niepotrzebnie i bezpowrotnie jedyną okazję poznania niedostępnej dla niego rozkoszy wzajemnej miłości!?… Ha!… Cóż robić!… Inaczej nie mogłem!… Gardziłbym sobą, gdybym skorzystał z chwili jej rozrzewnienia, z uczucia wdzięczności!… Przecież to ja dźwignąłem ją z półśmierci!… Nie, nigdy!… Zresztą cóż potem?… Chyba ożenić się!?…
Pierwszy raz postawił i rozwiązał to pytanie w sposób tak jasny i stanowczy.
— No, no!… Zaczynam widocznie przychodzić do zdrowia!… — pomyślał ze szczyptą ironji, przeciągając się rozkosznie w ciepłej pościeli.
— A zresztą… dlaczegóżby nie?…
I zaraz posłuszna wyobraźnia, wyobraźnia samotnika, jęła mu podsuwać ponętne obrazy. Kobieta, biała kobieta, kochająca kobieta, piękna, wiecznie przy nim przebywająca, wiecznie z nim obcująca!… Podróżowaliby… Przecież mówiła, że wciąż włóczy się po morzach, po miastach i portach… Wymarzona dla niego towarzyszka! Wykształciłby ją, nauczył… Byłaby dzielną pomocnicą. Praktyczna, jak wszystkie kobiety, zdolna, inteligentna… Ach, byle tylko coś się nie stało, zanim wyzdrowieję!
— Kiedy będę mógł wyjść na pokład?… — pytał niecierpliwie tegoż dnia felczera.
— Jutro, jeżeli nie wróci gorączka… Ale tylko w dzień… Może pan wyjść do stołu na obiad, ale ani mięsa jeść nie wolno, ani owoców surowych… Tylko kompot!… Pan doktór zabronił, niech pan pamięta!
— Dobrze, dobrze!… — zamruczał Różycki i dał mu tym razem pięć franków.
— O, panie, pan jest bardzo uprzejmy!…
— Abym tylko był zdrów… — Będzie pan zdrów!… Salicylat… doskonały środek!…
Reszta dnia upłynęła Różyckiemu w radosnem, dawno nieznanem uniesieniu. Rozważał swój projekt ze wszystkich stron i wydawał się mu ze wszystkich stron doskonałym. Ona uniknie wszelkich przykrości, upokorzeń, wróci do kraju, jako nowy człowiek… Wszystko zmazane na wieki wieczne!… On szczęśliwy. Byle tylko nie zaszła jaka niespodziana przeszkoda!… Ale jaka?… Z Joubertem przecie romansować nie będzie!… Nawet z uczonym wachmistrzem!?… — dodał, choć z mniejszą pewnością… — Poza tem kto?…
Nie widział nikogo godnego w obecnem jej otoczeniu. W Suezie wysiądą, a ślub wezmą w Kairze natychmiast po przybyciu. Papiery pewnie ma jakiekolwiek, a jeżeli ich nie ma, to da się zrobić przez konsula, przez stosunki… Coś przecie, choćby jakie świadectwo zamieszkania, musi mieć!…
Wieczorem wszedł niespodzianie do kajuty Różyckiego doktór, a za nim… hrabia Fioretti.
— Jakim cudem pan się tu znalazł!?… Opowiadano o panu legendy, ale nie zwracałem na nie uwagi, nie wiedziałem, że to pan!… Dziś dopiero powiedziano mi nazwisko!… Nacierpiał się pan, co? Dlaczego pan był wybrał się trzecią klasą!?. To było nierozsądne!…
— Tak… mi wypadło! — odpowiedział niechętnie Różycki, zerkając mimowoli na doktora. — Pieniędzy mi zabrakło! — dodał z nagłym wybuchem szczerości.
Doktór podniósł brwi, Różycki wspomniał mimowoli swoje złoto, toczące się po stoliku kapitana.
— Właściwie, wystarczyłoby mi na bilet, lecz… pragnąłem zwiedzić… Indje!… — plątał się w zamieszaniu.
— Wieczny męczennik wiedzy! — zwrócił się do doktora Fioretti. — Swoją drogą, Indje warte poświęceń. Bajeczna kraina! Cud świata! Raj wiecznej wiosny, gdzie miłość jest religją a Kamasutra księgą objawioną, gdzie starcom nawet wracają siły i młodość!… — cedził dalej hrabia z — właściwem mu rozmarzeniem.
— Hm! Słońce, ciepło… — bąknął doktór znacząco.
— Dlaczego pan jednak w tej przygodzie nie zwrócił się do mnie?… To niedobrze! Jesteśmy przecież starzy znajomi!… — wyrzucał Włoch Różyckiemu.
Ten zarumieniony skubał rożek kołdry, nie podnosząc oczu.
Doktór chrząknął, ujął chorego za puls i patrząc na zegarek liczył.
— Dobrze, bardzo dobrze!… Będzie pan zdrów, lecz należy się wystrzegać wilgoci i po zachodzie słońca nie spacerować po pokładzie…
— Wyborna rada, nieprawda!? Wystrzegać się wilgoci na morzu! — roześmiał się hrabia.
— Owszem, hrabio!… To tylko pozornie nonsens!… I tu bywają rozmaite nasycenia powietrza parą… — zaczął naukowo objaśniać eskulap, wstrzymał się wszakże i, spojrzawszy ponownie na zegarek, powstał.
— Nie zapominajmy, hrabio, że tam na nas czekają!…
— Do widzenia tymczasem! — zwrócił się Fioretti do Różyckiego. — Jak to dobrze, żem pana znalazł. Zdaje się, że pan nie ma tu wcale znajomych…
— Istotnie… — mruczał niechętnie Różycki.
Jakże cudnem wydało się Różyckiemu morze, gdy nareszcie wyszedł ze swej samotni. Błękitna wstęga cieśniny Malakskiej uchodziła w niedościgłą dal i nikła w turkusach nieba. Z obu stron pławiły się w biało-srebrnych blaskach stojącego na zenicie słońca zwrotnikowego niezliczone wyspy zielone. Poza niemi tumaniły się wysokie, płowe lądy stałe. Ponad niemi wyciągnęły się równo, niby drugi brzeg nadziemski, grzędy białych, wełnistych obłoków. A na północy, powyżej tych wysp obłocznych, na promiennym firmamencie lśnił cień dziwny, skaza mleczna, pozębiona, niby zastygły klucz szybujących wysoko łabędzi.
Różycki bez trudu poznał śniegowe szczyty Ofiru. A gdy oko wytężył, odszukał pod niemi w szafirach nieboskłonu szarawe plamy skalnych krzesanic z jasnemi niteczkami grani. Wszystko ledwie dostrzegalne, ledwie zaznaczone…
Stał, zachwycony majestatem olbrzymów lodowych, urągających słońcu tu, w jego znojnem państwie! I powiew wiatru wydał mu się naraz chłodniejszym i rzeźwa otucha wstąpiła mu do zwątlonego, chorobą serca.
Chwilę przyglądał się ogromnym parowcom i mniejszym okrętom, snującym się rojnie po tej rzece morskiej, łączącej dwa oceany, po której płynęli.
W powietrzu równie rojno polatywały stada mew i albatrosów ponad białemi, jak ich podbrzusza, żaglami statków rybaczych. Krzyk daleki ptaków mącił ciszę i mieszał się z miarowym oddechem „Armanda“. Różycki mimowoli rozejrzał się wokoło po pokładzie, zastawionym trzcinowemi fotelami biegunowemi oraz leżakami. Na każdym w tej chwili tkwił osobnik. Z niektóremi już poznał się przy table d’hôte.
Uśmiechnął się do sąsiada, Anglika, wyniszczonego żółtą febrą, który śpieszył do Anglji, żeby „choć umrzeć wśród swoich“!
Ominął skromnie wzrokiem parę zakochanych, co, blisko zsunąwszy swe fotele i złączywszy ręce, patrzyli rozmarzonemi oczyma na wieczne śniegi… Niechętnie spojrzał na misjonarza, którego czarne, świdrujące oczy natrętnie chodziły za nim… Reszta, był to tłum pstry, odziany kolorowo, pachnący, syty i wymyty, a przeważnie… znudzony.
— Pójdę, zaraz pójdę!… — postanowił.
Spostrzegłszy na prawym chodniku parowca, przed jadalnią pierwszej klasy, hrabiego Fiorettiego z jego blondynką, lornetujących góry, niepostrzeżenie przemknął się na lewą stronę i, powłócząc cokolwiek nogą, z ręką zawieszoną na temblaku, pokroczył dość żwawo w stronę klasy trzeciej.
