Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Wesele hrabiego Orgaza
Podtytuł Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KONGRES RELIGIJNY
FRUWAJĄCA TRZYNASTKA
BESO DEL CORTESIA[1]
ŚMIERĆ OMARA
Przedostatniego, czyli dziewiątego, rozdziału treść poświęcona jest w zupełności...



kongresowym wydarzeniom. Do Toledo zjechały wszystkie możliwe cywilizowane i dzikie narody, ludy, szczepy, plemiona. Uroczystości zgromadzenia religijnego rozpoczynają się od manifestacyjnego pogrzebu niani Praksedy i otrutej przez nią, w ostatniej chwili przed śmiercią, dwunastki Podrygałowiąt. Trzynaście trumien odjeżdża do rosyjskiej kolonji w Berlinie. Na dworzec kolei odstawia dyrekcja dancinga zmarłe istoty w trzynastu samolotowych karawanach, dostarczonych — dla reklamy i popisu konkursowego w locie powolnym — przez trzynaście najwybitniejszych firm aeroplanowych.
Po tej uroczystości żałobnej odbywa się na podwórcu dancinga kongres, na którym jako mówcy występują również obaj pogodzeni konkurenci­‑miljarderzy. Pan Dawid poświęca swoją przemowę przedewszystkiem perturbacjom kosmicznym, które — zdaniem jego — spowodowane zostały niespełnieniem przez szereg narodów obowiązkowej, metafizycznej roli w tak zwanej konstrukcji kontynentalnej. Cała równowaga wszechświata oraz normalny bieg ciał niebieskich zależne są od należytego wywiązania się w pierwszej linji Polski z ciążącego na tym kraju zadania: dobrej mądrości. Yetmeyer wzywa kongresowe narody, by pielgrzymką udały się nad Wisłę i wybłagały od narodu Lecha dopełnienia metafizycznych przeznaczeń. Uczestniczący w kongresie delegat biura Ligi Narodów, obawiając się komplikacij międzynarodowych z chwilą urzeczywistnienia tego pomysłu, zastrzykuje wszystkim delegatom biorącym udział w obradach egipską śpiączkę, przez co unicestwia procesję błagalną do Polski.
Wieczorem po kongresie udają się obaj nowi spólnicy, to jest zbawca Dawid i kolekcjoner, samolotem do Kadyksu, gdzie mają odwiedzić dwie kobiety, które śpieszyły na kongres, lecz poróżniwszy się ze sobą po drodze na tle religijnem, stanęły do walki na florety i poraniły się ciężko w tym pojedynku. Podczas lotu na wysokości jedenastu tysięcy stop kona książę Omar, który od dłuższego czasu cierpiał na żółtaczkę połączoną z wrzodem na wątrobie.
Z Kadyksu wyjeżdżają miljarderzy wraz z towarzyszącym im orszakiem na pełne morze łodzią podwodną, w której wnętrzu, w głębi również jedenastu tysięcy stóp, odbywa się spuszczenie zwłok Omara na dno oceanu, poczem zasiadają goście do stypy, będącej równocześnie bankietem zrękowinowym na cześć Ewarysty i jej narzeczonego Havemeyera.
W chwili, kiedy kolekcjoner pochłonięty był grzebaniem Omara, pokryjomu, w hali maszyn, pobłogosławił pop prawosławny związek małżeński między Ewarystą a Podrygałowem. Yetmeyer uważa, że wszystko jest w porządku, gdyż skoro kolekcjoner już uwierzył w Boga, w takim razie nie może on uzależniać aktu wiary od tak podrzędnego warunku, jakim było legalne pozyskanie baletnicy na towarzyszkę życia.
Komplot, przy wybitnej pomocy zakochanego w Ewaryście hrabiego Majcherka i chińskiego papieża, udał się znakomicie. Wszyscy powracają w najlepszych humorach do Toledo na przedstawienie pantomimy „Wesele hrabiego Orgaza“, wyznaczone na wieczór następny.


O! TOLAITOLA!
Hymn dzikusów

SZURUJĄ, LECĄ, GNAJĄ, NAPŁYWAJĄ...
TOLEDO ZAPCHANE, TOLEDO ZATKANE...
NASZPIKOWANE, POCENTKOWANE,
ZAKORKOWANE.
ZDRADA ZAUŁKÓW, PODWÓRCÓW PYCHA
ROZGAWRONIONE I ROZMRÓWCZONE.
UPSTRZONE MURY, ULICE SPAPRANE.
NARODY, SZCZEPY, DZIKIE PLEMIONA,
WIARY, WYZNANIA, OBRZĄDKI, SEKTY,
HORDY, TABUNY, POCHODY, PROCESJE.
ZWARTE SZEREGI, LUŹNE DZIWAKI,
WSTĘGI, SZYSZAKI I FERETRONY.
TUŻURKI RZĄDOWE, PRZYPRASOWANE,
WSTĘGI ZWIĄZKOWE, KOKARDY KLANOWE,
ROZETKI W KLAPIE, TURBANY NA GŁOWIE,
BIAŁE BURNUSY, ZŁOCONE ORNATY.
TWARZE ZIELONE, OCZY SPRÓCHNIAŁE,
ZŻÓŁCIAŁE ZĘBY, NOGI SFJOLECIAŁE,
RĘCE SKRWAWIONE, ŁYSINY, LISZAJE...
GDYBY MANGROWE[2] PODZWROTNIKOWE
Z KOCZKODANAMI, SWYMI KORZENIAMI,
STERCZĄCE DO GÓRY, WYPATROSZONE...
LUB NIBY FAR­‑WESTU[3] SKIWANE BURZANY:
CYNJE[4], OMANY[5] I ERYGERY[6],
POMIĘDZY KTÓRE WPADŁY PUSTOROŻCE[7],
ZE STANU DAKOTA CZY Z NAD ORINOCO,
WYSZPIEGOWANE PRZEZ GRZECHOTNIKI I PRERJOWE PIESKI...[8]
JAK ARMADYLE[9] CZY GARAPETY[10],
ŻARŁOCZNE, CHCIWE, NIEUSTĘPLIWE...
A TAKŻE PRAWIE JAK BŁĘDNE RUMOSZE[11],
KANIONÓW[12] STRASZYDŁA, BARYTY[13], GNAJSE[14].
WYKRETYNIAŁE I NAMASZCZONE...
ZBIEGŁY SIĘ, ZBIEGŁY WSZELAKIE MRZONKI,
WSZELAKIE CKLIWKI I WSZYSTKIE DRYGOTKI,
WYCYRKLOWANE ZBAWIENIA PROJEKCJE,
PR0­‑REL1GIJNE NIEME UKOCHANIA —
DES IDÉES ZWANE, DLA SKRÓTU, FILUTNIE,
DES IDÉES ZWANE I TO GÉNÉRALES...
SKRZECZĄ PRZYNAJMNIEJ TAK ZAWSZE CYKLADY[15]
WŚRÓD PONTODERIJ[16] CZY JAKICHŚ R0BlNIJ[17].

OTÓŻ SIĘ ZBIEGŁY Z CAŁEJ KULI ZIEMSKIEJ
SENTYMENCIKI I SPEKULACJE
PRZEZ DELEGATÓW I DEPUTACJE
DO YETMEYERA,
NA KONGRES W DANCINGU.
JAK WŁADCA UDZIELNY PRZYJMUJE ZBAWCA.
PŁASKOWYŻ TOLEDA NA DŁONI PULCHNIUTKIEJ
ROZŁOŻYŁ MISTERNIE
I NIBY WARCABY PRZYBYSZÓW PRZESUWA.
SMART FELLOW[18] GOUZDRALEZ ZWOZI I ROZMIESZCZA.
OCHOTNIK MAC ABSURDE ORAZ NIEODSTĘPNA,
CZY TEŻ PRZEDEWSZYSTKIEM UCZONEMU WIERNA,
MSS. PIPERMENTS — GRACJA, SEKRETARZUJĄCA
NA DWORCU, ZA MIASTEM ALBO NA LOTNISKU,
W GOŚCINNE RAMIONA CHWYTAJĄ PIELGRZYMÓW
I UDZIELAJĄ WYŚWIĘCEŃ PRZEDWSTĘPNYCH.

MUZEA, MOSZEY, MAGISTRAT, MORGA[19],
PAŁACE, WIĘZIENIA, KLASZTORY, KASARNIE,
KLUB TOREADORÓW, DOM PRZEDPOGRZEBOWY,
AUKCYJNE HALE, ANTYKWARJATY,
BÓŻNICA, RZEŹNIA, URZĘDY CŁOWE,
SZKOŁY, SZPITALE, SZULERNIE, SZYNKWASY,
RZĄDOWE BIURKA, WOZY MEBLOWE, SKRZYNKI POCZTOWE,
PIWNICE, STRYCHY I SPŁASZCZONE DACHY
SĄ ROZORANE I SPARTACZONE W GRZĘDY HOTELOWE...
PRZEZ ŁOŻA, TAPCZANY, PIERNATY ZAPCHLONE.
PĘTLICA RZEKI, PRZEDMIEJSKIE PRZYSIÓŁKI,
OLIWEK GAJE PAGÓRKOWATE
SĄ UFALBANIONE, POMERESZKOWANE:
NAMIOTY, BARAKI, KUCZKI I WIGWAMY...

O TOLAITOLA![20] EMIRÓW, KALEBÓW,
ABDERRAHMANA I AL HAKEMA,
KASTYLIJCZYKA ALFONSA SZÓSTEGO,
PRZEPOTĘŻNEGO KAROLA PIĄTEGO,
HISZPANJI PRYMASÓW
I JENERALNYCH INKWIZYTORÓW!
CYDA RYCERZA I HRABIEGO LUNY,
GOCKICH RODERYKÓW, WRÓŻBITÓW, CADYKÓW,
THEOTOKOPULOSA I CERVANTESA,
LOPE DE VEGI I MEDIN1LLI,
MORETO CABANI I JOSE ZOR1LLI...
O TOLAITOLA! ..
ORGAZA TOLEDO I EWARYSTY!
CZCIGODNY TUMIE, SZANOWNE CASTELLUM[21],
NA STRAŻY MYŚLI RWĄCEJ WCIĄŻ NAPRZÓD
I WCIĄŻ WIECZYSTYCH ŁAKNĄCEJ PRZYPŁYWÓW...
O TABERNACOLO DEI GAUDENTI![22]
WTAJEMNICZONE W KWADRATURĘ KOŁA
KOSMOSU BEZMIARU W ŚWIĘTOJAŃSKIM PYŁKU...
CIGARRAL[23] JESTEŚ WYNIOSŁE, PODNIOSŁE
DE BUENAVISTA[24] LUDZI­‑SŁONECZNIKÓW,
TWARZ ZWRACAJĄCYCH PRZED OBLICZE BOGA!

SUNĄ, LECĄ, PŁYNĄ.
DES IDÉES GÉNÉRALES.
POMIĘDZY CHRYSTUSA REGULARNE ARMJE
I BUDDY ZASTĘPY SPŁOWIAŁE, STĘŻAŁE,
POPRZEZ ZACZEPNE WATAHY ISLAMU
SĄCZĄ SIĘ STRUGI DZIECIĘCYCH WIERZEŃ,
ŚMIESZNYCH, JAK DREWNIANE, JARMARCZNE ZABAWKI,
JAK POT ROBOCZY POKORNYCH I ŚWIEŻYCH,
TYSIĄCOBARWNYCH, JAK EPIFITY[25] DZIEWICZEJ PUSZCZY.
THE SOVEREIGN PEOPLE[26] PÓL LODOWATYCH,
ARCHIPELAGÓW PODZWROTNIKOWYCH, STEPÓW KAKTUSOWYCH...
SUNĄ, LECĄ, PŁYNĄ.

WIĘC ESKIMOSY I GRENLANDCZYCY,
JAKUTY, AINOSY I KAMCZADAŁY,
FINOWIE, ESTY, LIWY, LAPOŃCZYCY
I SAMOJEDZI, OSTJAKI, TURKMENY,
KIRGIZI, AŁTAJE I ABAKANY,
MONGOŁY, KAŁMUKI, BURJATY, TUNGUZY,
MANDŻURY, THAISY I ANAMICI.
NASTĘPNIE MIEDZIANE LUDY AFRYKI, NILU UPRAWIACZE I ICH KREWNIACY:
KAFRY, HOTENTOCI,
BUSZMANY, FULLAHY I NUBIJCZYCY
I OWAHERERO
I BEEZUANA.
BERBERY, TUAREGI,
TIBBU, KOPTOWIE, ABISYŃCZYCY...
Z NAD OREGONU I Z GÓR SKALISTYCH CZERWONOSKÓRZY, A TO:
CZIPEWAJE
I IROKEZY
I ALGONKINY,
SIOUXY, APASZE...
Z NAD MISSISIPI SZCZEP ZWANY NATSZEZY,
Z KRAIN MEKSYKU SĄ CZICZIMEKI
TOLTEKI, AZTEKI,
A Z NAD JEZIORA, KTÓRE TITICACA OTRZYMAŁO MIANO,
NA POGRANICZU PERU I BOLIWJI,
PRZYBYLI INKA Z PLEMIENIA KESZUA ORAZ AYMARA.
WSZYSTKO JUŻ RESZTKI WYTRZEBIONYCH RODÓW,
OKAZY TAK RZADKIE, JAK DZIKICH BAWOŁÓW,
NAJBLIŻSI SĄSlEDZ1 TYCH „MOHIKANÓW“, CZYLI AMERYKI ŚRODKOWEJ WYSŁAŃCY SĄ:
MAYA LUB KWISZE ORAZ ARAWAKI.
DO NICH PRZYLGNĘLI KARAIBOWIE Z POBLISKICH WYSEP.
SAMO POŁUDNIE NOWEGO ŚWIATA OKAZAŁĄ GRUPĘ WYSŁAŁO NA ZWIADY:
POSŁUJĄ GUARANI,
TUPI, BOTOKUDY,
DZIELNI ARAUKANIE I ABIPONY.
PATAGOŃCZYCY ZJAWILI SIĘ RÓWNIEŻ
I FUEGIANIE Z ZIEMI OGNISTEJ,
ZAŚ Z NOWEJ GRENADY MUISKA CZY CZIBEZA.
W KOŃCU POMIESZANI KROCZĄ AUSTRALCZYCY
I PAPUASY,
POLINEZEJCZYCY,
DATTAKI Z SUMATRY,
DAYAKI Z BORNEO,
Z CELEBES ALFURY.

HOŁD DZIŚ SKŁADAJĄ EUROPIE STAREJ.

PO PRAWDY PRZYSZLI ODKRYCIE NOWE, PO UPEWNIENIE SWYCH UMIŁOWAŃ.
DO JERUZALEM NIE POCIĄGNĘLI, ANI DO MEKKI
I RZYM OMINĘLI,
A DO SURDUTÓW CZARNYCH PRZYBYLI,
KTÓRE ZAZWYCZAJ JASNE GŁOWY MAJĄ.
MIASTO WYBRALI ZASPANE, PONURE, JAK PALO MULATO[27] NA GLINCE CZERWONEJ,
WYOGROMNIONE I OPASANE RZEKI BERYLEM,
KTÓRE WSKAZANO JAKO ŹRÓDLISKO WSZECHODKUPIENIA NOWOCZESNEGO,
BŁOGOSŁAWIONE I NIEZATRUTE.
ZEWSZĄD SIĘ ZBIEGLI PO SWOJE ZBAWIENIE,
MARZENIA ROZPIĘLI NA SŁOŃCU, NA WIETRZE,
GWOLI OSUSZENIA PO SŁOTNEJ WĘDRÓWCE,
A SAMI, W NAMIOTACH ALBO W SZAŁASACH
KOCZUJĄC, ŻUJĄ WERSETY MODŁÓW,
NIC NIE RABUJĄ I DOKONUJĄ IN CONCLUENDO[28] PRZYRODZONE SALTUS[29]
LES IDÉES GÉNÉRALES.
THE SOVEREIGN PEOPLE — NIE TERAŹNIEJSZOŚCI WŁASNEJ, NIEODRODNEJ, STĄD PROBLEMATYCZNEJ,
ALE NAJPEWNIEJSZEJ, NIEODGADNIONEJ, POZAGROBOWEJ PRZYSZŁOŚCI SWOJEJ...
A MIASTO ŚWIĘTE WSZECHŚWIATOWEGO I SPÓŁCZESNEGO ZBIEGOWISKA TEGO,
PROROCZA ARKA,
KRYNICA ROZCZULEŃ,
OAZA NATCHNIENIA CZY FORT GRANICZNY PODDAŃSTWA BOŻEGO,
MIASTO — ROMITORIO[30] RZESZY LAZZARONICH,
KOCHACZY KOSMOSU...
TO DUMNE TOLEDO!
O TOLAITOLA!

Bracia dobrej śmierci.

Samochodem siwym, zabenzynionym, rozklekotanym pędzi Yetmeyer. Między ludy wpada. Sześciu detektywów towarzyszy jemu. Po trzech z każdej strony. Na motocyklach, w ceglastych sukmanach, zakapturzeni „Bracia Dobrej Śmierci“ są agentami włoskiego „Fiata“, zatrudnionymi w służbie bezpieczeństwa. Samochodowa wysłała ich firma, by sławę szerzyli pośpiesznych motorów. Do swej ochrony wynajął ich „Dancing“ i poprzebierał w religijne stroje. Żwawi, przebiegli, wrzaskliwi, ochrypli i zakurzeni. Dwaj z Medjolanu, a czterech z Florencji. Obowiązek mają nietylko życie osłaniać Dawida na każdym kroku, przed zamachem wszelkim, ale i publicznie ogłaszać ciekawym naszego zbawcy, „Pronunciamenta“[31]. Struny głosowe zdzierają sobie i nawołują, choć paplaniny ich nikt nie rozumie:
„Ecco vostro innamorato! Ecco padre nostro! Ah! come e bello, gioia nostra! Dio lo benedica!!“[32]
Na Yetmeyera wskazują otwarcie, a między sobą ukradkiem zezują.
Przystanęli właśnie koło Tatarów. Ci przerażeni i ogłupiali. Nadpsutej koniny surowe kawały wtłoczyli do gęby i płomykami zdziczałych ocząt miotają nieufnie. A pretorjanie, czy dyjakoni odnowiciela uczuć religijnych, za pazuchę niemal wtykają im świstki czyli dodatki wprost nadzwyczajne, zawierające biuletyn ostatni dyrekcji „Dancinga“, zredagowany w dwudziestu narzeczach oraz osobno w obrazowem piśmie z hieroglifami dla nieczytelnych i niepiśmiennych.
Wiadomość jest czarna. Żałoba okryła otoczenie całe pana Yetmeyera, a więc kongresowe, naczelne sfery, zanim do obrad przystąpić zdołano. Prakseda niania umarła w szpitalu i zabrała z sobą Podrygałowiąt wszystkich dwanaścioro, baletu podporę. Przyczyna śmierci niewyjaśniona i zagadkowa. Niedobrowolny pomór masowy. Ktoś popełnił zbrodnię. Wypadek się zdarzył tuż po miłej uczcie zrękowinowej ku czci Ewarysty i baletmistrza. Śledztwo jest w toku. Zgrabna zwłok isekcja dostarczyła dowód, że wszystkie dzieci zostały otrute arszeniku proszkiem, jak wiadomo białym, a domieszanym do bitej śmietany, która wraz z ryżem i truskawkami ozdobą była rodzinnej biesiady i główną przynętą dla ofiar nieszczęsnych. Sama Ukrainka zmarła natomiast śmiercią naturalną. (Czy zaszła omyłka wielce tragiczna przy leków rozdziale, czy też rozmyślnie za jednym zamachem sprzątnięto pisklęta? Komu i dlaczego mogło zależeć na skonie niewinniąt? Dyrekcja szpitala jest odpowiedzialna i to niewątpliwie za brak nadzoru i za poniechanie surowej kontroli potraw spożywanych w obrębie zakładu. Lecz samo stwierdzenie formalnych zaniedbań nie odkrywa jeszcze motywów przestępstwa i co najgorsze: sprawy nie ujawnia).
W pierwszym impecie popełniono nietakt: aresztowano jako podejrzanych Podrygałowa i Ewarystę. Wnet uwolniono dla braku dowodów. Poszlaki same zbyt ogólnikowe. Dancinga właściciel przez kryminalną badany policję orzekł, że nie zna „konstrukcji tego okrucieństwa“, ale jest pewny, że motywy zbrodni w jego środowisku, z czyjejkolwiek strony, są pozbawione wszelkich cech praktycznych, codziennych, przyziemnych, a „jedynie twórcze“ one być mogą. Na tem zeznaniu na razie ugrzęzło wyjaśnienie sprawy. Oczekiwany jest przyjazd ekspertów pięciu najsławniejszych spółczesnej doby, czyli sędziów śledczych do skandalicznych pseudorarytasów, a mianowicie z Pragi, Bukaresztu, z Białego Grodu, a nawet z samej mroźnej Warszawy. (Mała Ententa kroczy solidarnie).
Dancingowy balet żadnych ograniczeń, ani też powstrzymań, na szczęście nie dozna, gdyż uzupełniony natychmiast został przez nowe nabytki z schroniska dla kalek i z domu podrzutków.

Pogrzebowy konkurs w locie powolnym.

