Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział dziesiąty
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wesele hrabiego Orgaza |
Podtytuł | Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości |
Wydawca | F. Hoesick |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
przecina ostatecznie węzły dramatyczne, namotane w toku powieści. Wyznanie Ewarysty, że oczekuje ona potomstwa, jako owocu jednej jedynej nocy miłosnej, spędzonej z Havemeyerem, zachwiało całą myślową postawą kolekcjonera, który pod wpływem wypadków dancingowych doszedł do przekonania, iż brodzi w umysłowej próżni i już choćby z tego powodu nie może obciążać się odpowiedzialnością za wprowadzenie w życie nowej istoty. Havemeyer chce, w przeciwieństwie do niesłownego Yetmeyera, dotrzymać zobowiązania i spełnić rolę Orgaza w misterjum, ale zamierza przy tej sposobności wyznać, że świętobliwe i rycerskie treści, podkładane pod tę postać przez pana Dawida; są mu obce. Pokochawszy głęboko i namiętnie Ewarystę, nie śmie kolekcjoner łączyć na stałe swych losów z dolą baletnicy, ponieważ zraża go ona swem niesamowitem, kapryśnem postępowaniem. Równocześnie niepokojące objawy wskazują niezbicie na nurtującą w jego organizmie, przedawnioną chorobę. Przeczucie rychłej śmierci jest więc właściwie głównym powodem, dla którego chce on za wszelką cenę uniknąć ojcowstwa. Stąd też ślub primaballeriny z Podrygałowem, ukartowany jedynie w celu ujarzmienia awanturniczego Igora, jest pożądany Havemeyerowi. Spodziewa się on, że ten związek uwolni go przynajmniej na zewnątrz od obowiązku występowania w oficjalnej roli ojca, a przyszłemu dziecięciu wobec ludzi zabezpieczy nazwisko.
Przed wykonaniem pantomimy udaje się Havemeyer do kościoła Santo Tome, gdzie przed obrazem „Pogrzeb Orgaza“ przeprowadza porachunek z sumieniem i utwierdza się w swych postanowieniach.
O jedenastej przed północą, wśród uroczystego nastroju i ogólnego napięcia, odbywa się baletowe misterjum „Wesele hrabiego Orgaza“. Na zapytanie, skierowane przez Yetmeyera do Orgaza, czy ponawia on wyznanie wiary w istnienie Boga i czy na tem podłożu opiera swój przyszły stosunek do Ewarysty, odpowiada pan młody, wierny samemu sobie, trzykrotnem głośnem zaprzeczeniem. Wówczas oblubienica, po raz wtóry zraniona głęboko w swem namiętnem poczuciu dumy, naprowadza Orgaza na miejsce przed ołtarzem ślubnym, z którego kolekcjoner zapada się w podziemia, gdzie chwytają go srogie ramiona torturowych przyrządów. Havemeyer, wydobyty niebawem z lochów, umiera na oczach Widzów w pośrodku baletowej areny. Tuż przed zgonem zauważa on strzaskaną gałkę, która wzdłuż tajemniczych przewodów przesłała zabójczą iskrę, przeznaczoną do wysadzenia w powietrze zbiorów cywilizacji i kultury na „Wyspie Zapomnienia“.
W Santo Tome przed balaskami hrabia Orgaz klęczy. Jest po nieszporach. Mrok fjoletowy zalewa wnętrze. Nędzny płomyczek w wieczystej lampce kryguje się, wstaje, bezsilny opada, wyrasta ponownie, parska i jęczy. Dziadek niezdara w granatowym płaszczu, starannie splamionym białą stearyną, odkurza stalle i pociąga nosem, by głośnem chlaśnięciem co kilka minut stwierdzić namacalnie, że jeszcze żyje w tej poobiedniej, kościelnej pustce.
Havemeyer klęczy i dobrze się czuje. Po nocnej przejażdżce w morskich czeluściach, po orgji pijackiej, która się skończyła dopiero nad ranem, kiedy zrozpaczony spólnik i zbawca łódź roztańczoną z odmętów wyłowił za pomocą sieci radjowych promieni, grają mu pulsa i lekka gorączka wichli się[1] po żyłach. Na kamiennych stopniach jest mu teraiz chłodno i niemal błogo. Wręcz mu odpowiada ta zawiesista, grobowa cisza. Poprzez Orgaza najprawdziwszego, który tam w cieniu słynnego obrazu rozparł się na wieczność, naśladowca jego niedobrowolny i przypadkowy... rozmawia z Bogiem. Dziś po raz pierwszy sumiennie, uczciwie. Rozprawia się z Bogiem, którego nie zna, o którym nic nie wie na samym spodzie wsłuchania się w siebie, jakkolwiek był świadkiem gadania o Nim bez liku, bez końca.
Pod znakiem wiary rycerską komedję zagra dziś wieczorem. Dokonać może, że tłumy uwierzą, że dzięki niemu będą rozmodlone, że zachwyt z nich buchnie i uderzy w niebo. Uczyni, co może, aby tak było, bo pragnie oddawna pożytecznego służenia drugim, choćby najtańszym, zdawkowym efektem. Niechaj dobrodziejstwo jakieś gdzieś spłynie przynajmniej w ten sposób z kolekcjonera, jako aktora. Jeżeli wiara jest bytu osią, troską najsłodszą i najpowszedniejszą dla rzesz szerokich, to w takim razie jest ona niemniej podstawą honoru, osłoną prawości, myślenia oprawą każdej jednostki usamodzielnionej, bez względu na to, czy mater jalizmem przejęła się ona, czy tkwi w mesjanizmie, czy optymizuje lub bryzga cynizmem. Wierzę nie znaczy, że nie chcę nie wierzyć, że dociekać nie chcę, czem jest moja wiara i jak wygląda jej siła prężna. Wierzę, to znaczy, że ja cały jestem w ustroniu najdalszem, dokąd sięgnąć może moja myśl własna, najbardziej szalona. Nieprawdopodobieństwo staje się możliwem i prawdopodobną niemożliwość każda, jeśli je spłodzi wiary hojna siła, która jest przymierzem niedocieczonem i nieuchwytnem uczucia z rozumem. On, Havemeyer, pierwszorzędny kupiec, życiowiec, dekadent, smakosz pięknych kształtów, dobrego rysunku... na straszną ślizgotę[2] niedawno się dostał, w jakąś zimną próżnię, między niedowiarstwa cuchnący zaułek, a wiary wschodowiec[3]. Odrewniał we wnętrzu wskutek niewygody takiej postawy i niby ułomniak kilkakrotnie upadł, by nieudolnie podnieść się potem i skapcieć[4] do reszty. Lecz ma on wiarę, którą mu chciał wydrzeć zaciekły Yetmeyer. Swą wiarę posiada uczciwą i prostą, którą zaniesie ze sobą do skonu: wiarę, że nie wierzy, Zaprzeczenie wiary może być wiarą. Tę prawdę właśnie wyznaje Bogu, z którym tak dobrze rozmawiać po cichu, bo On wszystko słyszy. Weselny Orgaz, to czysty kawaler i bez zarzutu. Do siebie więc wraca dziś kolekcjoner, do swojej niewiary, by mógł być prawdziwie mistyczną zjawą oraz postacią niezaprzeczenie pantomimową.