Mógł go wprawdzie z tej strony zaskoczyć doktór albo felczer i zawrócić do kajuty, ale wolał to, niż spotkanie w tej chwili z uprzejmym hrabią.
Pojawienie się Różyckiego na przednim pomoście statku wywołało prawdziwą sensację. Widział, że pokazują go sobie palcami. Widocznie legendy o nim krążyły nietylko w pierwszej i drugiej klasie… W powitaniu niedawnych towarzyszy podróży odczuł niezwykły chłód i ostrożność. Szczególniej żołnierze kłaniali mu się zdaleka i uchodzili z drogi, a zdybany niespodzianie mały artylerzysta do obowiązkowego:
— Bon jour! — dodał z naciskiem ugrzecznione „monsieur“.
Nie spytał się wszakże ani o zdrowie, ani o rękę, ani o to, co się z nim przez ten czas działo?
A czyż dawno było, jak dzielili się winem i żarcikami? Czyż dawno, jak ten poczciwiec dawał mu rady od reumatyzmu, wypróbowane w koszarach?
Nie, nie tego oczekiwał stęskniony do ludzi Różycki!
Zbyt wszakże był pochłoniętym obecnie zgoła czem innem, aby mógł zastanawiać się dłużej nad przyczyną zmienności wesołych wojaków…
Ani Kate ani Sary nie znalazł w kajucie.
W pustej jadalni pod iluminatorem siedział Joubert i czytał gazetę…
— Dzieńdobry, panie Joubert!… Gdzie są… — zawołał Różycki i zawahał się — panie!?
— Panie?… — powtórzył żołnierz. — Eheu: kobiety chciał pan powiedzieć!… Po francusku — kobiety!… Doprawdy nie wiem!… Zapewne na pomoście!…
Znalazł je u prawej burty, niedaleko dawnej jego niszy. Człowiek-ljana, który je bawił rozmową, dostrzegłszy Różyckiego oddalił się dyskretnie. Zato Sara powitała go ze szczerą radością.
— A co, mówiłam, że przyjdzie! Niech panu Bóg da zdrowie!… U nas wielkie zmiany!… Już nie jest tak źle!… Bufetowy grzeczny!… I podłogę wymyto, a teraz codzień zamiatają… I jedzenie lepsze… Wczoraj była kura na obiad… A wszystko ze strachu przed panem!… Mówią, że pan umyślnie się ukrywał, żeby wszystko wypatrzyć i żeby ich zaskarżyć!… To bardzo dobrze!… To bardzo dobry żart!…
— Nie skarżyłem się… — odrzekł chłodno Różycki.
— Nie skarżył się pan!? To nic! To oni ze strachu, że się pan poskarży. A pan niech się koniecznie poskarży, dlatego, że nie można darować takiego rozbójstwa biednych ludzi… Bo choć teraz oni się boją, ale jak się nie poskarżyć, to znowu wróci… — gadała, przystępując coraz bliżej do Różyckiego.
Ten z pod oka patrzał na Kate, która w pierwszej chwili żywo obróciła się ku niemu, ale następnie, dotknąwszy podanej ręki, znowu skierowała oczy na dalekie, śmiejące się w słońcu wybrzeża.
— Saro, wiecie co, pozwólcie mi pomówić trochę… kilka słów na osobności z Kate!…
— Dobrze, dobrze… Ja to rozumiem… Zostawajcie na osobności!… Niech pan mi wierzy, że ja panu wszystkiego dobrego życzę i ja wcale nie zazdrosna!… Ja panu nieba radabym przychylić za tę Kate! — dodała na odchodnem z dobrotliwym uśmiechem.
— Kate, może pójdziemy… do ptaszarni? — zaczął cicho.
Spojrzała nań zagadkowo cokolwiek i filuternie.
— Poco?…
— Chciałbym z panią pomówić…
— Tutaj nam nikt nie przeszkodzi. Wszyscy pochowali się przed słońcem do kajut.
Różycki rzucił spojrzenie za siebie, szukając miejsca, gdzieby można przysiąść spokojnie, ale dawna nisza była zniszczona przesunięciem się pak w czasie burzy.
— Widzi pani, chciałbym z panią pogadać ostatecznie… — zaczął gorąco. — Widzi pani, gdym leżał samotny, chory, oderwany od wszystkiego, od ludzi, od ojczyzny i społeczeństwa…
— Niech mi pan powie, niech mi pan tylko szczerze powie: czy to prawda, że pan… przebrany oficer?…
— Ależ nie!… Skąd to pytanie?… — odpowiedział zdumiony.
Oczy jej zabłysły.
— Byłam pewna, że to plotka!… Znam dużo oficerów, wcale pan do nich niepodobny! Ale dlaczego pojechał pan trzecią klasą, kiedy pan miał pieniądze?… Podobno cały wór złota…
Roześmiał się.
— Wór złota!? Żałuję bardzo, ale było tego znacznie mniej! A dlaczego jechałem trzecią klasą, to zaraz pani wytłumaczę. Od dzieciństwa marzyłem o Indjach…
Zaczął długo i szczegółowo opowiadać jej o swojem życiu, swych przygodach, zamiarach, planach, marzeniach, o swej pracy i środkach majątkowych słowem o wszystkiem, o czem z nikim nie mówił dotychczas… Musiał przecie ją wtajemniczyć: wszakże miała zostać jego żoną!
Spowiedź ta sprawiała mu niespodziewaną, nieznaną dotychczas słodką rozkosz. Chodzili tam i napowrót po wąskiem przejściu między pakami a burtą tak blisko, że wciąż potrącali o siebie. Słońce paliło im głowy, pasażerowie przechodząc rzucali na nich znaczące spojrzenia…
Różycki na nic nie zwracał uwagi.
Pierwszy raz w życiu przebywał podobne wzruszenia i zupełnie zapomniał, kogo, ma przed sobą… Sam dziewiczy, traktował i ją jak dziewicę: z wdziękiem nieśmiałości, z wstydliwem, głęboko ukrywanem pożądaniem, i tkliwością mężczyzny, świadomego cierpień i ofiar, ku jakim wabi ukochaną istotę… Zdawała się być szczerze wzruszona, nawet oszołomiona tym atakiem cnoty.
— A teraz, kiedy pani wie wszystko, zapytam ostatecznie: czy pani chce być moją żoną?…
— Żoną!? — powtórzyła zdumiona i zatrzymała się.
— No tak!… Pobierzemy się w Kairze…
Wyższa odeń prawie o pół głowy, patrzała nań trochę zgóry nieokreślonym wzrokiem.
— Będę dobry jak… Will! — szepnął cicho.
— Jak Will!?… Nie…
Nagle Różycki poczuł, że oczy jej zaczynają ślizgać się po jego twarzy szarej z kozim zarostem, po brudnym korkowym hełmie na dużej głowie, po całej niepozornej figurce w wyszarzanym kostjumie…
— Wiem, że jestem brzydki… — zaczął jeszcze ciszej.
— Nie, nie to!… My w naszym zawodzie musimy… — przerwała z lekkiem westchnieniem. — Zresztą, to głupstwo! Mężczyzna nie potrzebuje urody! Jesteśmy przyzwyczajone… Ale… co… my… zrobimy… z… Sarą!? — ciągnęła z namysłem.
— Cóż Sara?… Sara nie jest siostrą pani. Sara pójdzie swoją drogą, a pani swoją… Przecież pani rozumie, że po wyjściu za mnie… Zresztą wrócimy do kraju, a Sara pewnie tutaj zostanie… W kraju nikt pani nie zna… Zaczniemy nowe życie…
— Do kraju!? Tam mnie nikt nie zna!? To prawda!… Ha, istotnie… Pomyślę!… Zresztą mamy czas!… Do Suezu co najmniej dziesięć, a może i dwadzieścia dni drogi… Pogadamy o tem!… Wie pan co: może pan i jest przebrany oficer!… Tak nagle: raz, dwa, trzy!… jak wojskowy! Tylko, że pan wcale do nich niepodobny! Pomyślimy, pomyślimy o tem! Niech pan idzie na swój „lunch“. Już dzwonią, słyszy pan!?
— A może pani… przeniesie się do drugiej klasy? Byłoby bardzo, bardzo… dobrze!