Najpoważniejsze zadanie obecnie to pogrzeb ofiar, który samorzutną manifestacją będzie narodów na rzecz tej myśli, jaka je przywiodła w ustronie Toleda. Ponury wypadek religijne tętna ożywi, zapali, pobożnych wierzeń wytęsknioną arfę wysrebrzy, rozdzwoni i podniebienia podniebne nastawi na smakowanie wieczystych nastrojów. Kondukt pogrzebowy niebawem się zwali. Przez Puerta del Cambron[33] podąży dumnie do stóp Alkazaru[34], a stamtąd już prosto, po arcydziele rzymskiego rozmachu w rzucaniu kamieni nad przepaściami, czyli po sklepieniu mostu wsławionego pod nazwą Puente de Alcantara, tuż przy sadybie baśniowej kochanki Karola Wielkiego, czyli przy Palacio de Galiana, przemknie zaułkami Huerta del Rey i na dworcu stanie żelaznej koleji. Tam załadowanie nastąpi trumienek i odesłanie do komitetu monarchistycznego byłych oficerów rosyjskiej armji z główną kwaterą przy Artilleriestrasse w północnym Berlinie. Te sztabskapitany i praporszczyki prywatną tragedję ludzi religijnych wyzyskać pragną do propagandy przeciw sowietom i pogrzeb szykują przez Friedrichstrasse z udziałem kronprinca i Ludendorffa, całego Orgeszu z Górnego Śląska, przedstawicieli „Action Française“, dwustu faszystów i otoczenia pana Izwolskiego. Na nic innego zdobyć się nie mogą i nie umieją. Podrygałow nie chciał odmawiać żądaniu wyśrubowanemu a zaszczytnemu, by zaciekawieniu dancingowemu w niczem u nikogo nigdy nie zaszkodzić. Reklama w Niemczech jest również wskazana. Gouzdralez notę tajemną szykuje, prawie równocześnie, do władców na Kremlu, w której określa to przymusowe, trudne położenie i nadużycia nieuniknione przy nacjonalistycznem czy komunistycznem balsamowaniu zmarłych lub poległych. Tak więc trumienki ukraińskiego biedactwa czułego w zaplombowanych wozach towarowych zajadą do gniazda wszech rosyjskiego matactwa pruskiego.
Tem wznioślej i rzewniej żegna je Toledo, a z pominięciem nader troskliwem wszelkiej banalności. Z kilkuset osób zaledwie się składa orszak żałobny. Zbieg z Poczajowa, pałamar cerkiewny, krzyż jeden jedyny poniesie na wstępie. Tuż za nim kroczą: patryjarcha grecki wygnany z Aten przez Venizelosa i archimandryta ostatni z Odessy, emigrant, mistyk i morfinista. Za nimi popów i djaków dwie pary. Parastas odprawią w trzech punktach miasta. Ato­‑tso papież i Onczidaradhe w szatach uroczystych z kolei się zjawią. Żadnych chorągwi i wieńców żadnych. Mowy wykluczone czy posępne chóry. Do ceremonji konieczne milczenie. W najbliższym szeregu pójdą delegacje. Honorowe miejsce zajmą ludożercy z pogranicza Konga, po czterech z plemienia Fan i Monbuttu, a jeden dziwak Niam­‑niam[35] odmiany pod silną eskortą zbrojnych hajdamaków z pod Tarnopola i z Delatyna. Za tą przegrodą z samych dzikusów poaustrjackie kroczą burgżandarmy z pióropuszami i w białych płaszczach podbitych purpurą, poczem arcyksiąże niewiadomo który — Salwator czy Otto — pod ramię prowadzi wielkiego księcia Michajłę bez głowy oraz z drugiej strony butnego kaisera z sercem zawieszonem w woreczku na plecach. Depcą im po piętach leśne karzełki Abongo[36], Aka­‑ka[36] i Batwa[36], nagie, brodate, popłakujące i marchew gryzące albo selery zupełnie surowe.
Następuje grupa cywilizowana i bardzo zmieszana. Więc przedstawiciele szmuklerskich wyrobów, fabrykant cykorji, agenci szampanów węgierskich, niemieckich, dewocjonaliów handlarze wybitni, mistrzowie w biegu okrężnym do mety, palacze opjum, ginekolodzy, krupierzy, zwłok oglądacze, filateliści, grafologowie, hodowcy królików, miłośnicy sztuki, przyjaciele nauk, piłkarze, cykliści, dobroczynne panie, bomb podrzucacze, pomywacze okien, bridżyści, turyści, zespół pokojówek bezwyznaniowych, byli ministrowie, związek kamelotów, pożeracze gazet, zbieracze kości i niedopałków, miotacze haseł patrjotycznych, polewacze ulic, baon nożowców czysto ideowych, meteorologowie, smakosze, kokoty i entuzjaści każdego zawodu, lada sposobności. Najdrobniejsza grupka cyfrą oznaczona na kiju widocznym.
Zamykają pochód: prezydjum kongresu zakwefiowane, personel baletu z Havemeyerem samym pośrodku, zwierzęta dancinga i służba konieczna, dyrektorowie firm samolotowych, upełnomocnieni i nadzwyczajni posłowie mocarstw sypiących się w gruzy, a na samym końcu, jako straż tylna, korpus sprawozdawców sejmowych, książkowych, muzycznych, sportowych i teatralnych, wybitnych chwalców świętej przeciętności, posiadaczy akcji ufności społecznej i narodowej, gryzmołów, kiczarzy, gryzoniów, warchołów i wątrobiarzy. W dostojnem gronie tej najwyższej kasty spółczesnej kultury wystąpią publicznie, nieznani dotąd szerokim masom, praojcowie rodu zwanego ludzkim, dzisiaj niestety już tylko szkielety, lecz uruchomione wcale prawidłowo przez wpływowy odłam stołecznej prasy, powiedzmy szczerze: przez wymyślaczy bredni zawodowych dla straganiarek, dla dorożkarzy i dla zgłodniałych, marnych biurokratów. Otóż pod rękę z panem senatorem i wiceprezesem związku dziennikarzy wystąpi praprzodek człowieka i małpy, okaz znaleziony w Broken Hill w Rodezji, zaś jego parnisty[37] sobowtór — bratanek, Pithecantropus, wydobyty z Jawy, pełen galanterji, poda ramię swoje małżonce i dzieciom nietykalnego, publicystycznego gawrona czy bzdury. Czaszka, piszczele i oba golenie czcigodnych dziadków karbolem wytarte i amoniakiem, co powód stanowi, że imperatorowie­‑redaktorowie, których jest mrowie, obrzydliwie beczą. Na jaśku pluszowym Oxfordu pedele doktora Woodward‘a[38] odręczne pismo do wszystkich gryzmołów dźwigają butnie, gdzie zaznaczono, że najważniejszym czynnikiem moralnym i emanacją wartości myślowej jest rozwydrzona, a namaszczona, prasa brukowa. Kość ogonową całego pochodu ambulans stanowi, niemal pocztowy, a jednak raczej furgon wojskowy, który wiezie lody oraz andruty z samych andronów dla dziatwy przygodnej do lat czternastu, dla młodzi zaś starszej broszurowane zawiera wskazania w przedmiotach płciowych i w stosowaniu erotycznych trudów do nadzmysłowych uczuć wylewu.
Ludy zgromadzone na kongres w Toledo nie wezmą udziału w samym korowodzie. Pronunciamento wzywa je serdecznie, by manifestowały gremjalną żałobę tam, gdzie każdy stoi, więc przed hotelem czy przed namiotem lub przed obozowiskiem, pod gołem niebem. Godności pełen i pełen chwały, w milczeniu zgnębiony, utworzą ludy szpaler pogrzebowy. Pochód pójdzie wszędy, nie minie nikogo. Zwłaszcza umarli spojrzeniu każdego będą dostępni, albowiem od krypty do samej stacji trzynaście trumienek nie dotknie ziemi, ponad ludzkie głowy powietrzem popłynie.
Samolotowych karawaników trzynaście jak cacka, aluminjowych, o kształcie szarańczy zielono­‑niebieskiej z żółtem podbrzuszem, dla własnej reklamy i kongresowej, zaofiarowało Yetmeyerowi towarzystwo zacne i postępowe z siedzibą w Paryżu, z filją w Barcelonie: „Société pour l‘Aviation et ses Derives“. Do startu staną pierwszorzędne typy różnonarodowe, dwu­‑jednopłatowce, lecz wyposażone w jednogatunkowy silnik pięćsetkonny Hispano­‑Suiza. Dzięki tej maszynce będą mogły ptaki lecieć krok za krokiem i dotrzymać taktu marszom pogrzebowym: naprzód Beethovena, a potem Szopena. Obrzęd religijny naskroś dancingowy będzie jednocześnie „Międzynarodowym i pierwszym konkursem do uzyskania rekordu pewności w locie powolnym“. Spółzawodniczą królujące marki: Albatros, Nieuport, Gourdon­‑Leseurre, Spad, Blériot, Sopwith, Speed Scout, Wright Martin, Ansaldo­‑Balilla, Fokker, Junkers, Lebied, Ufag lub Laśkiewicz. Dla trzech zwycięsców, którzy ostatni przybędą do mety, a zachowają podczas całej drogi nieskazitelnie rytm pogrzebowy, po pół miljona złotych pesedów wyznaczył nagrodę zarówno Yetmeyer jak i gość jego z „Wesela Orgaza“. Trjumfatorowi najgłówniejszemu przesyła z Bufallo fabryka Curtissa honorowy patent na używanie tytułu szczytnego: „Latającego żółwia powietrznego“
Plemiona się cieszą z Pronunciamento sensacyjnego. Niektórzy parskają z radości, jak zebu. Na drogę wylegli, zatkali rowy. Milczą zagapieni w niebo i na ziemię. Szykowna policja wprost imponuje. Poprzedza kondukt odprasowana, wypolerowana, z szamerowaniami, w białych rękawicach i w żółtych lakierach. Pieszo, grupkami albo w pojedynkę na dzielnych arabach, rzadziej na bicyklach stabeciałych nieco lub w staropanieńskich pudłach samochodów, przechorowanych i wielce niemrawych wskutek odległej młodości ekscesów. Stróże porządku są tak dokładni i tak wyczuleni, że wzdłuż szpaleru szwendając się[39] ciągle, zwężają damom lub rozszerzają wytrawne dekolty, stosownie do miary obowiązującej i ustawowej. Mężczyznom krawatki wciąż poprawiają lub zapychają na właściwe miejsce, a dzieciom pod nosem wilgoć wycierają służbową chustą czyli na koszt rządu.
Szklane południe, zaobłoczone gdzieniegdzie nieco. Potopa[40] światła i powietrzyca[41]. Tumany kurzu, niby Ahaswera rozwiane szaty, powstają dęba, ale wnet toną w czekających ludów rozdziawionych gębach. Kiry zwisają z wieżyc, z balkonów i z różnych wyglądów[42]. W wietrze wiuwają[43] i bałamkają.
Wreszcie coś słychać. Od strony kościoła, zwanego Transito de Neustra Senora, dawniej synagogi ufundowanej w czternastym wieku przez Samuela Meir Haleviego, do uszu tłumów zrzeszonych dolata, niby cietrzewi głuche tokowanie, niby turkawek o zmroku gderanie, niby chrabąszczów w maju furczenie czy zacnej biedronki jedwabne bzykanie. Ponad kopuły miedziane kościołów, ponad patyny jasne seledyny, żórawi stado w klucz się wygina i na miasto spływa. Czem bliżej ziemi, tem bardziej czernieją zwiewne, złotosine listki i płateczki. W oczach brudnieją przy opadaniu, jak meteory. Wszyscy rozpoznają ukraińskie barwy. Tragicznych umrzyków lotne karawany. Przy kamienicznych czołgają się gzymsach, powoli a zdarnie drutów unikają telegraficznych. Wielu jest takich pośród gawiedzi, którzy się boją, że żałobne ptaki na łby im spadną, więc przyklękają, jak gdyby w pokorze przed umarłymi i odruchowo na potylice dłonie pokładli. Lekko, nienagannie, trumny otulone w bieliste całuny kroczą powietrzem paradnego marsza, jak gryfy widmowe. Spółzawodnicy rozochoceni do wielkiej nagrody: nagrody pośmiertnej.
Ktoś zauważył Podrygałowa na „Albatrosie“, gdzie trumna Praksedy. Chlusnęły brawa. Mistrz rozkraczony tuż przy pilocie jest pochłonięty sygnalizowaniem chorągiewkami umówionych znaków placówkom jury, sterczącym po drodze.

Pływający Sjam i pukająca policja.

Wtem burda uliczna. Przy bramie wchodowej do Alkazaru. Ludożercy właśnie w orszaku nadchodzą, gdy nagle z za krzaków, czy tylko chwastów, ledwie ocuconych przedwczesną wiosną, wychodzi obdartus, roztrąca szpaler i przecina drogę. Ujrzał policemana w granatowej gali i w płaszczu gumowym, więc ku niemu zmierza. Milicjant zrażony widokiem nagusa, którego portki, chociaż perkalowe, ale źle skrojone, pępek odsłaniają, którego cylinder, zniszczony antyk z dyrektorjatu wytwornej epoki, na kołtuniastej hardo tkwi głowie, którego nogi bez żadnych skarpet łódkują szczwanie w podartych kaloszach, spętanych sznurkami, ogłasza twardo:
— Podczas pochodu na drugą stronę nie można się dostać. Proszę się cofnąć!
— Na dworzec śpieszę, chciałbym krótszą drogą.
— Nic nie pomoże. Trzeba zaczekać, aż przejdzie orszak.
— Jestem członkiem jury, międzynarodowy spełniam obowiązek, nie mogę się spóźnić...
— Było wcześniej zdążyć.
— Nie zdołałem jednak. Proszę wskazać drogę najkrótszą na przełaj i sprawa skończona...
— Legitymacja?
— Nie noszę przy sobie. Ale prawdę powiem skąd i kto jestem. Jam wiceminister komunikacji królestwa Sjamu.
— No to co z tego? Choćbyś ministrem nawet był samym, musisz się cofnąć, jak powiedziałem i grzecznie czekać.
— Bez legitymacji uprzejmości pańskiej nie mogę zdobyć? Posiadam przy sobie prawdziwy sjamski dowód osobisty, czyli ten oto parasol czerwony. Nie mam nazwiska, natomiast trzynasty numer w mym kraju został mi przyznany pośród nieśmiertelnych. Tę liczbę feralną odczytasz z łatwością na rączce kościanej mego parasola.
— Paszport zagraniczny, nie totem pogańskie do kroćset djabłów!
— Panie szanowny, racz się uspokoić i zadowolić tem, co posiadam!
Wręcza dokument europejskiej władzy, która się mozoli, by wygięte druty rozpiąć na wietrze i zbadać znaczek na rękojeści kozikiem wyryty. Podsekretarz stanu do woreczka sięga zwisającego na smagłej piersi i garść wieprzu chów z niej wydobywa. Gniecie jagody w dłoni kostropatej i sok granatowy gorliwie zlizuje obwisłemi wargi.
Ulicznego ładu galantom surowy zwraca parasolkę.
— To nie wystarcza! Brak fotografji!
Sjamczykowi napastliwa czkawka odbiera mowę. Stróż bezpieczeństwa przewagę zyskuje djalektyczną i bardzo się sroży.
— Ponadto uwagę zwracam ministrowi, że u nas się jada wyłącznie potrawy, które policja uznała za smaczne. Dzikie jagody nie zostały jeszcze upaństwowione w nacjonalistycznie usposobionej, prastarej Hiszpanji. Obcokrajowiec, według ustawy w juncie uchwalonej pamiętnego roku tysiąc pięćsetnego sześćdziesiątego trzeciego, dwunasty maja, liczba porządkowa sto dwadzieścia siedm, Dziennik Państwowy z dwunastego grudnia, strona piętnasta, czwarty wiersz od dołu, musi jaknajściślej przepis wykonać: „Na naszym terenie wieprzuchy spożywać może swobodnie, kto skarbowi państwa za dzikie jagody uiści opłatę, a więc konsumcyjny niezwykły podatek. Kto się wyłamuje, podlega karze, od dwóch lat do czterech, więzienia o głodzie i na zgniłej słomie oraz bez zamiany na grzywnę pieniężną, nawet w walucie wielce wartościowej“. Wobec powyższego od ekscelencji domagać się muszę, by na wieprzuchy okazał mi kwitek ostemplowany władzy podatkowej.
— Pan jest wykształcony, a ja kwitu nie mam, albowiem o prawie obowiązującem wasz dzielny naród nigdy nie słyszałem.
— Nie usprawiedliwia w niczem nikogo, gdy ktoś czegoś nie wie. Naczelnym nakazem ludów wyzwolonych jest w wieku dwudziestym bezczelna wszechwiedza, nie skrępowana analfabetyzmem czy nieświadomością. Wypływa z wszystkiego, że więc ministra muszę aresztować...
— A ja chciałem panu zaproponować, by do Sjamu raczył się udać, gdzie zrobi karjerę. Natychmiast mógłby pan objąć posadę w randze ministra na królewskim dworze. Z wielkiem powodzeniem tumanić potrafi pan obcych i swoich, nie pozwalając nikomu na to, by się pokusił o docieczenie, czy też przypadkiem i w jakim stopniu nie raczył zbałwanieć sam pan szanowny.
— Urzędnika w służbie starasz się przekupić oraz obrazić! Gardłem odpowiesz...
— Właśnie gardłem mojem tłumaczę panu, że muszę najprędzej dobrnąć do stacji i o przejście proszę najkrótsze w tę stronę. Pora ostateczna.
— Żądanie jest śmieszne, sprzeciwia się prawu. A w dodatku jeszcze nie moja to sprawa.
— Przepraszam, a czyja?
— Zwykłych stójkowych, którzy są opodal.
— A pan nie policjant?
— Komisarz policji!
— Ach, więc takie buty! Subtelnych dystynkcjij rozróżniać nie umiem. Lecz jako dygnitarz branży policyjnej tem pewniej pan może wskazać mi drogę.
— Nie mogę i nie chcę. Ja z pierwszym lepszym prowadzić rozmowy nie mam ochoty. Informacyjnem nie myślę być źródłem dla lada przechodnia.
— Ha, w takim razie wcale nie rozumiem, poco pan tu stoi?
— Muszę pilnować...
— Kogo i poco?
— Stojąc pilnuję stójkowych gromady, aby oni stali. Sam nic nie robiąc moralnie zmuszam żołnierzy moich, by wszystko robili, co tylko można, coby uczynić zawsze należało, gdyby policji na święcie nie było.
Podsekretarz stanu królestwa Sjamu cywilizowanej tamy nie uznaje. Ma czas wyznaczony w sądzie konkursowym i punktualnie na miejscu się zjawi Widzi w oddali szare kłęby dymu przez parowozów gardziele miotane. Przestrzeń odmierzył w milczeniu oczami od rzeki do stacji i powziął zamiar. Najbliższy dystans, wykalkulował, ...poprzez nurty Tajo. W pogardliwym cieniu pleców komisarskich porteczki zsuwa, worek z jagodami, cylinder zdejmuje, w tobołek związuje, na parasola koniuszku zawiesza i ku uciesze szpalerowej zgraji zupełnie nagi po zboczu się zsuwa niby goryl rudy. Krzyk, brawa i śmiechy. Nadbiegli stójkowi. Słychać plusk wody. Rzeka nakryła pana ministra, cylinder, parasol i dzikie jagody.
Komisarz policji jest zdenerwowany i oburzony. Czuje doskonale, że dzikus się wymknął, na swojem postawił, a nie utonie, gdyż niezawodnie wzorowo nurkuje.
Wypływa delikwent na przeciwnym brzegu, gdzie są również tłumy. Ale strzelać trzeba właśnie w tamtą stronę, gdzie kręgi na wodzie i gdzie się ukrywa przestępca szczwany.
Prawo jest prawem i hekatomby najbezmyślniejsze składają mu zawsze zawzięte tumany. Daje komisarz rozkaz swym podwładnym, którzy przyklękli na jedno kolano. Gruchnęła salwa. Jak kaczki spłoszone kule podskakują po falach zdziwionych. Trzydzieści trupów i czterdzieści rannych z pomiędzy gapiów pokotem się kładzie na pobrzeżne szkarpy, jak przy sianowaniu[44]. Przedziwnie się składa, że sami krajowi ziemię zagryzają, a z obcych jedynie dwóch Japończyków z Urup i Itirup oraz z Tripolisu trzech murzynów starych. Ludziska ganiają[45] w obłędnym popłochu, szturmują bramy, przeskakują mury, na brzuchach raczkują, wypinają zady i każdy się bliźnim przed kulą osłania. A pukanina, jak oszalała, bryzga na lewo, siecze na prawo. Wzdłuż całej drogi terkoczą strzały.

Zwycięstwo latającego żółwia.

