<<< Dane tekstu >>>
Autor Werner Siemens
Tytuł Wspomnienia z mego życia
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. S.
Tytuł orygin. Lebenserinnerungen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wędrówka do Berlina.Starania o wstąpienie do wojska pruskiego.Egzamin wstępny.Czasy rekruckie.Awans.Pobyt w szkole artyleryjsko - inżynierskiej.Przyjaciel Meyer.Egzamina.Pobyt w domu.Brat Wilhelm.Śmierć matki.Śmierć ojca.Niebezpieczne doświadczenia.Wybuch.Przeniesienie do Wittenbergi.Skutki pojedynku.Wynalazki w cytadeli.Pobyt w Spandau.Pobyt w Berlinie.Brat Wilhelm.Złocenie i srebrzenie rozpowszechnia się w Berlinie.Pierwsze powodzenie Wilhelma w Berlinie.Dalsze wynalazki.Podróż do Anglii.Powrót na Paryż.Zmiana poglądów.Studya naukowe.Towarzystwo politechniczne.Nauka i technika w Prusach.Studya naukowe techniczne.Pierwsze prace literackie.Telegrafy automatyczne.Nowe plany.Fatalny spacer.Grożące wytransportowanie z BerlinaBawełna strzelnicza.Próby w fabryce prochu w Spandau.Czynność w komisyi telegraficznej.Przewodniki izolowane.Założenie firmy Siemiens & Halske.Oddanie telegrafów na użytek ogółu.Rok 1848.Niespodziany obrót rzeczy.Miny podmorskie.Straż obywatelska.Zdobycie Friedrichsortu.Zaciąg wiejski.Alarm.Założenie miny.Przedwczesny wybuch.Skutki wybuchu.W kwaterze głównej.Życie w fortecy.Powrót do Berlina.Linia Berlin—Frankfurt.Inne linie.Postanowienie porzucenia służby rządowej.Dymisya z wojska.


Po ciężkiem nad wyraz pożegnaniu z rodzinnemi stronami, z ukochaną matką, podupadłą już na zdrowiu skutkiem ciągłej pracy i trosk, z rodzeństwem, szczerze do mnie przywiązanem, — odwiózł mnie ojciec do Szwerynu i ztamtąd puściłem się w dalszą drogę. Przekroczywszy granicę pruską, idąc coraz dalej po prostej, zakurzonej szosie, doznałem uczucia wielkiego osamotnienia, spotęgowanego jeszcze kontrastem, jaki stanowiła okolica ta z rodzinnemi mojemi stronami. Przed moim odjazdem przyszła do ojca mego deputacya, wysłana przez najbardziej poważanych chłopów z okolicy z prośbą, aby mnie, „takiego dziarskiego i dobrego chłopca,” nie wysyłał do Prus, tej krainy głodu; wszak miałem co jeść w domu! Chłopi nie chcieli wierzyć memu ojcu, że po za tym piaszczystym pasem granicznym znajdują się też i w Prusach ziemie urodzajne. Miałem w prawdzie postanowienie na własną rękę dobijać się kawałka chleba — ale w tej chwili zdawało mi się, że chłopi może mają racyę, że mnie smutna czeka przyszłość. Nabrałem nieco otuchy, gdy w drodze spotkałem młodego człowieka wesołego i wcale wykształconego, który z tornistrem na plecach także do Berlina wędrował. Miasto nie było mu obce i zaproponował mi, żebym z nim razem stanął w jego zwykłym zajeździe, który mi bardzo zachwalał.
Był to zajazd guzikarzy, w którym pierwszą noc w Berlinie przespałem. Gospodarz zaraz spostrzegł, że nie należę do jego zwykłych klijentów i okazał się nader uprzejmym. Bronił mnie od żartów i zaczepek młodych guzikarzy i nazajutrz dopomógł mi do odszukania adresu dalekiego mego krewnego, porucznika von Huet, który służył w gwardyjskiej artyleryi konnej. Kuzyn v. Huet przyjął mnie gościnnie, ale przestraszył się rzetelnie, usłyszawszy, że mieszkam w zajeździe u guzikarzy. Natychmiast posłał swego służącego po mój tłomoczek i kazał mu nająć dla mnie pokoik w hotelu przy nowej wówczas ulicy Fryderyka. Po niezbędnem doprowadzeniu do porządku mojej toalety, zaproponował mi, że pójdzie ze mną do ówczesnego dowódcy korpusu inżynierów, generała v. Rauch, i że mu prośbę moją przedstawi.
Generał stanowczo mi odmówił; było bowiem tylu kandydatów, czekających na przyjęcie do szkoły inżynierów, że nie mogłem nawet marzyć o dostaniu się tam przed czterema lub pięcioma laty. Radził mi więc wstąpić do artyleryi, a to dlatego, że artylerzystom przysługuje prawo uczęszczania na wykłady do szkoły inżynierów, a nierównie lepsze mają widoki na przyszłość. Zdecydowałem się więc probować szczęścia w artyleryi, a ponieważ do gwardyi nie miałem dostępu, powędrowałem tedy z listem polecającym od ojca porucznika v. Huet, dymisyonowanego pułkownika v. Huet, do komenderującego 3-cią brygadą artyleryi, pułkownika v. Scharnhorst do Magdeburga.
Pułkownik, syn wielkiego organizatora armii pruskiej, z początku robił wielkie trudności; tłomaczył się natłokiem kandydatów i że przyjętych może być tylko czterech, którzy najlepiej zdadzą egzamin. Nakoniec uległ usilnym moim prośbom i obiecał przypuścić mnie do egzaminu, o ile król pruski zgodzi się na wstąpienie cudzoziemca do wojska pruskiego.
Egzamin wstępny naznaczony był na koniec października. Mając przed sobą trzy miesiące czasu na przygotowanie, powędrowałem dalej. Na północnych stokach Harzu znajdował się majątek jednego z braci mego ojca. Udałem się do niego i spędziłem parę tygodni w niezmiernie przyjemnem kółku rodzinnem; szczególniej wrażenie na mnie zrobiły dwie piękne i ujmujące córki. Z lubością przyjmowałem rady i uwagi, które robiły młodemu, nieokrzesanemu jeszcze kuzynkowi. Następnie wraz z kuzynem moim, Ludwikiem, udałem się do Halberstadt’u i tam na dobre zabrałem się do roboty.
Program egzaminu niepokoił mnie mocno. Oprócz matematyki, żądano historyi, geografii i języka francuzkiego, a przedmioty te w gimnazyum lubeckiem wykładane były nader pobieżnie. Niezmiernie było trudno w parę miesięcy braki te uzupełnić. Nie miałem także uwolnienia z wojska meklemburskiego, ani pozwolenia na wstąpienie do pruskiego. Stroskany i niespokojny, wyruszyłem w połowie października do Magdeburga, gdzie nie zastałem nawet listu i papierów, które z domu miały nadejść. Dopiero w sam dzień egzaminu, ku wielkiej mojej radości, zjawił się z niem i mój ojciec.
Egzamin zaraz pierwszego dnia wypadł dla mnie nadspodziewanie pomyślnie. W matematyce stałem stanowczo wyżej od wszystkich moich współzawodników. Historyę udało mi się szczęśliwie przebrnąć. W językach nowożytnych byłem słabszy, ale uwzględniono moją znajomość języków starożytnych. Z geografią zato było źle: odrazu zmiarkowałem, że inni nierównie więcej umieją odemnie. Ocalił mnie wyjątkowo szczęśliwy przypadek. Egzaminował pułkownik Meinecke, człowiek uczony, ale trochę dziwak. Uchodził on za wielkiego znawcę wina węgierskiego i prawdopodobnie dlatego się spytał, gdzie leży Tokay. Nikt nie umiał odpowiedzieć, co go niezmiernie rozgniewało. Ja stałem ostatni w rzędzie i na szczęście przypomniałem sobie, że jest wino Tokay i że takowe, jako węgierskie, matce mojej w chorobie przepisał doktór. Gdy pułkownik usłyszał moją odpowiedź „w Węgrzech,” rozjaśniło mu się oblicze i dał mi najlepszy stopień z geografii.
Takim sposobem byłem jednym z czterech szczęśliwców, którzy najlepiej zdali egzamin. Ale całe cztery tygodnie musiałem czekać na pozwolenie wstąpienia do wojska pruskiego; a gdy nareszcie i to nadeszło, jeszcze nie zostałem przyjęty, gdyż dopiero 13 grudnia kończyłem prawem przepisane lat siedmnaście. Tymczasem dostałem specyalnego instruktora, który na rynku magdeburskim porządnie mnie mustrował, choć jeszcze byłem w cywilnem ubraniu. Postępy moje wkrótce zjednały mi życzliwość surowego mentora. Jedna tylko okoliczność przeprowadzała go do rozpaczy: włosy miałem tak kręte, że się w żaden sposób poddać nie chciały wojskowej dyscyplinie.