— Nie, już przywykłam tutaj! Tu wcale niezgorzej. Szczególnie teraz. Wszyscy dla mnie bardzo grzeczni, bo i ja dla każdego grzeczna!… — mówiła z uśmiechem, naśladując ździebko wymowę Sary. — Nawet Joubert… Joubert wcale nie jest taki zły, jak się wydawał… Tylko że ja wtedy byłam taka biedna, taka biedna i podrażniona… Nic nie znosiłam… A on cóż?… On nic takiego!? Lubi tłuste żarty, jak każdy wojskowy, i tyle!… Zresztą lubią je i cywilni… Każdy je lubi… a tylko udają, że nie!.. Niech pan już idzie, bo się pan spóźni… Czy mam Sarze powiedzieć, co mi pan mówił?
— Nie, niech pani lepiej nie mówi do czasu… Wszak pani jeszcze się nie namyśliła!
— Prawda, ale chciałam się jej poradzić, chociaż wiem, że mi powie… „nie“!
— Widzi pani… Do widzenia więc, do niedługiego zobaczenia!
Uścisnął ją za rękę i spojrzał w oczy inaczej niż dotychczas i odszedł pełen otuchy, prawie szczęśliwy.
A jednak zataił przed nią… Idąc, wyrzucał to sobie i obiecywał naprawić. Zataił swój pobyt w więzieniu i na Syberji. Tłumaczył przed sobą, że obecnie nie zrozumiałaby tego i może pojęłaby opacznie, że trzeba ją poprzednio przygotować, oświecić, uświadomić…
Czuł jednak, że dowodzenia te nie są zupełnie szczere, że mówił jej przecie wiele rzeczy, na pewno dla niej niezrozumiałych, i że na dnie tego odruchu leży jakaś niewytłumaczona, a bolesna wstydliwość…przed tą jego najwyższą zasługą!
Znowu dookoła statku pustynny, bezbrzeżny ocean, turkusowo-złoty zrana, srebrzysto-błękitny w południe, krwawo-szafirowy wieczorem.
Przed parowcem gromadki delfinów wywracały, jak dawniej, wesołe koziołki. Stada latających rybek, uciekając przed niemi, wyrzucały się wysoko z wody, częstokroć aż na pokład. Gładkie fale łamały się w długie, potoczyste zgięcia i kipiały perłami czystych pian u boków statku.
Różycki był zdrów.
Pozostała mu tylko w ręce i nodze pewna ociężałość. Dnie całe spędzał w trzeciej klasie. Rozmawiał z Kate, oświecał ją, urabiał…
Przemógł się i opowiedział jej, jak to był w więzieniu i na Syberji za to, że chciał świat przerobić. Nadspodziewanie zainteresowało ją to więcej, niż cokolwiek. Wypytywała o szczegóły reform, o sposoby…
— Nie, to niemożliwe. Ludzie są źli!
Bronił gorąco swych marzeń, próbował ją natchnąć własną wiarą w ich ziszczalność.
— Cóż z tego? Gdy to nastąpi, to nas już nie będzie! — odpowiadała smutno.
Za każdym razem, idąc do niej, mijał jadalnię pierwszej klasy — pyszną salę, ubraną palmami i obrazami, wyzłacaną, wykładaną drzewem i tłoczoną skórą. Tam, za długiemi stołami, zastawionemi błyszczącym kryształem i srebrem, obrzucanemi kwiatami, siedziały panie piękne, jak kwiaty, wesołe, jak ptaki, i panowie, pełni godności i pożywienia, jak kielichy, nalane cennym napojem po wręby.
Patrzał na ten rój brzęczący z pewnym smutkiem i zazdrością.
— Może który z nich był jej kochankiem! — pomyślał.
Zawahał się i kupił u lokaja trochę kwiatów. Gdy już zamierzał odejść, spotkał się oko w oko z Fiorettim.
— Gdzież to pan przepada? Byłem już u pana ze trzy razy. Widzę, że ręka zupełnie zdrowa! — dodał, spoglądając z pewnem zdziwieniem na bukiet.
— A pan którą zajmuje kabinę? — odrzekł Różycki wymijająco.
— Piętnasty numer. Bardzo proszę! Wziąłem z bibljoteki okrętowej bardzo piękne wydanie „Brahmavevarty purany“ o miłostkach Kryszny i zazdrości jego małżonki, Raddy, w francuskim przekładzie Leupola. Cudna rzecz! Jeżeli pana zajmują te kwestje?…
— Dziękuję. A kiedy pana zastać można?
— O każdej porze, o każdej porze… Mam czas zupełnie wolny, z wyjątkiem, rozumie się, obiadów… — dodał z odcieniem ironji. — Jeżeli w kajucie mnie pan nie zastanie, ani tu na galerji, to będę na pewno w czytelni…
Różycki ukłonił się.
— Nie omieszkam skorzystać…
— Cóż to znaczy? Czyżby pokłócił się ze swoją blondyną!… — rozmyślał, przechodząc długi korytarz.
Kate dość obojętnie przyjęła kwiaty, a gdy powiedział jej, że wieczorem nie przyjdzie, gdyż musi odwiedzić znajomego, zachmurzyła się:
— Nudno. Dokuczyła mi już ta podróż!… A któż to ten pana znajomy?…
— Jest tu taki Włoch!
— Włoch?… Może ten czarny, wysoki elegant, co go widziałam przed chwilą, jak stał z panem na korytarzu?
— Dlaczego mi mówisz pan? Mów mi wy albo ty! Wszak ja ci mówię…
— To co innego!… Jeszcze nie… Jeszcze niema zgody! — dodała figlarnie.
— Czyż niema? — spytał niskim głosem i ujął ją za rękę.
Nie broniła jej, nie broniła się również, gdy wspiął się zlekka i pocałował ją w świeży i delikatny jak morela policzek.
— Tylko tego nie trzeba! — powiedziała z dąsem, potrząsając przed nim kwiatami. — Mówisz, że jesteś niezamożny, że żyjesz z zarobku, a to kupujesz!? Przecież ja wiem, co to na parowcu kosztuje…
— Chciałem, żebyś miała jak inne! — tłumaczył się.
— Miałam tego dosyć od innych… Od ciebie nie chcę, słyszysz… Nic nie chcę!…
Próbował ją przyciągnąć do siebie, ale w tej chwili spłoszył ich jakiś głos; odsunęła się gwałtownie od niego. Przyszła Sara.
— Kwiaty!… Tego jeszcze brakowało!?… Już i tak biorą was na języki!… A Kate znowu głupia się robi… Nie chce z żołnierzami gadać…
A jak oni trochę wesołą rzecz powiedzą, ot tak sobie, po wojennemu, to ona zaraz nadyma się… W ten sposób, to nic nie będzie!
— Pomyśl, Saro, czy nie lepiej przenieść się do drugiej klasy? — spytał Różycki.
Żydówka zamyśliła się.
— Nie, nie lepiej! My się już tu tą trzecią klasą strefniły!…Nic i tam nie będzie… Musimy dojechać do lądu!… Aby tylko tu nam znowu gorzej się nie zrobiło. Wszyscy przeciw nam! Czy pan mówił o tem z kapitanem?
— Nie jeszcze, ale powiem! On bardzo rzadko przychodzi do drugiej klasy, a znowu iść do niego umyślnie niema powodu…
— Niema powodu?… Te złodzieje nas tak ograbiały, to mały powód? Co?… Już pan — zapomniał, jak był głodny? Jak my jadły robaki?
Istotnie Różycki już zapomniał. Zresztą był w usposobieniu wybaczającem.
Trzymał Kate za rękę, patrzał w przejrzyste przestworza, słuchał szumu wzbierających pod parowcem fal, ciężkiego oddechu kominów, gderania Sary, ale był bardzo, bardzo od tego wszystkiego daleko, zalatywał we własną przyszłość.
Spojrzał na zamyśloną twarz Kate, na jej śliczne policzki, ocienione długiemi rzęsami, na rozchylone, wilgotne usta, drgające jakimś smutkiem ukrytym, i zląkł się. Pociągnął ją za rękę:
— Uśmiechnij się!…
Podniosła oczy i wybuchła płaczem.
— A co!? A co!… Ona tak zawsze… Szalona dziewka!… To śmieje się, że aż dom drży, to znowu ryczy… Niech jej pan teraz nie rusza, niech jej pan nie rusza, bo jeszcze panu w pysk da… Aj, aj!… Chodź Kate, chodź do kajuty!… Co pan jej zrobił?… Niech pan nic jej nie gada!… Niech pan potem przyjdzie! — krzyczała rozżalona Sara.
Stropiony i zaniepokojony Różycki wrócił do siebie i dobrze się stało, gdyż niedługo potem zjawił się na pomoście drugiej klasy sam „père commandeur“.