Gdzieś ktoś komendy nie zrozumiał wcale i do latawców celując pudłu je. Niektórzy wrzeszczą, by się opamiętał, lecz on tak trafnie pojął zadanie, iż tem namiętniej problem rozwiązuje. Do Albatrosa przyczepił się sprawnie i bombarduje. W końcu zadrasnął mu prawe skrzydło. Wnet majestatycznie żałobny ptak spływa na rzeki pieluchy, na falach osiada i piersią łabędzią prując tłuste nurty, bez zatrzymania w dalszą drogę sunie. Podziw wywołał i otrzeźwienie. Wszyscy uznają, że aparat cudne ma właściwości błotnego ptaka, cyranki, derkacza. Lata i pływa, pływa i lata. Jest oczywistem nawet dla postronnych, że szanse zwycięstwa w wysokim stopniu typ wodopłatowca pływakowego dzierży i ustala.
Na miejsce pamiętne, gdzie samolot dzielny o rzeki polewę otarł ranne skrzydło, już przybył z dancinga jakiś augur rzymski, pontifex uczony w starodawnych tekstach i przepowiada religijną przyszłość z widocznych oznak. Rozkosznie gada ten szczwany haruspex[46]. Ex avibus[47] swoje wywodzi auspicja[48] i w signum de coelo[49] zmyślnie układa: „Ofiary konieczne przy ciągłej wymianie pomiędzy niebem i pomiędzy ziemią niebawem ustaną. Dalszych mąk ludzkich nie będzie już trzeba, gdyż mózg myślący na stałe pojmie, że wycieczka w niebo o wiele pewniejsza od zbyt dufnego kroczenia po ziemi“. Dwóch widzów, ukrytych za ladą grocemji, opodal wciąż chicha i szelmowskim szeptem przedrzeźnia wróżbę. Rosenzweig z Łucka, szczeciny eksporter do państwa Sowdepji, twierdzi o proroku, że dostał łapówkę od firmy angielskiej Armstrong et Widworth, by wszystkie zjawiska interpretował ekstra­‑awiatycznie, natomiast importer jaj do Wrocławia, Hans Obergauner, coś przebąkuje o honorarjum prawie bajecznem, jakie szalbierzom metafizyczni przyznali uczeni z pod znaku Bergsona czy Wartenberga.
Lecz w każdym razie popłoch już stężał, rumor oniemiał a ludek pobożny znów wyanielał. Budy ratunkowe zabitych i rannych odwiozły do miasta, policja nakryła lufy rozpalone, muzyka marsze ponownie zagrała i kondukt dalej ku dworcowi sunie. Sjamu delegat dawno wylądował pod samą stacją i w zamoczonym poszedł garniturze na posiedzenie komitetu sędziów.
I rzeczywiście Albatros zwyciężył. Ostatni przybył nie przystanąwszy ani na chwilę. Niemal równocześnie z najmłodszą trumienką nadleciał Laśkiewicz i pośród dzikich nieznaną Polskę rozpropagował. Ten dzielny młodzieniec narodowi swemu stworzył podwaliny do kolonjalnej, pomyślnej ekspansji, albowiem umysły naskróś barbarzyńskie, oporne, niechętne dla rządu jego pragnień nieśmiałych, dobrze usposobił.
Gdy pociąg żałobny odjechał wreszcie i gdy nagrody już rozsądzono za lotną powolność, w powrotną drogę karawaniarska wyrusza trzynastka. Tym razem sieje z obłoków odezwy. Pronunciamento drugie z kolei w ciągu jednej doby. Jest to zaproszenie na walny kongres o godzinie piątej w podwórcu dancinga. Tysiąc delegatów wejdzie do wnętrza, a reszta zaleje ulice i skwery w pobliżu „Posady“. W dwóch załącznikach są wyjaśnienia przedkongresowych wydarzeń głównych.
Dossier zawiera komentarz lojalny do korespondencji dyplomatycznej z władzami polskiemu Warszawa poprzednio, jako delegatów swych religijnych, pragnęła wysłać mężów czcigodnych, lecz nieodpowiednich, bo zbyt wyznaniowych. Arcybiskup Ormian, infułat unicki, superintendent i rabin naczelny ze sobą zarzewie obrządkowych sporów do obrad spokojnych, wbrew woli najlepszej, wnieśćby musieli. Wymiana depesz ustaliła wreszcie, że wcale nie chodzi o ludzi pobożnych, ani o kapłanów bardzo wielebnych, lecz o religjologów. Wyznaczony został elektrotechnik z firmy Siemensa i radca prawny z opieki społecznej. Ci dwaj prywatni badacze wieczności utknęli w drodze, a mianowicie o antysejmowy spisek podejrzani w ostatniej chwili, na pograniczu, zostali wstrzymani. Nakoniec dzisiaj, po dwustu notach, uwierzytelniające papiery wręczyli trzej przedstawiciele krainy Lecha: główny referent komisji celnej (fachowiec wybitny w ustalaniu szybkiem astronomicznych mnożników rządowych), właściciel wzorowej lecznicy zwierząt (igranie z śmiercią pacjentów swoich doprowadzić zdołał do wirtuozowstwa, do nieprawdopodobnej techniki żonglerskiej) i maszynista pociągów kurjerskich (zobojętnienie wobec przestrzeni wyrobił sobie przez zastosowanie tezy romantycznej: jedźmy, nikt nie woła!).
Piętno historyczne posiada również stosunek do Francji. Tam sprawę dancinga, jako ambasador, prowadził Majcherek, hrabia i filozof, mąż stanu dzielny i pomysłowy. Zgrabnem pociągnięciem od razu wskórał, że cała transakcja Havemeyera, czyli nabycie „Wyspy Zapomnienia“, została protestem rządu francuskiego unicestwiona. Lecz kolekcjoner „fait accompli“ stworzył i wśród lodów osiadł, jak u siebie w domu. Dla utrzymania właściwej powagi gabinet paryski nie poddał się faktom złej samowoli, lecz notę siarczystą kropnął do mocarstw oraz do krnąbrnego parna miljardera z żądaniem ostrem, by przedsięwzięcie podbiegunowe wnet zlikwidował, albowiem w wypadku dalszego sporu interwencja zbrojna wymusi posłuch. Tymczasem jednak ważna ewolucja zaszła w stosunku Havemeyera do Yetmeyera, gdyż dotychczasowi antagoniści, czy konkurenci, spisali ugodę. W tej fazie nowej dumny magnat polski dyrektyw koniecznych dancingowego podsekretarza dla spraw zagranicznych, Ato­‑tso papieża, uwzględnić nie chciał i kursu ostrego swych mocodawców złagodzić nie zdołał. Dlatego tylko trwa dotąd jeszcze nieprzejednana i czysto formalna postawa Paryża. Pan poseł­‑hrabia Yetmeyerowi dymisję przesłał, a tuż niemal po niej pociągiem osobnym pognał do Toledo, gdzie wprost fanatyczną zajął postawę przeciw kompromisom w sprawach religijnych. Chyba już samo zebranie walne przedstawicieli uczuć religijnych rozstrzygnąć zechce przez głosowanie, jak konflikt z hrabią trzeba załatwić i na czyj ciężar wpisać należy koszt, tak haniebny, luksusowego ekstrapociągu.
Biuletyn zamyka porządek obrad na popołudnie. Najogólniejszy:
1. Kongresu otwarcie, czyli zagajenie.
2. Deliberacje Panów Delegatów, w liczbie i w czasie ograniczone, ściśle do tematów przystosowane, a więc na przykład: twórczość religijna, nieco o wibracjach uczuć religijnych w międzynarodowych, tajemnych układach, uprzemysłowienie pojęć religijnych, państwo religijne a umysłowe, religioskopja, o satanizmie, czyli zwyrodnieniu, czysto seksualnem, metafizycznych potrzeb naturalnych, oraz t. p.
3. Grynderski interes, czyli założenie akcyjnej spółki do uruchomienia największych na świecie „proreligijnych, prokulturalnych i prehistorycznych, wytwórczych zakładów“ na lodowatej zapomnienia wyspie, z aportem dancinga.
4. Wybór komisij nieustających do uruchomienia ziemskiego globu na drogach kosmicznych i do zwalczenia zastoju w historji świadomie twórczej.
5. Szereg rezolucij do Pana Boga.
6. Nagłe wnioski członków.
7. Zamknięcie zjazdu: Symfoniczny koncert, a mianowicie:
a) Niedokończona symfonia Schuberta
b) Serenada Mozarta
c) „Concerto grosso“ Haendla.
Od obrad poczęcia do dnia następnego około północy, czyli do czasu, kiedy się rozegra „Wesele Orgaza“ w „Dancingu Przedśmiertnym“, post Obowiązuje, surowy, bezwzględny, każdego i wszystkich. Ani kropli wody do ust wziąć nie wolno. Na widowisko pantomimowe trzeba zawlec ciała zmartwiałe i zwiędłe, by nie przeszkadzały w podpalaniu myśli do zrozumienia wiedzy niedostępnej. Wyjątek z reguły tej, obostrzonej dozorem czujnym, stanowić będzie stu delegatów, wsławionych i znanych pjonierów religji, o uczuć wieczystych przeszłości niezłomnej, żarłocznej i płodnej, wiarusów bez skazy, a założycieli wspomnianej „Spółki Wytwórczych Zakładów na Wyspie Północnej“. Ta gwardja żelazna, mniej więcej po jednym z każdej deputacji, zaraz po kongresie, na dancinga dachu w podkowę zasiądzie i udział przyjmie w bankiecie wytwornym, który dla nich wyda mr. Havemeyer ku upamiętnieniu podwójnego paktu: zbawczego z Dawidem, głównym konkurentem i ryzykownie przyjemnościowego, może małżeńskiego, z baletu gwiazdą... donną Ewarystą.
Kongresowego dnia następnego czyli postnego, ściśle o godzinie dwudziestej trzeciej, historyczny pokaz „Wesela Orgaza“ z tańcem trzech uśmiechów.
W dniu zaś ostatnim zebrania szumnego opuścić należy gościnne Toledo. Obowiązkowo i bez wykrętów, czy zgubnych protekcij. Kaimie, przykładnie, uprzejmie, wzorowo. Najpóźniej jednak do godziny szóstej czyli ośmnastej. Kto nie usłucha przemocą zostanie z miasta wysiedlony. Taka jest umowa dancinga dyrekcji z władzami miejskiemi. Trzeba się poddać, choćby mdłość wielka do praktyk kosmicznych miotała się w piersiach. Czas wkrótce nadejdzie, kiedy upojeń pantomimowych i dancingowych dozna, kto zechce, bez europejskich, tępych ograniczeń, już na suwerennie kosmicznym terenie, zdala od zgiełku matołów potężnych, zdala od spisku reptiljów żarłocznych, od wgapionego w samego siebie mobu powszechnego, zdala od wrzasku wołów nabrzmiałych wolą narodu, od nudnej posuchy rozumów praktycznych, od inteligenckiego, a bezczelnego, zdlechlactwa mdłego... Wkrótce już, kto zechce, będzie mógł zamieszkać na obiecanej, uświęconej ziemi, u podnóża zorzy zawsze północnej, za mgłami, wśród lodów, na błogosławionej „Wyspie Zapomnienia“, gdzie się pochowa dzisiejszej kultury zdechłego chochoła... Kto zechce, z Bogiem... dla Boga... Bogu... Wkrótce bez wątpienia, każdy, kto może i kto zrozumie, z dzisiejszego świata bezmyślnych rozłogów, czem prędzej przemknie, do oziębłego, ale udzielnego i nietykalnego, księstewka Bożego...

Manitou przeciw „Padlinie Cuchnącej“.

Indjanom wszystkim podczas pogrzebu, nad aeroplanami, Duch się objawił, świata wielkorządca, z pawiemi piórami tkwiącemi w włosach na kark spływających, bujnych, granatowych, z oczodołami zionącemi ogniem, jak tramp[50] w prawicy dzierżący rewolwer siedmiostrzałowy, repetirowy, a w lewej garści nóż obnażony do zdzierania skóry z każdej wrogiej głowy. Spodnie wystrzępione, sflażone[51] u dołu, brudne, bose nogi... A był siarowy[52] ten Manitoo... Jak jaguar kroczył ostrożnie, na palcach, po bawełnianych, skudlonych obłokach. Widocznie się czaił, gdzieś przeciw komuś... Dosyć ma nieba i rezerwację[53] tę nadto rozległą, a wielce bezludną, odważnie opuścił. Chce zapolować na ziemskich pampasach, na zdrady padole i z teraźniejszym spotkać się człowiekiem, który zwierz najgorszy. Przeciwko niemu tak się uzbroił, przeciw rabusiowi, który jest podły, gdy głód mu doskwiera, a gdy się obucha... jeszcze jest podlejszy, zgrywa bohatera i pyszałkowate androny rzędoli[54]. Manitou kroczy, Manitou się skrada od strony fortu, zapewne od Rice albo od Yates! Człowiekowi biada! Niezwykła zasadzka nieśmiertelności przeciw doczesności, nie jakaś wyprawa... ziemska, zawadjacka, po skórki bobrowe, po żony czy konie, lecz wyraźne ślady niebiańskiego gniewu i wybuchu wojny, wyryte na ziemi... Manitou wyruszył z swojej rezerwacji! Biada człowiekowi! Manitou brodę opuścił srebrzystą, niby tillandsja[55], po same kolana, czyli się zamyślił, zanim cios śmiertelny w brzuch, czy pod łopatkę, człowiekowi wrzepi... Zmierzch na myślenie człowiecze opada od nadąsania Wielkiego Ducha i od Jego brody. Lecz nie wypada, by z wojowników walecznych, wsławionych, choć jeden się cofnął przed wyzwaniem Boga. Na bój ludzi zwołał Manitou wszechmocny, na krwawą przeprawę i beznadziejną, więc każdy wojownik dzielnie wystąpi i bronić się będzie do upadłego, choć rozumie każdy, że zginąć musi, że się nie wymknie, że Wszechmocnemu skalpów przysporzy i ścierwem będzie... Wojna Boga z ludźmi i człowieka z Bogiem...
Na Zocodover golasów czereda wdarła się czerwona. Pal w ziemię wbiła tuż przy kumoszkach, które po raz pierwszy w życiu oniemiały i głowy ze strachu do koszów wtuliły ze szparagami czy karczochami. Zziajana wataha ognisko wznieciła i starem, końskiem podsyca je łajnem. „Cuchnąca Padlina“, wódz Siouxôw naczelny, wnuk „Sitting Bulla“ („Siedzącego Byka“) czerwonoskórym wręcz zapowiedział:
— Myśmy nie chcieli zbrojnej wyprawy, bo my Ducha czcimy, ale Duch gada i wymachuje strzelającym kijem, więc my nie tchórze i przeciw Manitou z miejsca wyruszymy, by nas zabijał jednego po drugim. Najprawdopodobniej On nas potrzebuje na innej dolinie, nie na tej ziemi...
I wkoło pala, niemal przylepieni do krzaków płomieni, swój opętańczy, czy bohaterski, ghost dance“[56] rozpoczęli.
A pośród widzów, wciskających obręcz rdzewiejących spojrzeń na zatłuszczone, fikające ciała, natchnionych nabi[57] mnóstwo się wałęsa, którzy niewiernych na eschatologię Ezechielowską szeptem nawracają. Jest soferim[58] kilku, którzy objaśnienia do ciemnych wywodów Starego Zakonu na kartkach rozdają, zaś w ślad za nimi ekstatycy perscy, prawowierni sufi, dziwy rozgłaszają i muezzinów, sury[59] Koranu natrętnie skrzeczących, na bok spychają. Pokątna, dorywcza ta agitacja, czysto wyznaniowa, jest zabroniona, i dancingowej nie ma aprobaty. Sprytni sorbeteros[60] zwąchali nastrój przeciwny prawu i mimo postu dulces[61] roznoszą i potrząsają pstrymi dzbanami, w których sprzedają refresco de fresa czyli mrożony napój z truskawkami.

Tymczasem ulewa, z krupami­‑jagłami i z przekornym gradem, spiskującą gawiedź spłukała z rynku, na kongres przegnała.
KONGRES RELIGIJNY.

W dancingowem patio już wszczęto obrady.
Cześć, cześć i sława!
Czoła i kolana pokornie schylone i zamodlone. Milczenia tyrada. Nikt nawet nie chrząka.
Lekkie wzniesienie dla przewodniczących, dla sekretarzy i komisarza. Mównica jest w kącie. Dla dyplomacji i dla dziennikarzy dwie boczne loże. Krzesełek na sali, dopożyczonych i napchanych szczelnie, gąstew nieprzebrana.
Prezesem honoru kongresowego obrany został, większością głosów i bez protestu, wielce zasłużony profesor wiedzy teozoficznej z plemienia Huhu pan Baj­‑ojjej­‑baj, zaś generalnym jego sekretarzem przezacny Mac Absurde. Prowadzą obrady i przewodniczą pobożnej zgrai Ato­‑tso papież z Onczidaradhe, z fakirem, na przemian. Przy zielonym stole, na dziś przeznaczonym do gry hazardowej w kosmiczne miłostki, komisarz rządu zasiadł skwaszony, jak korniszonek wyjęty z octu, Paolo Cymbalez.
Wszedł na trybunę Dawid Yetmeyer.
Zagaił zebranie. Jest niby pomidor nieco przejrzały, gdy pęka na słońcu i cynobrową cieczą ocieka. Asfaltuje drogę do wszechzrozumienia tematu wieczności. Zapulchnioną piąstką ugniata pulpit, jakgdyby ciasto strudlowe miesił.
— Wy! moje małpie degeneraty, denaturaty i deformaty!
Zwięźle i oschle sprawię się z wami, bo nie na gadanie zeszliśmy się tutaj, lecz na rozparpanie bytu istotności.
Powiedzcie śmiało, czego pragniecie?
Czy użyć sobie na całego chcecie, raz się nabęckać[62] poczuciem wszechświata, do syta, na zawsze, by nie pożądać pospolitości już nigdy, żadnej?
Co wam się uśmiecha dziwolągi drogie, duszyczki przeczute i bestje drapieżne?
Czy życie mastne w śmierci powijakach, czy laba[63] w kosmosie?
Możecie wybierać, nie trzeba się wstydzić!
Czy nędzić[64] wolicie i lechmankować[65] na myśli ugorach, każdą maliznę[66], niby łachmandy[67], wykradać, rabować, o byle co zawsze z jakimś osrajmurkiem[68] cackać się, paktować, kalikantowi, pierwszemu­‑lepszemu, pozwolić się miałczyć[69] albo i opsiakać[70]. wśród krużyn[71] żerować...
czy dać sobie folgę i pomądrować[72], pluszową wieczystość pościelić, omiodnić[73], dołapić[74] wszelką fertyczną znikomość, wszerz­‑wzdłuż niebiosów nieco pobuszować, u Boskich podnóży habendę[75] założyć, raz przecie przystojne domactwo[76] zbudować na nieskończonej beznadziejności czy beznadziejnej nieskończoności, nowosiedliny[77] tak huczne sprawić, aby były gziny[78] z dziewuchą, każdą ostatecznością, by hałwą[79] twórczą wykleić gęby i odtąd na stałe skompanić[80] się z sensem nieśmiertelności?...
Co wy myślicie teraz o tem wszystkiem awanturnicy, zawalidrogi?
Coś mi się patrzy, że macie po temu przemożną ochotę, bo złagodniały nienajestne[81] ślepia waszych oczodołów...
Możecie nowalij zbawczych skosztować bez żandarmerji, bez ceł ochronnych, bez wiz paszportowych...
Możecie dziś począć cudactwo ogromne, zdziałać rzecz wielką... Taka was chmara... Możecie waszą kosmiczną ochotę wprost Bogu podać i kongresową walną uchwałą:

METAFIZYCZNYCH UCZUĆ RELIGIJNYCH MOCARSTWO

stworzyć.
Mocarstwo troski nieposkromionej o wszechmoc Stwórcy.
A bezwyznaniowe i niezaborcze.
Bez pustych kawałów neobabtystów czy imamistów,
bez nacjonalistów mierzwy cuchnącej,
bez wściekłych zachłystnięć socjalnych indorów...
Bez morza, bez lądu, w samem sercu słońca...
Mocarstwo szczęsne i rozbujane w naobłocznych norach.
Mocarstwo dobre, wiecznie uśmiechnięte.
Mocarstwo prawdy jutrzniami kwitnącej, a rozwalonej lubieżnie, bezwstydnie w puszystych lazurach.
No, cóż wy na to? Idzie ślinka z gęby? A co, nie mówiłem? Powoli, powoli! Nie można tak zaraz ciskać się głową, gdy właśnie głowy teraz są potrzebne.
Jesteście potwory. Rady na to niema. Brzucha potwory, o które zabiegam, by je przemienić w potwory mózgowe. Każdy z was bawił w „Dancingu Przedśmiertnym“. Przeszliście gremjalnie przez czyściec komnat wtajemniczających, oczyszczających mózgowe zwoje. Znacie prawa myśli, jej stacje krzyżowe, pomosty ruchome do wzlotów niechybnych, kaptury nurkowe, baterje, pensety, filtry, periskopy... Znacie abecadło wielkiej naszej mowy i rany umiecie zadawać bliźnim wyłącznie w tym celu, by ich okazale i wśród łez pochować lub wspaniałomyślnie miłosierdzie zgrywać, o ile ofiary są tak nieszczęśliwe, że żyją jeszcze. Wiem również o tem, że w moich łaźniach mniej więcej dokładnie wypocił z was każdy karjerowiczowstwa febryczną głupotę.
Jesteście gotowi do twórczych przeznaczeń i dlatego dzisiaj nawskróś was prześwietlam:

TAJEMNICY BYTU PROMIENISTYM SNOPEM.

Wszak nie potrzebuję powtarzać wam tego, żem nie kręcijan[82] ani chwalidupa[83].
Tak samo wiecie, że Dancing z Toledo ma być przeniesiony na wyspę odludną, Wyspę Zapomnienia, gdzie go przygarnie sam Pałac Lodowy. Tam kosmicznego mocarstwa początek, o które wam chodzi, bez konstytucji, bez partyjnictwa, bez pomp, splendorów i...bez sanacji. Tam sami idjoci, czyli rasa twórcza, mnie... wam podobni, genjalni, szanowni, świadomem poczuciem nieskończonego istnienia swego... będą się rządzić.
Ale cóż z tego? Jest sęk maleńki i ogromna dziura. Przenosin niezbędnych, do których się palę, nie mogę zaczynać. Nie lada przeszkoda. Słuchajcie dzikusy! Z ust miarodajnych, z moich ust zbawczych dowiedzcie się ludy, że macierzysty i łebski[84]

KOSMOS OBECNIE STOI...