Pomimo uciążliwej służby, pomimo pozornie srogiego i gburowatego obejścia instruktorów z rekrutami, dziś jeszcze z przyjemnością wspominam te czasy. Gburowatość jest tylko manierą, bo niema intencyi obrażającej. Dlatego też nikt się nie czuje dotkniętym i z chwilą — gdy się kończy służba, zapomina się o grubijaństwie, a pozostaje tylko uczucie koleżeństwa, które począwszy od króla, a skończywszy na ostatnim rekrucie, całą ożywia armię.
Po sześciomiesięcznej nauce nastąpił nader ważny dla mnie awans na bombardyera. Dumą napełniało mnie poczucie mojej wyższości nad wieloma tysiącami, a salutowanie zwyczajnych żołnierzy także nie było mi obojętne. Następnie zostałem przeniesiony do artyleryi konnej, gdzie niezmiernie mnie interesowały ćwiczenia w strzelaniu. Po raz pierwszy przekonałem się wtedy o moich technicznych zdolnościach: naturalnem bowiem wydawało mi się niejedno, co drudzy z taką trudnością pojmowali. Nareszcie w jesieni 1835 r. zostałem odkomenderowany do szkoły inżyniersko-artyleryjskiej w Berlinie i spełniło się najgorętsze moje pragnienie: miałem nareszcie sposobność nauczenia się czegoś pożytecznego.
Trzy lata — od r. 1835 do 1838 — spędzone w berlińskiej szkole inżynierskiej, zaliczam do najszczęśliwszych w mojem życiu. Koleżeństwo z młodymi ludźmi jednego wieku i jednych ze mną przekonań i pragnień, praca wspólna pod kierunkiem znakomitych profesorów, jak matematyk Ohm, fizyk Magnus i chemik Eerdman, których wykłady nowe mi odsłaniały horyzonty — wszystko to sprawiało mi prawdziwą rozkosz. Oprócz tego znalazłem w Williamie Meyerze prawdziwego przyjaciela, z którym do ostatniej chwili jego życia łączyło mnie uczucie najserdeczniejsze i gotowe do wszelkich poświęceń. Meyer nie odznaczał się ani piękną postawą, ani wielkiemi zdolnościami; ceniłem w nim nadewszystko umysł jasny i prosty, a kochałem szczerość i nieposzlakowaną uczciwość charakteru. Żyliśmy jednem życiem, uczyliśmy się razem nawet później, ile razy okoliczności były potemu.
Trzy lata studyów upłynęły dla mnie bez żadnych nadzwyczajnych wypadków. Pomimo kilkakrotnej przerwy z powodu choroby, zdałem szczęśliwie wszystkie trzy egzaminy, jakkolwiek bez odznaczenia i zostałem oficerem artyleryi. Dzięki żelaznej pracy, wyuczyłem się wszystkich przedmiotów pamięciowych, żeby je czemprędzej po egzaminie zapomnieć; a każdą wolną chwilę poświęcałem trzem ukochanym moim przedmiotom: matematyce, fizyce i chemii. Zamiłowanie do tych nauk pozostało mi na całe życie i to było podstawą mego późniejszego powodzenia.
Ogromna była radość, gdy po ukończeniu szkoły, dostawszy czterotygodniowy urlop, wraz z przyjacielem moim Meyer’em pojechaliśmy na wieś do domu. Rodzeństwo (było już dziesięcioro) i rodzice zaledwie mnie poznać mogli. Cała wieś witała mnie z radością i z szacunkiem należnym pruskiemu oficerowi. Siostra moja, Matylda, wtedy właśnie poślubiła Karola Himly, profesora z Getyngi, z którym do śmierci jego zachowałem stosunki szczerej przyjaźni. Hans i Ferdynand byli już gospodarzami. Trzeci Wilhelm był w szkołach w Lubece i kierował się na kupca. Następni Fryderyk i Karol także chodzili do szkół w Lubece, a mieszkali u brata matki, Ferd. Deichmann’a
Nie byłem zadowolony z wybranej dla Wilhelma karyery. Przedewszystkiem podzielałem wówczas uprzedzenia pruskich oficerów do stanu kupieckiego, a potem interesował mnie Wilhelma nieco oryginalny, zamknięty w sobie charakter i umysł jego otwarty i jasny. Prosiłem zatem rodziców, żeby mi pozwolili zabrać go do Magdeburga, aby tam chodził do znakomitej na owe czasy szkoły przemysłowo-handlowej. Rodzice nie mieli nic przeciwko temu i zabraliśmy go ze sobą. Zrazu umieściłem go na pensyi, bo sam musiałem mieszkać w koszarach.
Po upływie tego pierwszego roku, poświęconego wyłącznie obowiązkom służby wojskowej, najęliśmy sobie z Meyer’em mieszkanie i Wilhelma, który wówczas liczył lat szesnaście, wzięliśmy do siebie. Prawdziwą radość sprawiały mi jego postępy; rozwijał się pomyślnie pod każdym względem, ja też z przyjemnością poświęcałem mu każdą wolną chwilę. Namówiłem go, żeby w szkole zaniechał lekcyi matematyki, które były słabe, a zato uczył się po angielsku, co w dalszem życiu ogromnie mu się przydało. Matematyki uczyłem go sam codzień od godziny 5 do 7 zrana, i ku wielkiemu memu zadowoleniu zdał egzamin z odznaczeniem. Dla mnie opieka ta nie była bez pożytku, a przedewszystkiem miała ten dobroczynny skutek, żem się zwycięzko oparł wszystkim pokusom życia oficerskiego i studya moje dalej z całą prowadziłem energią.
Niestety, zakłóciły to braterskie pożycie coraz smutniej brzmiące wiadomości o zdrowiu matki. 8 lipca 1839 r. zgasła po długich cierpieniach, osieracając nas wszystkich, najbardziej ojca, również schorowanego i złamanego troskami z całą gromadą niedochowanych jeszcze dzieci. Nie będę opisywał żalu naszego po stracie tak ukochanej matki. Miłość do niej była spójnią, łączącą całą rodzinę, a obawa przyczynienia jej trosk i zmartwień najskuteczniej nas wstrzymywała od wszelkich wykroczeń.
Otrzymałem krótki urlop dla odwiedzenia mojej rodziny i grobu matki. Niestety, niepokojem już mnie wtedy przejmował stan ojca i z obawą myślałem o dalszem wychowaniu rodzeństwa. Smutne moje przeczucia aż nazbyt prędko się ziściły. Zaledwie w pół roku potem, 16 stycznia 1840 r., straciliśmy ojca.
Po śmierci rodziców ustanowiono opiekę nad młodszemi dziećmi. Hans i Ferdynand mieli objąć dzierżawę po ojcu. Młodszą siostrę, Zofię zaadoptował wuj nasz, Deichmann, i zabrał ją do Lubeki, a najmłodsi, Walter i Otto, pozostali w domu pod opieką babki.
Ze zdwojonym zapałem oddałem się teraz studyom techniczno - naukowym, ale te o mało mi na złe nie wyszły. Słyszałem, że kuzyn mój, A. Siemens, także oficer artyleryi, ale w Hanowerze, z wielkiem powodzeniem robił próby nad zastąpieniem dotychczas używanych lontów armatnich innemi urządzeniami, lepiej działającemi. Uderzony doniosłością takiego wynalazku, postanowiłem na własną rękę robić doświadczenia w tym kierunku. Różne dotąd próbowane materyały palne, nie działały dosyć pewnie; wobec tego spróbowałem urządzić inne. Wziąłem w braku lepszego naczynia słoik od pomady z grubem dnem i przyrządziłem w nim mieszaninę złożoną z fosforu i chloranu potasu, a że mnie właśnie od tej roboty odwołano do mustry, przykryłem słoik starannie i postawiłem w chłodzie na oknie.
Powróciwszy, z pewnym niepokojem obejrzałem się za moim niebezpiecznym aparatem; na szczęście, stał nienaruszony na oknie. Ostrożnie się do niego zabrałem; ale zaledwie poruszyłem zanurzoną w masie zapałkę, przygotowaną do mieszania, w tej chwili nastąpił wybuch tak gwałtowny, że mi czapka z głowy zleciała, a co gorsza, zdruzgotane zostały wszystkie szyby i futryny do okien. Górna część porcelanowego słoika, roztarta na proch, rozprysnęła się po całym pokoju, a grube dno głęboko uwięzło w ławce od okna.
Pokazało się, że przyczyna tego niespodziewanego wybuchu była ta, że służący mój sprzątając pokój, wstawił słoik do pieca i dopiero po paru godzinach go wyjął i postawił napowrót na oknie. Dziwnym sposobem nie zostałem niebezpiecznie pokaleczony; dwa palce u lewej ręki miałem silnie pokaleczone i błonę bębenkową w prawem uchu rozdartą — lewe już od roku było uszkodzone przy strzelaniu. Na razie byłem więc zupełnie głuchy i nagle zobaczyłem drzwi otwarte i przedpokój pełen ludzi straszliwie przerażonych: Rozeszła się bowiem w mgnieniu oka wieść, że jeden z oficerów się zastrzelił.