Olimpijczyk kroczył niezmiernie poważnie z doktorem, który mu coś opowiadał; wspaniałomyślnie kiwał głową kłaniającym mu się pasażerom i na dłuższą cokolwiek chwilę zatrzymał wzrok na Różyckim, o którym mu lekarz w tej chwili coś szepnął. Różycki pokonał swoją nieśmiałość i powstał.
— Panie komendancie!… — zaczął rwącym się nieco głosem.
Olimpijczyk zatrzymał się, Różycki podszedł, wszyscy zwrócili na nich oczy.
Gorączkując się, plącząc, zarywając angielskich wyrazów i przechodząc chwilami całkowicie na angielski, opowiadał Różycki o nadużyciach, jakich był świadkiem w trzeciej klasie, o lichej strawie, grubjaństwie służby, o nieludzkiem stłoczeniu ludzi w czasie burzy, o wyzysku nędzarzy, o niesprawiedliwości względem bezbronnych.
Twarz „ojca parostatku“ zlekka przybladła, drewniany uśmiech wykrzywił mu usta.
— Tak, tak! — powtarzał — zdarzają się małe niedokładności. Ale co można było zrobić innego w czasie burzy… Ich wszystkichby zmyło… Czy ma pan jeszcze jakie zażalenia?…
— O tak, okradają… Naprzykład wina nie dawali. Wprawdzie ja nie piję wina i jestem antyalkoholikiem. Podłóg nie zamiatają… — przypomniał sobie.
Umilkł. Wszystko, co mówił, wydało mu się nagle takie błahe. W dodatku zepsuł przemowę podniesionym głosem i namiętnym tonem.
Gdyby był potraktował to wszystko spokojnie albo humorystycznie, skutek byłby ten sam albo nawet większy. A teraz stało się coś takiego, coś… jak wówczas w banku. Poznał to po twarzy doktora i otaczających. Widział następnie, jak podbiegł do komendanta wezwany kiwnięciem głowy gruby maitre d’hôtel, jak, drepcząc boczkiem, przekładał mu gorąco swoje dowody i wymachiwał rękami. Zrozumiał, że sprawa przegrana.
Nie, nigdy — przenigdy on, Różycki, nie posiądzie sztuki życia. Albo milczy, pozwala krzywdzić siebie i innych, albo wybucha!
Doprawdy, nie warto próbować. Uciec, co rychlej uciec z tego nieznośnego środowiska, gdzie wszystkie stosunki plączą się i wiążą, jak najdelikatniejsza koronka, a w gruncie rzeczy są szorstkiemi, śmierdzącemi i krwawemi łachmanami.
Zabrać Kate i uciec do dzikusów, do ludów prostych, pierwotnych, dziecinnych! Tam jedynie znaleźć można wypoczynek… Ale ona nie zechce!… Też ziółko!… Zaraz w bek!… Z byle czego!… Do tej pory serce go boli od jej łez!… A czego płakała, nikt nie wie, a ona sama na pewno najmniej… Cała ta awantura, to przez jej łzy!… Gdyby nie był rozdrażniony, mówiłby innym tonem!… Mój Boże, kiedyż to się skończy?… Kiedyż nareszcie znajdzie się znowu w cichej pustelni, wśród swoich książek?… Ale… razem z nią, razem z nią!… Koniecznie!… Ach, kiedyż, kiedyż!?…
Szybkim rzutem ogarnął swe położenie i wydało mu się, że jest bezsilnym, zdeptanym i osamotnionym wśród roju zdrowych, silnych i bezwzględnych wrogów.
— Wszyscy przeciwko mnie!… A zaco!?…
Porwał go nagle żal nieutulony do całego świata, poczucie niezasłużonej, niepowetowanej krzywdy i miał ochotę ryknąć w głos tak samo, jak niedawno Kate.
Gdy nazajutrz opowiedział przyjaciółkom o zajściu z komendantem, straciły odrazu humor.
— To się na nas skrupi… Zobaczysz! — powiedziała Kate.
— Dlaczegóż na was?… Nie widzę powodu…
— Dlatego, że zawsze wszystko na nas się skrupia. Już ja wiem…
— Owa!… Co nam zrobią… My nic nie robimy, to i nam nic nie zrobią!… A co my robimy?… Niech powiedzą, co!? Jeżeli ja pojechała w Sajgonie z Joubertem, to im nic do tego… To było za parostatkiem… Ja dorosła… ja wolna. Albo nie!… Niech pan powie!? Co!? — dowodziła krzykliwie Sara.
— Lepiejby było, gdybyś zrobił to przez tego swego hrabiego z pierwszej klasy!… — wtrąciła Kate.
— Skąd wiesz, że on hrabia?
— Bo tu był!… — odrzekła, płoniąc się zlekka.
— Poco?
— Albo ja wiem… Delfinom się przyglądał!
— Delfinom się przyglądał?… — powtórzył ze zdumieniem Różycki. — Przecież on je nieraz widział. Sam był?
— Sam.
— Aha!…
Urwał i świdrował ją wzrokiem. Ale Kate już przyszła do siebie i pogodnie śledziła jego wzburzenie.
— Przystojny mężczyzna, tylko… za długi!
— Hultaj!… — wykrzyknął Różycki. — Nie chciałbym, Kate, żebyś się z nim… przyjaźniła!
Chciał powiedzieć „zadawała“, ale wyraz ten wydał mu się za brutalny, za… sztubacki. Chciał ją szanować wbrew niej samej.
— O, my go znamy… My go widziały w Szan-chaju… On się zna na kubitach… On się na wszystkich rzeczach zna!… On wielki purec!…
I bogaty! — wtrąciła Sara.
— I ty go znałaś, Kate?
Kate milczała długą chwilę.
— Mówiłam ci już, że… w Szan-chaju.. nie znałam nikogo… nigdy! — odrzekła z rozdrażnieniem w twarzy i głosie.
— Widzisz, Kate!… — zaczął łagodnie i smutno Różycki. — Teraz to zupełnie co innego… Co było, to było!… O tem ani wiedzieć, ani nawet myśleć nie chcę! Ale teraz, ze względu na mnie, powinnaś… wielu rzeczy się… w wielu wypadkach… się zastanowić! — poprawił pośpiesznie koniec zdania.
Zrobiła lekki ruch wargą, taki sam jak w ptaszarni, a którego on nie zauważył, zapatrzony w morze.
Gdy odchodził, nie był pewien, czy ją przekonał, ale pocieszał się, że to się niedługo skończy. Wszak Fioretti zostaje na Cejlonie. A zresztą może to wszystko prosty wypadek, albo jakie głupstwo!? Może doszły go plotki o mnie i Kate i naturalnie ciekawy Włoch chciał zobaczyć… Na parowcu, wskutek braku wrażeń i wielkiego skupienia ludzi, byle co rozrasta się do rozmiarów wydarzeń. Jego rozmowa z komendantem już się pewnie rozniosła i została przedmiotem wielostronnych, skandalicznych rozważań oraz domysłów. Zbyt dobrze znał życie okrętowe, aby o tem wątpić. Niech ich tam!… Co oni wszyscy, razem wzięci, obchodzą go, ci zadowoleni i syci próżniacy?
Co zaś do Fiorettiego, to niemożliwa rzecz, aby tu, wobec niedawnej swej namiętności, zechciał otwarcie nawiązywać nową intryżkę. Ta blondyna nie wygląda na spokojną i pokorną. Zapewne przywiodła go na brudny, dolny pomost prosta ciekawość. W dodatku jest przecie dżentelmenem i gdy się dowie o powadze jego zamiarów… Ba, co on wie, on, mól muzealny, o tych stosunkach? Sądząc z powieści, ci panowie właśnie znajdują szczególny urok w odbieraniu kobiet innym, w mąceniu uczuć…
Po namyśle odrzucił pierwotny zamiar pogadania z Fiorettim. Zresztą, co mógł mu powiedzieć lub o co oskarżać? Wszystko było dotychczas dręczącą niepewnością, rysowało się niewyraźnie, mglisto. Trzeba czekać i trzeba zwalczać wszystko uporem, wyrozumiałością, stałością.
Czy Kate niewarta zachodu? O, warta! A nawet jeśli niewarta… tem gorzej! Przyciąga mię z potęgą przepaści… Rozkochać ją jak Will, pokryć swem uczuciem jak skrzydłem, ukoić, utulić, wynagrodzić za wszystkie krzywdy i upokorzenia… Uleczyć jej śliczną, bogatą duszę od chorób i ran, zaszczepionych przez zły, bezlitosny świat…
Przed wieczorem na skraju widnokręgu zamajaczyła niska, popielata chmura.
— Cejlon!