Wiceminister komunikacji królestwa Sjamu, który jest nagi, albowiem majtasy jedne jedyne, jakie przywiózł z sobą, wciąż jeszcze suszy na zmoczonej pale, po znanej wyprawie pływackiej przez Taj o, na krześle staje i megafonem improwizowanym z obojga dłoni beki baranie śle ku mównicy:
— Jakto? Proszę bardzo! To są alarmy, paniczne pogłoski! W żadnym rozkładzie do jazdy przyziemnej czy napowietrznej, ja przerwy ruchu tego rodzaju nie wyczytałem. A konduktory międzynarodowe znam wszystkie na pamięć. Żądam sprostowania!
Pana Dawida duże okulary, które zapotniały, na czoło wjeżdżają. Miljarder się chwieje, szuka równowagi. Głosem żałosnym, szeptem spieczonym oznajmia bractwu:
— Bardzo mi przykro, lecz faktu nie zmienię i cofnąć nie mogę. Można zawsze stwierdzić. Jak rzekłem, tak będzie: świat stanął i stoi. Od lat szeregu zaciął się w biegu i z miejsca nie rusza...
Powierzchnia kongresu zaczyna się marszczyć. Wirują listki pokrzyków i przekleństw.
— Psia kręć słoniowa! Cóż więc z nami będzie?
Mównica sapie i złowrogo trzeszczy. Chlapnęło wyznanie pana referenta kosmicznych budżetów:
— Grozi katastrofa...
Jak zagwożdżona zakalcem baba osowiała sala w swem wnętrzu osiada.
Zielono­‑żółty koreańczyk pierwszy, niby tarantula, z ciszy się wymyka, salto mortale przez ławy wykonał, buczy i bzyka:
— Ja tak się nie bawię! Europejczyków dystyngowanych kadry żakietowe pykają cygara, puszczają z dymem kółka hebesowe i dla dodania otuchy drugim fałszują Titinę.
Tatuowany delegat z Taiti w miarowych odstępach, z wdziękiem tremoluje:
— Kosmos jest szelma, kosmos paskudnik!
Za każdym razem przez zęby spluwa w kalafiorową, poczytną fryzurę brazylijskiej cnoty, szpetnej Kafuzanki, która przed nim siedzi i czarnym pazurem swędzące zmartwienie wydłubuje z ucha.
Albańczyk z Valony, z fezem ustawionym na oślich uszach wedle brawury architektonicznej wieżycy w Pizie, kanałem nosowym spławia sentencję:
— Nie wątpię i twierdzę, że jest morowy ustrój planetarny. Miarkuję jednak, że tam w izbie niższej, która jest najwyższa, wszczęły opozycję jakieś wartogłowy. A parlamentarnej obstrukcji nie wolno’ prowadzić w kosmosie. Taka jest przyczyna jedna jedyna. Proszę mi wierzyć. Ot, co i tyle i że tak powiem.
— Musimy argument najsilniejszej pięści wobec wszechświata wnet zastosować, jeżeli chcemy mieć jakiś pożytek z bezwymiarowej, absolutystycznej i bałaganowej tajemnicy bytu! — wolny senator, a raczej zwolniony z „Wolnego Gdańska“, natrętnie marudzi.
Ato­‑tso papież, który przewodniczy i dzięki temu drzemie za przyłbicą z białego muślinu, co przed natręctwem owadów chroni, ocknął się na chwilę, Skórzaną packą, staroświeckim sprzętem przeciwko muchom, trzykrotnie wywinął i gardłem zanucił:
— Otwieram dyskusję nad deklaracją naszego Dawida, że gdzieś tam w obłokach wszystko się psuje. Na sali duszno nie do wytrzymania i wobec tego zakazuję bredzić czcigodnym mówcom ponad dwie minuty. Każdemu gadule sekretarz Absurde czas jego odmierzy.
Właśnie w tej chwili zostały porwane wielmożne portasy kolejowego sekretarza stanu. Golas Sjamczyk pełga na brzuchu w poszukiwaniach po całej sali. Nikt nie przypuszczał, że majtałasami łzy ciche wyciera ostatnia Tasmanka, podeszła panienka, Lalla Rookh zwana. Dostała spazmów słysząc wymyślanie przeciw wszechświatu, w którym się kocha. Zasiadła w kuczki tuż pod mównicą, błagalnie zerka ku Yetmeyerowi i kurczy się z strachu, że bez rezolucji i bez zbawienia ktoś nieokrzesany zechce kongres zerwać. Zapłakany nosek wtuliła w rozporek dygnitarskich gaci, więc trudno damie, tak bardzo zbolałej, tę czynność przerywać.
— Udzielam głosu kolekcjonerowi z Nowego Yorku, Havemeyerowi!
— To mój przyjaciel istotny, największy, mój spólnik jedyny i hrabia Orgaz, wtajemniczony, pantomimowy! — zrzędzi Yetmeyer.
Kolekcjoner siedzi, spojrzenie umocnił na nosach kamaszków o cal wydłużonych i spowiedź czyni niedosłyszalną:
— Źle bardzo się czuję na tym padole potwornych zysków i parszywych zbrodni. Nie cierpię wymyślać pierwszemu lepszemu, który się nawinie, lub szukać przyczyny w niewidomej próżni, lecz muszę przypuszczać, że w metafizycznym świata ustroju zapanował zastój i że wybuchło tam przesilenie. Może się mylę, ale powody kosmicznej stagnacji tkwią na naszej ziemi, pośród nas samych. Ktoś najwidoczniej nie spełnia tutaj przyrodzonej roli, swej powinności ludzkiej, narodowej. Wszystko się skończyło, stęchło, zjełczało. Nie jestem zdania, by przez spekulację ktoś dotarł na równik bytu tajemnicy, by przeprowadził stałą regulację osi skrzywionej nadprzyrodzonych, człowieczych przeznaczeń. Pozostało jeszcze wyjście jedyne: świat cały pokochać, jak krnąbrną dziewczynę. Zakochać się w własnem swem osamotnieniu. Na powodzenie i zaspokojenie w miłości nie liczyć. Bez potwierdzenia i bez przytulenia, w perwersji uczuć wędrować, zmierzać do nieśmiertelności, do zagadki Bóstwa. Rezolucję zgłaszam:

PRZEZ MIŁOŚĆ WŁASNĄ KOSMOS UMIŁOWAĆ!

Havemeyer powstał, a zgromadzenie kwiecie zachwytu na niego sypie. Pan Dawid skuczy z astmatycznego, sinego zachwytu.
Onczidaradhe, fakir i detektyw, formalny wniosek czyta ex praesidio:
— Onego czasu zamierzał Yetmeyer konkurenta swego, Havemeyera, za myśli przekorne utorturować, a nawet zgładzić. Dzisiaj jest zgoda i poważna spółka. Sytuacja nowa, która przerwała poprzednie zapędy. Nie należy jednak naszemu zbawcy niesmaku zostawiać w dużej jamie ustnej, że mimo apetyt odruchowo szczery, on postanowienia swego pierwotnego nie mógł wykonać. Trzeba zapobiedz, zawsze możliwemu, odrodzeniu złości. Wobec powyższego otwarcie wnoszę: by pozorną zbrodnię według liturgji taoistycznej publicznie wykonać.
Ryk ogłuszający, pijacki, głodny. Przez aklamację żądają wszyscy:
— Dokonać zbrodni, połamać kości, wypruć bebechy!
Z pod stołu Mac Absurde wyciąga kobiałkę, z której karzełka na pokaz wyjmuje. Szmaciany konterfekt hrabiego Orgaza w etaminowym kostjumie granda. Na zielonym stole dostojne prezydjum rozkłada ofiarę.
Ato­‑tso krótkie wymamrotał modły.
— Ja, taoistów wygnany papież, ja, wielki czarodziej, z głębi miłości do ludzkiej natury, rytualnego mordu ceremonjał wam nakazuję. Licha figurka zawiera w swem wnętrzu Havemeyera trzy włosy prawdziwe, starą sztuczną szczękę i dwa nagniotki zoperowane specjalnie na dzisiaj. Niechaj więc teraz zostanie spełnione, co raz postanowił nasz możny zbawca. I niech nam on święty spokój da potem.
Dawid się zbliża, kirgiski kindżał połyskujący w drobnej garstce dzierży. Składa deklarację:
Envoutements zwie się szlachetne misterjum. Niech irracjonalna, jaśnie oświecona, Europa się dowie i niech zapamięta, jak idealistycznych dokonywać mordów na swoich bliźnich, na nieustępliwych swych przeciwnikach. Co teraz nastąpi, z miłości czynię i z przekonania, a nie mniej również z czystego uporu.
Ostrze sztyletu wbił w podbrzusze kukła. Mss. Piperments spieszy i szpilkę od włosów w Orgaza mózg wpycha. Baj­‑baj wyrywa mu obie nogi. Strzępy szmat lecą na wyjącą ciżbę. Koło estrady zator się piętrzy z najdzikszych plemion. Karaib łakomy porwał kłak z włosieni i stara się połknąć. Smakosz się ksztusi, bo kąsek w przełyku na przekór ugrzązł. Czamogórzec­‑olbrzym życie mu ratuje i po karku grzmoci.
Przyboczna gwardja pana Cymbaleza, dziarska kompanja, (carabinieri w stosowanych czakach), przestała ziewać i piosenkę nuci:

„Kto kochania nie zna,
u Boga szczęśliwy.
Nockę ma spokojną,
a dzień niesmutliwy“.

Z sztucznego Orgaza już ani śladu. Łachmaniarskie zwłoki Havemeyera zostały starte, zdeptane, pożarte.
Yetmeyerowi podano krzesełko, na które wstąpił. Podchodzi ku niemu nowy Orgaz, żywy. Onczidaradhe ustawia spólników, poczem na znak dany przez Cymbaleza, każdy z przyjaciół na licu drugiego ceremonialny, a urzędowo zaprotokułowany, składa pocałunek:

BESO DEL CORTESIA.

Warg sprzymierzonych lepkie mlaśnięcie na salę bryznęło smakiem i radością.
Pakt został zawarty, carabinieri oddali salwę trzykrotną na wiwat.
— Obecnie przemówi mistrz Podrygałow — oznajmia prezes.
Baletmistrz rozpycha zbyt ciasny kołnierzyk i dłonią ciemięży rurkowany przedział kunsztownej fryzury.
— Nie chcę mi się gadać, bo ja tu jedyny od biesów delegat. Jest mi markotno bez łysych kusych. Oberczort jestem i arcydemon. Szukacie wyrazu dla świętej myśli, dla miłowania i dla dobroci. Żadnej świętości nie było nigdy i żadnej dobroci. Poco się rozbijać pośród tych nudnych, zapoczciwionych, samych misztygałów? Nic się nie urodzi z tej waszej plewy. Bytu tajemnicę zakrył ludzkości swym własnym ogonem sam djabeł potężny. Do niego trzeba po prawdę się zgłosić, jemu hołd złożyć, głupstw mnóstwo napłodzić, na które jest wyraz. Z nonsensów jedyny, zorganizowany, lecz podle chciwy i marnie tchórzliwy, to system sowietów. Kosmos się zaciął na ogonie djablim, który należy wprzód obłaskawić, potem uruchomić. Mądrość wyczerpałem, przemowę skończyłem.
— Oddajcie ogon aligatora, który skamieniał i dzięki temu jest przenajświętszym Liberji znakiem. Narodowego tego krokodyla razem z ogonem wycyganił od nas prusaczysko Schemburg i do Niemiec sprzedał, gdzie ogon zaginął. Ogon jest ważny. Łatwiej nim wywijać, aniżeli śliskim i płaskim ozorem. Rezolucję stawiam o przymusowy zwrot tego ogona, bez którego nigdy ład nie może wrócić na łono wszechświata — generalny konsul Afryki księstewka, Lulu Tałulu, groźnie zapowiada. W czerwono­‑żółtej zarupie[85] na szyji, z opaską na wąsach, tęgi dyplomata kordelas węgierski z pochwy wyjmuje i wymachując zrudziałą klingą, w obłędu napadzie goni po sali czyli biega amok[86].
Holendry, szkoci i białorusini podjęli żądanie, walą obcasami i wolnościową piosenkę mruczą:

Nie pora, nie pora,
by aligatora,
czy innego stwora,
ktoś się ośmielał
ogona pozbawiać,
albo też jęzora!

Delegat Kowna i ambasador, Dyzio Tumanes, z lisiurą na głowie, w siatkowym pancerzu, z kolczugą w łapie, jak kundys wioskowy wyjący na pożar, pretensję zgłasza:
— Oprócz ogona, względnie jęzora, samego djabła i oprócz bezwzględnie świętego ogona aligatora, Wilna się domagam do naszego Kowna i do Kłajpedy!
— Do Ligi Narodów z takiem gadaniem. Kowno to ogon, a Wilno jest głowa! — Bienfait z Marsylji nadeptuje gada.
— Hrabia Pioś Majcherek! — prezydjum wzywa.
Śliczny brunecik, nieco skoszlawiony i kasłający.
— Jestem apostata oraz nieznabóg[87]. Niedawno, od wczoraj. Zerwałem łączność z panem Yetmeyerem. Zbawca jest szanowny, ale zbytni cwaniak. Nie myślę żadnych reprezentacyjnych płacić rachunków. Nowe tęsknoty wymyśliłem sobie i chcę je spróbować. Skończyłem okres religjologji i tezę stawiam, że nie jest sztuką krzewić wyznania, lub bezwyznaniowych uczuć religijnych aferę wszczynać, lecz sztuką najwyższą jest bez religji myśl twórczą uchować. Pozatem wracam niebawem do kraju i nie mogę wiedzieć, w co mi tam każą zaraz z miejsca wierzyć. Nastanie na świecie wzorowy porządek i kosmos z kopyta w bieg dalszy wystrzeli, jeżeli na ziemi materjalną stroną naszego bytu oraz finansowej troski ciężary... powierzymy żydom. Z opinją moją zupełnie się zgadza mój drogi przyjaciel, obecny tutaj, Izydor Cymes z miasta Piotrkowa. Streszczam się w wyznaniu: na razie nie mam najmniejszej ochoty, by w coś uwierzyć, chyba w majątek własny nietykalny, który mnie nie bierze, którego właściwie dzięki temu nie mam.
Jęki rozpaczliwe i trwogi okrzyki zgłuszyły przemowę. Szalejący Lulu na Lallę płaczącą wpadł jak leopard i wypłazował babinę po grzbiecie. Ledwie wyrwano ze szponów Lula konającą Lallę.
Yetmeyer ponownie wszedł na mównicę.
— Chciałbym zakończyć moje rozważania. Ruch jest podstawą naszego życia. Musimy uczynić, co w naszej mocy, by Kosmos ocucić. Ja znam przyczynę, dla której wszechświat nie może się toczyć po niezmierzonych, wieczystych torach. Przyjaciel mój wspomniał, że ktoś nie wykonał, co mu przeznaczono. Ktoś, jakiś naród. Ja go wam wskażę. Posłuchajcie ludy! Są trzy przykazania dla życia narodów na ziemskiej powłoce. Jest insularne, peninsularne i kontynentalne. Dwa pierwsze spełnione. Dokonali dzieła anglicy, hiszpanie oraz francuzi. A stary kontynent gnuśnieje i zdycha z niedokrewności konstrukcji swojej. Niemcy utknęły na pracy problemie, Rosja gwałtownie, arcynaiwnie nos sobie rozbija o problem siły, o podstawę szczęścia, a Polska mądrości łagodnej, głębokiej i urodziwej, wciąż nieodzownej, nie wykrzesała, nie skojarzyła pracy ze siłą. Polski wciąż niema, choć się odrodziła i chodzi po świecie. A w Polsce dzisiaj sedno zagadnienia. Kontynentowi na gwałt potrzeba polskiej mądrości do zespolenia groźnych przeciwieństw Zachodu i Wschodu. Krzyżaka upór tępy, zawzięły, z mużyka żmudą jedynie czujna myśl nadwiślańska poswatać może, by dla kosmicznych, walnych przeznaczeń pobrać się mogły. Tylko mądrości piekielnie dobrej, walecznie spełnionej zawdzięczać będzie kraina Lechów swoje potężne, wieczyste istnienie.
Wzywam was przeto, byście z Toledo strojną procesją do Polski ruszyli i tam nad Wisłą, u celu pielgrzymki, modły odprawili za nawiedzenie płowego narodu przez twórcze chcenie i myśli zgłębienie. Inaczej spadnie na świat nasz cały i na kulturę czarna katastrofa. Gdy dokonacie mojego zlecenia, możecie być pewni, że ockną się zacne potomki Chrobrego, że wnet dołapią konstrukcję swoją typowo lądową, poczem świat odżyje i pocwałuje. My zaś bez przeszkody będziemy mogli osiąść w szczęśliwości, na zniecierpliwionej brakiem zbawienia... Wyspie Zapomnienia.

BYWAJ NAM, BYWAJ POLSKA MĄDROŚCI I OCAL NAS, OCAL!

Wszyscy się modlą na Polski intencję a Lalla Rookh szlocha. Przed wyruszeniem w daleką krainę gryzą pielgrzymi mdłą yohimbinę...
Pan Dawid odsapnął, duszkiem wychylił kubek odwaru zaprawionego podbiału lekiem przeciwko astmie i zaczął chrupać niby kuracyjne, lecz smaczne pieprzniki. Na twarz mu wyległy od wytężenia: religijne piegi — Ephelides religiosae.
Wysoki tytułem i wysoki wzrostem Wysoki Komisarz Kliki Narodów z samej Genewy, który tu przybył jako obserwator ósmej komisji do hygjenicznego i oświatowego zbierania plotek międzynarodowych, Nibypaksmaca, pocierpa ze strachu by zacni pielgrzymi przypadkiem istotnie nie wyruszyli na polskie rozłogi, co zazdrość wywoła u wielkich mocarstw, naszczekiwania małych królewiątek czy republiczek, noty, protesty, same komplikacje. Ten urugwajczyk czy panamista oświadcza się wszystkim z gorącą miłością do religijnych kongresu zaleceń i na pamiątkę historycznej chwili igiełka łaskotka wszystkim po kolei, jakiś zalążek metafizycznej zaszczepia wiary, a w samej rzeczy nakłuwając karki, jak zegziona muszka, religijnym ludziom udziela zarazków potwornej śpiączki: Encyphalitis letargica.
Od jutra śnić zaczną unieruchomieni aż do końca życia.
Wysoki Komisarz wysoko podwinął rękawy koszuli, wśród delegatów człapie po sali, kłania się śmieje, szczypie i kłuje, każdemu z osobna rękę podaje, poczem w pysk bije, jak przy konfirmacji, a właściwie po to, ażeby stwierdzić, czy szczepionka działa.
Mistrz Pitou­‑pitou Colonna Ascanio, chcąc uprzyjemnić braciom komgresowym tę ceremonję niemą zastrzyków, na kontrabasie piosenkę rumuńską, rzewną negruta[88] zwinnie wygrywa.
Trzeba rezolucje uchwalić jeszcze, bo to jest przyjęty na kongresach zwyczaj. Wszystkie dzikusy już chrapać zaczęły. Biega więc Gouzdralez, Mac Absurde biega, mss. Piperments również wraz z sługusami w zielonych frakach, żółtych porteczkach i w kamizelkach czerwono-czarnych, wtykając przemocą cnym pobożnisiom, gdzie tylko się uda, czy to na podołek, czy też pod pachę, albo do kułaka, maleńkie karteczki w rulonik zwinięte i zapisane na hektografie trzema wnioskami, które niewątpliwie na właściwe tory skierują losy rachityczne świata.
Tekst podsunięty do przegłosowania opiewa dokładnie:
I. Panie Boże! W obliczu Twojem potulnie stwierdzamy, że nie jest najgorzej na ziemskiej skorupie i że naogół chowamy się wszyscy w stałej i wiernej pamięci o Tobie. Światowa wojna popsuła szyki normalnej miłości człowieka do Stwórcy, gdyż odebrała zakorzeniony w każdym pigmeju lęk przed nieba gniewem, a napędziła śmiertelnej hołocie podłego strachu: człeka przed człekiem. Stąd wielka wścieklizna wybuchła wśród ludzi czyli myślowstręt, na który nie ma innego serum, bardziej skutecznego, jak przeplatanie momentów spożywczych umiarkowanem i zawsze taktownem obwąchiwaniem czy dotykaniem zagadki bytu.
Zważywszy objaw przerażający zaćmienia wiary na firmamencie ludzkiej przytomności, uchwalamy dzisiaj na zebraniu walnem, poświęconem Bogu, że dobroć ludzką, która gdzieniegdzie tuła się po ziemi, uzbroić należy w proreligijne, możne okrucieństwo. Innemi słowy faszyzm religijny postanawiamy i zakładamy. Uważamy zgodnie, że tylko w ten sposób można przeprowadzić, szybko i skutecznie, uroczysty powrót Boga między ludzi.
II. Chcąc załagodzić zasadniczy konflikt, który nieopatrznie ktoś sprowokował między Kosmosem a mrowiem ludzkiem i chcąc perturbacjom dalszym, planetarnym, możliwie zapobiedz, przenosimy zgodnie naczelną cieplarnię tajemnicy wiary oraz ciągotek metafizycznych, „„Dancingiem“ zwaną, na biegun Północny, na schludną wyspę zmarzłych zapomnień i tlejącego twórczości wskrzeszenia. Kto chce się odrodzić, komu los podły już się nie uśmiecha, by był pochłonięty przez pustkę spółczesną, niechaj osiądzie w „Pałacu lodowym“, w tem arcydziele architektonicznem i bastardowem spowinowaconych, naczelnych konstrukcij, jakie zrodziły miljarderskie mózgi, jeden anglosaski i drugi latyński.
III. Wszystkie te względy zważywszy razem, radę ogłaszamy, by zbiegowisko ludzi religijnych unikać zechciało zazdrości marnych, fatałaszkowatych, a przedewszystkiem czysto pekuniarnych. Pamiętać należy, że fundatorów, nader zawsze skorych do finansowania orgij nadzwyczajnych, nie brak nam dotąd. Gdy zaczną grymasić, gdy węża skryją w kieszeni ofiarnej, można tych ludzi łatwo ocyganić. Stąd też uznajemy, że nieporozumienie na tle rachunków za ambasadorski pociąg luksusowy między słowianinem, hrabią Majcherkiem a twórcą Dancinga, rozwiązać należy alternatywnie, więc następująco: zapłaci kto może i kto tylko zechce, albo nie zapłaci wogóle nikt nigdy. Niechaj zarządy kolei we Francji oraz Hiszpanji dumne będą z tego, że przypadkowo i wbrew swej woli wyświadczyć nam mogły przysługę drobną. Nie ma o czem gadać, jeżeli wreszcie, wśród setek tysięcy szarych pasażerów, raz jeden pojechał „na gapę“ ktoś taki, kto w celach istotnych zmaga się z przestrzenią. A zresztą, a zresztą najlepiej gotówką żądać zapłaty i zawsze z góry, by kredytowych uniknąć romansów.
Wszystko uchwalono prawie jednogłośnie, przez zgodne sapanie, bez votum mniejszości i bez gwizdania na znak protestu. Onczidaradhe machnięciem ręki zamknął zgromadzenie, porywając z sobą, z pośród delegatów ucywilizowanych po europejsku, setkę wybrańców na postny bankiet, przygotowany w podkowę na dachu dla tych nieszczęsnych, którzy nie mogli z nadmiaru wrażeń usnąć przedwcześnie, by nie oglądać urzeczywistnienia rozbujanych marzeń.