Skutkiem tego wypadku długo bardzo źle słyszałem i cierpienie to dziś się jeszcze odnawia od czasu do czasu, gdy blizny na błonie bębenkowej otworzą się z jakiejbądź okazyi.
Na jesieni 1840 r. zostałem przeniesiony do Wittenbergi. W małem takiem miasteczku jeszcze więcej czasu mogłem poświęcać naukowym badaniom. W tym samym roku został w Niemczech ogłoszony wynalazek Jacobi’ego: osadzenie miedzi metalicznej za pomocą prądu elektrycznego z roztworu siarczanu miedzi. Ten wypadek zajął mnie niezmiernie; widziałem bowiem otwartą drogę do całego szeregu nieznanych dotąd zjawisk. Ponieważ doświadczenia z miedzią dobrze mi wypadły, zacząłem probować w ten sam sposób osadzania innych metali; nie udawało mi się to jednak z powodu małych bardzo środków i niedostatecznego urządzenia.
Studya moje przerwało zdarzenie, które w skutkach swoich zmieniło zupełnie bieg mego życia. Wiadomo, jak często zdarzają się sprzeczki i niesnaski pomiędzy wojskowymi różnej broni, mianowicie w małych miasteczkach. Właśnie zaszło nieporozumienie jakieś pomiędzy oficerem piechoty i oficerem artyleryi, zaprzyjaźnionym ze mną; przyszło do pojedynku, w którym zmuszony byłem sekundować memu przyjacielowi. Pojedynek zakończył się wprawdzie lekką raną naszego przeciwnika — jednak na skutek denuncyacyi oddano nas pod sąd wojenny. Kary prawem przepisane za pojedynki były bardzo surowe, ale właśnie dlatego zazwyczaj następowało wkrótce ułaskawienie i umorzenie kary. Bądź co bądź, sąd wojenny magdeburski skazał w tym wypadku przeciwników na dziesięć, a sekundantów na pięć lat więzienia w fortecy.
Mnie oznaczono cytadelę magdeburską do odsiadywania kary i tam miałem się sam stawić. Perspektywa tego bezczynnego życia co najmniej przez pół roku nie uśmiechała mi się bynajmniej; pocieszałem się tylko tem, że bez żadnej przeszkody oddam się nauce. Chcąc jak najkorzystniej czas ten wyzyskać, po drodze do cytadeli wstąpiłem do składu chemikaliów i tam zaopatrzyłem się w środki potrzebne do moich doświadczeń elektrolitycznych. Uprzejmy subiekt obiecał mi i nadal dostarczać cichaczem do cytadeli wszystko, czego będę potrzebował i przyrzeczenia swego sumiennie dotrzymał.
Urządziłem sobie więc w okratowanej, ale obszernej celi małe laboratoryum i byłem zupełnie zadowolony z mego położenia. Szczęście sprzyjało mi przy robocie. Poprzednio kiedyś próbowałem ze szwagrem moim Himly’m w Getyndze odbijać obrazy fotograficzne podług metody Daguerre’a, od niedawna znanej; ztąd pamiętałem, że podsiarkan sodu rozpuszcza sole złota i srebra. Postanowiłem tedy dalej postępować tym śladem i przekonać się, o ile rozczyny te dadzą się stosować do elektrolizy. Ku wielkiej mojej radości, doświadczenia udały się nad wyraz szczęśliwie. Zdaje mi się, że była to jedna z najprzyjemniejszych chwil w mojem życiu, gdy łyżeczka najzylbrowa, którą połączyłem z biegunem ujemnym elementu Daniell’a, zanurzona w naczyniu, napełnionem roztworem podsiarkanu złota, pokryła się w kilka minut lśniącą warstwą złota; biegun dodatni był połączony z monetą złotą.
Galwaniczne złocenie i srebrzenie było, mianowicie w Niemczech, czemś zupełnie nowem i niemałe zrobiło wrażenie w gronie moich przyjaciół i znajomych. Dlatego też zaraz porozumiałem się z pewnym jubilerem magdeburskim, który, dowiedziawszy się o tym cudzie, odwiedził mnie w cytadeli i kupił odemnie za 40 luidorów prawo stosowania mego wynalazku. Suma ta umożliwiała mi dalsze doświadczenia.
Na tem zeszedł miesiąc mego aresztu i przekonany byłem, że jeszcze mam przed sobą co najmniej kilka miesięcy spokojnej pracy. Ulepszyłem moją pracownię i zrobiłem podanie o patent, na które otrzymałem nadspodziewanie prędką odpowiedź w formie pruskiego patentu na lat pięć. Aż tu nagle zjawia się oficer dyżurny i ku wielkiemu memu niezadowoloniu wręcza mi królewskie ułaskawienie. Prawdziwie bolesnem mi było tak niespodziewanie zostać oderwanym od roboty, która tak świetne dawała wyniki. Według przepisów powinienem był tego samego dnia opuścić cytadelę, a ja nie miałem mieszkania, do któregobym mógł przenieść moje laboratoryum, ani wiedziałem, dokąd zostanę przeznaczony.
Napisałem więc podanie do komendanta twierdzy, w którem prosiłem, aby mi wolno było jeszcze kilka dni w celi mojej pozostać, dopóki nie uporządkuję moich rzeczy i nie pokończę rozpoczętych doświadczeń. Ale źle się wybrałem! Około północy obudził mnie ze snu oficer dyżurny i oświadczył, że ma rozkaz wyprowadzenia mnie natychmiast po za mury cytadeli. Komendant uważał prośbę moją jako dowód niewdzięczności za łaskę monarszą. I tak wśród nocy zostałem wydalony z fortecy i musiałem w mieście szukać mieszkania.
Na szczęście, nie odesłano mnie do Wittenbergi, tylko zostałem odkomenderowany do Spandau, do zakładów pirotechnicznych. Wynalazek mój stał się już głośnym i widocznie przekonał moich przełożonych, że mniej się nadaję do służby praktycznej. Powierzona mi czynność zainteresowała mnie bardzo i z przyjemnością zabrałem się do roboty. Wkrótce jakoś dostaliśmy obstalunek na nowe fajerwerki, które miały być spalone w dzień urodzin cesarzowej rosyjskiej, w parku ks. Karola w Glenicke pod Poczdamem. Najnowsze odkrycia w dziedzinie chemii umożliwiały wytwarzanie bardzo pięknych kolorowych płomieni — ale te odkrycia nieznane były starym pirotechnikom. Dlatego mój fajerwerk na jeziorze Hawelskiem ogromnie się podobał i sprowadził mi rozmaite odznaczenia i honory. Zostałem zaproszony do stołu książęcego i na regaty z młodym księciem Fryderykiem Karolem, ponieważ łódź, na której przybyłem ze Spandau, odznaczała się niezwykłą szybkością i co więcej, pokonałem nawet późniejszego sławnego zwycięzcę armii nieprzyjacielskich.
Ze spaleniem tych fajerwerków skończył się mój pobyt w Spandau i ku wielkiej mojej radości, zostałem odkomenderowany do Berlina, do warsztatów artyleryjskich.
Spełniło się teraz najgorętsze moje życzenie: miałem czas i sposobność do dalszych przyrodniczych studyów i do rozszerzania zakresu moich technicznych wiadomości.
Oprócz tego miałem i inne powody, dla których uważałem tę zmianę za korzystną. Po śmierci rodziców na mnie ciążył obowiązek opiekowania się młodszem rodzeństwem (najmłodszy, Otto, miał trzy lata, gdy matka umarła). W prawdzie dzierżawa owych majątków rządowych na długi szereg lat była pozostawiona naszej rodzinie, ale czasy były tak ciężkie dla gospodarzy, że dochody moich braci nie wystarczyły nawet na pokrycie kosztów wykształcenia najmłodszego rodzeństwa. Musiałem się więc starać o własne źródła dochodu, ażeby módz spełnić obowiązki głowy rodziny. A to wydawało mi się łatwiejszem do osiągnięcia w Berlinie, niż w jakiembądź innem mieście.
Brat mój, Wilhelm, tymczasem skończył szkołę magdeburską i za moją radą spędził rok cały w Getyndze na studyach przyrodniczych. Następnie wstąpił jako praktykant do fabryki maszyn w Magdeburgu. Tam zajął się bardzo pilnie budową maszyn, która wówczas szybko się rozwijała w Niemczech, z powodu zaprowadzenia kolei żelaznych. Wciąż pisywałem do niego i często przysyłał mi zadania, nad któremi miał pracować jako konstruktor; nie zawsze mnie zadowalały jego projekty, komunikowałem mu moje uwagi i z tej wymiany zdań powstawały nieraz rzeczy nowe i pożyteczne, między innemi regulatory przy maszynach parowych, do których w dalszym ciągu powrócę.