Przed nim, poza nim, przy skroni,, pod dłonią cień jakiś się pęta, drepce słodki szczebiot, łaskocą zadumę jedwabiste loki, tuli się do piersi główka rozpalona, nowonarodzona. Orgaza potomek, kolekcjonera prawowity bachor. A ojciec bezbożnik...
Wzorzysty namiot. Wnętrze przyodziane w tureckie szale, chusty, makaty, które Gouzdrez nabył w Wiedniu za bezcen na wysprzedaży Starhembergowskich, prastarych pałaców.
Na straży namiotu, po strome lewej, drzewo Bo sterczy, ficus religiosa, olbrzym przysłany na uroczystość przez Syngalezów i Klinghów gromadę, zapamiętałych wyznawców Dancinga w Holenderskich Indjach. Pomiędzy listowiem a konarami osiadły obłoki pstrokatych motyli i muszek błyszczących. Jaszczurki tjitiaki[5] do szarych gałązek przylepiły ciałka celulojdowe, przez które widać krwawiące serduszka, rozdygotane, życiem upojone. Przy czubie samym wystrojonej budy, gdzie hrabiów Orgazów herbowa chwała powiewa dumnie, skrzydlate rybki[6] wirują i gonią latające żaby[7].
U stóp fikusa rozparł się kocioł mosiężnym rumieńcem wyszminkowany, dnem odwrócony. Tuż obok na karle Atotso czuwa, tym razem znowu stylowo przebrany za Torquemadę i złotym młotkiem weselne hejnały wybębnia taktownie.
W pośrodku wigwamu muzułmańskiego bieleje ołtarz zwykły, połowy. Na atłasowej różowej poduszce dwie ślubne obrączki. Strzelisty bukiet z samych białych lilij i mirtowy wianek leżą opodal. Dla młodej pary przygotowano szerokie fotele, amarantowe w złoconej oprawie, nieskazitelne potomki czasów króla Ludwika, bodaj piętnastego. Od ich podnóża ceglasty chodnik po oliwkowej posadzki marmurach skrada się wężem, który wypełgał na kamienne schody pod same kraty pierwszego piętra, gdzie oblubienicy szafirowa loża. Szpaler utrzymują po obu stronach wyścielonej drogi tresowane ptaki. Dwa rosłe gatunki poustawiane ze sobą na przemian, bystre marabuty, dystyngowane oraz skupione, jak karjatydy dźwigające ciężar, którego nie czują i kormorany z głodną melancholją starych wyjadaczy w złych oczodołach. Dowództwo sprawują nad upierzoną, honorową gwardją baszybużuki brodate, wąsate, oturbanione, z obnażonymi jataganami.
Na białym niedźwiedziu czarny Orgaz stoi. Plecami zwrócony do namiotowej baśni kolorów. Strój aksamitny, hiszpańskiego granda. Emaljowana zaduma oblicza jest okolona pokarbowaną i wyśnieżoną, nieugiętą kryzą. O rękojeść krisza[8] płomienistego, sprowadzonego z wyspy Madury, lewą rękę oparł. W prawicy zwisa kapeluch filcowy z pomarańczowym, strusim pióropuszem. Niedbała duma rycerskiej postawy jest oderwana od przytomności i od baczności na baletowy rozmach wydarzeń.
W nabitych lożach ktoś pokasłuje, ukradkiem nos wytrze lub schrupie migdały smażone w cukrze. Zagajniki fraków i dekoltów łachy poniekąd stężały w lekkim przymrozku oczekiwania. Weneckie latarnie gaworzą u stropu, dwukomorową, towarzyską blagą zabawiając mroki.
Syknął aparat i wnet brzask nastał różowo‑liljowy. Na środek patio lakierowany i dwukołowy zajechał wózek. Onczidaradhe jako riksha‑coolie[9], nędzny, chuderlawy, utykający, a cwałujący i uspółcześniony, albowiem pojazd jest wyposażony w praktyczny taksometr. Bengalski tygrys, trzyletni mieszkaniec zarośli trzcinowych, na zadnich łapach przykucnął w siedzeniu. Rycząc powozi. Raz w prawo, raz w lewo. Obok kocura dwuletni malec, lnianowłosy bubek, w koszulinie szarej, z karmelkiem w buzi, bez obawy stoi. Oba pięstuczki śmiało zanurzył w białe podbrzusze czułego rabusia, aby w ten sposób utrzymać w biegu grzeczną równowagę.
Przerażonym damom gęsia skórka schodzi na ramion jedwabiu. Mężczyźni na ogół gorzko uśmiechnięci.
Utknęła trójca ekscentrycznych jeźdźców u wejściu na schody. Tygrys najspokojniej obwąchuje taksę, gdyż chciałby wiedzieć, ile się należy. Dzieciak cmoka smacznie. Riksza rzucił dyszel i lży widownię chrypliwym wrzaskiem:
— Schyłkowce! Kultura nic wam nie pomoże. Nikt z was nie strawi dalszego postępu. Heliogabala wam trzeba, Nerona, klęsk, głodu, męczarni, jeżeli nie chcecie hodować nasienia urodziwej wiary na plantacjach myśli kapitalistycznej, rewolucyjnej, jakiejś racjonalnej lub nonsensowej. Oglądajcie pilnie trzy szczęścia uśmiechy: wiary, nadzieji oraz miłości, na których polega obrzęd zaślubin między intelektem, a czarem przyrody.