Mah­‑Jongg ostatniego dżentelmena Europy.
Na wysokości 11.000 stóp.

Lecą do Kadyksu. W kabinie „Fifaka“, który najmodniejszym jest typem latawca osobowego, z milczącym silnikiem i śmigą bezgłośną, który nie uznaje żadnej benzyny, dając się ponosić falom radjowym, dokoła stołu, zawieszonego na skórzanych pasach, sami sztabowcy zbawczego gremjum dosiedli na oklep taburecików wypluszowanych i rozhuśtanych. Wkopali się wkrótce w mrok nawałnicy ze śniegiem i gradem, z grzmotów burczeniem i piorunami, kiedy mijali samo pogranicze Nowej Kastylji. Strzelili więc w górę, gdzie gwiazdy mieszkają i gdzie meteorologów niechybna prognoza nikogo nie zmyli. Bez żadnych kłopotów mkną opętanie na wyżach przestworów i wcale nie czują, że się oderwali od powierzchni ziemi o stóp jedenaście zaledwie tysięcy. Nałożyli właśnie, jak na maskaradzie, błazeńskie maski do wdychiwania ożywczego tlenu i w mah­‑jongg‘a[89] grają, jako najdroższą, modną rozrywkę. Kwiaty miotają, wiatry puszczają, grożą smokami, charakterami chętnie spluwają i bambusowy los wyplatają sobie na chwałę, a drugim na zgubę. Perdykoza[90] Dawid, co buja i pływa, a kroczyć nie umie udeptanym śladem, „Trzech apostołów“ niemal już przyłapał i w żywe oczy z wielkiego wymoczka, z Orgaza szydzi, który się kiwa nad kamieniami, nie mogąc powiązać jedynkowej „głowy“ z dziewiątek „ogonem“. Panna Ewarysta z Podrygałowem „taniec par“ składają przeciw hrabiemu­‑ambasadorowi, który się uparł, by „wielką ciągłość“ chińskimi znaczkami sobie wybrukować.
Przy mocodawcy, w stroju astrologa ze średniowiecznej, hiszpańskiej komedji, Ato­‑tso zasiadł kibicując wiernie. W bezdennych obszarach czarnej sutanny, przetkanej gdzieniegdzie gieranij płomieniem, strupieszały starzec Omara przytulił. Księciu żółtaczka już zalała ślepia, a brak oddechu na tak przesadnych, zgubnych wysokościach, nozdrza mu rozdyma i pyszczek skrzywia. Wrzód na wątrobie, który go gnębi od pamiętnej chwili, kiedy makowiec niedopieczony w żołądku ugrzązł, w dusznej kabinie aeroplanu oraz w atmosferze przeładowanej elektrycznością czy madżongowem roznamiętnieniem, pękł najwidoczniej i organizm zatruł śmiertelną gangreną. Rozpalona igła zabójczego bólu cudnemu stworzeniu przeszywa wnętrze, serduszko drałuje, przystaje i drepce, łapki sztywnieją, rozpalony metal smaków przedzgonnych przylepił języczek do podniebienia, a główka zapada w jakąś otchłań próchna białego, mdłego, zawilgoconego od glist posiwiałych i napęczniałych.
— Starcze, gdzie jesteśmy? — wyjęknął książę.
— Minęliśmy szybko Estramadurę i ponad garby Sierra Morena nad Guadalquivir zmyślnie spływamy, skąd w radjoskopie[91] już mrugają do nas filutne światełka hucznej promenady, calle de las Sierpes, w Sewilli zaśmianej.
— A mnie się zdaje, żeśmy w powietrzu stanęli na zawsze, żeśmy zakrzepli w obłędu bezmiarach. Posłuchaj dobrze! Nic się nie rusza, nikt nie oddecha, nikt z nas nic nie wie, nic o samym sobie. Skazani jesteśmy na nieskończone puchnięcie nudy, na obrzmiewanie nieustające bezsensów zgraji, która nas wabi do podsłuchiwania szmerów świadomości, kompletnie wypranej z jakich takich wpływów na otoczenie czy na nas samych.
— Cichaj rycerzyku! Łebek, ośreniały[92] w przymrozkach smętku, złóż na moje ramię.
— Psiakrew, papieżu, muszę ci się przyznać, że koniec czuję i że z tem uczuciem jest mi nieco głupio. Bo pomyśl tylko: dokładnie rozumiem, że za chwilę skonam. Kto jest obciążony darem autoskopji[93], sam podpisuje na siebie wyrok. Przyznasz mi jednak, że sytuacja jest kłopotliwa i nieco drażniąca. Co w takiej chwili należy uczynić? Możnaby od biedy nie pomyślawszy palnąć coś od ręki, coś ciekawego, testamentarnego, coby powtarzali obłudni hultaje przy tresowaniu ślepych, ludzkich szczeniąt. Lecz nawet takiej mizernej drobnostki, jak zamigotania frazesu fosforem, czy spartaczenia sentencji cherlawej na łożu śmiertelnem, nie chce mi się wcale.
— Książe, natychmiast wykonam każde twe życzenie. Czego ci dostarczyć? Kogo zawołać?
— Nic i nikogo. Niechaj dalej grają. Wspaniale, wspaniale, że nic nie miarkują! Mah­‑Jongg i samolot, próżnia w powietrzu, zapowietrzone próżniaków mózgi, szajka drapichrustów, czyli byznesmenów ideologicznych, jakże doskonały, zachwycający sztafaż na wezgłowie cichego konania, wprost wykrojona z niemieckiego filmu śmierci okoliczność, troskliwie dobrana przez reżysera dla watr obi an ego degenerata...
— Wybaczy książę, dla desperata intelektualnego...
— Dla samotnika, który całe życie chciał i umiał niechcieć. Dzięki tej nawyczce zdobyłem sobie pełne zrozumienie i niepokalane poczęcie sensu, jaki tkwić może w przyrodniczym fakcie naszego życia...
— „Trójka charakter“ — zgłasza ambasador.
— Kupuję kamień, Pung![94] — chełpi się zbawca.
— Liznąłeś, kociaku, w tajemnic spiżarni zdradliwych łakoci, które zastawiono na myszy lub szczury, ażeby je wciągnąć do wnętrza pułapki na wieczne zagadki.
— Nie jestem zabawką dla małomieszczańskiej inteligencji. Karmazyn udzielny karmazynowej myśli służyłem. Pazury zdarłem na karkołomnych, nocnych wyprawach w wąwoze zadumy. Biegałem na nartach ograniczonego rozumowania. Wynikami żyłem dowodowego postępowania przeciw mnie samemu, prowadzonego przez siebie, w sobie. Fragmentem nie byłem, ani na chwilę. Całość, pełnia jestem, bez odchylenia i bez odstępstwa. Sam siebie stworzyłem i sam wycofuję. Z myśli pochodzę i z myślą konam, ja Książe Omar, pieszczoch miljarderów i śliczuścacuś dla wszelkich głuptasków.
— Wstrzyknę ci morfiny, albo kamfory, gdy wylądujemy, a ty mi wzamian magiczną formułę życiowej mądrości, która jest śmiertelną, lub tej wieczystej, która żyć nie umie, w spadku podaruj.
— Do żadnej apteki już nie dolecę i nie doczekam żadnego felczera. Zachwycającą jest męka moja. Taka celowa... dobrze urodzona, świetnie wychowana. Do samego szpiku myślącego czucia utwierdza mię ona, że przypadkowy, niedocieczony sens mego istnienia wzorowo, mózgowo opracowałem, unicestwiłem i rozwiązałem, jak absurdalnej rapsodji finał. Do żadnej prawdy nigdy zalecanek nie uprawiałem. Sam jestem prawda i jako taka prawdziwie umieram. Przysługi nie chcę od ciebie papieżu. Książęcem cierpieniem wstydzę się handlować. Gdyby był tu Nino, kardynał­‑okrutnik, on jeden jedyny posiadałby prawo, aby mię ratować, czyli spojrzeniem, jednetm litościwem, poprostu zabić. Taki interes z inkwizytorem zawsze mógłbym zrobić. Tobie natomiast, któryś jest dostawcą czy instruktorem armji zabawowej zbawców­‑obwiesiów, mógłbym ostatecznie prześcipne aksjoma jakieś podarować. Bez najmniejszej ujmy dla mego honoru. Jako mądrala dwunożnym tchórzom niejednokrotnie chciałem imponować. Tem się tłómaczy, że czułostkowe szacherki ze mną są niepotrzebne i bezowocne. Męki nie oddam pod żadnym warunkiem, a tem mniej pozwolę ją sztucznie łagodzić.
— Puls ledwie bije, źrenice stygną... Pamiątkę zostaw, dopókiś przytomny. Czemprędzej powiedz, czem jest nasze życie?
— Jak wy lubicie, wy nieśmiertelni, coś gdzieś erbować[95]. Zarobić łatwo, zarobić sporo, a potem tanio pofilozofować, zwłaszcza nad gratem jakimś zużytym, nad bezwartościowym łachmanem odwiecznym. Coraz mi trudniej otwierać usta... Życie, ach życie..., to życie czyste i samo w sobie... jest wirującem, huraganowem zrównaniem poziomów, wprost niezliczonych, wielumiljardowych, zróżniczkowanych w wielką nieskończoność, zrównaniem schodów nędzoty­‑głupoty z kilkoma szczytami skał intelektu. Wielkie ciśnienie atmosferyczne wyniosłych rozumów tępotę nizin podnieca do ruchu, wywołuje burze, wiosnę daje, zimę... Życie... arcydzieło ruchu bez zmiany i zmian bez odruchu...
— A czem wobec tego śmierć nasza być może, śmierć, którą dokładnie już chyba rozumiesz, skoro ją czujesz?
— Niezwykłem zmądrzeniem tysiąca drobiazgów i ogłupieniem, prawie doszczętnem, wysokich walorów.
— Książe, jeśli łaska, jeszcze na dodatek i na pocieszenie: jakie przeznaczenie jest moje i twoje, każdej istoty?
— Być darmozjadem i w miarę pozwolić objadać siebie...
— Dzięki, szczodry panie. Będę teraz umiał z wiernymi gadać.
— Kong[96] z czterech wiatrów, najprawdziwszych, wschodnich! — drze się baletmistrz.
Omar wtulił mordkę w własne podogonie, by ukryć cierpienie, które przez oczka łzami wycieka. Wzdętymi bokami robi jak miechem, i wciąż urąga szeptanem rzężeniem:
— Każdy ból należy natychmiast zagadać. Zapamiętaj sobie arcypasterzu: Destructio destructionis![97] Walczyć z hołotą do upadłego. Żaden system pracy, żadne publikacje czy organizacje. Destructio na wszystko, co nadto się szasta i miota zbyt głośno. Radzę ci, odsprzedaj moje kalambury Yetmeyerowi dla jego dancinga. Ten awanturnik i tragikomik ma wielką zaletę: on jeden rozumie, że jeśli za życia wypada coś robić, nie wiadomo poco, nie wiadomo komu, coś gdzieś budować, cerować, śmiecić, to, mój szarlatanie mongolskiego chowu, w którego ręce oddaję ducha, wyłącznie chyba... na beznadziejności zuchwałej opoce. Niech was licho porwie! Dosyć mam tego... Nic nie żałuję, nie żegnam nikogo. O... o... w tej chwili dokupiłem właśnie kamień potrzebny do kombinacji ukrytej mojej... „Samych Honorów“[98]. Wygrałem panowie! Mah­‑Jongg!

Na szerokonose papieża pantofle upadł bez odgłosu i przestał gderać już raz na zawsze. Onczidaradhe, nie chcąc graczy płoszyć śmierci oznajmieniem, książęce zwłoki przeniósł za ogon niepostrzeżenie w zacisze kosza, pomiędzy „pungi“ i „kongi“ butelek z Chablis i Vichy, dawno odstawionych przez wzgląd na rażącą pustkę ich wnętrza.
Przedślubna tajemnica narzeczonych.

— Kupiła pani należny mi kwiatek. Nie mogę się mnożyć — mdło się uśmiecha pan Havemeyer.
— Odstąpię kamyczek kolekcjonerowi za małą cenę. Proszę się nachylić. Nie życzę sobie, by mię usłyszał ktoś oprócz pana. Dziś jeszcze wieczorem Podrygałowa poślubię formalnie. Muszę się poświęcić, by pantomima mogła dojść do skutku. Trzeba uśpić czujność pana Igora i w pole go wywieść. Ślub będzie pozorny. Nigdy nie będę rzeczywistą żoną tego aferzysty. Wyjdę za niego, by natychmiast zerwać. Jak postanowiłam, od chwili „Wesela“ Orgazowi oddam i duszę i ciało.
— Znowu matactwo i znowu podstęp.
— Nie przeciwko panu. Jeśli Havemeyer będzie się upierał, to nic nie pomoże, bo i wówczas również, wbrew jego dąsom, dokonam tego, co nieodzowne jest dla baletu, z którego tańczenia wyniknąć ma związek życiowy, dozgonny obopólnych pragnień.
— Zmęczyłaś mię cudna, sponiewierała histerycznemi, złemi fochami, które uprawiasz od nocy pamiętnej.
— Ani słowa więcej. Jestem lojalna. Nie chciałam działać bez porozumienia z przyszłym małżonkiem. Nam do małżeństwa potrzebny Orgaz, niezbędne „Wesele“. Bez Podrygałowa nic z tego nie będzie. Chłopisko durne i rozwydrzone, niebywale chytre, postawiło cenę: koniecznie ślub ze mną. Warunek przyjęłam i chcę dotrzymać.
— Będzie rościł prawa, nigdy nie uwolni.
— Zdepcemy prawo, nie poskąpimy odszkodowania. Bez żadnych trudności oraz bezzwłocznie zlikwidujemy epizod przykry.
— Nie boli mię głowa o całą aferę. Ja mam przy sobie w kieszeni cyrograf, w którym własnoręcznie gwarantuje zbawca, że po pantomimie moją własnością zostaniesz na zawsze. Niechaj więc Yetmeyer odpowiada teraz za wypełnienie ścisłe kontraktu.
— Przedmiotem umowy ja jednak jestem, istota żywa. Od mojej woli coś przecież zależy. Nie chce pan ocenić zamiarów najlepszych, więc już niepomna dalszych sprzeciwów, tak sobie postąpię, jak teraz być musi i jak należy. Przed wszelkiem pieniactwem natomiast przestrzegam.
— Zawsze ta sama i tym razem również z groźbami wyjeżdżasz.
— Dosyć ceregielów. Pan chyba rozumie, co znaczy intryga? Poufność podstawą jej powodzenia. Jeśli awanturę ze zbawcą wywołasz, zawali się wszystko. Wówczas bez namysłu, bezwstydnie wyznam, żeś mię ograbił z mej dziewiczości.
— Jakto? Twierdziłaś, że tego nie było, że się nie oddałaś, że mnie nie czułaś.
— Wówczas istotnie jak sen wszystko przeszło, pierzchło jak zmora.
— Rozkoszna wiedźma, przewrotna, wykrętna.
— Ale za to później, wbrew mojej woli, niespodziewanie musiałam sobie uprzytomnić całą miłosną przygodę, każdy jej szczegół.
— Aby mię szachować haniebną woltą przy niecnej szulerce.
— Pfuj, jesteś brutal, kolekcjonerze. I płyciuch w dodatku. Zbliż twoje ucho tuż do ust moich. Owa noc pamiętna, gdy szalałam z lęku o twe bezpieczeństwo, owa noc przekorna, kiedy cię tuliłam i odpychałam, ślady miłości pozostawiła ta nocka we mnie. Matką wkrótce będę, a Orgaz... ojcem.
— Przenigdy! Ja nie chcę!
Zawył charkotem, jak dziki wieprzak, któremu podgardle rozpruł ostry oszczep. Aparat pod nosem do oddechania przetworzył nieco Havemeyera wrzask rozpaczliwy w obłąkańczy bełkot. Kolekcjoner chwycił misterne żetony z perłowej masy i na Ewarystę sztylecikami połyskującymi zalotną tęczą zamaszyście cisnął.
Usłużny saddhus natychmiast podskoczył i z linoleum filigranowe zgarnia patyczki.
Majcherek strofuje:
— Ależ pan nerwowy. Kto też to widział, by do tego stopnia grą się roznamiętniać!
— Takie uniesienie jest niewątpliwie symptomem niezdrowia i nie posiada najmniejszego związku z całą zabawą — usprawiedliwia swojego szefa hinduski fakir.
— Tysiąc dolarów zaledwie przegrał — burczy Yetmeyer.
— Przypuszczałbym raczej, że to są skutki nadto poufnej, czy też poufałej rozprawy na uszko z donną Ewarystą — Ato­‑tso sekretarz ozięble stwierdza.
— Niewinna próba skokietowania wybuchu żywiołu, który jest obcy miljarderowi — w półśmiechu łamanym drżąca baletnica tuszuje incydent.
— Ho, ho! Nie wiedziałem, że awanturnikiem potrafi być również nasz Orgaz wytworny — prowokuje Igor.
— Przepraszam, zaiste było nader dziwne, nieokrzesane. Sam nie rozumiem, jak to się stało. Na mózg coś weszło, coś się przewidziało. Sen jakiś potworny, dławiący na jawie — sprostowanie cedzi sprawca awantury.
— Powtórny atak miłosnej furji tak bardzo przeraził, że ogarnęły mię dziwne płomienie. Duszno, gorąco! Proszę to futro zdjąć mi teraz z ramion.
Szary, zzieleniały pobocianował[99] tuż w jej pobliże.
— Proszę odpowiedzieć, czego mam się trzymać?
— Senora, dziękuję. Mierzwę mam w głowie. Wszystko mi jedno. Widocznie naprawdę popadam w chorobę. Proszę uczynić, co pani uważa za nieodzowne i za właściwe. Będę udawał, że o niczem nie wiem. Do katastrofy wyszczerzę zęby w uśmiechu uprzejmym. Poprawność zachowam i obojętność. Jakie to straszne: ja ojcem, ja ojcem...
Wlecze się z futrem oblubienicy w sam kąt kajuty i rzuca szenszyle nieocenione na kosz z butlami, jak gdyby przeczuwał, że tam gderliwy towarzysz jego, nawet po śmierci z wyrazem zgryźliwym, zaczął odsypiać wieczysty sen dumy.
Baletmistrz zwołuje:
— Zasiadać, panowie, do nowej tury. Mnie się należy za „Trzynaście Sierot“[100], tysiąc dolarów od Havemeyera. Mogę poczekać jeszcze do jutra, a wypłatę przyjmę, jeśli dogodniej, i w angielskich funtach.

Kulisty piorun.