Cudna wyspa, wykwitająca jak samotny kwiat lotusu z modrej głębiny.
Pędzili ku niej z chyżością rybitwy, popychani przez wiatr pomyślny, nie żałując ani węgla ani pary, byle zdążyć na czas do portu, byle być tam przed nocą.
Krótkie, niskie fale spienionego morza bezsilnie leciały za nimi i, zderzając się z burzynami wyrzuconych z pod statku wirów, wychlustywały wysoko srebrzyste, koralowe od zorzy wytryski.
Już góry zarysowały się na wyspie — potężne, nagie, kopulaste, stromo opadające ku morzu. Zorza wieczorna, bijąca z poza płonącego ogniem oceanu, rzucała na nie różowe odblaski. Na przyczółkach wąskich i niskich pobrzeży, w rozwidleniach gór, ponad szlakiem zbitej zieleni podszycia leśnego majaczyły gwiaździste korony palm.
Rychło słońce zapadło w odmęty; krótką chwilkę żarzyło się, jak rozpalony pocisk, rzucony pod wodę, aż zgasło i ściągnęło za sobą rozrzucony po niebie i chmurach złoto-purpurowy nimb. Zielonawe niebo przymierzchło, gwiazdy zatliły się na niem, zczerniało spienione morze, znikł na niem wydłużony cień parowca, jego dymy i maszty rozpłynęły się w mierzchnącem powietrzu.
Na bokach statku zabłysły czerwone i zielone ślepia sygnałowych latarni.
Była głęboka noc, gdy ominęli świetlany wiatrak morskiej latarni, białą jej igłę, wsunęli się ostrożnie za pazuchę długiego, białego „rozbijacza fal“ i zarzucili kotwicę w cichym porcie miasta Kolombo.
Opodal na brzegu świeciły liczne ognie i seledynowa łuna słońc elektrycznych przeświecała przez czarną kolumnadę gaju palmowego. Bliżej, na atramentowej tafli wód portowych tu i owdzie kołysały się drżące nici odbić ogni okrętowych.
Było późno i nikogo nie puszczono na ląd.
Nazajutrz koło godziny dziesiątej Różycki, trochę spóźniony, ale wyspany i wesoły, szedł po wyższej galerji „Armanda“ i przyglądał się z ciekawością rozkosznej zieleni brzegów. Na ogromnej lustrzanej zatoce, wśród wysokich, nieruchomych parowców, uwijały się roje niskich sampanów wschodnich. Niedaleko z za białej tamy portu wzlatał co chwila to tu, to tam tuman rozbijających się bałwanów burzliwie szumiącego, otwartego morza. A tuż u boków „Armanda“ snuła się gromada nurków syngaleskich konno na kłodach drzew, wiosłując nogami. Wyciągali do góry patykowate ręce z szerokiemi dłoniami i wołali: daj! Nikt im jednak nie rzucał do połowu srebrnych monet, nikogo widać nie było ani na burtach, ani na galerjach, ani na pomostach. Wszyscy zapewne wyruszyli już na brzeg. I Różycki marzył, że zaraz zabierze Kate i powiezie ją do Kelani albo nawet do Kandy. Powtórzą swą pierwszą cudną wycieczkę. Co jednak zrobić z Sarą?… Ach, gdyby znowu porwał ją jaki oczarowany Joubert! W ostateczności wezmą ją z sobą. Ona umie się wycofywać w odpowiednich chwilach, trzeba jej to przyznać.
Zbiegł ze schodów na dolny pokład, gdy wtem ktoś zboku pociągnął go za rękaw i rozległ się poza nim ochrypły, tajemniczy szept.
— Dawno już czekam na pana. Już dawno czas. Mam list… Zdarzył się wypadek…
Z cienia wysunął się „morski włóczęga“ i podał mu zmięty kawałek papieru.
— Co takiego?…
— Niech pan czyta, niech pan czyta! Tam napisano!…
Różycki rozwinął kartkę i przeczytał po angielsku męskim skreślone charakterem:
„Nas zsadzają z parowca. Proszę zaraz przyjść. Sara“.
— Gdzie?… Co?…
— Wyjechały… Wsadzili na łódkę z rzeczami i powieźli…
— Dlaczegóż nie uprzedziłeś mnie wcześniej!… Co takiego?… To niemożliwe!
— Istotnie niemożliwe!… Gdybym ja w takiej okazji… pokazał się w pierwszej albo drugiej klasie… To i mnie bez długiego zachodu wywieźliby! A wtedy co… Panby się nic nie dowiedział. A co jabym począł w takiej dziurze jak Kolombo? Niech pan rozważy… po sprawiedliwości!… Przecież pan mnie nie obroni!
Różycki patrzał na chłopa jak skamieniały.
— Zaco?… Z jakiego powodu?
— Nic nie wiem! Powodu nie potrzebują! Tu „republika“! Nie gadali… Posadzili i wywieźli… z rzeczami wywieźli… niedawno… Bardzo ją żałowali żołnierze… — powtarzał.
Różycki dał mu drobną monetę i pośpieszył do trzeciej klasy.
W jadalni i kajutach zostało bardzo mało ludzi; wszyscy pośpieszyli na ląd, zmęczeni długim przejazdem. Zajrzał do kabiny, zajmowanej przez Sarę i Kate i przekonał się, że istotnie były zupełnie oczyszczone z rzeczy i pakunków. Jacyś nieznani mu przedtem „wschodni ludzie“, których odszukał w „kolorowej kajucie“, nic nie umieli objaśnić. Nie mówili ani po francusku ani po angielsku. W ostateczności postanowił zwrócić się do bufetowego, lecz i jego nie znalazł. Marynarze na pokładzie wzruszali ramionami, gdy ich pytał:
— Wyjechały… Nic nie wiemy!… Niech pan się spyta kapitana albo kogo z oficerów…
Ale i oficerów nie mógł złapać, wszyscy albo byli na lądzie, albo spali. Przed kabiną komendanta stał na straży jakiś drab i nie pozwolił mu nawet zastukać.
Zrozpaczony Różycki przebrał się w przyzwoitsze ubranie, kiwnął na sampan i popłynął do przystani. Na komorze obskoczyła go zgraja oberwańców i, choć nic nie niósł, ofiarowali mu swoje usługi, szarpali za rękawy, zabiegali drogę. Śniady policjant patrzał na to z niezmąconym spokojem i, dopiero kiedy Różycki do niego się zwrócił, dał znak ręką.
— Czy nie widział pan dwóch kobiet z rzeczami?… Niedawno przeszły!…
— Tak!… Widziałem.
— Nie wie pan, gdzie pojechały?…
— Nie, nie wiem! To do mnie nie należy!
Wyszedł więc Różycki na mały placyk przed celnym urzędem i patrzał bezradnie na bielejące opodal miasto. W tejże chwili zjawił się koło niego osobnik w niebieskiej kurtce ze świecącemi guzikami, w szerokich, również niebieskich szarawarach i białym, brudnym turbanie.
— Sahib, ja wiem, gdzie te panie… Ja zaraz panu pokażę!… — zagadał łamaną angielszczyzną. — Pan russ, a ja mahomet, Salam alejkum!… Ja lubić russ… Ja panu zaraz pokazać… Ja jestem „gajd“ (przewodnik). Niech pan siada!
Wskazał ręką na powóz.
Różycki zachował tyle jeszcze zimnej krwi, że wypytał się o taksę i umówił z woźnicą.
— Czy daleko?
— Nie, niedaleko!…
Powóz łagodnie potoczył się po piasczystej drodze, mimo obszernych, płytkich lagun, obrosłych lasem palmowym, gdzie gromada nagich krajowców prała bieliznę, wymachując nią wysoko nad głowami. Niedługo potem skręcili w ulicę, zabudowaną murowanemi, piętrowemi gmachami, minęli składy czy koszary o małych, zakratowanych okienkach.
„Gajd“ siedział na koźle obok woźnicy i wciąż gadał, obracając raz po raz do Różyckiego śniadą twarz z białym sznurem wyszczerzonych zębów.