Starania moje, ażeby w Berlinie coś zrobić, wkrótce pomyślny odniosły skutek, jakkolwiek jako oficer niesłychanie byłem skrępowany w wyborze środków. Udało mi się zawrzeć umowę z fabryką neizylbru J. Henniger’a, na mocy której miałem dla niej założyć i urządzić zakład do złocenia i srebrzenia podług mego patentu; za to miałem mieć udział w zyskach. Był to pierwszy tego rodzaju zakład w Niemczech. Już przedtem w Anglii niejaki p. Elkington urządził był podobny zakład, opierając się na innej metodzie, a mianowicie na złoceniu i srebrzeniu za pomocą soli cyanowych; zakład ten wkrótce się rozwinął do znacznych rozmiarów.
Przy tych układach i przy samem urządzeniu bardzo mi dopomógł Wilhelm. Skorzystał też ze swego pobytu w Berlinie, żeby jedną z fabryk maszyn nakłonić do zaprowadzenia u siebie naszego regulatora. Przekonałem się więc, że do tego rodzaju interesów i układów bardzo był zdolny. A że przytem miał ochotę jechać do Anglii, zadecydowaliśmy tedy, że weźmie urlop ze swojej fabryki i uda się do Londynu w celu spieniężenia moich wynalazków. Wielkich sum nie mogłem mu dać do rozporządzenia, a jednak mimo to potrafił doskonale się wywiązać z powierzonej mu misyi. Z wielkim taktem postępując, udał się przedewszystkiem do naszego konkurenta Elkingtona i po niejakich trudnościach jemu właśnie sprzedał nasz patent za 1,500 funtów. Dla nas była to wówczas suma kolosalna, która nas na długo od wszelkich wybawiła kłopotów.
Po powrocie z Londynu Wilhelm nie mógł się przyzwyczaić do małomiasteczkowych stosunków w swojej magdeburskiej fabryce i postanowił przenieść się na stałe do Anglii. Zamiar ten i ja uważałem za pożyteczny i postanowiliśmy inne moje wynalazki tam opatentować i wyzyskać.
Właśnie w tym czasie zrobiłem dwa wynalazki. Pierwszy polegał na pokrywaniu drogą galwanoplastyczną płyt, używanych do miedziorytów, cienką warstwą niklu. Płyty takie były o wiele trwalsze i dawały znacznie większą liczbę odbitek, zachowujących całkowitą delikatność rysunku. Wynalazek ten nie dał jednak spodziewanych korzyści, gdyż wkrótce potem nauczono się pokrywać płyty warstwą żelaza; płyty takie były wprawdzie mniej trwałe, ale warstwa żelaza dawała się z łatwością usuwać i zastępować świeżą.
Drugi wynalazek polegał na przystosowaniu wynalezionej wówczas cynkotypii do drukarskich maszyn rotacyjnych. Przy pomocy zręcznego mechanika, zegarmistrza Leonhardt'a, udało mi się zbudować model takiej prasy drukarskiej, która zupełnie dokładnie wykonywała wszelkie operacye litograficzne za pomocą walcowato zgiętej płyty cynkowej. Jednakowoż późniejsza eksploatacya na wielką skalę tego wynalazku wykazała, że cynkotypia nie znosi tak szybkiego tempa.
Brat mój natrafił w Anglii na wielkie trudności; udałem się więc osobiście do Londynu, ale mimo usilnych starań, nie zdołaliśmy trudności tych przezwyciężyć. Przekonaliśmy się, że spekulacye, oparte na wynalazkach, są zawsze rzeczą niepewną, że rzadko bywają uwieńczone pomyślnym skutkiem, a przedewszystkiem wymagają, oprócz znajomości rzeczy, znacznych środków materyalnych.
Mnie osobiście podróż ta przyniosła wielką korzyść: wszystkim moim usiłowaniom nadała kierunek poważniejszy i więcej krytyczny. Nauczyłem się więcej przywiązywać wagi do pewności założenia, niż do bezpośrednio pożądanych wyników. Wielką zachętą do pracy była mi także dalsza moja podróż, wracałem bowiem na Paryż, gdzie mogłem zwiedzić pierwszą wielką przemysłową wystawę paryzką, urządzoną w najświetniejszej chwili panowania Ludwika Filipa.
Niestety, pobyt mój w Paryżu zakłócony został bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. Nie zabrawszy z sobą wszystkich pieniędzy, potrzebnych na podróż, umówiłem się z bratem, że mi sukurs przyśle do Paryża. Skutkiem nieporozumienia, a może i z winy poczty, znalazłem się sam jeden, bez żywej duszy znajomej i bez grosza na bruku wielkiego miasta. Trudno było w takiem położeniu coś zwiedzać i oglądać; poznałem tylko ulice Paryża, po których spacerowałem, starając się zapomnieć o głodzie. Gdy nareszcie nadeszły pieniądze, musiałem wyjeżdżać, gdyż urlop mój już się skończył.
Wróciwszy do Berlina, zastanowiłem się poważnie nad dotychczasowem mojem życiem i działalnością i doszedłem do przekonania, że uganianie się za wynalazkami, do czego mnie skłoniło pierwsze, tak łatwe powodzenie, zarówno mnie, jak bratu memu może wyjść na zgubę. Wyrzekłem się tedy wszelkich wynalazków, sprzedałem nawet mój udział w fabryce berlińskiej i oddałem się poważnym naukowym studyom. Słuchałem wykładów w uniwersytecie, ale niestety, przekonałem się wkrótce z wykładów sławnego matematyka Jacobi’ego, że nie posiadam należytego wykształcenia przygotowawczego. Brak ten z wielkim moim żalem często stał mi na przeszkodzie i niejednę moją pracę zmarnował. Tem większą czuję wdzięczność dla moich dawnych profesorów, jako to dla fizyków Magnus’a, Dove’go i Riessa’a za uprzejme obcowanie ze mną. Równie wiele zawdzięczam młodszym berlińskim fizykom, którzy pozwolili mi należeć do założycieli Towarzystwa fizycznego. Było to ożywione grono młodych i utalentowanych przyrodników, z których niemal każdy z czasem wsławił się znakomitem jakiem dziełem. Niech mi wolno będzie wymienić tu nazwiska takie, jak: du Bois-Reymond, Brüke, Helmholtz, Clausius, Wiedemann, Ludwig, Beetz i Knoblauch. Obcowanie i wspólna praca z ludźmi tak genialnymi i tak poważnego sposobu myślenia, utwierdziło we mnie zamiłowanie do studyów naukowych i obudziło niezłomne postanowienie służenia nadal wyłącznie poważnej nauce.
Ale okoliczności silniejsze były od mojej woli i wrodzony pociąg do stosowania wiadomości nabytych drogą naukową do celów użytecznych i praktycznych, zwracał umysł mój wciąż ku technice. I to pozostało mi na całe życie. Kochałem nadewszystko wiedzę, a pracowałem w dziedzinie techniki.
Ów kierunek techniczny rozwinięty został we mnie przeważnie przez Towarzystwo Politechniczne, do którego wstąpiłem jako młody oficer. Brałem udział w posiedzeniach, odpowiadając na zapytania znajdujące się w skrzynce od listów. Te odpowiedzi i dyskusye uważałem za systematyczne, regularne moje zajęcie i doskonałą dla mnie szkołę. Dopomagały mi w tem studya przyrodnicze i przekonałem się, że postępy w technice osiągnięte być mogą tylko przez jak najszersze rozpowszechnianie wiadomości przyrodniczych wśród techników.
W owym czasie jeszcze przepaść dzieliła naukę od techników. Wielce zasłużony Beuth, którego można uważać za założyciela i twórcę techniki niemieckiej, przeistoczył Instytut przemysłowy berliński na zakład, który przedewszystkiem miał na celu kształcenie młodych techników w naukach przyrodniczych. Działalność i wpływ tego instytutu, zamienionego następnie na Akademię przemysłową, a wkońcu na politechnikę Charlotenburską, za krótko jeszcze trwały, aby należycie podnieść poziom wykształcenia ówczesnych przemysłowców.
Prusy były wówczas państwem czysto militarnem i urzędniczem. Tylko między urzędnikami znajdowali się ludzie wykształceni. Z dziedziny przemysłu jedno tylko gospodarstwo rolne cieszyło się poważaniem ogólnem. Kraj zubożały i zniszczony długoletniemi wojnami nie posiadał zamożnego stanu mieszczańskiego, który dorównywałby wykształceniem i majątkiem stanowi wojskowemu i urzędniczemu. Po części winę przypisać należy i temu, że luminarze nauki uważali za niezgodne z wysoką swoją godnością osobiście interesować się postępem techniki. To samo da się powiedzieć o sztukach pięknych, których adepci wówczas (jabym powiedział i dziś) uważali za niewłaściwe, poniżające, choćby małą cząstkę swej siły twórczej poświęcić na podniesienie sztuki w przemyśle.