Już w gruzach leży mur madżongowy. Tarzają się, piętrzą kamyczki schludne, z kości słoniowej. Panna Ewarysta przy radjoskopie bawi się cudownie. Zwiedziła moszeę prastarą w Kordobie, była u cyganów w samej Granadzie, do Algeciras i do Tangeru nieco zaglądała, a teraz grzecznie sylabizuje od ręki rzucony, górami i morzem narysowany na ludzkiej ziemi Boski alfabet. Co trzy minuty przerywa badanie, ucząc się na pamięć znaków zaklętych, a przy sposobności tej pożądanej nosek pudruje i usteczka plami. Kolekcjoner usiadł przy samym pilocie, lufcik otworzył i płucze usta, gdyż podniebienie spuchło mu całe i pęka dotkliwie. Truchleje on na myśl, że to recydywa potwornej choroby, krwotocznej skazy, którą przed laty zdołał odepchnąć dzięki poradzie doktora Landsberga z kliniki wiedeńskiej.
Yetmeyer zjechał z siodła taboretu na powierzchnię stołu, fiszki dominowe butami skopał, pled sobie podłożył i zasiadł w kuczki. Kraciastą poszewką zamierzeń świeżych, odprasowanych powlókł oblicze. Ślicznego Piosia przyciąga za połę:
— Zrzuć, hrabio, maskę, watę usuń z uszu i przykucnij przy mnie. Zjeżdżając ku ziemi pogadamy sobie. Port już się uśmiecha rozigranemi świecidełkami.
— Piętrzą się z oddali zwaliste bloki fortu Sebastjana.
— Pół godzinki jeszcze dzieli nas na razie od modrej, uroczej Kadyksu przystani. Proszę mi przyznać, czy to nieprzyjemnie tak bujać z nami? Zawsze, we wszystkiem jest sens ukryty, ten sam, głęboki... A hrabia nagle, jak łucznik — kłusownik, wypłasza wiary zwierzynę najgrubszą, strzelając do niej ukryty w zaroślach niecnych kaprysów, z operetkowego niemal arkebuza magnackiej fumy,
— Rachunku za pociąg jednak nie zapłacę.
— Kazałem wyrównać, a pana zaskarżę. Urodzi się z tego zajmujący proces, co nam nie przeszkodzi, by w rzeczach istotnych módz nadal spółdziałać.
— Straciłem niestety wszelkie zaufanie do zbawczych poczynań.
— Skądże tak nagle? Czyżby z powodu błahego sporu o koszta niezwykle reprezentacyjne, o wyszastanie tysięcy dolarów, do czego poselstwa mego paryskiego nie upoważniłem? Któż widział zmieniać twarde przekonania pod wpływem dąsów?
— Cała egzotyczna i ekscentryczna impreza twoja, to opera buffo. Kosmicznie­‑liryczny interes pański jest nie na serjo, wyposażony w efekty komiczne, a więc rentowne, lecz bez kręgosłupa odpowiedzialności, bez fizjonomji jasnej, przejrzystej, bez oczu czystych i wyrazistych, bez gładkiego czoła. Gruntu stałego nie czuję pod. wszystkiem, natomiast spostrzegam jakieś dno podwójne zdradliwej groteski. Akcja zbawienia toczy się, wlecze, utyka, urywa. Serpentynowych frazesów igraszka, miljardów swywola z męczeńską niedolą niemowlęcia­‑życia. Nabijanie ludzi poprostu w butelkę wzorem niewybrednym jarmarcznych kuglarzy. Oto są wyniki, które osiągnąłem po zastanowieniu, po ambasadorskiem mem doświadczeniu i po obserwacji jaknąjściślejszej figlów dancingowych. Bez żadnych osłonek panu Dawidowi tę prawdę powierzam.
— Cenię, bardzo cenię, i... ubolewam. Dążyłem zawsze do porozumienia. Przedstawicielstwa „Wyspy Zapomnienia“ w Warszawie mi trzeba. Hrabiemu właśnie tę misję wybitną i dochodową chciałem ofiarować.
— Bym wobec intryżek i krętactw waszych ponownie skosztował piołunu afrontów od jakichś wielmożów? Nie trawię obelgi. Połykasz kapsułki rycynusowej nieuprzejmości magów mocarstwowych i managerów gładziutko, grzecznie i z półuśmieszkiem. Dzikich pielgrzymów na Polskę nasyłasz, zaś Liga Narodów niemal jednocześnie usypia procesję i obezwładnia wyraźnie na przekór. Wiary prospektor[101] do kieszeni chowa zuchwałą zaczepkę, słóweczkiem nie piśnie.
— Polityczny dzieciuch. Liga kpi z wszystkich, by choć w ten sposób, czyli niewątpliwie dosyć dokuczliwie, arcypowagę zaznaczyć swoją, której się kłania najuprzejmiej każdy bez wyjątku naród i najuprzejmiej nie słucha żaden. Genewski trybunał, czy areopag, nie jest niczem innem, jak panną służącą Wielkiej Brytanji. Wiedzą już dzisiaj wróblowie na dachu, że chlebodawczym i protektorka pozbyć się pragnie służebnej istoty, mocno cherlawej, pretensjonalnej i do rozkazywania aż nadto skorej. Warto jednak wiedzieć dla uśmierzenia skurczów oburzenia, że na wyraźne zlecenie moje, za moje pieniądze, a dodam poufnie: za olbrzymią kwotę, komisarz Ligi na biednych dzikusach dokonał injekcji.
— Nieskalany szantaż, wzorowa obłuda.
— Mógłbym cię zastrzelić za płochą zniewagę, wyrzucić za drzwi i strącić z kabiny. Niktby nie wiedział, gdzie sczeznął hrabia. Pobaraszkować mam jednak ochotę dziś nieco z tobą. Wypadu spróbować, podkopu, włamania do zrozumienia twojej warowni. Z biologji słowa wykład migawkowy od niechcenia palnę. Otóż są słowa, jak ci wiadomo, które nie znoszą namacalnego ucieleśnienia, zwłaszcza i wskrzeszenia przebrzmiałych epok, czy prostowania złamanych narowów. Słowa sarkofagi, słowa pomnikowe. Istnieją również klejnoty — słowa, które są już czynem niemal same w sobie i czoło poety czy myśliciela zdobią djademem żywych płomieni. Są jeszcze pozatem pewne powiedzenia nieurodziwe i niezliczone, których przeznaczeniem praktycznem jest judzić, fermenty stwarzać, psychiczną glebę nawozić, plewić, nasion wiosennych kurzawę miotać, Usypiać i budzić. To są pociski do mojej procy, to ognie sztuczne festynów moich, gdy przeprowadzam materializację rozległych marzeń i wierzeń zgłębionych. Przy ich pomocy wypycham ludzi na krańce fantazji i tam ich osiedlam, aby pomniejszeniem łomocących tęsknot był im odtąd walny, fakt życia realny. Ideoplastję trzeba i należy nam przyszykować, przez obrzydzenie zakutym głowom naturalistycznej metody porodów. W moich oracjach i podżeganiach odciski zostawiam na duszyczkach płaskich, że coś się dzieje, że coś istnieje dlatego tylko, że się nie stało i stać nie mogło w rzeczywistości. Nikogo nigdy nie chcę bałamucić, lecz zapanować nad tłumów wiarą.
— Yetmeyer jest chory na lęk przestrzeni, która istnieje w miljonach wymiarów pomiędzy słowem a jego czynem. Stąd bezwymiarowość pańskich oświadczeń i pańskich działań.
— To oddalenie zawsze reguluje finansowa siła, która potwory wyobraźniowe chętnie ośmiesza i postaciuje.
— Ten wszystko kupuje. Żywym towarem nawet handluje. Wyznanie wiary u Havemeyera nabyłeś sobie za Ewarystę. Pierwszorzędny sukces. Szczerze gratuluję.
— Zupełnie wystarcza, co uzyskałem, by w kolekcjonerze odnaleźć Orgaza.
— Pan sobie upraszcza, co mu niewygodne, a komplikuje wszystko, co najprostsze, niezaprzeczone. Wręcz więc zapytać pozwalam sobie, jak też to sobie wyobraża zbawca ten wiary ogień czułego Orgaza, gdyby tak przypadkiem ktoś sprzątnął dziewicę z przed samego nosa pamtomimowemu bohaterowi?
— Spełni najprzykładniej on swoją rolę.
— Czyżby? Być może? Taki niezachwiany jest jego stosunek do Pana Boga? Ja sądzę inaczej. I twierdzę stanowczo, że jeśli podrzesz z Havemeyerem spisaną umowę, a Ewarystę Podrygałowowi dziś jeszcze powierzysz, nie będzie Orgaza, a wyznanie wiary w skandal się przemieni.
— W ostatniej chwili mamże ryzykować nadwyrężenie potężnego dzieła?
— Pójdź ze mną o zakład. Pół miljona funtów zaangażuję. Na nędzę skażę żonę i dzieci, by raz się przekonać, czy ci zależy na nieodpartych prawdy dowodach, czy też chcesz nadal wykręcać się sianem oraz mamić siebie i wszystkich dokoła wykrętasami czysto maniackimi.
— Ho, ho, tak śmiało? Proszę nie wygłupiać się wymyślaniem przeciw maniactwu! Któż lepiej od pana tę tezę pojmuje, że chcąc intelektualnie swój świat posiadać, chcąc własnej konstrukcji życie ofiarować i niebywały w dziejach wypadek ze siebie wyrzucić, trzeba nieodzownie otorbić się w wnętrzu maniactwa powłoką, której nie przeżre żaden kwas niecnoty, ani wszechmożny jad praktyczności. Z maniactwa tylko wydobyć można formę myślenia obowiązującego siebie i drugich, by dobrze wiedzieć, czego z przeszłości dzisiaj się wystrzegać, jak bawić snobów przyszłości wizją i w jaki sposób wygimnastykować teraźniejszości zwycięskich półbogów. Tylko w maniactwie można usadowić beznadziejności twórczą urodę.
— Mnie zdaje się jednak, że to są problemy dla specjalistów chorób umysłowych.
— Mylisz się, hrabio, dla zdrowszych od ciebie, dla wszystkich zbyczonych czy zbyczałych byków. Samemu można sposobu dociec, jak umocować i gdzie rozwiesić maniactwa namioty na uspołecznianych działek parcelach. Indywidualności w tem tajemnica i obywatelskiej cnoty testament.
— Całe gadanie w jedną definicję owinąć można: tumor mózgowy.
— Życzę go panu, jeżeli z poczuciem samego siebie od śliskich uścisków wielkiej ośmiornicy, czyli spółczesności, chcesz się wywinąć.
— Za twoim przykładem roztoczyć mam wdzięki kosmicznych wpływów nad rzeczywistością? Mamże spreparować kilka kawałów, jak katastrofa niby budowlana, śmiertelny upadek niani Praksedy, jak dzieciąt otrutych okrągły tuzin, potworna masakra tłumów pogrzebowych, a na zakończenie i bez dodatku, krwawa awantura czerwonoskórych ze strażą ogniową, ze straganiarkami i z harcerską młodzią?
— Przepraszam bardzo, jak pan dyskutuje? Hrabia nie upraszcza, lecz prostaczkuje, czyli raczkuje racjonalistycznie po dancingowych wypadków płaszczyźnie. Pod moje myślenie nie można zajeżdżać platformą trzęsącą, jak pod magazyn jakiś kolejowy, albo portowy, by potem się chełpić, że w sprawach kosmicznych jest tak, jak w życiu, że urządzono wszystko gustownie i bardzo solidnie, że skrzynie i wory, pełne drogocennych wzorów wyobraźni, wyładowano i umieszczono po cenach przystępnych w sklepach mieszczańskich. Rzeczywistości mamy piaskowiec rąbiąc czekanem mojej fantazji, nie mogę dłonią chwytać odprysków, które trafiają niebacznych przechodniów i niejednemu guza wywalą. Stara historja: nie ma twórczości bez nielogicznych, bolesnych ofiar. Wasza mość hrabiowska nie raczy pamiętać, dokąd ja zmierzam. Przechodzień jestem przez bulwar powszechny, bardzo się śpieszę i mimo woli gdzieś kogoś potrącam. Z perspektywy żabiej wprost nie wypada odmierzać mych czynów, ani też ganić. Ludzi niewłaściwych do moich przedsięwzięć chętnie dobieram, bo każdy z nich stwarza pospolitości pozory potrzebne, przekonywujące. Przy transcendentalnych, górnych aferach jest nieoceniony taki balast ziemski. Na wszelki wypadek od katastrof nagłych jam ubezpieczony i na nieszczęściu nie mogę stracić, lecz dobrze zarobić. Ci, którzy chcą ginąć przez nieuwagę lub zapalczywość, niech sobie skandali, ile chcą, płodzą. Ja ich nie powstrzymam. Lubię bez wyjątku wszystkich mych partnerów i każdego cenię. Trudno zaprzeczyć, że cały zespół dziwną bandę tworzy, naogół przykrą i napastliwą. Jak to powiada łacińska sentencja? Singuli canonici boni viri, sed capitula mala bestia. Tak w społeczeństwie dzieje się każdem i nie inaczej przedstawia się u mnie.
— Daj dojść do słowa, uparty bufonie! Ta konstruktywna twoja pierdółka[102] już na mnie nie działa. Jak handlarz starzyzny, sprzedajesz kmiotkowi zniszczoną czapę, szwy potargane w konwulsyjnej łapie ukrywasz chytrze i skrzeczysz nieznośnie: „Gdzie, jaka dziura? poco dziura, komu i kto ją widział?“ Takie bujanie już mnie nie stropi, Zbyt łatwy teren do eksploatacji torfowisk głupoty wybrałeś sobie, bym puścił ci płazem wybryki bezczelne. Pośród tysięcy rozrechotanych, powszednich problemów poruszyłeś tłumy religijnemi ekstrawagancjami tylko dlatego, że metafizyczno­‑kosmiczne instynkty zamierały właśnie. Puściłeś prysznic i one odżyły, jakkolwiek ochoty do tej prolongaty wcale nie miały. Twój byczy byznes rozszerzyłeś sprytnie na ludzkie cielęta i na krowy ludzkie. Przy tej sposobności sporo nudy spławiasz i marjenbadzką odbywasz kurację, odtłuszczającą brzuszydło miljardów. Złoty interes takie niecne kpiarstwo, pseudo­‑religijne i wszechświatowe. Szaleństwami twemi nadwątlone kabze umiesz dopełniać z sowitym naddatkiem. Gdzie tylko się uda, wszędzie zarabiasz, na wszelkiej świętości, na każdej błahostce i na brudzie każdym. Ale będzie rumor, kiedy wreszcie władze każą ci paluszki położyć na stół!
— To wykluczone! Najbardziej wpływowe i napuszone rządy oddawna są po same uszy u mnie zadłużone. Budżetu nie sklei dziś żaden parlament bez mojej pomocy. Niech mi się tylko powinie noga, a zgraja banków najpotężniejszych wraz ze mną ranie. Imperjalizmami, jak chcę, kieruję i demokracji udzielam jałmużny.
— Zabójcze fetory nieokrzesanego dorobkiewicza.
— Galicyjski hrabia musi zazdrościć amerykańskiego szczęścia dzieciakowi! Chcę pana już dobić i kilka fragmentów mych interesów podam na przynętę. Miesięczne dochody z Dancinga wynoszą przeciętnie sześćdziesiąt miljonów złotych pesedów. Liczna ma flota jest czynna obecnie, jak nigdy przedtem. Me lodzie podwodne z Havemeyera transportowcami, w drodze powrotnej z „Wyspy Zapomnienia“ do Stanów Północnych potworne ilości wódek i absyntu lada dzień dowiozą, celem złamania hemafrodytyzmu prohibicyjnego. Siedmset dwadzieścia tysięcy dolarów zarabiam na czysto na tym zgrabnym szmuglu. Z Bombaju dostawiam do Europy małp miljon trzysta, których gruczoły zanikającą tężyznę płciową intelektualistów rychło odmłodzą trafną metodą pana Woronowa. Dostarczam bawełny, gumy, sucharów, kakao i opium. Gdybyś był grzeczny i nadal ze mną pogodnie pracował, mógłbym ci odstąpić udzialik skromny przy wielkiej dostawie granatów ręcznych dla meksykańskich powstańców naftowych. Dziś jeszcze w Kadyksie podpiszę umowę z sowietów agentem o przewiezienie trzystu baterij dział szybkostrzelnych z szczecińskiego portu. Niemcom potrzebne są różne surowce do fabrykacji gazów trujących w odwetowej sprzeczce z ententą zmiętą.
— Na żadne draństwo nie pójdę z tobą, choć wcale nie wątpię, że zachowujesz ideologję magnatów kupieckich i że prawowiernym kompanem jesteś zaszczytnie znanych i zasłużonych prima­‑nababów. Wszystko co mówisz w niczem mnie jeszcze nie przekonało, że zmysł kosmiczny obudzić zdołałeś u kogokolwiek, że okupiłeś matactwa twoje jakiejś nowej ery, twórczej, historycznej, udałą szczepionką.
— Rozprawiasz ze mną tak po sztubacku, a tak wyniośle, jak gdybym się wsławił jako nagłupek[103]. A ja mam prawo twierdzić stanowczo, że wpływy roboty poczętej w Toledo sięgają daleko, wywołują cuda. Pierwszy przykład z brzegu, najcodzienniejszy. Na dzisiaj wieczór zapowiedziałem w dancingu bankiet zaręczynowy dla Havemeyera w zamkniętem gronie stu delegatów. W ostatniej chwili musiałem ze świtą lecieć do Kadyksu, a równocześnie zauważyłem, że uroczystość oficjalna, sztywna, w białą gorączkę gotowa wpędzić rozjuszonego obłędną zazdrością pana baletmistrza. Nie było rady. Zaproszonym gościom kazałem oznajmić, że gospodarze będą nieobecni i że ich zastąpią filmowe zdjęcia tych drogich postaci, oraz, że oracje okolicznościowe wypowie za nich parlofon wierny, nowonarodzony. Sami usiedli do stołu z Gouzdrezem, miauczeli z zachwytu, a z wielkiej wdzięczności chcieli całować nas obu po rękach.