— To jest… „Clock Tower“, a to latarnia morska… świeci się z morza o 18 mil! Tam mieszkanie gubernatora, a tu „Barracks“… reszta twierdzy…
— Ale panie gdzie są, panie, o które pytałem…
— Panie?… Zaraz będą… Wszystko będzie…
Wyjechali na szeroką ulicę wioski hinduskiej. Niewielkie parterowe domki z kamienia, z głębokiemi podsieniami, sklepy ciemne i cieniste, a na ulicy tłum ludzi wysokich, wciętych w pasie jak kobiety, z kobiecemi prawie piersiami, półnagich, ciemnych, czekoladowych, o skórze jakby aksamitnej, ubranych w jaskrawe zapaski. Od tych mieniących się barw czerwonych, niebieskich, białych, zielonych, drgających w rozżarzonych do białości, nielitościwych promieniach słońca biła łuna wspaniała, narzucająca olśnionym oczom wprost fantastyczne, odurzające obrazy… Czasem przesunął się skrzypiący wóz z budą na dwóch ogromnych kołach, zaprzężony w siwe woły rogate. Gromady czarnych, jak pierniki, gołych dzieciaków oblegały grającego na piszczałce czarodzieja w białej płachcie, przed którym stał kosz, a obok kosza tańczyły obrzydliwe „kobry“.
Wtem cała ta dzieciarnia rzuciła się z krzykiem na środek ulicy, pod powóz, tak że woźnica musiał zatrzymać konie. Za dzieciakami leciały okularniki, sycząc i rozdziawiając groźnie kołnierze, za wężami biegli z rozczepierzonemi palcami poskramiacze…
Oto Indje, wymarzone Indje!
Ale przygnębiony Różycki nie zwracał na nic uwagi.
Ledwie spojrzał na przedziwną fasadę świątyni, przed którą stanęli i na dachu której pienił się las cudnie malowanych rzeźb, pomieszanych i poskręcanych ze sobą: słoni, ludzi, wężów, tygrysów, ptaków, podobnie jak w puszczach tutejszych plączą się w potwornych uciskach zwierzokształtne rośliny i płazy.
— Tutaj… ladies!… — rzekł „gajd“, zeskakując z kozła i podbiegając do stopnia powozu.
— Ależ nie!… Nie może być! — oponował zdumiony Różycki.
„Gajd“ kiwał stanowczo głową.
— Tutaj, tutaj!… Ladies!… Pan chce ladies!?
Chwycił Różyckiego pod łokieć i popychał go ku kamiennym stopniom wejścia.
Machinalnie wstąpił Różycki do cienistego, chłodnego przedsionka, gdzie jacyś półnadzy starcy, poznaczeni na czole i piersiach farbą białą i różową, rozstąpili się przed nim na znak przewodnika. W głębi świątyni, opartej na beczkowatych słupach, siedziało na matach kilka dziewcząt w powiewnych, muślinowych strojach. Dostrzegłszy go, podniosły się, dzwoniąc zlekka dzwonkami tamburynów i srebrnemi zapięściami na rękach…
Różycki cofnął się i machnął rękami.
— Ach, nie chcę!… Przecież pytałem o panie, co zeszły z parowca!
„Gajd“, który pozostał nazewnątrz świątyni na schodach, zrobił głupią minę.
— Oo! Ladies… z parowca? — powtórzył przeciągle. — Nie wiedziałem, że to koniecznie te same! Możemy wrócić do miasta… tam się dowiemy!
— Przecież mówiłem ci wciąż!…
— No, tak… pomyłka… Nieduża pomyłka! Ale trzeba… zapłacić!…
Malowani starcy już odcięli Różyckiemu odwrót i wyciągali doń groźne, chude jak piszczele ręce, z dłońmi jak łopaty.
Różycki cisnął im z gniewem parę srebrnych monet, które długo liczyli, szwargocząc coś z „gajdem“.
— Gdzie więc sahib każe jechać? — spytał niewinnie nicpoń, siadając tym razem już nie na koźle, lecz na przedniej ławeczce powozu.
— Więc ja mam wiedzieć!?… Przecież mówiłeś, że wiesz… gdzie te panie poszły!…
— Pomyłka!… — odrzekł domyślnie, podnosząc palec do głowy. — Może pojechały do którego hotelu?… Niedługo lunch!
— A jakie tu są hotele?
— Jest Grand Hôtel Oriental… Jest „Galle Face“… Ale ja sahiba powiozę do mego znajomego, gdzie tanio, a dobrze… Śliczny dom w Victoria Parku!…
— Nie trzeba, nie trzeba!… Weź mię do pierwszego z brzegu…
Zły, że dał się wciągnąć w pułapkę, że stracił czas i będzie musiał sporo zapłacić fiakrowi, nie odzywał się do przewodnika, który z miną pokorną wysławiał całą drogę potęgę Rosji.
Gdy mijali placyk przed komorą, Różycki zatrzymał powóz i wysiadł, licząc na przyjemny a niezbędny udział policjanta w obrachunku z woźnicą i „gajdem“. Obaj zrozumieli manewr Różyckiego, byli potulni i łagodni, choć złość zawiedzionej „kobry“ świeciła im w oczach.
Zmęczony Różycki skierował się piechotą w stronę długiego budynku, pełnego wystaw sklepowych. Na końcu widać było obszerną werandę przyzwoitej restauracji. Zaledwie wszedł, dostrzegł niedaleko drzwi, pod oknem przy stoliku Sarę i Kate, szykownie ubrane i zajadające, z miną wcale wesołą, suty „lunch“. Salę wypełniał po brzegi tłum eleganckich panów i strojnych pań. Nikt mimo to nie zwrócił uwagi na zakurzoną postać podróżnika i dopiero, gdy Sara krzyknęła po polsku, zwrócono twarze w ich stronę.
— Ach, pan Różycki!… A my pana czekały, czekały!… Czy pan nie odebrał nasz list!?
— Owszem, ale za późno!… Co to wszystko znaczy?…
— My też nie wiemy!… Te chamy nie powiedziały nam nawet zaco!… Co my miały robić!?… Zresztą źle się nie stało… My i tu nie zginiemy. Wszystko potrzebne my z sobą nosimy. A stąd to my możemy sobie dalej jechać, albo do Suez, albo do Bombaj!… gdzie teraz będzie wielki zjazd na wyścigi… My już tam bywały… Jak zechce Kate…
Różycki spojrzał na Kate, która wyjrzała właśnie na ulicę i zamieniła z kimś niewidzialnym lekki ukłon głową.
— Kate, pan do ciebie mówi! — ostrzegła ją Sara.
— Jeszcze nic nie wiem! — odpowiedziała z roztargnieniem, spoglądając na świeżo podaną potrawę.
Różycki zęby zacisnął.
— Panie tu się zatrzymają? — spytał po chwili milczenia.
— Tu… Tu taniej niż w „Galle“!… Ale ja jeszcze pojadę na parowiec, bo ja nie daruję tym rozbójnikom moje pieniądze za bilety…
Niech ich cholera!… — krzyczała Sara.
— Dobrze, to jutro… Ale dziś pojedziemy do Kelani! Co? Zgoda?… — proponował Różycki.
Nie tracił jeszcze nadziei. Spojrzał zukosa na Kate. Ta zwróciła nagle ku niemu śmiejącą się twarz i zawołała wesoło:
— Ależ dobrze, stary, widzę, że chcesz stracić wszystkie swoje funty…
Po śniadaniu najęli powóz ten sam, który woził Różyckiego do świątyni, i pojechali przez miasto i zarośla cynamonowe do mostu na rzece Kelani.
Żelazny most wisiał nad srebrno połyskującą rzeką, w której u brzegów kąpały się wielkie, szare jak głazy słonie i tłumy bronzowych ludzi. Jaskrawe odzieże uścielały piasek, jak kupy kwiecia. Strzeliste palmy, rosnące u samej wody, rzucały na jej lustrzaną wstęgę ciemne, drżące kolumny swych cieni.
Za mostem droga wchodziła, niby wąska szczelina, w gęsty, bujny las zwrotnikowy. Z obu stron wznosiły się wysokie, jak urwiska, zielone i zbite, jak malachit, pierzaje puszczy.
Cały czas jechali w chłodzie i zielonawym zmroku, choć gdzieś tam wgórze świeciło oślepiające słońce i lśniąca nić błękitu jak turkusowa błyskawica wiła się nad drogą wśród niebotycznych szczytów.
Wdole, przy drodze biegł przyziemny szlak drzew kakaowych, drzew chlebowych z szerokiemi jak tarcze liśćmi, z ogromnemi bochnami owoców, drzew kauczukowych na wysokich postumentach korzeni żylastych, żebrowatych, wyprężonych jak grzbiety rozzłoszczonych dusicieli — boa.
A wszędzie, poprzez te drzewa i ponad niemi, darły się ku światłu przydrożnej poręby młodociane palmy-wyrostki, paprocie drzewiaste, draceny — całe zbite, skołtunione gęstwiny kędzierzawych liści, to drobnych, drżących jak rzęsa wodna, to szerokich i twardych jak palce i dłonie, to długich i ostrych jak dzidy, jak miecze.