Chrzęst żelaznych odrzwi. Wyszła Ewarysta z dziewiczej komnaty, tuż nad schodami. Yetmeyer ją żegna. Panna młoda spływa kaskadą szelestów wprost ku arenie. Wierna podobizna świętej Doroty według malatury Francesca di Giorgio. Falista szata z kremowej szarmezy, ledwie widocznie na szyi wycięta, udrapowana antycznym sposobem, pod piersiami spięta złocistym sznurem. Prawem ramieniem tuli do łona narcyzów pęki.
Przed żywym posągiem kroczącej wiary tygrys przyklęka i podaje łapę. Oblubienica pogłaskała zwierza po wąsatej paszczy, za prawą rączkę ujęła dzidzi i tak we troje suną do namiotu.
Trzykrotny pokłon czynią przed Orgazem, rytuałem dworskim.
— Małżonku przyszły, czy pamiętasz o tem, że podstawą związku, który jedności narzuci nam pęta, jest nieprzymuszona, gorąca wiara w siłę twórczości, w kosmosu prawa, w istnienie Boga?
Rycerz nie cofa hardego czoła z pod ulewy światła i doniosłym szeptem praży słuchaczów:
— Przehandlowałem uczucie wiary, przez ciebie, dla ciebie... Jestem teraz pusty i czynię pokutę wyznając uczciwie, że w nic już nie wierzę...
A panna młoda uśmiecha się bosko.
— Ja uzdrowię ciebie, luby małżonku.
Tygrys się uśmiecha również tajemniczo, tak samo się śmieje i małe bobo. Ukołysana grymasem radości odpływa trójka w czeluści namiotu. Papież z całej siły bębni na kotle. Yetmeyer z oddali lornetuje zajście, lecz nie dosłyszał słów, które padły.
Fanfary i dzwony. Z poza kotary odżył Velazquez. Zjawa Małgorzaty, Teresy‑infantki. Wielka krynolina wraz ze stanikiem z lijońskich brokatów, liljowo‑różowa, przetkana złotem. Bufiaste rękawy są z lśniącej mory, natomiast mankiety oraz fiszuta z koronek brabanckich. Na piersiach klamra misternej roboty. Trudno odgadnąć, że to pajęczyca czarnobrunatna i w żółte pasy[10]. Królewskie dziewczę dźwiga rubiny w uszkach nadobnych i z gracją potrząsa kokardą płonącą w złotych warkoczach. Piosenkę nuci, lansiera kroczy i dwie różyczki co chwila podnosi do ślicznego noska.
Dwóch obdartusów podchodzi z boku. Skromni kwakrowie z jakiejś głuchej puszczy na amerykańskim, odległym Zachodzie. Wycelowali z staroświeckich fuzij i odstrzelili pąsowe kwiaty właśnie w tej chwili, kiedy pachniały przy infantki liczku. Kule utkwiły w herbowej tarczy, w ścianie namiotu.
Donna Ewarysta aureolą śmiechu, promieniującą na czole, na skroniach, odpowiedziała na huczną salwę i ani drgnęła. W panieńskiej beztrosce drobi krok za krokiem prześladowana przez zielone wstęgi, któremi ją ściga reflektor lubieżnik, cyklop jednooki.
Zniknęła na skręcie między kolumnami.
Dziewięciu błaznów akrobatycznych, w salonowych strojach, wytwornie się kłania, w cylindrze, z monoklem wywija koziołki, paple i skrzeczy, złorzeczy, pomstuje, do każdej loży przemocą wpada i tam wykłada:
— To był uśmiech drugi. Taniec nadziei, która ocaliła naszą primadonnę przed niechybną zgubą. Przez nieuwagę niewiasty często są przy nadzieji. Nadzieja świadoma potomstwa nie daje, natomiast płodzi niejednokrotnie naiwną odwagę, która nie razi, a bywa często poprostu niezbędna przy skoszlawionej twórczości porodach.
Orgaz usiada, jak Stańczyk w zadumie na kompozycji Jana Matejki.
Skrada się ku niemu śliczna narzeczona. Pełga powoli, na brzuchu, na rękach. Trzcinową kibić bladuniebieski opasał sarong[11], z cienkiego muślinu. Głęboki dekolt ledwie ujarzmia pierwiosnki piersiąt. Z obnażonych ramion cynobrowy szalik w Skurczach odpada i wlecze się wiernie. Włosy przytrzymuje bretoński czepek. „Milkmaid“ Greuzego przekomponowana na spółczesny model. Tamta nieco smętna, a ta się śmieje i zęby szczerzy, w których zaciska najzwyklejszy kozik, to nieodstępne narzędzie zemsty podmiejskich szumowin.
Czołga się wesoło, aż do męża kolan. Tęczę i zołzę radości miota na ponurego wybrańca swego. Stroi szopne minki, grymasi, wzdycha, krztusi się z miłości, chce, by na nią spojrzał. Nóż z ust wypluła z wielkim hałasem i dłoń Orgazową namiętnie całuje.
— Uśmiechnij się do mnie szlachetny rycerzu przyszłości błogiej — żebrze aksamitnie. — Warg twoich radością rozpętaj mój taniec ostatni, przedślubny!
Podniósł się Orgaz niemy, skamieniały. Dziewczę prawą ręką przysłan a oczy, w narzeczonego wpatrzone upiornie.
Mistrz ceremonji w białej peruce, sam Igor baletmistrz marszałkowską laską po trzykroć uderza o marmur podłogi i wzywa słodziutko:
— Proszę do ołtarza!
Zbudził się pan młody z twardej martwoty. Za rękę go wiedzie śmiechem umajona jego narzeczona.
— Tędy najdroższy, ostrożnie, za mną...
Trzask bardzo zjadliwy, słup białego kurzu i Orgaz się zapadł tuż przed ołtarzem w czeluści podziemne. Powikłane wrzaski. Widzowie skaczą ze swoich skrytek wprost na arenę. Gnają w jedną stronę i uciekają natychmiast w przeciwną. Alarmy, gwizdawki. Tygrys rehoce w głębi namiotu szatańskim skowytem. Szlochają kobiety. Biją się mężczyźni, by dopaść najszybciej głównego wyjścia. Elektryczny przewód został zerwany i ciemność nakryła miejsce katastrofy.