— Widziałem zbawco. Pałaszowali, aż uszy się trzęsły. Byli bardzo głodni, boś ich wypościł.
— A więc przyznajesz, że umiem skutecznie wygrywać akordy na harmonijce psychiki ludzkiej? Nic lepiej nie świadczy o moich wpływach, jak posłuszeństwo i płaska uległość tysięcy pątników, którzy przybyli z całego globu na kongresowe moje wołanie. Mógłbym ci przytoczyć sto innych przykładów wiernopoddaństwa i zrozumienia wobec mych nakazów. Wybieram na dowód jedną ilustrację niesamowitą, szczególnie ciekawą, Nie wiesz zapewne, że dzisiaj w Kadyksie akt hołdu składam dwom dziwnym istotom, które leżą chore w miejskim szpitalu. Zabawna historja. Gardło mi wyschło od tego paplania. Znasz ginger­‑ale?[104] Niech­‑no papież poda nam dwie butelki z sekretarzyka. A w neseserze mam zapakowane na zimno dwa udka, spreparowane jako smakołyki z kurasów stepowych, czyli prairie chicken[105]. Doskonała pora, aby się pożywić, tembardziej, że nie wiem, czy z wami pojadę na podwodny bankiet. Otóż posłuchaj. Do mego dancinga w Toledo jechały na spólnym pokładzie jednego okrętu, który przed miesiącem wypłynął z Sidneyu, dwie ciche gracje w podejrzanym wieku. Starsza, angielka, imieniem Letycja, po mężu Pijmlico, już w ośmnastej wiośnie żywota nagle owdowiała i od tej chwili, zapewne pod wpływem bolesnego ciosu, ugrzęzła cała w płytkiej teozofji. Ślub uczyniła, że nigdy odtąd żadnemu mężczyźnie nie da się dotknąć, i że wyobraźnię będzie umartwiała gnębieniem wizij męskiego ciała. Dla zagipsowania zwichniętej cnoty i wydrenowania zaziemskich walorów publicznie przyrzekła salonom mody, że przez całe życie, codzień w innej sukni, na klęczkach będzie błagała Boga o wybawienie od utrapienia spółczesnej kultury. Po takiej modlitwie zużytego stroju powtórnie nie wtłoczy na więdniącą kibić. I dotrzymała, czego dowodzą rachunków stosy od krawców, krawcowych. Z pełną pięćdziesiątką na kościstym grzbiecie wyruszyła do nas. Niech więc pan policzy: lat z górą trzydzieści codziennie niewiasta do szafy po jednej sukience chowała, co w sumie wynosi dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt modelów cacanych. Tę całą fortunę, to strojne archiwum wlokła ze sobą pani Letycja, w niezliczonych kufrach, pudłach, sakwojażach. Niezwykła kobieta zawarła znajomość, już na okręcie, czyli podczas drogi, z wściekłą holenderką o krwi zbełtanej przez papuasów, czy przez malajów, panną Małgorzatką, z domu van Wouchers, przed laty czterdziestu gdzieś tam zrodzoną, jeśli się nie mylę, w Buitenzorgu. W trzynastej wiośnie już się puściła, a potem była rozpustnicą, znaną z przewrotności płciowej w centrach wybitnych Zjednoczonych Stanów oraz Europy. Najgłośniejszy występ tej ladacznicy, komentowany we wszystkich piśmidłach, był jednoroczny w Meksyku pobyt nad jeziorem Chalco. Wśród pływających skryła się ogrodów jako nałożnica znanego jerocho[106], wielkiego nędzarza, rzekomo znachora, który żywił siebie oraz ukochaną ze zbioru muszek na błota zagnanych, nad wyraz smacznych — axey­‑acuti. Przez cały rok długi nago łaziła ta białogłowa, sprzedając turystom, za drobne monety, powabny swój widok. Złośliwi szeptali, że Margot z Afryki, z okolic Fezu przywiozła sobie, pewnie od arabów, chorobę skórną, jako mal de pintos[107] naogół znaną i że ją wyleczył od tego trądu indjański amant. Wypłynęła nagłe po pewnym czasie nad samą Sekwaną z serją odczytów, licznie uczęszczanych, w których dowodziła paryskim snobom, że przez ciała nagość można nagą duszę ludzkości wyzwolić. Płci żeńskiej głosiła, że ma się odrodzić tam zaczynając, gdzie jawnogrzesznica, owa Magdalena z nowego zakonu, nie chciała kończyć. Za wyłudzanie bezczelne pieniędzy, stręczenie nierządu i nadmiar bluźnierstw policja francuska odstawiła babsko do granic Hiszpanji. Tu w wszystkich cukierniach i restauracjach przez kilka miesięcy tajemniczą damę z sukcesem zgrywała. W końcu głupi niemiec, nadęty fabrykant, który w Barcelonie swój wojenny przemysł, celem okpienia komisji kontrolnej, zasadzał i krzewił, porwał aferzystkę w swe nudne objęcia. Kupił jej samochód i wysztafirował. Napisała wówczas sensacyjny romans o „Czystej Miłości“, przetłumaczony na wszystkie języki i, jak mi wiadomo, w ojczyźnie pańskiej wydrukowany, jako feljeton wzorowej powieści, w jednym z organów lewicowego drobnomieszczaństwa. Znowu szupasem, razem z fabrykantem, dostała się dama na wyspę Minorkę, skąd po skandalach obowiązkowych umknęła cichaczem w samą głąb Australji. Powracała teraz, by prawdopodobnie i nas uszczęśliwić swemi proroctwami oraz urodą, sklejoną ze szczerbów. Wracajmy na pokład. Obie przyjemniaczki, których sylwetki naszkicowałem, były z sobą w zgodzie tak długo tylko, dopóki pogoda dopisywała. Nagle przyszedł norte[108] i zapędzał wszystkich do dusznych kajut. Tam wybuchł konflikt. Prześladowana strasznemi wizjami, wśród ryku bałwanów, na czarnem dnie nocy którejś piekielnej, panna Małgorzata pani Letycji chliptając wyznała, że świata koniec, może nie w tej chwili, lecz w każdym razie zbliża się już szybko. Wie o tem dokładnie, gdyż objawienie bardzo wyraźne i kilkakrotne miała na ten temat. Ginącej ludzkości jedyny ratunek to jej potomek, którego starannie pod sercem chowa, by go niebawem na zły świat wydać i na odkupiciela grzeszników wychować. A zaszła — w ciążę faktycznie znienacka, bez żadnej przyczyny, bez wykonania odwiecznych i miłych praw przyrodniczych płciowej miłości, w czem znak niewątpliwy, że tak się stało na wyższe zrządzenie. Filuterna spowiedź znacznie przyśpieszyła morską chorobę u pani Letycji, która wśród czkawek i dławiących torsij, wściekła i zielona, swej towarzyszce wprost oświadczyła, przy kapitanie i pierwszoklaśnych samych pasażerach, że jest oszustką bezczelnie głupią, przyczem poparła dosadne wywody skrajnym manewrem krogulczych paluszków po buzi dziewoji cudem zapłodnionej. I tu się zaczyna dancingowych wpływów niepowszedni trjumf. Panna Małgorzata wystosowała do kancelarji mojej cywilnej obszerną depeszę ze sprawozdaniem o bolesnem zajściu oraz z żądaniem, abym rozkaz wydał, jak zatarg rozwikłać i w jaki sposób ma się postarać o zadośćuczynienie. Bawiłem podówczas właśnie u rejenta, gdzie zabezpieczałem Havemeyerowi umiłowaną, tańczącą panienkę. Dyrektor Gouzdralez, zapamiętały antyfeminista, nader pochopnie na własną rękę, odtelegrafował: „Bić się natychmiast na ciężkie florety aż do utraty wszelkiej przytomności w sali fechtunkowej waszego okrętu“. Lady Pijmlico stawiła się chętnie, salę zapłaciła i zafundowała swojej przeciwniczce sekundantów drogich. Prały się dziwaczki bez opamiętania, machając szablami, które jak wiadomo, są bardzo ciężkie, w obu wątłych rękach przez trzy kwadranse. Dziś ciężko ranne walczą ze śmiercią w głównym szpitalu miasta Kadyksu. Na każdy wypadek pragnęły przed śmiercią usłyszeć raz jeszcze choć jeden mój wykład o objawieniu i powołaniu do funkcij kosmicznych. Walę więc do nich aeroplanem, by te duszyczki do siebie przygarnąć, lub — jeśli tak trzeba — na śmierć wyprawić. Zaraz się dowiemy, co z niemi słychać i jaka czeka nas sytuacja, gdy nadjedziemy. Rusz się papieżu i radjofoniczną podaj mi słuchawkę! Drugą dla hrabiego! Halo! Kadyks? Proszę mnie połączyć z Papadopulosem, toledańskiego dancinga agentem. Numer pięćset siedm.
— Halo! Caramba![109] Jestem skłonny słuchać, byle niedługo. Komu wpadło na myśl, by mię teraz wzywać? Czego się zachciewa odemnie komuś? Gram w piramidkę i czasu nie mam.
— Papadopulciu! Ty cygański synu! Dam ja ci szulerkę. Tak sprawy pilnujesz, kiedy ci wiadomo, że mam przyjechać? Za dziesięć minut już będę u was. Co nowego słychać?
— Ach... pan Yetmeyer! Uniżony służka. A ja myślałem, że to Cynamon, ten pierdzigryczka[110] z londyńskiej giełdy. Biuletyn dzisiejszy mniej więcej jest taki: Kinematografy wszystkie wypchane na naszych filmach. Nie odebrałem jeszcze dotąd kasy, ale przypuszczam, że tak, jak codzień, zarobię dla siebie ze sto tysięcy. Muszę się namyśleć, ile z tej sumy odstąpię panu. Mamy czas... obaj. W szpitalu sprzedałem tysiąc biletów po sto pesedów, a drugich tysiąc po sto dwadzieścia, wszystko na wykład szanownego zbawcy. Oba czupiradła leżą napół żywe, obandażowane i opryskliwe. W murze lecznicy, dzielącym pokoje czułych sąsiadek, zrobiłem wyłom, by bez wytężenia mogły się kłócić. Wszystkie wydania pism wieczorowych poprostu zalane artykułami skandalicznymi. Jeden pod tytułem: „Wielki nawróceniec i oblubieniec, czyli hrabia Orgaz“. Bardzo zamazane, siatkowe odbicie facjaty podłej i zatraconej. Przez omyłkę wzięli za kolekcjonera czeskiego szpiega, którego Polacy schwytali w Krakowie. W mieście bieganina. Na wybrzeżu tłumy, które oczekują waszego przybycia. W łodzi podwodnej od dwóch godzin siedzą tajni agenci do przemycania wszelakiej broni. Z Berlina jeden, a drugi z Kremla. Sowietnik sarka, że łódź stanowi niewątpliwą własność rządu moskiewskiego, gdyż pan Yetmeyer kupił ją od Wrangla. Prusak natomiast z namaszczeniem bada, z mętnym wyrazem bławatkowych ślepiów, nikomu nieznaną konstrukcję nurka, głęboko wzdycha, gryzie kiełbasę i popija piwem. Kucharz na łodzi chwalebnie się spisał z menu bankietowem. Już odstawiłem popa na pokład, wraz z djakiem głuchym. Dla wszelkiej pewności w pancernej wieży przyskrzyniłem obu.
— Co słychać z młynami?
— Aa... byłbym zapomniał. Były telegramy, że całą energię z pod Niagary skocznych wodospadów nam wydzierżawiono na przeciąg roku za miljon dolarów.
— Dziękuję. Wystarczy, za kilka minut ujrzysz mię na ziemi... Goń na spotkanie.
— No i cóż hrabio? Słyszał pan dokładnie? Wciąż jeszcze wątpisz w rozległe me wpływy?
— Wcale nie zaprzeczam, że pierwszorzędnym jesteś aferzystą. Lecz poco ci młyny?
— Kupiłem energję do młynów popędu za Oceanem, gdzie zawsze taniej. Na falach radjowych przerzucę tę siłę do Europy, sieć młynów zbuduję i kontynentu aprowizację chwycę w moje ręce, przez co żołądków cywilizowanych blokady dokonam, aby były czułe na moje nakazy i rozporządzenia twórczo­‑kosmiczne.
— To mi się podoba! W moich majątkach właśnie buduję dwie duże turbiny amerykańskie. Chętnie podnająłbym do ich popędu nieco prądu twego. Czy możesz się zgodzić, ażeby w tej sprawie mój administrator zwrócił się natychmiast do twego zarządu?
— Najchętniej amigo[111]. Czem mogę, tem służę. Pragnąłbym wzamian, byś z nami pozostał, do nas się nawrócił.
— Niestety, wyjeżdżam już jutro raniutko. Muszę być w domu. Nadchodzą święta. Jajkiem święconem podzielić się trzeba z żoną, dziatkami, oraz ze służbą, by nikt nie zmiarkował, że w nic nie wierzę. Jestem protektorem kresowego związku do ogłupiania, ściśle doszczętnego, wszelkiej ciemnoty i wiceprezesem tajnego klubu do podstawiania każdemu nogi w publicznem życiu. Przynajmniej raz w roku wypada jakoś pokazać się swoim. Muszę stąd uciekać. Nie uznaję wprawdzie metafizycznego twojego wpływu na wiary istotę, lecz do interesów masz tęgą głowę — i teraz rozumiem, że te nastroje tak mię zwabiły. Obawiam się jednak, że spętać mogą.
— Rozumiem wreszcie, o co ci chodzi mój romantyku, bardzo rachunkowy. Chciałbyś, bym działał, jak burzy majowej świetlisty gzygzak, który z elektrycznej stacza się chmury pośród łomotu i w jednej sekundzie zabija, oślepia. Czy widziałeś kiedy kulisty piorun?
— Kazio Głuchowski, mój zacny compadre[112], raz coś wspominał. Faciendę[113] posiadał, wcale przyzwoitą, gdzieś tam w Brazylji, na pograniczu stanu Contestado, w pobliżu obszaru terenos dos indios[114]. Folwark niemal cały był zadziewiczony przez matto brutto[115]. Na werandzie siedział swojego domu pewnego południa, w skwarze marcowym drzemiąc niedbałe. Tuż obok stodoły kabokli[116] czereda z bandą „coroados“, czyli dywersantów czerwonoskórych, o pług skradziony wiodła spór wymowny. Syneczek Kazia, czteroletni Maciuś, na barwnym gazonie zabawiał się z Ledą, starej wyżlicy wykluwając ślepia już skaprawiałe wystrzępionym prętem. Wtem kulkę świetlistą, jak znak opatrzności na obrazkach świętych, ujrzał w powietrzu, gdy wędrowała majestatycznie od hibiskusa, który przy parkanie mizdrzył się do słońca, pod filary spichrza. Przebudził się ojciec, lecz zanim krzyknął, by powstrzymać chłopca, dogonił dzieciak zdradziecki płomyk i wyrżnął trzcinką w zabójcę­‑pielgrzyma. Łomot stu piekieł. Całą swoją wściekłość wyładował piorun na ludzi leśnych i na budynki. Spłonęły: stodoła, wozownie, wygódka, a wszyscy fornale oraz koloniści zginęli na miejscu. Maciuś ocalał, suka została ciężko porażona, indjanie czmychnęli.
— Otóż tak jest ze mną. Chcąc mnie zrozumieć, zapamiętaj sobie: jam piorun kulisty. Przed siebie idę, nigdy nie zaczepiam i choć znam mą siłę, wszystkich omijam. Z tą chwilą jednak, gdy we mnie uderzą, muszę wybuchnąć i ktoś musi zginąć.
— Lecz zakład stoi pomiędzy nami, kulisty piorunie, o Havemeyera i Ewarystę? Pół miljona funtów, jako już rzekłem. Niech co chce będzie, niech idzie na bęben cały mój majorat.
— Co będzie z młynami, jeżeli przegrasz?
— Zakład jest istotny i niema związku z interesami. Jeżeli przegram, ty młyny obejmiesz i mnie je wypuścisz potem w dzierżawę.
— I tobie nie brak zmysłu do geszeftów. Zakład przyjmuję, ale rękę cofam od całej kabały z Havemeyerem. Sam intrygę utkaj. Nie mam dzisiaj czasu. Przyjdzie mi oświecać, a może ratować, szelmę, prorokinię, która zapowiada, że chce na świat wydać dla mnie konkurenta. Właźcie więc do łodzi, idźcie na dno morza, kochajcie się, żeńcie, kłóćcie, podgryzajcie... wszystko mi jedno, byle wesele jutro się odbyło, byle nikt nie śmiał zachwiać pantomimą.
— Reżyserem będę wytrawnym i sprawnym. Zaraz role rozdam do bankietowej, hucznej tragifarsy. Jeszcze przed północą problemat wiary kolekcjonera nam się wyświetli. Sam będziesz musiał przypilnować sobie przez dzień jutrzejszy tego przedstawienia, które koronuje dancinga rozwój, bo mnie nie będzie. Z wielkiej oddali upajać się będę moim trjumfem, pociągiem pośpiesznym, nawet samolotem czemprędzej umknę od miejsca zwycięstwa, gdzie stawi się Orgaz, by wstrząsającą odegrać komedję: fałszerstwa wiary.
— Powiedz poprostu, że Ewarysta i tobie również, jak pyłek gryzący, czy złośliwa muszka, wpadła do oka i źrenice łzawi, że wskutek tego na opak widzisz najprostsze zjawiska, że kusi ciebie haniebna chętka, by odbić dziewczynę kolekcjonerowi i, mimo poważne małżeńskie okowy, sam stać się... novio[117].
— Insynuacja rozbrajająca. Wszystkie twe wywody smak posiadają sianowej pożywki.
— No, no, nie szkodzi. Nie unoś się zbytnio. Jesteś niezwykle przystojny mężczyzna. Mógłbyś od biedy Orgaza zastąpić, kiedyś w przyszłości, o czem dość poważnie sam ze sobą myślę. Czujesz, że suniemy już po murawie? Słychać najwyraźniej, jak powitalna dla nas orkiestra na marimbach[118] wali. Cymbałom cymbały i na cymbałach. Ekstrakt uciechy gawiedzi spółczesnej. Kadyks. Wysiadamy!