A było to dopiero lasu podszycie.
Ponad nim strzelały kolumnady starych, tęgich palm, drzewa kamforowe rozpościerały szeroko majestatyczne konary, oplątane lianami i potworną podwójką; gaje potężnych baobabów naciągały między ziemią i swemi rosochy cudaczną plecionkę prostych jak liny, grubych jak kłody pędów, aby, zarywszy je w ziemi, wytrysnąć opodal nowemi pniskami. Gdy miejscami u drogi nikło podszycie, otwierały się ciemne rubieże puszczy, gdzie oko gubiło się w widmowej kolumnadzie ogromnych pni.
Panowała tam cisza, martwota i zmrok jak w katakumbach.
To było piętro dolne.
Ponad niem wznosiło się piętro drugie, już bardziej powietrzne, nie takie zwarte, splątane i cieniste, dokąd liany sięgały rzadziej, gdzie promienie słońca tu i owdzie przebijały liściaste stropy oraz gałęzistą, górną powałę i błądziły złote, miłe, ożywcze po kosmatych albo łuskowatych pniskach, po żywych kolumnach, pokręconych, pocętkowanych wężowo lub spowitych zielonym aksamitem bluszczów.
Tu wśród rudo-zielonego rozbrzasku pojawiało się już życie zwierzęce, kręciły się czworonogi, polatywały ptaki, błyskając barwnem upierzeniem.
Trzecie piętro tworzyły wyłącznie wierzchołki palm tak wyniosłych i strzelistych, iż ich trzony potwornej grubości wydawały się wiotkiemi jak trzciny. Korony ich ledwie stykały się z sobą, przepuszczając masę powietrza i światła na przebity przez siebie malachitowy dach dolnego piętra.
Na tem najwyższem piętrze gromadziło się całe właściwe życie, cały ruch leśny. Tam lęgły się i przebywały niezliczone stada rozmaitych małp i małpeczek; stamtąd dolatywał na ziemię niemilknący wrzask papug, oraz świegoty, gwizdania i pohukiwania innych pierzastych. Tam wpełzaly węże, szukając pożywienia, roiły się motyle i owady.
Tam rozgrywały się leśne dramaty i sceny wybujałej, zwrotnikowej miłości.
Jakże nikłemi, wątłemi i przyziemnemi wydawały się białe „bungalo“ krajowców, gęsto rozsiane u drogi, u stóp tych leśnych niebotycznych krużganków, zaludnionych rojami różnobarwnych stworów!…
Okalające je gaje drzew goździkowych i muszkatowych, gęstwiny strzelistych bambusów, ogromne liście bananów robiły wrażenie zwykłego zielska, trawy i łopianu przydrożnego. Liczni przechodnie w jaskrawych, czerwonych, żółtych i białych strojach, wozy, karoce i pojazdy, mijające się gęsto na wstędze traktu, były niby wątłym korowodem barwnych owadów, sunących w zielonawym zmierzchu puszczy po wydeptanej, cieniuchnej jak niteczka drożynie.
Nasi podróżni spoglądali w milczeniu na las, na drogę, na ludzi, przygnębieni, nieweseli. Nie rozumieli tego życia, kryjącego się wśród liści roślin, uległego, potulnego, jakby zwyciężonego. Obrażało ono ich ludzką godność i ich dumę zwycięzcy i pana ze stref umiarkowanych.
Ożyli cokolwiek, dopiero znalazłszy się na małej leśnej haliźnie przed pagodą Buddy. Ale i tam chmura zieleni, spoglądająca zoddala, jakby przyczajona wokoło, psuła im humory.
Zniechęceni i powarzeni, obejrzeli pobieżnie pagodę oraz pagórek, kryjący zaklęte skarby księcia Jatalatissa, zatrzymali się chwilkę przed groźnemi posągami potwornych bóstw, nad których głowami zwieszały straszne paszcze podobizny okularników z rubinowemi oczami.
— Tak, tak!… Takie właśnie bóstwa mogły powstać jedynie w tych lasach… — próbował Różycki uczenie oświecać Kate, która, zamyślona, cały czas nie odzywała się wcale.
Wrócili do Kolombo późno w nocy zmęczeni i senni.
Choć Różycki zaraz po zajęciu pokoju puścił w ruch zawieszony u sufitu wachlarz, w nocy było tak duszno, że otworzył drzwi na balkon, spuściwszy jedynie zieloną żaluzję.
Zrana obudził go jakiś dziwny szmer tuż nad głową. Otworzył oczy i spostrzegł na ścianie przylepioną wielką, zielonawą jaszczurkę.
Naogół był dość śmiały i umiał sobie radzić w przygodach. Tym razem jednak struchlał. Przypomniały mu się rozmaite opisy o zjadliwych wężach, zwiniętych w kłębek pod poduszkami nieostrożnych podróżników, o gadzinach, zapełzłych do ich butów, a nawet do ich kieszeni.
Zadzwonił i, gdy wbiegł chłopiec, Różycki wskazał mu jaszczurkę…
— To nic!… — roześmiał się ten. — Ale źle, że pan drzwi otworzył. Zaraz obejrzę!… Tutaj nie można!… Tutaj niedawno koło hotelu „Galle“, w klombie zabito 22 kobry, całą rodzinę… — gawędził płynnie po angielsku krajowiec, uwijając się po pokoju.
Nie śpieszono się tu bardzo, o nie!
Zanim oczyszczono rzeczy Różyckiemu, zanim się ubrał i zjadł śniadanie, zeszło do dziesiątej.
Zajmował pokój w tym samym korytarzu, co Kate i Sara, i udał się do nich niezwłocznie.
— Czekałam właśnie na pana!… Cóż, jedziemy do tych zbójów!? Niech ich!… Tfy! Wolę nie mówić! — przywitała go zaraz od progu Sara.
— A gdzie Kate?…
— Poszła po sprawunki… Tu trzeba zrana wszystko robić, bo potem gorąco i dopiero wieczorem znowu można!
— Czy nie lepiej zaczekać na Kate? Oni mogą pani nie oddać pieniędzy Kate…
— Co?… oni mogą!?… Ja im zrobię taki gwałt, że oni mi jeszcze dopłacą, żeby ja poszła! Pan mnie nie zna!… Jak ja dobra, to dobra, a jak zła, to zła! Ja im zaraz powiem, że pan będzie się skarżył konsulowi… Oni, szachraje, muszą oddać… Ja im w oczy napluję, że oni u biednych takich jak my, dziewczyn, chcą się pożywić… Słychana rzecz!… Tfy!
Nie uśmiechała się Różyckiemu podróż na „Armanda“ z rozgniewaną Sarą, ale nie było rady. Namówił ją tylko, żeby pozwoliła mu przeprowadzić samemu całą sprawę.
— Pani nie mówi po francusku, a oni nie rozumieją po angielsku…
— Dobrze, dobrze!… Niech pan mówi… Ja mogę im nawymyślać i po polsku i po rusku!… Wymyślanie to rozumi się w każdym języku!
Sprawa ze zwrotem pieniędzy poszła dość gładko. Pomocnik kapitana dowodził wprawdzie, że niema tego zwyczaju, że pieniądze zatrzymywane są jako kara, ale gdy Różycki zaczął nacierać i żądać wymienienia przyczyn oraz spisania protokółu, gdy napomknął o interwencji „konsula“, marynarz zmiękł i pieniądze zwrócił. Gorzej poszło z biletem i rzeczami samego Różyckiego. Na szczęście, choć miejsce sobie zamówił do Suezu, ale pieniędzy jeszcze nie wniósł. Zato rzeczy nie miał mu kto wydostać ze składu, gdyż marynarze rozpierzchli się, musiał więc czekać. Znudzona Sara odpłynęła szczęśliwie sama z pieniędzmi, a on wciąż jeszcze tkwił na pomoście, patrząc na senne lasy, na białe miasto, na szmaragdową zatokę, upstrzoną plamami okrętów. Zwolna wszystko nasiąkało strasznym, białym blaskiem wtaczającego się na zenit słońca.
Gdy nareszcie wyrwał swe paki z czeluści parowca, zdał je na komorze i pośpieszył do hotelu, było już dobrze po południu.
Numer Kate był zamknięty i nikt się stamtąd na jego stukanie nie odezwał, a Sara nie chciała go przyjąć, tłumacząc się, że gorąco, że ona się właśnie… chłodzi. Na usilne prośby uchyliła zaledwie cokolwiek drzwi i, stojąc boso i w koszuli, rozmawiała z nim przez szparę.