Wnoszą pochodnie. Na linach, drabinach strażacka placówka z „Camera obscura“ konającego wyciąga Orgaza. Nosem, ustami na białą kryzę sączy się purpura krwawej posoki. Czoło sperlone śmiertelnym potem. Yetmeyer klęczy, opadającą podtrzymuje głowę wiernego spólnika.
— Havemeyer, powiedz w ostatniej minucie, dla dobra wszechświata zapytuję ciebie: czy wierzysz teraz?
— Nie wierzę, nie czuję, najmniejszej nadzieji nie zabieram z sobą, nikogo nie kocham...
Przykładny szpaler osłupiałych ptaków stoi niewzruszony, lecz ze zdziwienia kiwa głowami i ogonami lekko wymachuje.
Dawid się zżyma.
— Havemeyer, słuchaj! Dzieje pokoleń najodleglejszych, twórczość, kultura zależą od ciebie. Od tej jednej chwili. Sam pojęcia nie masz, jakie to słowa twe usta składają. W tej chwili dopiero otrzymujesz pełny. Orgaza wyraz...
Dźwignął się rycerz nadludzką siłą, rozwarł powieki i uporczywie wzrokiem poszukuje., czegoś, nie kogoś. Ostatecznie dopadł postrzępionych boków zgruchotanego, ślubnego ołtarza. Na białym obrusie czarna gałka jego, niezawodny łącznik z „Wyspą Zapomnienia“, leży strzaskana. Skrwawiony uśmieszek musnął sine wargi konającego. Świszczącym wydechem spowiada się sobie:
— Nie ginę sam jeden. Ze mną przepada na dnie lodowatem cała kultura poczciwych bliźnich. Z jednej próżni w drugą wdepną zacni bracia. Na pożegnanie słyszę w wyobraźni wstrząsający wybuch pod samym biegunem. Takiej salwy nie miał podczas pogrzebu żaden panujący! Yetmeyer... vicisti! Istotnie rzetelna myśl nie wystarcza, by módz się dochrapać, choćby jakiej takiej, w sobie równowagi. Trzeba czegoś więcej, co na ogół znane, jako niezbadany postulat wiary, wiary w sens nonsensów. Lat kilku tysięcy zniszczyłem dorobek. Tę samą pustkę jaką teraz czuję przed śmiercią moją — wam rozpostarłem nad życia barłogiem. Od dzisiaj musicie zaczynać na nowo, wracać do pierwocin. Co będzie z twórczością, skoro poderżnąłem nieodzowne wzory do małpowania i przerabiania? Zostawiam wam jedno: świadomość dziejową, przefasowaną i odcedzoną. Kaszka na mleku. Nic was nie uchroni przed postępowym paraliżem złudzeń. Gromadnie musicie pielgrzymką wracać do siebie samych poszukując prawdy każdy w swojem wnętrzu. To jest jedyny kosmiczny stosunek do zagadki bytu. Nie idźcie na lep materjalistyczno‑racjonalnej blagi. Jakże podłe były i jak tchórzliwe narzędzia tortury, zarówno twoje, jak i mej choroby...! Przewlekłem konaniem nie tyle się męczę, ile nudzę, nudzę... Zbawco, masz robotę zupełnie świeżą. Okres przesilenia kulturalnego znacznie przyspieszyłem mem dziełem zniszczenia. Ministrem zostaniesz międzynarodowej myśli odbudowy. Bawcie się dalej. Cały mój majątek przekazuję tobie. Walka miljarderów zawsze się kończy zgrubieniem miljardów po którejś stronie. Jeśli Ewarysta urodzi potomka, godnego Orgaza syna i następcę, bądź mu opiekunem. W najkrótszym czasie, staraj się wychować tego pogrobowca na metafizycznie śmiesznego potwora. Nigdy nie pozwól, by się wywyższał przybierając sobie upokarzające miano człowieka: „pana stworzenia“. To jest warte śmiechu. Jako ojciec chrzestny zabroń mu surowo. Najgorszych bydląt niech skupi zalety i niechaj psoci, by był nieśmiertelny, by się uchronił przed wewnętrznym krachem, gdy zacznie kopcić lampa samowiedzy. Niechaj szuka formy, najsampierw formy, bo twórczy proces nie różni się niczem od nadziewania kiszki pasztetowej Dobranoc... ludzie!
Na gruzy, wióry i zwoje powrozów przewalił się twarzą opromienioną troistym uśmiechem, który mu oświetlił wąziutkie przejście w krainę ciemności.
Ucałowały Havemeyera na pożegnanie wichrowate łuny łuczyw zasmolonych.
Klatka wilgotna, okratowana i zaciemniona, czad od piecyka sponiewieranego, trzeszcząca podłoga, czyli kancelarja sędziego śledczego do spraw najważniejszych. Pan, który powiek nigdy nie otwiera. Dzióbate oblicze, w faryzejskim śmiechu skrojonym na wyrost, jest w tym samym stopniu ograniczone, co wyzywające i przemądrzałe...
Urodził się w czepku, skoro afera międzynarodowa, która podważyła porządek świata, sama mu wpadła do śledczej teki między nudne akta. W ciągu jednej nocy zaaresztował trzydzieści osób z dancingowej paczki oraz tygrysa, dla którego klatkę osobną zbudował. Nazwisko sędziego rozbrzmiewa dzisiaj we wszystkich językach. Rigolec, Rigolec powtarza obecnie już każde dziecko w najgorszej dziurze rozległego globu. Nikt w całej Hiszpanji nie wykazał jeszcze tak genjalnego, wyżlego węchu.
Woźny melduje redaktora Mizia z najpoczytniejszego pisma „Excelsior“. Siedem wydań dziennie z ilustracjami, olbrzymia płachta, nakład trzy miljony.
Mizio rumiany, niziutki, pękaty, lniane włosięta spomadowane, lakierki, monokl na grubej taśmie, układny, słodziutki i stale zdziwiony.
— Nadprokurator, mój szkolny kolega, skierować mię raczył do pana sędziego.
— Panie redaktorze, dałem komunikat, nic ponadto nie wiem.
— Właśnie dlatego pragnę mieć wywiad.