Działalność moja w Towarzystwie politechnicznem wyrobiła we mnie to przekonanie, że wykształcenie przyrodnicze i naukowe metody badania podniesie technikę na niebywały stopień rozwoju. Mnie zaś przyniosła i tę korzyść, że wszedłem w osobiste stosunki z berlińskimi przemysłowcami i naocznie mogłem sobie zdać sprawę z dobrych i słabych stron ówczesnego przemysłu. Fabrykanci często zwracali się do mnie po radę, wskutek czego poznałem rozmaite urządzenia i metody. Nabyłem nadto przeświadczenia, że postępy techniki nie mogą się znaczyć nagłemi i wielkiemi skokami, jak się to dzieje w nauce dzięki twórczości znakomitych umysłów. Wynalazek techniczny dopiero wtedy nabiera znaczenia i wartości, gdy technika sama już jest tak posunięta, że wynalazek jest możliwy do wykonania i stał się niezbędnym do zaspokojenia pewnych potrzeb. Dlatego widzimy, że najważniejsze wynalazki nieraz całe dziesiątki lat spoczywają nietknięte, a potem nagle nabierają wielkiego znaczenia, gdy godzina ich wybije.
Z wielu kwestyj naukowo-technicznych, które mnie wówczas zajmowały, najpierwsza, a zarazem ta, która była treścią mojej pierwszej pracy literackiej, została wywołana listem mego brata Wilhelma, w którym ten donosił mi, że w Dundee, w Szkocyi, widział niezmiernie interesującą maszynę, pracującą nie za pomocą pary — lecz rozgrzanego powietrza.
Pomysł ten zajął mnie ogromnie, widziałem bowiem w nim początek radykalnego, a bardzo korzystnego przewrotu w technice maszyn. Teoryę takich maszyn opisałem w „Dzienniku Politechnicznym” Dingler’a z dodaniem szkicu, który mi się wydawał najodpowiedniejszym do wykonania. Teorya moja stała zupełnie na gruncie teoryi Mayer’a o rachowaniu energii, którą Helmholtz matematycznie rozwinął w znakomitem swem dziele. Bracia moi maszynami temi długi czas się zajmowali, ale po to tylko, żeby się przekonać, że technika nie stała jeszcze na wysokości tego odkrycia i nie mogła go zatem korzystnie wyzyskać.
Drugiem zagadnieniem, którem się już oddawna zajmowałem, było dokładne zmierzenie szybkości pocisku. Rozmaite roboty, wykonane w tym kierunku przez owego zegarmistrza i mechanika Leonhardt'a, naprowadziły mnie na myśl zużytkowania iskry elektrycznej do mierzenia szybkości. Pomysł ten i sposób stosowania go także ogłosiłem drukiem, zarówno jak drugi mój pomysł, wykonany w wiele lat później, mierzenia tą samą metodą szybkości prądu elektrycznego w przewodnikach.
Zamiłowanie moje do doświadczeń elektrycznych skłoniło mnie do wspólnej pracy z Leonhardt'em, który na zlecenie sztabu generalnego zajęty był próbami nad zastąpieniem telegrafu optycznego — elektrycznym. Po kilku nieudanych doświadczeniach wypracowałem projekt własnego mego pomysłu i wykonanie go poleciłem młodemu mechanikowi, którego poznałem w Towarzystwie fizycznem, nazwiskiem Halske, pracującemu w małym warsztacie technicznym pod firmą Böttcher et Halske. Ten z początku z niedowierzaniem spoglądał na moją pracę, ale gdy dla zachęcenia go zbudowałem z kilku pudełek od cygar, paru kawałków żelaza i drutu izolowanego kilka telegrafów automatycznych, które jak najdokładniej funkcyonowały, zabrał się z zapałem do wykonania pierwszych aparatów. Oświadczył mi nawet, że gotów jest porzucić swoją firmę, aby wraz ze mną zająć się wyłącznie telegrafią.
Pod wpływem tego powodzenia, a także coraz zwiększających się trosk i wydatków na wychowanie mego młodszego rodzeństwa, postanowiłem porzucić służbę wojskową, poświęcić się budowie telegrafów, których wielkiej przyszłości byłem pewien i tym sposobem otworzyć sobie nową karyerę. Wziąłem się więc z zapałem do mego nowego telegrafu, który miał być fundamentem przyszłego mego stanowiska. Ale niespodziewanie zaszedł wypadek, który mógł wniwecz obrócić wszystkie moje plany.
Były to czasy wielkiego ruchu politycznego i wyznaniowego w całej Europie. W Niemczech objawił on się najprzód wolnomyślnością religijną zarówno u katolików, jak i protestantów. W Berlinie zjawił się się Johanes Rouge; publiczne jego konferencye zwabiały niezliczone tłumy ludzi i budziły powszechny zapał. Mianowicie młodzi oficerowie i urzędnicy, bez wyjątku prawie myślący liberalnie, uwielbiali Rouge’go.
Pewnego dnia, a było to właśnie wtedy, gdy kult dla Rouge’go doszedł do zenitu, po skończonej robocie udałem się na przechadzkę do Thiergartenu wraz ze wszystkimi oficerami, pracującymi w warsztatach artyleryi. W kawiarni „Unter den Zellen” zastaliśmy tłum ludzi gorąco rozprawiających i wzywających wszystkich obecnych do otwartego oświadczenia się za Rouge’m, a przeciwko krzewicielom ciemności. Mówili dobrze, a może dlatego tak przekonywająco, że wogóle mowy publiczne były nowością w Prusach. Gdy więc przed rozejściem podano mi do podpisu arkusz, pokryty już nazwiskami, po większej części znajomemi, bez namysłu podpisałem i moje. Za przykładem moim poszli starsi i młodsi oficerowie, wszyscy bez wyjątku. Każdy z nas uważał za właściwe przekonania swe stwierdzić i nie widział w tem nic zdrożnego.
Jakież było moje przerażenie, gdy nazajutrz rano ujrzałem w gazecie artykuł wstępny za tytułowany: „Protest przeciwko reakcyi i obłudzie,” a w końcu moje nazwisko na czele wszystkich innych podpisów.
W warsztacie zastałem moich towarzyszów wielce zafrasowanych. Wszyscy byliśmy w obawie, że jako wojskowi, popełniliśmy ciężkie wykroczenie. Przypuszczenie nasze potwierdził komendant warsztatów, człowiek zacny i dobry, oświadczając nam, że wszyscyśmy się zgubili tym czynem i jego również.
Minęło kilka dni w przykrem oczekiwaniu. Nareszcie oznajmiono nam, że inspektor warsztatów, generał v. Jenichen, zakomunikuje nam decyzyę królewską. Była to surowa nagana, ale łaskawsza, niżeśmy się spodziewali. Generał miał do nas długą przemowę, w której wystawił nam nieprzyzwoitość i naganność naszego postępku. Ja ciekawy byłem końca. Nieraz bowiem słyszałem z ust generała, człowieka wysoko humanitarnie wykształconego, wygłaszane przekonania, które w niczem nie różniły się od moich. „Panowie wiedzą — rzekł w końcu — że jestem zdania, iż każdy człowiek, a szczególnie oficer, otwarcie swoje przekonania wypowiadać powinien. Nad tem tylko nie zastanowiliśmy się, że co innego znaczy otwarcie, a co innego publicznie.”
Wkrótce dowiedzieliśmy się, że wszyscy za karę powrócić mamy do naszych brygad. Dla mnie był to cios prawie nie do zniesienia; rozbijał bowiem wniwecz wszystkie moje plany i stawiał mnie w niemożności łożenia na dalsze wychowanie braci. Musiałem koniecznie wynaleźć jakiś środek, aby przeszkodzić tej tranzlokacyi. Środkiem tym mógł być tylko jakiś wynalazek wielkiej wagi dla wojskowości, który wymagałby bezwarunkowo obecności mojej w Berlinie. Telegrafy, któremi się tak żywo zajmowałem, nie mogły mi oddać tej usługi, bo mało kto wierzył w ich wielką przyszłość, a projekty moje były zaledwie w zawiązku. Na szczęście, przyszła mi na myśl bawełna strzelnicza, którą niedawno wynalazł w Bazylei profesor Schönbein, ale która dotąd nie była zdatną do użytku. Przekonany byłem, że można ją na tyle udoskonalić, żeby się stała użyteczną dla wojska. Udałem się niezwłocznie do dawnego mego nauczyciela, Erdmann’a, profesora chemii przy szkole weterynaryi, i uzyskawszy pozwolenie na robienie doświadczeń w jego laboratoryum, zabrałem się żwawo do dzieła.
Po kilku próbach udało mi się otrzymać bawełnę ścisłą i białą, jak bawełna zwyczajna, a przytem bardzo łatwo wybuchającą. Przyrządziłem więc znaczną ilość mojej bawełny strzelniczej i włożyłem ją na noc do pieca, żeby wyschła. Nazajutrz rano przychodzę do laboratoryum i zastaję profesora zmartwionego, stojącego wśród gruzów na środku pokoju. Podczas palenia bawełna się zapaliła i wysadziła piec. Jednym rzutem oka zrozumiałem, co zaszło, ale przekonałem się zarazem, że próby moje udały się doskonale. Uspokoiłem profesora i z trudnością wprawdzie, ale zdołałem go nakłonić do zezwolenia na dalsze moje próby. Po paru godzinach miałem już pokaźną ilość gotowej bawełny strzelniczej, zapakowałem ją i odesłałem razem z podaniem urzędowem wprost do ministra wojny.