Strzał w serce ziemi na dnie oceanu.
11.000 stóp pod wodą.

Wesoło toną. Zjeżdżają w przepaść przerażonej wody, która się nadyma, lecz ugnieciona i zbiczowana, ustępuje sycząc. Przeciw najazdowi zmobilizowała suwerenna głębia krociowe armje powietrznych kulek, skocznych i zaczepnych. Bańki, kropelki, guziczki, perełki cofają się jednak w porządku, wzorowo, według najnowszej strategji skutecznej, udowodnionej i rozsławionej bitwami nad Marną oraz nad Soczą, w latach zaś ostatnich również i nad Wisłą. Ofenzywny rozpęd pozostawiły opancerzonemu dziwotworowi. Przegrupowane, jako odwrotu taktyczne jednostki, maszerują grzecznie w kierunku przeciwnym biegowi łodzi, gdzieś ku powierzchni, skąd przyjdą rezerwy bałwanów morskich.
Gburowaty rekin dostał po mordzie, albowiem bandyckim znęcony instynktem, sam się napatoczył pod dziób okrętu. Rabuś ogłuszony porwany został przez figlarne prądy. (Zasłynął następnie, po jakimś tygodniu, gdy poćwiartowany i nadjedzony przez własnych kuzynów, na brzeg wypłynął koło Lizbony. W wszystkich miesięcznikach ilustrowanych całego świata były podobizny tego kadawra, fotografowane z przodu i z tyłu, od spodu i z boku. Kolorystyczne zdjęcia bańdziocha[119] wraz z zawartością, na najprzedniejszym kredowym papierze, w szał ludzi wprawiały, tak były miłe, a zajmujące przynajmniej jak wnętrze którejś z katakumb późnego Rzymu. Zabalsamowane, prawie nietknięte, więc świetnie połknięte, spały w żołądeczku salteadore‘a[120]: ratlerka czarna, czternaście pudów suszonych śliwek, blaszana spluwaczka, udziec delfina, dwa puszki od pudru i dziesięć tomów stenografowanych mów Cziczerina).
Mimo to zderzenie z morskim obżartusem, krążowiec stalowy, wywróciwszy młynka, odzyskał rychło moralną postawę i nadal się spuszcza pomiędzy koralów reumatyczne palce, między zwoje płazów, które dygocą i krwawo dymią, jak wyrzucone podczas operacji żywe wnętrzności. Przedziera się siłą przez wodorosty i palmy podwodne, gąbczaste tunele, ślimacze pagody, miażdży tłuszczaki polipów liljowych, pruje włókniaki różowych jeżowców, płoszy rybki sine i kraby zielone, chciwe, durniutkie.
Wszystkie zakamarki żelaznego nurka, który przydomek „Bosiaka Czwartego“ w Yetmeyera flocie otrzymał na chrzcie, są rozjarzone elektrycznością. Duszno i zimno. Schłostana para ucieka od kotłów dudniących, dyszących i jak szkolny beksa wyciera kąty. rosząc je łzami. Junacka gromada zbawczych podróżników została zepchnięta do gabinetu pana admirała, który za życia białego cara piastował godność wicekomandora czarnomorskiej floty. Wybitny marynarz, przeszedłszy na służbę do właścicieli „Wyspy Zapomnienia“, zdołał zachować monarchiczną wiarę, jakkolwiek stryj jego, generał Fruzio, krasnoarmiejcom od lat przewodzi. Na tle politycznem nastąpił rozłam w wojskowej rodzinie. Admirał odrąbał nazwisko rodowe i od imienia swego własnego pseudonim przybrał, brzmiący hierarchicznie i archaicznie: „Kapitan Palemon“. Sam dobrowolnie siebie zdegradował, byle odrzucić jakąkolwiek możność jakichkolwiek związków, nawet we wspomnieniach czy przez omyłkę, z krewniakiem swoim w sowietach zboczonym.
Dostojni goście, miotani dotkliwie przez nurkującej łodzi manewry, pokotem runęli na sali parkiety, zaścielone szczelnie pąsowym kobiercem z kwiatów pointiana, aksamitnie świeżych. W białych uniformach z zamszowej skóry, z granatowemi szamerowaniami na prawem ramieniu liter sprzymierzonych: ha i ipsylon, z bronią u nogi, służba okrętowa stoi przy ścianach. Wszystkim biesiadnikom podano karafki, po dwie na każdego, w plecionkach ze słomy, obie napełnione wyskokowym płynem, czyli odmianami zdradliwych fermentów zwykłej kukurydzy: atole i chicha. Steward rozpyla w powietrzu perfumy marki „Coryse“, z paryskiej firmy najnowszego kroju, która jest własnością jurnego Douglasa, pana Oderfelda, komediopisarza, zbieracza obrazów, znawcy zapachów wszelkiej wytworności i przyjaciela wielkosalonowych czy wyścigowych magnatów rodowych.
Kapitan­‑admirał zasalutował i głosi tubalnie:
— Gaspadin­‑protektor raczy się żenić. Więc musi być uczta. Uczta, oo się zowie. Do białego rana, do nieprzytomności. Wesołuchów[121] kilku zagra malaquenas[122], a potem rozkażę mołojcom­‑majtkom, którzy bandoleros[123] są meksykańscy, aby pohasali iotas i jarabe[124]. Jedziemy sobie na rozkaz panów moich wielmożnych, do serca ziemi, z tym cichym zamiarem, by wykraść stamtąd jakąś złotą mądrość. Na pohybel ludzkiej nieudolności, a zbawcom na szczęście piję pierwszy kielich!
Wychylił duszkiem pękatą karafkę i próżnem naczyniem rozwalił lustro, w którem Ewarysta poprawiała właśnie pozłocone fioki. Spełnili toast uwięzieni goście i zakąsili, niby tartinkami, filigranowemi jajkami żółwi z rasy szyldkretowej (huevos de perlama), które są tańsze od noworodków pospolitej kury. Jeden tylko majtek, jakiś zastarzalec[125] w grzechu geofagji, zagryza ziemią, którą garściami wyjmuje z kieszeni. Inni chleją wódę bez zaprzestania, jak gdyby chcieli uraczyć się szybko i do fondytu[126].
— Niema poziomów. Kto widział poziomy i komu różnica ich na co się przyda? — charcze Podrygałow. — Kapitan, ty powiedz, bo jesteś od tego i musisz wiedzieć, czy myśmy głęboko już wpadli pod ziemię i czy nie czyha na nas jakie licho?
Słychać komendę gdzieś pod podłogą, którą pomiata pierwszy oficer:
— Sześćdziesiąt stopni! Dwadzieścia atmosfer! Odchylenie w lewo na siedm sekund! Drugie dynamo! Naprzód wszystkie tłoki!
Meldunek składa admirałowi starszy maszynista:
— Mój kapitanie, według rozkazu już dobijamy do samego celu. Stóp dziesięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt. Brodzimy w malstromie podmorskich wulkanów. Wszystko wkoło kipi, gotuje się, pieni.
— Naprzód bez pamięci! Było nie było. W samo serce ziemi, w świata tchawicę. Pięćdziesiąt stóp jeszcze osiągnąć mamy, jak mi nakazano, by ludzie z dancinga swoją frajdę mieli i prawdę schwycili, której się zachciało.
Majcherek jest blady. Saperdy robi[127] do Ewarysty i czkawkę tłumi. Mazgajowatym tenorem zawodzi:
— Mamy, cośmy chcieli. W osierdzie ziemi wpływamy tak sobie. Przepraszam bardzo, są jednak poziomy. W aeroplanie, stóp jedenaście tysięcy nad ziemią, jeszcze nie wiedziałem, co wiem właśnie tutaj, stóp jedenaście tysięcy pod wodą, że mi się chce kochać, że muszę się kochać w jakiejś istocie niepospolitej, która wyobraźnię ostałą moją przecież sklebota[128], bym mógł jakoś tworzyć. Do kroćset djabłów, dość mam małżonki mojej legalnej, dość dzieci smrodu, dość zaszczytnie nudnej, cholernej opinji. Chcę się upoić zapachem ciała, jakiegoś obcego, nieużywanego, chcę błądzić ustami po spęczniałych piersiach, choćby były wrogie. Dajcie mi tu dziewkę, pierwszą lepszą z brzegu. Od czego jesteś najemna hołoto wielkich szalbierców? Zapłacę, co chcecie. Dajcie prostytutkę, melancholijną i zabiedzoną. Taka zaraz spłonie na widok monety. Niech ktoś zarobi na mojej tęsknocie do nieposkromionej, łajdackiej chuci. Podrygałow, łotrze, czemu się patyczysz?[129] Nuże komedjancie! Daj tu Ewarystę, bo ja ją kocham, ty błazeński czorcie! W łeb zaraz ci strzelę.
Upadł na podłogę, tarza się, wyje, gryzie i kopie.
— Ręce do góry! — padł ostry rozkaz.
Rząd karabinowych luf nielitośnych wymierzono prosto w piersi biesiadników, roznamiętnionych podwodną papojką[130].
— Teraz będzie pogrzeb księcia Omara razem z obrządkiem formalnych zaślubin, a potem wracamy zbratani i trzeźwi wprost na świat Boży — orzekł dowódca donośnym grzmotem.
Havemeyer powstał. Jest uśmiechnięty i zielonkawy. Podają mu w koszu zdechłego kota. Dwóch majtków zaszywa zmarłego księcia w szalik włóczkowy, szaro­‑żółtawy, który saddhus nosił stale na szyj i dla elegancji, ale i niemniej przeciw zaziębieniu.
— Która godzina? — rzuca kolekcjoner rozkazujące, zdławione pytanie.
— Sir, wszystkie przyrządy i mechanizmy zawodzą w tem piekle. Stanęły zegary — wystękał wilk morski.
— Najjaśniejszy panie! — bełkoce rozchwiany telegrafista — moje maszynki są prawowierne i dotąd nie znają, co bunt zuchwały. Pukawka działa i słucha słuchawka. Radjotelepałem przed chwilą właśnie do stacji lądowej, pierwszej lepszej z brzegu. Odbębnili zaraz, że północ nadchodzi.
— O to mi chodzi...
— Wasze błagorodje! Ja mam coś jeszcze do zameldowania. W Kadyksie burza i trzęsienie ziemi. Piorun zabił krowę, jedną z trzech jedynych, jakie były chlubą portowego miasta. Magistrat w żałobie. Pali mię ta chicha, niby oczyszczana, szlakby ją trafił, sakramencka wódka. Żółć człowiekowi przez gębę wyłazi, więc muszę splunąć, lecz proszę nie karać. Pan Yetmeyer wołał, byśmy już wracali, gdyż przed kwadransem odwalił wreszcie szpitalną prelekcję. Żeńszczyny obie, co się poczubiły, już wyciągnęły na śmierć kopytka. Ostatnie słowo, niby pomazanie, przyjęły od zbawcy, poczem usnęły prawie równocześnie. Mignęła wówczas wielka błyskawica trójkolorowa i czuć było siarkę. Potem szpital runął, grzebiąc trzysta istot. Już dalej nie mogę, bo jest mi niedobrze.
— Czyśmy dotarli na właściwe miejsce?
— U celu jesteśmy według życzenia. Kręcimy się wkółko.
— Przystępujemy do ceremonji pożegnania szczątek księcia Omara.
— Rozkaz, mój panie. Załoga na baczność! Wśród gości powaga! — rządzi się kapitan.
Czterech dryblasów torpedowy pocisk przywlokło za uszy na wózku biegnącym po szynach żelaznych i zatrzymało przy drzwiach komnaty, w której się ustawił sztab dancingowy, podochocony.
Kolekcjoner wydał żałobny wyrok:
— A więc zaczynamy manifestację. Proszę się trzymać twardo na nogach. Szkoda, że niema mojego spólnika. Onby wam wpoił należyty respekt.
Zgrabnemi dłutkami i obcążkami rączy kanonierzy wydłubali pocisk. Sędziaty[131] granat odstawili na bok, a w jego miejsce wśrubowali zręcznie wojłokowy tłumok z truposzem książęcym. Poczem bez śladu zaplombowali i zalutowali metalowy patron.
— Gotowe, baczność! — zabrzmiała komenda.
Havemeyer ręką milczenie rozkłada po gwarnej sali.
— Żegnam przyjaciela, należy się spokój mnie oraz jemu, nawet od birbantów. Towarzyszu drogi, nienaprzykrzony, któryś mię opuścił w najcięższej chwili rozważań moich, w ostatnim momencie przed niechybnym czynem gry pantomimowej! Jedź mój kochanku w twoją czarną drogę! Gdy będziesz na miejscu, daj mi znać o sobie. Jakże radbym wiedzieć, że i tam nawet wszystko nie ma sensu! Odszedłeś tak cicho, że próżno łowię na wielki em rozdrożu mych tęsknot zziębniętych łaskotliwy szelest pochodu twej śmierci. Byliśmy razem w dziurze podniebnej, dziś mamy nad głową ciężkie zwały wody, lecz nic się nie zmienia i nie zmieniło... Wszędzie to samo... Wyjść nie możemy poza jasną prawdę, która oświetla, że przed nami ciemno, przepaściście ciemno... Na dnie oceanu, w odmętach głębi podsłuchać chciałem, jak bije ziemi najtajniejsze tętno. W czeluści zstąpiłem po oświecenie, po okruch pocieszki. Fiasko świadomości tu mię zagnało. Tułają się we mnie lęki, niepewności i szarpią wnętrze. Straciłem niewiarę, wiara nie nadeszła. Ciebie więc wysyłam, pieszczochu szlachetny, który odjeżdżasz do twojej rodziny, na ostatnie zwiady. Coś chciałbym wiedzieć, jakąś uncję marną, drobinę, ziarenko, listeczek, piórko. Pierwotniak jestem, biedny pantofelek. Chciałbym się przetworzyć na wyższy gatunek. Radę mi nadeślij, jakąś szczyptę wiedzy przydatnej, ziemskiej, na oprzytomnienie i na ratunek. Ciebie wysyłam, boś nieskazitelny i nieugięty, zdobywczy, przemądry. Marynarze moi! Dokładnie celować! Torpeda świszcząca niechaj dopadnie miejsca przeznaczenia, gdzie oś wszystkich sensów i niech przedziurawi zagadkę istnienia. Ta podróż ostatnia godna jest księcia. Pal w samo serce dyszącej ziemi!
— Może to istotnie coś u nas zmieni — brzęczy ambasador, któremu głowa, nadto obciążona alkoholu zbytkiem, opada na piersi.
— Zanim odejdziemy do wieży pancernej, skąd wyślemy pocisk ten beznadziejny, razem z pogrzebem ślub się odbędzie. Sprowadźcie popa! Panno Ewarysto i panie Igorze, proszę przystanąć tuż nad torpedą.
— Dostojny panie, kolekcjonerze, zmiłuj się nademną — żebrze kapitan. — Skąd ja wezmę popa? Zdechł starowina przed jakąś godziną wskutek gorąca i braku powietrza. Ja nie dumałem, że Igor gałubczyk w zastępstwie Orgaza dzisiaj się żeni.
— Na wszystko jest rada, moi panowie, nie bądźmy niezdary. Wolę ślub cywilny i zaraz go wezmę — z emfazą gada mistrz Podrygałow.
Pieczybieda saddhus na front się wysunął razem z papieżem i oświadcza dumnie:
— My już dokonamy czego potrzeba. Znamy wyśmienicie wszystkie formalności. Nie trzeba nic gadać, ani też robić. Nagryzmolimy kilka frazesów, podpiszą świadki, a jutro rano w urzędzie gminnym potwierdzą akt ślubny za lichą łapówkę. Panno Ewarysto, czy chcesz być żoną tego rozbijaki?
— Niechcę, lecz muszę.
— To już obojętne. Czy ślubujesz wierność?
— Czy nieodzowne?... bo nie ślubuję.
— I tak być może. A co Igor na to?
— Ja bo się nie bawię w delikatesy, przysięgi wierności i tym podobne. Po jakie licho? Zachciało się żony, więc biorę sobie, którą upatrzyłem. Co ona pocznie z całem małżeństwem, to rzecz podrzędna. Zobaczymy później. Sprawa jest główna, aby prawo było. Kto je zechce złamać, ten musi zapłacić. Od sumy zależy, czy będę mógł przyjąć. I na tem kwita. Chodźmy pić dalej.
Obaj sekretarze intercyzę ślubną mozolnie gryzmolą przy urzędowem biurku kapitana, zdobiąc dokument inicjałami azjatyckimi. Na cześć młodej pary wszyscy wychylili nową kolejkę, którą potroili.
Pioś sztywny, ponury składa kondolencję Havemeyerowi z powodu, straty podwójnej, miłosnej, potrąca kielich i zapytuje:
— Co pan teraz pocznie, kolekcjonerze?
Hardo odpowiada pan Havemeyer:
— Jutro me wesele. Od jutra będę najświeższym hrabią, wyniosłym Orgazem, który się ożeni z arystokratką jakąś garbatą albo kulawą, z prastarego rodu i dom założy dla ponurej ciżby demokratycznych spółobywateli.
— Jakto, a umowa, która nawróciła kolekcjonera na fason Dawida? Zagwarantowaną i wymarzoną odrzucasz zapłatę za wyznanie wiary, umiłowaną dziewuchę wtykasz poniekąd sam w łapy parobasowi zagnojonemu moralnie, duchowo i jeszcze w dodatku bezinteresownie chcesz spełnić rolę baletowego conde Orgaza?
— W ostatniej chwili nie umiem się cofać.
— Czyżby istotnie ten oczajdusza zdołał cię nawrócić i wtajemniczyć? Pan naprawdę chory!
— Najprawdopodobniej jestem bardzo chory. Dolega mi strasznie, że głównej prawdy wciąż nie wiem o sobie. Hrabia napiera, bym zeznanie podał, jak papierosa wonnego, lekkiego na przedymienie, a ja nie mogę.
— Pan się certoli, gdy ja postawiłem cały majątek na problem wiary. Jeśli mimo wszystko, co zaszło dzisiaj, dotrzymasz słowa Yetmeyerowi, jeżeli z głębi twego przekonania, bez odszkodowania, odegrasz misterium, jestem zgubiony. Bankrutem będę, przeklęty Orgazie!
— Nic jeszcze nie wiem. Wciąż prawdy szukam. Prawda jest szeroka i bardzo głęboka oraz tak słona i tak zdradliwa, jak jezioro Dscherid w pustyni Sahary. Zaledwie cudem przemknie karawana po kruchej powłoce; większość pielgrzymów ohydnie tonie w nasolonej cieczy, nakrytej piachami. Idźmy więc dalej ku przeznaczeniu, otwierajmy oczy, wyzywajmy losy, ale na palcach, hazardowiczu, jeden za drugim, krętą ścieżyną, z modlitewnym żarem w przytomnej głowie. Dość kłótni, hrabiczu. Naprzód marynarze! Strzał w serce ziemi, które jest głuche na głośne wołanie ślepnących stuleci.
— Stójcie! Zwarjował! Ani kroku dalej. Żądam odpowiedzi. Szaleństwo twoje kosztować mię może pół miljona funtów!
— Na bok gagatku, licho wstawiony. Cywilny orszaku, żłop dalej wódę! Oczywistości trzeźwych nonsensów, powszechnej racji wytartych szablonów, tej monotonji wykastrowanej z siemienia powabów czy zabawności, można przeciwstawić udatnie, skutecznie jedynie tylko, nieuleczalne... delirium tremens. Czy tak, czy owak... na jedno wychodzi. Przepraszam na chwilkę. Odbędę teraz premjowe strzelanie...
Z kanonierami zniknął w półmroku kłębów maszynowych.
— Igor Francewicz! Zabieraj nogi i dymaj do wieży z twoją krasawicą! Pop wcale nie kipnął i zaraz was zwiąże postronkiem ślubnym, którego nie pi zetnie żaden z miljarderow. Musiałem brechać[132] przed kolekcjonerem, bo posmarował za to Majcherek — wzywa baletmistrza poufnie kapitan.
Zakneblowali usta Ewaryście i powlekli z sobą, jak cielę do rzeźni, gdzieś na ubocze hali maszynowej.
Pan grubokościsty, z teczką pod pachą, z ćwikłą na policzkach wyraźnie sflaczałych, pyszny obywatel z Frankfurt an der Oder, w sąsiedztwie papieża oraz fakira zawzięcie się pęta.
Ehrwürden[133] — wszczyna — przywiozłem próbki świetnego tyfusu i wzorowej dżumy. Wszystko wykonane w bakterjologicznych, akcyjnych zakładach spółki Berlin — Moskwa. Za plecami wrogów chciałbym mój towar przewieźć towarzyszom na Czerwonym Wschodzie. Tam coś się kroi nad polska granicą i w Bessarabji. Może się przydać mój szlachetny produkt. Przyjmijcie dostawę. Zyski niebywałe. Z kim tu można gadać? Właściciel urżnięty, goście czerknięci... Pragnąłbym wyłożyć projekty moje komuś, co zachował choćby ułamek vom recht gesunden Menschenverstande[134]...
— Napróżno. Zapóźno. Każdy swoją dolę tu przekalkulował — podniósłszy dwa palce Ato­‑tso gęga.
— Tu miejsce jedynie na irracjonalizm — ględzi śpiący brahmin. — Nie ma co się dziwić. Szczyt świadomości musiał doprowadzić do przesilenia w beznadziejności. Obecnie pozostał wóz albo przewóz. Oczekujemy walnej katastrofy z jednej minuty na każdą następną.
— Coś ci opowiem na pocieszenie, błędny kupczyku. Bajeczkę prawdziwą, wyjaśniającą, dlaczego inaczej być nie powinno i być nie może. Pochodzę z krainy żółtego smoka, więc opowiadając pozostanę w domu. Dwa tygodnie temu koło Szanghaju rozpasany pociąg najechał na pogrzeb idący w poprzek szyn kolejowych. Rodzina zmarłego, czterech pogrzebników, żałobny rydwan i zaprzężonych sześć wspaniałych wołów zmiażdżył parowóz na krwawą juchę. Ocalała tylko trumna z nieboszczykiem.
— Saperlot, noch einmal![135] Mocna anegdota — przyznaje niemiec.
— Znam lepszą musztardę na twe podniebienie — kawęczy saddhus. — Wyobraź sobie pobrzeże Chili. Urocze, zgniłe, dwie małe wysepki, gęsto zaludniane Polinezyjczykami. Przyleciał cyklon. Wyspy poszły w morze z inwentarzem żywym i martwym dorobkiem. W tej samej chwili, kiedy paszcze wody połykały ziemię, sąsiednią wysepkę, trzecią z kolei, nawiedziły drgawki. Z głębi kilku metrów ukryte wulkany pluły na powierzchnię kościotrupami czcigodnych umrzyków. Niech twój zdrowy rozum znajdzie rozwiązanie tej zgrabnej zagadki.
— Es unterliegt wohl keinem Zweifel[136], że irracjonalizm powinien zamieszkać w oddziale furiatów domu obłąkanych i że ten cudacki a groźny kryminał jest równocześnie niezłym kawałkiem dostatniego chleba.
— Patriotards[137] i mouscoutaires[138]! Wszyscy do raportu!
Ujrzeli w odrzwiach złowrogie błyśnięcie Orgazowych ślepi. Kolekcjoner warczy głosem omszałym, niedopieczonym:
— Zabiłem ziemię. Torpeda zawyła i poleciała. Przestrzeliłem serce tego dziwoląga, który mię zmusza, bym wciąż przyznawał, że jeszcze żyję i że coś jakieś nazywa się życiem.
— No, no, i cóż dalej? — Majcherek wyzywa.
— Ścierwo dogorywa, lecz nie odpowiada. Książe nie wrócił, wieści nie nadesłał. Wszystko niezmienione. Okrucieństwo nudy. Blamaż wynalazków, genjalnej konstrukcji. Parszywa dola zjadaczy swych myśli, połykaczy natchnień. Cynaderki z rusztu. Niechaj nikt nie twierdzi, że Yetmeyera między nami niema. I tutaj nas buja. Razem z nami płynie. On mię oszukał, porwał Ewarystę, wystawił na próbę. Zemszczę się na nim i słowa dotrzymam. Pójdę na „Wesele“, by nikt nie zarzucił, że uczucie wiary Orgaz przehandlował dla pysznego ciała rozkosznej dziewczyny. Taka ideowa wynikła konieczność u miljardera, który się upił na dnie oceanu. Służba niech wytoczy kufy absyntu. Tańczmy hupa­‑hupa! Wracamy do światła w świetnych humorach. O naszej radości wydam komunikat dla gazetników. Jazda na powierzchnię!
Czarne paciorki krwi chorej, zakrzepłej osiadły na wargach zbielałych Orgaza.
Majcherek wróży na pięciu guzikach swej kamizelki, czy wygra zakład. Niemiec na mankietach cyfrową przyszłość trucicielskiej spółki ołówkiem oblicza. Jakoś się nie składa.





  1. Pocałunek ceremonialny.
  2. Roślinność tropikalna z korzeniami na wierzchu.
  3. Daleki Zachód.
  4. Różnokolorowe kwiaty, kwitnące przeważnie wśród wulkanicznych głazów.
  5. Żółty kwiat stepowy.
  6. Różowy kwiat stepowy.
  7. Antylopy amerykańskie.
  8. Praire dog, canis ludovicianus.
  9. Opancerzone zwierzęta amerykańskie, wydające zapach piżmowy, przysmak dla indjan.
  10. Kleszcze amerykańskie.
  11. Głazy błędne.
  12. Wąwóz.
  13. Minerał nieszlachetny.
  14. Minerał nieszlachetny.
  15. Rozmowne ptaszęta dżungli podzwrotnikowych.
  16. Roślina błotna o niebieskich kwiatach, przypominających hjacenty.
  17. Drzewo delikatnolistne.
  18. Dziarski chłopak.
  19. Oszklona izba, w której nierozpoznanych zmarłych wystawia się na widok publiczny.
  20. Po arabsku: Toledo.
  21. Zamczysko.
  22. Ołtarzyk radości.
  23. Pałacyk letni.
  24. Z pięknym widokiem.
  25. Pasożyty z lasów dziewiczych, rośliny mające korzenie w szczelinach kory, na drzewach butwiejących wskutek wilgoci i wiecznego braku słońca.
  26. Lud suwerenny.
  27. Drzewo o wysokim pniu, z wiecznie zielonymi liśćmi, przypominające z oddali pinję.
  28. Przy wnioskowaniu.
  29. Skoki.
  30. Pustelnia, ustronie (z włosk.).
  31. Ogłoszenia, edykty.
  32. Oto ten, który zakochał się w was! Oto nasz ojciec! Jakiż on piękny, ta radość nasza! Niech go Bóg błogosławi! (włosk.)
  33. Jedna z bram Toleda.
  34. Historyczny zamek Toleda.
  35. Najdziksza odmiana ludożerców afrykańskich.
  36. 36,0 36,1 36,2 Karły afrykańskie.
  37. Parzysty.
  38. Sławny spółczesny badacz, antropolog i zoolog.
  39. Przebiegając tam i z powrotem (gwara).
  40. Potop (gwara).
  41. Wichura (gwara).
  42. Otwory do wyglądania (gwara).
  43. Powiewają (gwara).
  44. Koszenie siana.
  45. Uganiają (gwara).
  46. Wróżbita.
  47. Z lotu ptaków.
  48. Przepowiednie.
  49. Znak z nieba.
  50. Włóczęga.
  51. Zabłocony, zaszargany.
  52. Ładny, zgrabny.
  53. Dosłownie:miejsce, do którego rząd amerykański zapędził indjan.
  54. Gderać, zrzędzić.
  55. Roślina pnąca, opuszczająca jakgdyby siwą brodę.
  56. Taniec wojenny indjan.
  57. Natchnieni kaznodzieje.
  58. Uczony pisarz z zakresu religji żydowskiej.
  59. Ustęp z Koranu.
  60. Roznosiciele słodyczy.
  61. Słodycze.
  62. Objeść się.
  63. Odpoczynek.
  64. Męczyć się.
  65. Próżnować.
  66. Drobiazg.
  67. Wędrowny szmaciarz.
  68. Niedołęga.
  69. Ścierać na miał.
  70. Bezcześcić.
  71. Plewy.
  72. Pomędrkować.
  73. Osłodzić.
  74. Przyłapać.
  75. Posiadłość szlachecka.
  76. Domostwo.
  77. Uroczyste przenosiny.
  78. Gzy.
  79. Sorbet wschodni, zgęszczony.
  80. Spoufalić się.
  81. Nienasycone.
  82. Człowiek zdążający krętą drogą.
  83. Samochwał.
  84. Ogromny.
  85. Koc indyjski z otworem na szyję.
  86. Choroba umysłowa występująca w Indjach. Chory biega po ulicy i kaleczy nożem przechodniów.
  87. Ateusz.
  88. Brunetka.
  89. Wyraz chiński, który znaczy: wygrywam, a używany jest powszechnie jako nazwa gry towarzyskiej, z Chin importowanej, obecnie najmodniejszej.
  90. Nurek czubaty.
  91. Przyrząd najbliższej przyszłości, dostarczający przy pomocy fal radjowych obraz obrazów z najdalszej odległości, czyli teleskop przenikający na mil tysiące mroki, mgły i mury.
  92. Pokryty szronem.
  93. Widzenie własnego organizmu i jego chorób.
  94. Trójka jednobarwnych kamieni przy mah­‑jongg‘u.
  95. Dziedziczyć.
  96. Cztery kamienie jednobarwne w mah­‑jongg‘u
  97. Rozstrój rozstroju (dosł. łać.).
  98. Jedna z wielu kombinacyj mah­‑jonggowych.
  99. Kroczyć, jak bocian.
  100. Kombinacja maj­‑jonggowa.
  101. Pionier.
  102. Prostackie gadanie.
  103. Człowiek ograniczony.
  104. Imbjerowe piwo, bezalkoholiczne.
  105. Cupidonia americana.
  106. Metys z meksykańskiego wybrzeża.
  107. Rodzaj trądu.
  108. Wiatr północny.
  109. Przekleństwo hiszpańskie.
  110. Człowiek ślamazarny.
  111. Przyjaciel.
  112. Kum.
  113. Folwark.
  114. Rezerwacje.
  115. Dziewiczy las.
  116. Koloniści brazylijscy.
  117. Narzeczony.
  118. Cymbały hiszpańskie, wzgl. meksykańskie.
  119. Brzuch.
  120. Rozbójnik.
  121. Skrzypek.
  122. Melancholijne marsze meksykańskie.
  123. Zbóje.
  124. Tańce meksykańskie.
  125. Zatwardziały.
  126. Do gruntu.
  127. Smali koperczaki.
  128. Zmąci.
  129. Chcesz się pokazać.
  130. Pijatyka.
  131. Tłusty, gruby.
  132. Kłamać.
  133. Wasza wielebność.
  134. Prawdziwie zdrowego rozsądku ludzkiego.
  135. Zaklęcie niemieckie.
  136. Nie ulega najmniejszej wątpliwości.
  137. Krzykliwi nacjonaliści.
  138. Komuniści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.