— Przed małą chwilą musiałem odmówić koledze pańskiemu, sympatycznemu i młodziutkiemu.
— To zwykły reporter. Nieodpowiedzialny. Ja „Excelsiora“ jestem podpora. Łamię nocny numer. Pan to rozumie. Funkcja jest taka, że sens można złamać. Nawet kosteczki temu lub owemu, jeżeli potrzeba, potrafię zgruchotać.
— Redaktor ostrzega, a ja karjerę zawdzięczam sobie: niezwykłym zdolnościom, wybitnej rodzinie i krystalicznym cechom charakteru.
— Bez naszej pomocy nic pan nie wskóra. Komunikat pański naprzykład jest mętny. Pytają znajomi, których mam mnóstwo, co to wszystko znaczy. Bujda na resorach. Doszło do tego, że sam przeczytałem od deski do deski. I przyznam z przykrością, że byłbym nie puścił tej ciemnej historji, którą przemycił referent kroniki, przybłęda‑blagier, zmysłu pozbawiony dla horyzontów społecznych, szerokich i politycznych, przeciętnych poziomów.
— Mój komunikat był ściśle rzeczowy.
— Czasem tak trudno jest wszystko zrozumieć.
— Współczuję panu. Nie każdą sensację można łopatą włożyć do każdej przeciętnej głowy. Najprawdopodobniej dziś jeszcze wieczorem zostaną zwolnieni wszyscy domniemani Orgaza mordercy.
— Przepraszam sędziego, pan ze mnie kpi sobie! Wyraźne zabójstwo, ukartowane w szatański sposób, ma ujść bezkarnie?
— Postawiłem wniosek i oczekuję jego zatwierdzenia.
— Szajka zbrodniarzy, szalbierzy, bluźnierców na nowo wyfrunie, by módz łupić skórę z Bogu ducha winnych obywateli.
— Może pan ogłosić, że ekspertyza medyków sądowych stwierdziła niezbicie u kolekcjonera krwotoczną skazę, okrutną chorobę, która według zeznań przybocznych lekarzy Havemeyera toczyła organizm od lat szeregu i ostatecznie stała się wyłączną przyczyną śmierci.
— A męki w podziemiu?
— Zwykłe zabawki te narzędzia tortur. Wskutek zapadnięcia w zdradliwą piwnicę chory miljarder doznał obrażeń nic nie znaczących i łagodnego, nerwowego szoku.
— Przyznam sędziemu, że to sensacja, która niestety nic nie wyjaśnia, lecz jeszcze bardziej uniedostępnia dancingowy skandal.
— Tło całej afery jest pozbawione powszednich motywów, oczekiwanych i upragnionych przez pospolitość.
— Bardzo mi przykro, ale w takim razie nie mogę skorzystać dla mojego pisma z dalszych wyjaśnień i rewelacij.
— Pewnikiem jest dzisiaj, że Ewarysta oraz Yetmeyer nie są sprawcami weselnej tragedji. Baletnica wzięła winę na siebie, albowiem pod wpływem sztucznej atmosfery pantomimowej rozegzaltowana, zhisteryzowana, odegrać chciała jakąś ważną rolę.
— Jestem przekonany, że korzystała ze sposobności do niecodziennej dla siebie reklamy. Pragnęła uchodzić w opinji publicznej za tę niewiastę, którą miljarder upatrzył sobie na towarzyszkę wytwornego życia.
— Prawiła o zemście za zawód w miłości, ale równocześnie dowiodło badanie, że na kilka godzin przed katastrofą na własne żądanie wyszła za tancmistrza i że otrzymała jako ślubne wiano od obu spójników po pół miljona złotych pesedów. Jest w poważnym stanie, a Podrygałow zapewnia solennie, że tę przemianę dziewiczego łona on spowodował na miesiąc przed ślubem dzięki przechytrym figlom erotycznym. Poza tem zdołałem ustalić przez świadków, że rzeczywiście kolekcjoner pragnął pojąć za żonę piękną baletnicę, ku czemu wszystko jak najgorliwiej już przysposobił. Gdzież powód zemsty?
— Przepraszam sędzio, panu wolno twierdzić, że coś rozumie, czego naprzykład ja pojąć nie mogę. Lecz jak się przedstawia ten łotr i zbawca w tej samej osobie?
— Yetmeyer również obwinia siebie. Przepyszny okaz zdecydowanego, fanatycznego arcymanjaka. Swój światek własny, który zbadałem jak najdokładniej, chciał przeforsować i rozbudować na spółczesności. Rzekomo musiał ukarać spólnika za wiary odstępstwo. Gdy zapytałem, dlaczego skazał na straszne tortury przyjaciela swego, bez namysłu odparł: za brak wyrazu!
— Słuchać nie można tych obertasów pozbawionych sensu.
— Mogłem ja słuchać, chociaż jestem sędzią już niemal sławnym, więc redaktorowi nie mniej przystoi pokonać się nieco, zwłaszcza, że przybył po informacje. Przechodzę właśnie do najciekawszej i najpoufniejszej izdebki duszy, naskroś zagadkowej. Baletowy rycerz zaparł się istotnie swej wiary trzykrotnie, lecz deklarację ateistyczną złożył wobec świadków dopiero na chwilę przed samym zgonem, a więc po zamachu, który wobec tego, co Yetmeyer twierdzi, musiałby być skutkiem znacznie wcześniejszym od głównej przyczyny poważnie spóźnionej. Wynika z tego, że trudno zbawcę uznać za mordercę. W stosunku spólników nie znalazłem cienia życiowych różnic, intryg, podjazdów.
— A ideowych?
— Zajmuje to pana? Ideowe... były w szlachetnym gatunku.
— Skąd więc pochodzi takie fałszywe oskarżanie siebie i do czego zmierza?
— Nie chciał dopuścić właściciel Dancinga, by spoczęła wina na młodej dziewczynie, która mu tańczyła. Pośrednio przeskrobał, co zapewne czuje, albowiem kazał dla swoich kawałów wmurować w lochy przyrządy tortury. Gdy go zaskoczyłem oznajmieniem prawdy, niezbicie stwierdzonej przy zwłok obdukcji, przyjął nowinę jak najspokojniej, twierdząc uroczyście, że w sposób taki lu!b też owaki, lecz w każdym razie mniej więcej w tym czasie, Orgaz musiał zginąć. Taka „kosmiczna była konstelacja“ i takie „twórczej energji napięcie“. Do wyroku zbawcy „przyłączył się w drodze nieoceniony, sztuczny przypadek. Najkrótsze spięcie dwóch obcych motywów, w tym samym celu, by wybuch wywołać“.