Rezultat był świetny. Minister kazał we własnym ogrodzie urządzić próbę strzelania. Ta powiodła się wybornie i tego samego wieczora dostałem rozkaz udania się do Spandau, ażeby w tamtejszej fabryce prochu prowadzić dalej moje doświadczenia na wielką skalę. O karze, ani o tranzlokacyi mowy nie było. I tak ze wszystkich moich towarzyszów ja jeden pozostałem w Berlinie.
Owe próby na wielką skalę nie wydały spodziewanych rezultatów. Przekonałem się (i to zamieściłem w sprawozdaniu urzędowem), że wynaleziona przezemnie bawełna jest doskonałym materyałem wybuchowym, ale prochu w zupełności zastąpić nie może.
Sprawozdanie moje już było złożone w ministeryum, kiedy profesor Otto w Brunświku wynalazł i ogłosił moją metodę wytwarzania zdatnej do użytku bawełny strzelniczej. Wszystko, co w tym przedmiocie zrobiłem razem z mojem sprawozdaniem, pozostało w sekretnem archiwum ministeryum wojny, a profesor Otto słusznie uchodzi za wynalazcę bawełny strzelniczej zdatnej do użytku, skoro sposób i metodę wytwarzania jej pierwszy ogłosił. Nieraz mi się coś podobnego przytrafiło. Na razie wydaje się bolesnem i niesprawiedliwem, ażeby ktoś na mocy wcześniejszej publikacyi mógł przywłaszczyć sobie zaszczyt odkrycia lub wynalazku, nad którym ktoś drugi z zamiłowaniem i pomyślnym skutkiem pracował, a ogłosić go chciał dopiero po zupełnem wydoskonaleniu. Z drugiej strony przyznać należy, że pierwszeństwo musi podlegać pewnym przepisom i regułom, tembardziej, że dla nauki i dla ludzkości pierwszorzędną wagę ma rzecz sama, a nie osoba wynalazcy.
Uniknąwszy szczęśliwie grożącej mi tranzlokacyi, mogłem spokojnie powrócić do moich studyów nad telegrafem. Wręczyłem jenerałowi Etzel, naczelnikowi wojskowego telegrafu optycznego, uwagi moje o ówczesnym stanie telegrafów i o koniecznych zmianach. Skutkiem tego zostałem wydelegowany na służbę przy komisyi sztabu jeneralnego, która zaprowadzić miała telegraf elektryczny, zamiast optycznego. Potrafiłem pozyskać zaufanie jenerała i zięcia jego, profesora Dove, do tego stopnia, że komisya wszystkie moje plany przyjmowała i powierzała mi ich wykonanie.
Uważano wówczas za rzecz niepodobną, ażeby linia telegraficzna, przeprowadzona nad ziemią i przytwierdzona do zwyczajnych słupów, dla każdego dostępna, mogła prawidłowo funkcyonować; przypuszczano, że ludność sama ją niszczyć będzie. Gdziekolwiek tedy w Europie zakładano telegrafy elektryczne, wszędzie przeprowadzano przewodniki podziemne. Do izolowania drutów używano najrozmaitszych materyałów, ale żaden z nich nie dawał izolacyi dostatecznej i trwałej.
Przypadkiem przysłał mi brat mój z Londynu próbę materyału, który dopiero co się ukazał na rynku londyńskim — gutaperki. Nadzwyczajne zalety tej masy, użytej do izolowania, zwróciły moją uwagę. Jakoż po rozmaitych próbach i po zbudowaniu specyalnej przezemnie wymyślonej, a przez Halske’go wykonanej prasy, otrzymaliśmy druty dobrze i trwale izolowane.
W r. 1847 zostały przeprowadzone pierwsze dłuższe przewodniki podziemne od Berlina do Grossbeeren. Ponieważ okazały się zupełnie odpowiedniemi, więc tem samem i kwestya używania gutaperki, równie jak mojej prasy do izolowania, zdawała się rozwiązaną. W samej rzeczy odtąd nietylko linie przeprowadzane pod ziemią, ale i kable podmorskie były w ten sposób izolowane.
Postanowienie moje poświęcenia się wyłącznie budowie telegrafów teraz już było niewzruszone. Nakłoniłem więc mechanika J. G. Halske'go ażeby dotychczasowe swoje przedsiębiorstwo odstąpił swemu wspólnikowi, sam zaś, ażeby założył zakład budowy telegrafów, w którym i ja zarezerwowałem sobie miejsce po wystąpieniu mojem z wojska.
Ponieważ zarówno Halske, jak i ja nie posiadaliśmy dostatecznych środków, zwróciliśmy się do krewnego mojego, radcy G. Siemens’a, mieszkającego w Berlinie; ten pożyczył nam 6,000 talarów wzamian za sześcioletni udział w zyskach. Warsztat został otwarty 12 października r. 1847 w oficynie domu położonego przy ulicy Schöneberskiej, rozwinął się szybko i bez pomocy obcych kapitałów. Taki był początek firmy Siemens et Halske, znanej dziś w całym świecie i posiadającej filie we wszystkich prawie stolicach Europy.
Zajmowałem tak wybitne stanowisko w komisyi telegraficznej, że miałem pewne widoki i szanse objęcia posady głównego kierownika przyszłych telegrafów rządowych w Prusach. Wyrzekłem się jednak tego zaszczytu, ażeby nie być związanym żadną służbą; miałem to przekonanie, że zarówno społeczeństwu, jak i sobie samemu nierównie będę pożyteczniejszym, zachowując zupełną swobodę i niezależność. Jednakowoż wystąpić z wojska, a tem samem podać się do dymisyi z komisyi telegraficznej chciałem dopiero wtedy gdy komisya zadanie swoje całkowicie spełni, t. j. kiedy ukończy kompletnie swe prace nad urządzeniem przyszłych telegrafów.
Z całą komisyą staczałem wtedy walki, ażeby budujące się linie telegraficzne służyły również do użytku publicznego, czemu sfery wojskowe wielce były przeciwne. Ale szybkość i pewność, z jaką działały zbudowane przezemnie telegrafy, usposobiły przychylniej dla ogółu opinię sfer miarodajnych. Nadspodziewanie pomyślne wyniki naszych prób takiego nabrały rozgłosu, że zostałem wezwany przez księżnę pruską do Potsdamu, ażebym synowi jej, późniejszemu następcy tronu i cesarzowi Fryderykowi, pokrótce wyłożył teoryę telegrafu elektrycznego. Wykład ten z doświadczeniami i objaśnieniem piśmiennem, w którem główny kładłem nacisk na doniosłe znaczenie telegrafu, gdy ten służyć będzie do użytku ogółu — z pewnością wielce się przyczynił do zmiany poglądów w sferach wysokich.
Komisya, idąc za moją radą, ogłosiła konkurs na marzec r. 1848 na przewodniki i aparaty telegraficzne. Autorowi pracy odznaczonej, oprócz nagrody pieniężnej, dostać się miało i wykonanie odnośnych robót. Niepłonną żywiłem nadzieję, że moje projekty otrzymają pierwszeństwo na konkursie. Ale wypadki marcowe nagły położyły koniec zarówno konkursowi, jak samej komisyi. Nie dosyć na tem: cały przemysł i wszelki inny ruch, oprócz rewolucyjnego, zupełnie ustał. Zawdzięczam jedynie energii mojego wspólnika, Halske’go, że warsztaty nasze zdołały się utrzymać w porządku; fabrykowaliśmy wciąż aparaty elektryczne, jakkolwiek żadnych nie mieliśmy obstalunków.
Ja osobiście znajdowałem się w trudnem położeniu. Czynność moja z rozwiązaniem komisyi ustała; innego przeznaczenia nie otrzymałem. Jako wojskowy zaś do dymisyi podać się nie mogłem, bo wciąż krążyły pogłoski o niechybnej wojnie zewnętrznej.
Tymczasem, jak mi się to zresztą kilkakrotnie w życiu zdarzyło, zaszedł wypadek, który stanowczo wpłynął na moje losy i to bardzo szczęśliwie.
Korzystając z ogólnego ruchu w całej niemal Europie, postanowiło i księztwo Szlezwicko - Holsztyńskie wyswobodzić się z pod panowania Danii. Powstanie się powiodło i w całych Niemczech zaczęły się tworzyć pułki ochotników, ażeby iść na pomoc walczącym na północy braciom. Duńczycy ze swojej strony się zbroili i grozili zbombardowaniem Kilonii. Szwagier mój, Himly, na rok przedtem został powołany tam na profesora uniwersytetu i mieszkał nad samym portem. Odbierałem też wciąż listy zrozpaczone od siostry, która widziała już dom swój w gruzach; rzeczywiście najbardziej był wystawiony na bomby duńskie, gdyż maleńka forteczka portowa znajdowała się w ręku Duńczyków, a tem samem i port stał dla nich otworem.