— Czy ona była?
— Była…
— A teraz gdzie?…
— Nie wiem… Pewnie poszła za swoim interesem… Niech pan się położy, wypocznie i uspokoi… to ja panu potem, po „five o’clocku“…
powiem, co pan zechce…
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, więc odszedł i próbował dowiedzieć się cośkolwiek od służby. Ale i służba poginęła gdzieś bez śladu, pochowała się po chłodnych zakamarkach. Wyszedł więc na ulicę i, nie zważając na straszny, biały skwar, włóczył się nad morzem dokoła pustej teraz laguny, ziejącej smrodliwe wyziewy.
Gdy wrócił do hotelu, Sara przyjęła go nareszcie u siebie.
— Niech pan się nie boi… Ona wróci… Ona o sobie da znać… Już to nie pierwszy raz… Ona pewnie znalazła swój interes… To ona teraz znikła… Ale ona mnie nie zostawi… My jak siostry już wiele lat… I rzeczy jej tutaj! — pocieszała go, walcząc nadaremno z niedyskrecją swego zbyt powiewnego szlafroczka.
— Ale gdyby choć coś… Choć coś w przybliżeniu pani powiedziała mi!… Czyż pani doprawdy nie wie?…
— Teraz nie wiem… Ale niedługo się dowiem i pan się dowie!… Skąd można teraz wiedzieć, kiedy to mogło stać się napoczekaniu… Wyszła i zaraz… się stało! Wróci… mówię panu, wróci!
Usta Różyckiemu zadrgały jak małemu dziecku.
Żydówka spojrzała nań żałośnie.
— Pan, to zupełnie dziecko…
— Pani, pani nie wie! — zaczął, ale zerwał się i, zataczając, wyszedł za drzwi.
Nie chciał się domyślać, nie chciał wcale myśleć!… Ziemia tańczyła mu pod nogami, a nieznośny ból rwał serce jak sęp…
— Prostytutka! Czy… warto?… dziewka sprzedajna!… Przecież wiedziałem! — próbował się pohamować. — Ach, wszystko mi jedno!… Cierpię… cierpię! Muszę ją znaleźć, muszę spytać się… raz ostatni!… Niepodobna!… Może poprostu zabłądziła, a może ją porwali!? Mogli ją porwać!… Ładna… ładna przecie!
Zszedł na dół do szwajcara i długo rozpytywał się go i ofiarował mu nawet pieniądze. Szwajcar, wspaniały Hindus, z czarną, rozłożystą brodą, bardzo mu współczuł, ale żadnych wskazówek dać nie mógł.
— Wzięła rzeczy! — powiedział mu tylko…
— Aha, więc Sara zełgała!
— Niech pan się spyta fiakrów… I ot, tych…
Wskazał ręką kilkunastu oberwusów, wśród których poznał Różycki i swego „gajda“.
— Ja wiem… — gadał ten, idąc za nim. — Teraz doprawdy wiem, sahib, gdzie „lady“…
Pięć rupji, a zaraz zawiozę… Pięć rupji… i fiakrowi według taksy!…
Różycki zatrzymał się i spojrzał nań tak zbolałemi oczyma, że Hindus przystąpił zupełnie blisko i, kładąc mu poufale dłoń na ramieniu, powiedział szczerym, skruszonym głosem:
— Sahib, ja już nie oszukam… ja wiem, jaki powóz jeździł!… Czarny kapelusik z czarnemi piórami…
Opisał mu w krótkich wyrazach Kate.
Różycki już się nie wahał. Kiwnął głową i za chwilę siedzieli razem na poduszkach powozu i mknęli szeroką, miękką aleją parku Victoria. Na jego końcu, w ślicznem ustroniu, stał spowity cały w kwiaty i bluszcze piętrowy „bungalo“ pięknej budowy. Przed nim rozciągała się śliczna, zielona polanka, a za polanką wznosił się bujny, zwrotnikowy las w trzy lotne piętra, jak rzymski akwadukt.
Różycki poznał widzianą wczoraj puszczę na drodze do Kelani.
Przewodnik wysadził go opodal domku i szepnął:
— To pensjonat mistera Husbanda!… Drogi pensjonat!… Tam weszła „lady“!
Różycki poszedł, raczej powlókł się ku domkowi, choć nie wiedział dobrze, jak i o co zapytać należy. Kate mogła przecie zameldować się innem nazwiskiem.
Na szczęście służąca Syngalezka, którą spotkał, przekonana sutym datkiem, dała mu dość dokładne wyjaśnienie i ofiarowała się wywołać… panią.
— Tam jest i mąż pani! Kazali sobie podać obiad do pokoju…
Różycki zatrzymał się na czyściuchno utrzymanym korytarzu, wyłożonym złotawą matą, i czekał z zamierającem sercem. Drgnął boleśnie, gdy Kate niespodzianie szybko i bezdźwięcznie pojawiła się we drzwiach tuż przed nim.
— Ach, to pan!… — zawołała zniżonym, ale wesołym głosem. — Niech pan wejdzie!…
Potrząsnął głową.
— Nie!… Proszę o parę słów… na osobności… Idź! — machnął ręką na służącą. — Niech mi pani powie, niech mi pani powie… co to znaczy?… Co to znaczy?… Dlaczego?…
Spojrzała na niego z nagłym smutkiem.
— Co to znaczy?… Rzecz prosta! Niech się pan zastanowi i wysłucha spokojnie! — rzekła, postępując krok ku niemu. — Robię, co mogło być najlepszego dla nas obojga… Byłabym dla ciebie ciężarem…Utopiłabym cię, pociągnęła na dno, tam gdzie teraz sama jestem… Ty mówisz: w kraju!… Ależ ja się boję tego kraju! Cobym zrobiła, gdybym nagle spotkała moich rodziców… braci?… Tutaj nikogo nie znam, jestem jak liść oderwany!… Nikogo się nie wstydzę, nie boję… Płynę z wiatrem!… Nikt się o mnie nie troszczy, a ja nie dbam o nic! Byle wesoło!… Z tobą?… Cóż z tobą?… Dzieci ja już mieć nie będę i nie chcę… Nie chcę!… Umrzeć, byle wesoło!… Od pracy odzwyczaiłam się… I biedy już nie zniosę… Ty mówisz: podróże… podróże… w namiotach… konno… dzikie ludy… Nie mogę!… Nie mam na to ani sił ani ochoty… I poco?…
głównie poco? Cnota? Już nie mam cnoty! — rozśmiała się — i nigdy jej nie odzyskam!… Zresztą, albo to nie wiem, co ona warta? Mało to mężów cnotliwych bywało u mnie… Ludzie cnotą oszukują ludzi, trzymają ich w niewoli… Wszystko jedno, byle wesoło, byle bogato, bez troski!… Doprawdy, nie żałuj mnie. Taka jestem! Będę cię zawsze dobrze wspominać, boś mię wspomógł w ciężką godzinę, wyratował, ujął się za mną! Byłeś dobry!
— Słuchaj, powiedz mi… Ale powiedz mi prawdę, Kate, zaklinam cię… — zaczął głucho. — Czy nigdy, nigdy mnie nie kochałaś, nawet tam… w Sajgonie?…
Pochyliła głowę i spojrzała na niego poczciwie.
— Wiesz co, stary, chcesz, a dam ci… jedną noc!? Tę noc pierwszą… Ale nie więcej… Chcesz, ja mu powiem! — kiwnęła w stronę pokoju, gdzie przez otwarte drzwi widać było róg stołu, zasłanego białym obrusem, zastawę srebrną i porcelanową, kwiaty — On się zgodzi, on cię lubi… To Fioretti… Zresztą on wszystko teraz zrobi, co ja zechcę! A jak nie zechce, to mniejsza o to, to go rzucę!… Więc chcesz?… Powiedz?
Oparł się plecami o ścianę, sam blady jak ściana i trząsł przecząco głową.
— Nie, nie to!… Nie rozumiesz mnie!… Tam, w Sajgonie?… błagam cię…
…O tak, o tak!… trzeba zreformować świat… Znowu jak liść!… — szeptał w bolesnem zamroczeniu.
Nie widział, jak służąca weszła na korytarz, prowadząc jakiegoś pana z panią i dzieckiem, nie widział, jak pierzchnęła spłoszona Kate i drzwi za sobą przywarła.
Ocknął się dopiero, gdy Hinduska dotknęła jego rękawa.
— Sahib, czy sahib każe powozowi jeszcze czekać!?… Tam przewodnik upomina się o pieniądze. Chciałby iść do domu, bo późno…