— Jak taki frazes naprzykład zrozumieć?
— Redaktorze Miziu! Niezaprzeczenie jest sporo zagadek w tej całej sensacji. Lecz materjalnych dowodów nie ma, by módz ludzi więzić i proces wszczynać! Takie przedstawienia są żerem dla gazet, a kosztują państwo. Istnieją ślady, że Dancing był w związku z międzynarodową bandą szmuglerów i że w Toledo różni przestępcy oraz aferzyści znaleźli przytułek. Ato‑tso papież naprzykład umknął. Mina brahmina jest bardzo głupia. Wzbudził podejrzenia. Siedzimy go pilnie. Podrygałowowi źle z oczu patrzy. Kogoś przypomina. Konterfektu jego szukam w albumach zbrodniczych światowców. Mimo to wszystko wolę ich wypuścić za kaucją na wolność, niźli uczynić to samo później, ale już niestety pod presją ministra sprawiedliwości, który aferę chce zlikwidować, albowiem wymusza na nim ustępstwa poseł sowiecki, ambasador Niemiec, a w wielkiej cichości i londyńska giełda.
— Niezależność sądów!
— Cenię w mym kraju prześliczne legendy, których nie należy nigdy demaskować. Dancing przedśmiertny do pewnego stopnia był również wyrazem, wielkiej s legendy: że mogą się spotkać w połowie drogi spółczesny intelekt z odwiecznym pędem do uczuć górnych, nadprzyrodzonych. Spód toledańskiej, Wielkiej sensacji jest metafizyczny, a tylko wierzchołki są naturalistyczne i stąd wulgarne.
— Ktoś mi powiedział, że metafizyka jest beznadziejna. Nigdy już ona nie może odzyskać powszechnej estymy i modnych wpływów.
— A jednak, a jednak. Porzućmy ten temat. Pan woli nie wiedzieć, niźli się potrudzić, by coś zrozumieć... Miljarder Dawid będzie wydalony jutro z granic państwa. Nie wątpię na chwilę, że się osiedli na swojej wyspie i że poczują tego łowcę treści niebawem wszyscy, nawet solidny i na sensacje wstydliwie łakomy, potężny „Excelsior“.
— Miałem wrażenie, że raczej przemawiał obrońca zbrodniarzy, niż sędzia śledczy. Przepraszam, a tygrys? Co będzie z tygrysem? Jabym go nabył. Mój pan redaktor również reflektuje na tak popularną i wybitną siłę, do sekretarjatu, do działu sprostowań...
— Byłoby ciekawe módz się przekonać, kto bardziej drapieżny, kto został lepiej wytresowany i kto kogo pożre: „Excelsior“ tygrysa, czy kot bibułę...
— Gdy uwolnicie aresztowanych, do Yetmeyera poszlę reportera, aby coś napisał, bo ja wciąż dotąd nic nie rozumiem. Przy tej sposobności może nam się uda choć raz drapieżnika autentycznego zafundować sobie na spółpracownika.
Tej samej nocy na zarządzenie prokuratury zostali zwolnieni, przeważnie za kaucją, wszyscy dancingowcy z wyjątkiem papieża, którego gończe listy ścigają. Jest oskarżony o liczne włamania, o zorganizowanie bandy kasiarzy, o zamach stanu dwukrotny w Estonji oraz o wywóz naiwnych chłopek z Rosji, Rumunji do domów rozpusty gdzieś tam w Honduras czy Guatemali.
Yetmeyer natychmiast, wprost niemal z więzienia, wsiadł do „Fifaka“ wraz z Ewarystą i jej małżonkiem. Życzliwość policji znacznie ułatwiła cichy, nocny odjazd. Poszybowali na swoją wyspę, skąd przyszły wieści radjofoniczne o strasznym wybuchu w Pałacu Lodowym, który pogrzebał pod swymi gruzami wszystkie zabytki, wzory, modele i księgozbiory cywilizacji mocno przejrzałej.
Znowu się wślizgnął do samolotu, znowu na pilota, nieszczęsny saddhus i znowu przebrany do niepoznania. Mina brahmina jest jak... z komina. Stracił posadę, nie otrzymał pensji, nie mógł się zgłosić do żadnego banku po oszczędności, gdyż wiedział dobrze, że czyhają na to ajenci śledczy, by go przycapić za liczne sprawki zamierzchłej przeszłości, której nie chciałby rozpamiętywać. Havemeyera również mu szkoda. Najbardziej jednak cierpi moralnie, gdyż katastrofa podczas „Wesela“ zachwiała na zawsze jego reputacją jako detektywa. Trzeba będzie szukać innego zajęcia.
W przytulnej kabinie wyjmuje gazetę, wydanie wieczorne. Czyta — nie wierzy. Wrzaskliwe czcionki.
Sążnisty artykuł mistrza nad mistrze publicystycznego i koryfeja politycznego o wpływie Dancinga na tegoroczne zbiory bawełny w nacjonalistycznie sklepionych głowach.
Poczem ohydnie ekspresjonistyczny na poły feljeton:
jako szef działu przeciw drożyźnie, przeciw zamachom, przeciw żebractwu oraz przeciw wszelkiej nieco głębszej myśli.
— Bodajby pożarł wszystkich gryzmołów — zaklął z cicha saddhus. — Bezpłodne, kąsiwe i głupie robactwo. Wiem teraz co pocznę. Trzeba się zabrać do ratowania cywilizacji. Bez teleologji i bez kosmosu. Moim systemem, by nikt nie zmiarkował, dla kieszeni własnej. Dobrze mi zrobi ta cicha pielgrzymka do lodowego grobowca kultury. Tam zmotam Dawida, by nabył dla mnie we Lwowie fabryczkę: „Wyrobów gumowych i ebonitowych“. Moje nowe hasło cywilizatorskie brzmieć będzie dwuznacznie: „Czy żądasz wałków wyżymaczkowych?“ Fortunkę wydrepcę w bardzo krótkim czasie. Dlaczego Ato‑tso narwał się tak łatwo na to papiestwo wśród taoistów? Czy nie było lepiej wśród tajoistów[12] poszukać szczęścia jako przemysłowiec czy obrotny kupiec? Jadę do Polski, w pobliże sowietów. Nie ma co gadać, jedyny interes i wysoka misja. Wy liżcie tymczasem tygrysa łapy. Lepiej on wam kurtę odemnie skroi.