To wszystko naprowadziło mnie na pomysł zupełnie wówczas jeszcze nowy obronienia portu za pomocą min podmorskich, zapalanych elektrycznie. Zakomunikowałem plan ten szwagrowi, a on przedstawił go natychmiast rządowi tymczasowemu, który uznał go za dobry i wysłał specyalnego posła do rządu pruskiego z prośbą o udzielenie mi pozwolenia na wykonanie mojego projektu. Rząd pruski na razie nie mógł tego uczynić, gdyż dotąd nie została wypowiedziana wojna Danii; jednak obiecywał się przychylić do tej prośby, skoro tylko okoliczności będą po temu.
Nie tracąc czasu, wziąłem się do przygotowań, tak, że z dniem wypowiedzenia wojny byłem gotów i udałem się do Kilonii.
Tymczasem szwagier mój wszystkie poczynił przygotowania, ażeby było można miny natychmiast podłożyć, lada dzień bowiem oczekiwane było ukazanie się floty duńskiej. Napełniliśmy prochem ogromne beczki, które tym czasem miały zastąpić obstalowane w Berlinie worki kauczukowe i zanurzono je w wodę mniej więcej na 20 stóp. Całe urządzenie elektryczne zostało wypróbowane na maleńkich minach i łódkach i przekonałem się, że doskonale będzie działało.
Wszyscy byli przekonani, że bombardowanie Kilonii zostało w Kopenhadze nieodwołalnie postanowione. Ja również obawiałem się o miasto; flota duńska mogła bowiem podpłynąć do fortecy Friedrichsort i ztamtąd najspokojniej bombardować. Dlatego uważałem za rzecz pierwszej wagi nie pozostawić fortecy w ręku Duńczyków. Przedstawiłem to komendantowi Kilonii, który na zapatrywania moje zupełnie się zgodził, ale nie mając dostatecznej załogi, nie mógł żadnych przedsięwziąć kroków. Napomknąłem więc o straży obywatelskiej i komendant natychmiast kazał ją zwołać.
Obywatele zgromadzili się licznie i gdy im rzecz całą przedstawiłem, dali mi do rozporządzenia około 200 ludzi pod warunkiem, żebym sam nad nimi objął dowództwo.
Około północy wyruszyliśmy i nie napotkawszy najmniejszego oporu, zajęliśmy fortecę, której bardzo nieliczną załogę nazajutrz odesłałem do Kilonii; byli to pierwsi jeńcy wojenni. Na forcie wywiesić kazałem chorągiew w kolorach czarnym, czerwonym i złotym, na znak, że przez wojsko niemieckie została zajętą, co też wkrótce wyczytaliśmy w duńskich gazetach.
Mimo to byłem przekonany, że na stałe nie dadzą się zatrzymać w fortecy obywatele i mieszczanie, których interesy i zajęcia wołały do miasta. Wiedziałem, że w bardzo krótkim czasie będę musiał ich rozpuścić i wyrzec się plonu mego zwycięztwa, jeżeli nie potrafię ich zastąpić innymi ochotnikami. Otóż na owo zastępstwo wydała mi się bardzo odpowiednia młodzież wiejska z okolicy i do niej się zwróciłem. Niełatwo, co prawda, było nakłonić starych, żeby mi swoich synów powierzyli; ale gdy im zagroziłem, że gotów jestem z kobiet utworzyć załogę, byle tylko kraj od Duńczyków obronić, zmiękli i do wieczora, obszedłszy wszystkie wioski, zebrałem 150 dziarskich chłopaków i miałem cały szereg łódek, napełnionych żywnością.
Rozpuściłem tedy straż obywatelską, za wyjątkiem kilku ochotników, którzy mi dopomagali w ćwiczeniu nowicyuszów, a otrzymawszy dla tych ostatnich od komendanta broń i amunicyę, ku wielkiej mojej radości w krótkim czasie zrobiłem z nich wcale dobrych żołnierzy.
Pewnego ranka zostaliśmy zaalarmowani wiadomością, że trzy wielkie duńskie okręty wojenne ukazały się w zatoce. Wyglądało to rzeczywiście na zaatakowanie fortecy, a to, wobec lichego uzbrojenia i zaopatrzenia tejże, miało wielkie widoki powodzenia. Najsłabszym punktem była brama wschodowa, prowadząca do portu wewnętrznego. Most zwodzony się rozpadł, woda w otaczającym rowie wyschła, a z wałów ochronnych zostały tylko szczątki. Ponieważ szwagier mój po niejakim czasie otrzymał był z Berlina obstalowane worki kauczukowe, kazałem do Friedrichsortu sprowadzić jednę z owych wielkich beczek; miała służyć za minę pływającą do obrony bramy fortecznej.
W przeddzień zaalarmowania kazałem w wale wykopać głęboki rów i wstawić w niego beczkę napełnioną prochem. Ponieważ noc nas zaskoczyła przy tej robocie, rów pozostał otwarty, tylko postawiłem przy nim straż. Nazajutrz po zaalarmowaniu poleciłem bratu memu Fryderykowi (Fryderyk, a potem Wilhelm i Karol byli ze mną razem w Kilonii i we Friedrichsort) przygotowanie przewodników zapalających, ażeby w razie szturmu minę od zewnątrz módz zapalić.
Okręty rzeczywiście zbliżyły się już na odległość strzału. Moje trzy armaty były obsadzone, a piec do rozgrzewania kul nieustannie był czynny. Ale strzelać zakazałem, dopóki okręty nie przedostaną się przez bramę. Pozostałą załogę zgromadziłem na podwórzu fortecznem, ażeby ją w różnych punktach rozstawić, a co najważniejsza, dodać jej odwagi. Aż tu nagle przed bramą strzelił ogromny płomień wysoko w górę. Uczułem w jednej chwili ogromny nacisk, a potem rozdęcie klatki piersiowej; jednocześnie potrzaskały szyby we wszystkich oknach, a dachówki, wyrzucone w górę, z łoskotem spadały na ziemię.
Zrozumiałem odrazu, co było powodem tej katastrofy: nic innego, jak wybuch miny. I wnet z przerażeniem pomyślałem o moim biednym Fryderyku. Pobiegłem ku bramie i tam odetchnąłem, spotkawszy go całego i zdrowego. Minę wyszykował, bateryę ustawił na wale, drut zapalający połączył z jednym z biegunów bateryi, a drugi drut przymocował do gałęzi, żeby go mieć pod ręką w razie potrzeby. Chciał mnie o tem wszystkiem zawiadomić, gdy nastąpił wybuch; ciśnienie powietrza zrzuciło go z wału do wnętrza fortecy. Widocznie wiatr zerwał drut z drzewa i rzucił go na drugi biegun bateryi, czem spowodował wybuch. Nierównie gorzej miał się pozostawiony na straży żołnierz — leżał jak nieżywy; po godzinie dopiero przyszedł do siebie, krew mu szła z ust, nosa i uszów, i cały posiniał, ale po kilku dniach miał się dobrze.
Najdziwniejsze było mechaniczne działanie, a raczej skutki tego wybuchu, który uważać można za strzał z rury otwartej, nabitej pięcioma centnarami prochu. W całej fortecy ani jedna izba nie pozostała zamkniętą; ciśnienie powietrza wysadziło wszystkie drzwi i okna; szyby popękały w całej okolicy. Różnica ciśnienia w obrębie fortecy musiała wynosić co najmniej 1 atmosferę; inaczej nie mogłoby to na takiej odległości wywołać takich skutków.
Gdy powróciłem na plac, nie zastałem nikogo i zląkłem się, czy moi ludzie ze strachu się nie rozbiegli i nie pochowali w kąty. Ale ku wielkiej mojej radości, przekonałem się wnet, że wszyscy byli na swoich stanowiskach. Byli przekonani, że Duńczycy rozpoczęli oblężenie od rzucenia bomby.
Tymczasem Duńczycy odstąpili od swego zamiaru: okręty cofnęły się, a w dziennikach kopenhaskich wyczytaliśmy nazajutrz, że jedna z min, podłożonych pod fort, przypadkowo wybuchła i zniszczyła fortecę. W samej rzeczy, patrzącym z okrętów osobliwszy przedstawił się widok. Czerwoną dachówką kryte dachy fortecy wznosiły się ponad wały; skutkiem wybuchu zaś wszystkie zgoła dachówki spadły i domy były zupełnie niewidoczne. Duńczycy z obawą spoglądali na miny; tego najlepiej dowodzi fakt, że mimo powszechnie wiadomych braków i słabości artyleryi broniącej portu, do końca wojny żaden okręt duński tam się nie pokazał. Chociaż owe podmorskie miny nigdy nie były użyte, jednak swoje zrobiły. Słuszny też mogę mieć żal do późniejszych historyków wojskowych, że o minach owych nawet nie uczynili wzmianki; co więcej, autorowie niemieccy wynalazek ten przypisali profesorowi Jacobi’emu w Petersburgu, jakkolwiek jego doświadczenia w Kronsztadzie o wiele lat były późniejsze od moich. Kiedy po zawarciu pokoju miny zostały wydobyte z wody, proch w workach kauczukowych okazał się zupełnie suchy. Nie ulega więc wątpliwości, że miny byłyby w zupełności odpowiedziały swemu przeznaczeniu.