Polska
dnia 3 maja 1922.
Gaurizankarze kobiecego cudu,
Ewarysto szalona, a przeto miła mojemu sercu!
Wiem już o wszystkiem. Ciężkie chwile przeszłaś. Wciąż myślę o Tobie. Nie wiem, jak się czujesz. Los Twój niepokoi. Co zamyślacie? Gdzie się obracasz? Doszły mię wieści, że powróciłaś już do Toleda. Szpieguję Ciebie przez nasze poselstwo, które w Madrycie spisuje się nieźle. Posłuchaj, posłuchaj:
W krwi mojej na gwałt biją dzwony, dzwony tęsknoty za tobą, Ewarysto szalona, Ewarysto niemoja!
Zwinąłem się w kłębek na sofie, gdzie mój przytułek i moja pieszczota. Rozjarzyłem wszystkie światła pałacu. Prześwietlam moją samotność (domownicy gdzieś są w ogrodzie). Tuż przy mnie foks Amor, którego artretyzm przedwczesny przykuł do mojego boku. Wydął pogardliwie mordkę, w histerycznych skurczach potrząsa biało‑różową szerścią i zawiesistym aksamitem wysmutniałych spojrzeń przewraca karty mych rozmyślań z namaszczeniem, starannie.
Biorę do ręki brewiarz nadwieczorny i czytam, podczas gdy ty wychodzisz z gąszcza mej zadumy i podrzucając biodrami, wkraczasz w jasno‑szmaragdowy gazon dobrej, mądrej radości z wszystkiego, co się jawiło na świecie i co jeszcze być może.
„Sous tes souliers de satin,
Sous tes charmants pieds de soie.
Moi, je mets ma grande joie,
Mon génie et mon destin,
Mon âme par toi guérie,
Par toi, lumière et couleur!
Explosion de chaleur
Dans ma noire Sibérie!“
Amor (mój foks!) ziewa. Nie czytam już, lecz idę. Za tobą, za tobą. Niepowstrzymanie. Ścieżyną moją niewidoczną, najkrótszą, chociaż krętą. Istny l‘abirintho d‘amore, jakkolwiek od pomysłu Boccacia odmienny. Widzę Lukrecję d‘Alagno, o której plotkują kronikarze, że z królem Alfonsem I „sama rozmowa“ zaledwie ją łączyła i Vittorję Colonna w hebanowej dumie i Joannę aragońską wraz z wdzięków jej odmianą Marją i Giulję Gonzaga w miłosnem brwi uniesieniu nadsłuchującą rozkosznego purpury szelestu, który z fałdów kardynalskiej sutanny wytrząsają śniade uda watykańskiego dandy Hipolita Medici. A dalej madame Recamier widzę, jak się w sarkofag układa swego miłowania i panią de Sevigné i de Lafayette i de Maintenon i mademoiselle de Launay i madame de Déffand w końcu, gdy cieniem jest zachceń Voltaire‘a.
Każda z sygnetem na palcu, a w skrzepłej krwi kamieniach herb rżnięty: kształty marzenia. Do tych kształtów życie swe dorabiały. Pamiętały, że nie ma żywiołu poza nami. Wiedziały, że trzeba go w sobie rozmotać, rozpętać i na siebie samą wypuścić. Żywioł z marzenia poczęty, on dopiero jest życiem czystem, zwykłym rdzeniem życia. Życiem nie jest przyrodzony rytm serca; muskuł centralny trzeba samemu nastawić, by krew do mózgu bezustannie napędzał, życie swoje trzeba stworzyć, jak wszystko zresztą, jak wszystko... I wówczas odpowiedzialność za każdy twór najdrobniejszy również jest rozkoszą pełną. Miłość kobiet Odrodzenia i kobiet XVIII wieku nie sposobnością czy przygodą życia była, lecz życia tworem doskonałym, za który odpowiedzialność przyjmowały bez lęku i bez wahania na przepulchnione ramiona czy rozigrane piersięta. Stąd dam tych historyczna uroda i stąd te wieczyste, niezatarte ślady ich świadomego działania: ślady powszedniego nieszczęścia.
Amor (mój foks!) chrapać już zaczyna. Idę za tobą, wciąż idę. Chwytam łapczywie każdy strzęp wspomnienia, który rzucasz za siebie uchodząc z spółczesnej Sodomy lekko, zawsze z wdziękiem i bez oglądania się (stosownie do biblijnego ostrzeżenia).
Niema w miłości wytchnienia i rezultatów niema, które skrystalizowawszy komukolwiek okazaćby można, jak mineralogji dziwotwór cenny. Miłość jest najzwyklejszym procesem nieustającego chcenia, różniącym się od zachcianek wszelkich zaledwie samym prężności kierunkiem, gdy bowiem zachcianki mrowią się na poziomych płaszczyznach, miłości chcenie wertykalnie pnie się w niezbadane sfery. Miłość jest pracą wyobraźni przewracającej przestrzenie, tłamszącej przepych pozorów, druzgocącej żelazo‑betony praktycznych fundamentów, jest rządzą kosmiczną wtłoczoną między człowieka życie nieprzytomne a rozwidnioną śmierć jego.
Amorowi (fotosowi mojemu!) przyśniło się coś strasznego. Warczy i wzdycha. O Ewarysto niemoja!.. dogoniłem ciebie. Cienie nasze upadły na siebie. Obluszczają się pieszczotliwie, w szczeliny wpadają zabawowych nieporozumień, drapią się po jaśnie oświeconych murach zarobkowej karjery. Pochód płaskorzeźby w angielskim parku powszechności. Cienie tego, czego nigdy nie było, cienie tego, coby być mogło, a więc rozwiać się musi tuż przed wcieleniem. Światełka, płomyki, które zgasi pierwszy lepszy lampiarz, magistracki sługa, w obowiązującej godzinie.
Co też tu chciałem powiedzieć... Miłość jest... myślą, tak myślą, myślą przedewszystkiem i mimo wszystko. Myślą być musi. Z myśli wszelkie łakomstwo pochodzi, a więc i smak rajskich pocałunków.
Tylko myśl, ona jedna jedyna wypełnić może szczelnie tę przepaść zabójczą, jaka odgradza każdą pieszczotę od nieuchronnego jej powtórzenia. Tylko myśl zedrze z miłości szaty powszedniości i ponury konwencjonał konfesjonałem zastąpi zeznań nagich, rozochoconych, boskich, które są wschodem zachwytu po zachodzie rozkoszy.
A także, a jeszcze jest miłość najdoskonalszą o sobie pamięcią, bo żadnego „dzisiaj“ przez jutro pomnożyć, przez „wczoraj“ podzielić nie umie, jest również najbardziej nonsensową funkcją arytmetyczną, bo wszystko od siebie odejmuje, a siebie do wszystkiego dodaje.
„Rób z nią, co chcesz, ona zawsze pozostanie taka sama!“ — niepotrzebnie, bo niesłusznie utyskuje wytatuowany solidnością obywatel społeczny, bierze kąpiel w łaźni tureckiej (hygiena), wdziewa lakierki (nastrój uroczysty), kupuje pstre kwiaty i rozlazłe pomadki (tradycja), nabywa kołyskę (wiara i nadzieja), wpisuje się do klubu (reasekuracja), a potasowawszy należycie łajdactwo ze sprytem (postawa męska) pracowicie i z „poświęceniem“ („patrjotyzm“) pomnaża dobytek.
Question de amor jest ponadto tu i ówdzie osobistym postulatem twórczym, czyli próbą utrzymania jako tako wytwornej równowagi na zmieniających nieustannie rytm i kierunek ruchu płaszczyznach pojęciowych. Zagadnienie to nie trapi nigdy legalnych mężów i autoryzowanych gachów.
Takie mniej więcej męczące repetitorjum czyli palcówki miłosnych motywów przesyłam tobie Ewarysta. Powtarzam i zwracam, czego nauczyłem się od Ciebie, u Ciebie, dzięki Tobie. Bębnię etudes, chociaż wiem, że pozbawione są melodji. Rozmyślając o mdłości dowód składam, że umiem być pilnym, ale wiem niestety, że kształcenie zalet moralnych prowadzi do niechybnego wyjałowienia życiowego wirtuozostwa.
Mimo wszystko pragnąłbym, by moje absurdy miłosne doszły do rąk Twoich. Nie wiem, jak pojmiesz wywody dosyć rozczochrane, ale życzę sobie, byś je przyjęła, choćby najniechętniej i najopaczniej. Drogą korespondencji mógłby nasz stosunek nieco się ustalić. Miłość, która jest stałem nieporozumieniem, nie mniej jest miłością.
U nas w Polsce nie ma z kim gadać o miłości. Czasem usłyszę, że ktoś kogoś kocha, ale potem wnet donoszą, że go już zabił. U nas bardzo lubią: rybę po żydowsku, miłość po rosyjsku.
Nie jestem zdolny do najogólniejszych Choćby opisów wszystkiego tego, co się tu dzieje. Krótko określę sytuację kraju, w którym teraz mieszkam i który kocham, sam nie wiem, za co: rozpaprana poprawa i poprawna deprawacja.
Stojąc po za tem wszystkiem uporczywie i jako wyklętnik i jako ochotnik, w potwornem osamotnieniu jedną jedyną znalazłem pociechę, którą słowami rozpustnika Aretino wypowiem: „per la gracia di Dio uomo libero!“
W tem oddaleniu nieskalanie myśleć mogę o prawej ku Tobie miłości
Byłbym zapomniał, byłbym rzeczywiście zapomniał: w miłości obowiązuje obecność cielesna!
Czułość wypowiedziana — czułostką się staje niemrawą, niezdarną, a więc poniecham!
P. S. Zdaje mi się, że żona moja niebawem znów rodzić zamyśla, więc o przybyciu mojem do Madrytu czy do Toleda, nie mówiąc już o „Wyspie Zapomnienia“, dokąd zapewne wyjedziecie niebawem gwoli przestudiowania tańca reniferów, niestety mowy być nie może w miesiącu bieżącym.
Ponadto na koniec dwie prośby do Was. Nie wątpię na chwilę, że z Yetmeyerem pozostajecie w żywym kontakcie. Bądź więc tak dobra donna Ewarysto, i przy najbliższej sposobności racz przypomnieć zbawcy, że mi dotąd jeszcze nie zdołał nadesłać wygranej mojej. Pół miljona funtów przyda mi się bardzo; gorzelnię buduję, gnębią mię podatki, o urodzajach nie mogę myśleć, gdyż zawsze są liche. Mieliście przykrości i dlatego właśnie skromnie czekałem. Obecnie jednak w porządku wszystko. Postaraj się cudna, aby tę przesyłkę, którą zawdzięczam uczciwej postawie Havemeyera, również Yetmeyer uczciwie nadał oraz... jak najspieszniej.
Może powiesz kiedyś mężowi Twojemu, że swego czasu zaproponował mi senor Dawid, bym rolę Orgaza z naszym nieboszczykiem dublować spróbował. Gdybyście więc grali jakieś misterjum, ale bez zamachów i bez katastrof, za honorarjum niewygórowane poaktorowałbym. Mam szczerą ochotę kopnąć się do Was. Chodzi o pretekst i o pieniądze. Muszę się puścić. Pomóżcie mi trochę.
- ↑ Kręci się.
- ↑ Ślizgawica.
- ↑ Wschodni wiatr.
- ↑ Zmarnieć.
- ↑ Hemidactylus frenatus.
- ↑ Exocoetus volitans.
- ↑ Polypedates Reinwardtii.
- ↑ Krótki miecz, a raczej sztylet malajski.
- ↑ Riksza‑kuli, człowiek spełniający rolę zwierzęcia pociągowego przy wózkach w Chinach, Japonji i Indjach.
- ↑ Nephila malabarensis.
- ↑ Lekki, niemal przejrzysty strój kobiet malajskich.
- ↑ Żartobliwa nazwa lwowian, utworzona przez grę słów, jako odpowiednik do nazwy sekty chińskiej taoiści. Przedmiejscy lwowianie używają wyrazu: ta‑joj!