Wkrótce potem wszedł główny korpus wojska pruskiego, pod dowództwem jenerała Wrangla, do księztwa Szlezwicko - Holsztyńskiego. Dostałem wprost z głównego sztabu pismo odręczne z wielkiemi pochwałami za obronę portu przez założenie min podmorskich i za wzięcie Friedrichsort’u, a jednocześnie zawiadomienie, że inna kompania stanie załogą w fortecy. Nie otrzymawszy żadnych dalszych rozkazów, przyłączyłem się do nowoutworzonego oddziału szlezwicko-holsztyńskiego, pod dowództwem pułkownika v. Zastrow, który mi powierzył jednę bateryę. Już byłem na drodze do Touderu, gdy mnie dogoniła sztafeta z rozkazem, abym się natychmiast stawił we Flensburgu, do głównodowodzącego jenerała. Przed północą byłem na miejscu. Zostałem wprowadzony do wielkiej sali, gdzie znajdowało się mnóstwo oficerów różnego stopnia i broni. Na kanapie siedzieli dwaj młodzi książęta, a obok nich jenerał Wrangel. Powitał mnie nadzwyczaj uprzejmie, poczęstował filiżanką kawy i wyraziwszy mi swoje uznanie za dotychczasowe moje usługi, oświadczył, że uważa za potrzebne port w Kilonii jeszcze wzmocnić, a port w Eckernförde także zaopatrzyć w miny podmorskie; miał bowiem zamiar z całem wojskiem wkroczyć do Jutlandyi. Wywiązała się następnie dyskusya nad sposobem ufortyfikowania tych portów i ostatecznym jej wynikiem było, że formalnie powierzoną mi została obrona portów Kilonii i Eckernförde. Kilonia zaopatrzona została w doskonałe armaty, a w Eckernförde zbudowałem dwie wielkie baterye z dział rozmaitego kalibru: jednę na północnym, drugą na wschodnim brzegu miasta. Na razie ani jeden, ani drugi port nie był polem ważnych starć; dopiero w drugim roku wojny wsławiły się moje baterye zwycięzkiem odparciem floty duńskiej.
Z chwilą mojej nominacyi na komendanta fortec Friedrichsort i Eckernförde stanowisko moje stało się zupełnie urzędowem i jakkolwiek niezmiernie zaszczytne, nie miało dla mnie żadnego uroku; nie mogłem bowiem spodziewać się żadnych osobliwych przygód i zmian. A dopiero gdy doprowadziłem do końca powierzone mi roboty, stało się wprost nużącem tak monotonnie płynące mi życie. To też coraz bardziej tęskniłem za memi zajęciami naukowo-technicznemi i za Berlinem.
Tam zaszły tymczasem wielkie zmiany. Komisya wojskowa do zaprowadzenia telegrafów elektrycznych została formalnie rozwiązaną, a telegrafy przeszły pod nowo utworzone ministeryum handlu. Dyrektorem kierującym tego wydziału został niejaki asesor Nottebohm, który w komisyi zajmował posadę administracyjną. Było postanowione postępować dalej wytkniętą przez komisyę drogą i jak najspieszniej zbudować linię podziemną od Berlina do Frankfurtu nad Menem, gdzie Zgromadzenie Narodowe niemieckie odbywało swe posiedzenia. Zwrócono się tedy do mnie, czy nie podejmę się wykonania tych robót podług własnych moich projektów złożonych jeszcze komisyi. Chociaż niekoniecznie mi się uśmiechało stanowisko podległe owemu asesorowi, jednak przyjąłem propozycyę przedewszystkiem, żeby się wyswobodzić od nudnego życia w fortecy, a potem, żeby raz przecie na wielką skalę praktycznie wykonać moje plany.
W Berlinie zastałem Halske’go, już zajętego przygotowaniami do nowej linii. Postanowiono całkowicie przeprowadzić ją pod ziemią z obawy, aby w tak niespokojnych czasach nie uległa zniszczeniu, gdyby była widoczną. Druty izolowane za pomocą gutaperki miały być założone na półtory stopy pod ziemią bez żadnej innej armatury, dla uniknięcia znacznych kosztów. Zależało nam więc niezmiernie na jaknajlepszym gatunku gutaperki i w tem leżała cała trudność; tak bowiem wielkie było zapotrzebowanie, że dobrej gutaperki zupełnie na rynku nie było. Uciekano się do najrozmaitszych sposobów, żeby roboty z tego powodu nie cierpiały zwłoki, ale żaden nie okazał się dosyć praktycznym i druty, które w chwili zakładania były najdoskonalej izolowane, po kilku miesiącach traciły już część swojej izolacyi.
Próby odbywały się z niesłychaną starannością. W tym celu zbudował Halske galwanometr, który czułością o wiele przewyższał wszystkie dawniejsze. Wogóle niepodobna mi wyliczyć wszystkich trudności zarówno technicznej, jak praktycznej natury. Dziś, kiedy nie możemy sobie wyobrazić, jak cywilizowany człowiek mógł istnieć bez kolei żelaznych i telegrafów, trudno nawet uprzytomnić sobie ówczesne poglądy i niedowierzanie względem kwestyi, które dziś już żadnej nie ulegają wątpliwości. Pojęcia i środki, któremi obecnie każdy uczeń gimnazyalny rozporządza, trzeba było wówczas z niesłychanym zdobywać trudem.
Doczekałem się nareszcie tej pociechy, że owa pierwsza linia telegraficzna — największa nietylko w Niemczech, ale i w całej Europie w zimie 1849 r. została otwartą, tak, że obiór cesarza, dokonany we Frankfurcie, tej samej godziny wiadomy był w Berlinie. Pomyślne wyniki tych pierwszych robót skłoniły rząd pruski do przeprowadzenia nowej linii z Berlina do Kolonii i od granicy pruskiej do Verviers, a następnie i innych do Hamburga i Wrocławia.
Oświadczyłem się z gotowością budowania nowych linij, o ile otrzymam konieczny w takim razie urlop z wojska i pod warunkiem, że przyjaciel mój, Meyer, który w wolnych chwilach ciągle mi dopomagał i jak najlepiej z całą robotą był obznajmiony, na pomocnika mego z urzędu zostanie naznaczony. Otrzymałem jedno i drugie, i z wiosną 1849 r. przystąpiliśmy jednocześnie w kilku punktach do budowy linii telegraficznej do Kolonii i Verviers. Meyer posiadał wielkie zdolności administracyjne; okazywał je zwłaszcza, kierując takiemi robotami, przy których różnorodne siły zgodnie miały działać. Najpoważniejsze trudności przedstawiało przeprowadzenie linii przez Elbę i Ren; ale i te zdołaliśmy szczęśliwie pokonać. Do nowych sposobów trzeba się było też uciekać i w Belgii z powodu licznych tunelów i kamienistego gruntu, który w wielu miejscach trzeba było prochem rozsadzać.
Podczas budowy poznałem przedsiębiorcę poczty gołębiej pomiędzy Kolonią i Bruksellą; był to niejaki pan Reuter. Skutkiem zaprowadzenia telegrafu elektrycznego, przedsiębiorstwo jego, dotąd pożyteczne i zyskowne, straciło racyę bytu. Gdy pani Reuter żaliła się przedemną na grożącą jej i mężowi ruinę, poradziłem jej, ażeby w Londynie założyli biuro, czyli agencyę telegraficzną taką samą, jak istniejąca już w Berlinie pod kierownictwem p. Wolffa, której wspólnikiem był kuzyn mój, radca Siemens. Reuterowie usłuchali mojej rady i świetne osiągnęli rezultaty. Zarówno agencya telegraficzna w Londynie, jak i założyciel jej, bogaty baron Reuter, znani są w całym świecie.
Gdy linia telegraficzna belgijska została ukończona i połączona z pruską w Verviers, otrzymałem zaproszenie do Brukselli, ażeby królowi Leopoldowi pokrótce wyłożyć istotę i historyę telegrafu elektrycznego. Zastałem zgromadzoną całą rodzinę królewską i wygłosiłem przed nią obszerny referat, poparty doświadczeniami. Wszyscy wysłuchali go z natężoną uwagą i doskonale mnie zrozumieli, o czem się przekonałem z dyskusyi szczegółowej, która nastąpiła po odczycie.
Teraz nadeszła dla mnie chwila stanowcza. Należało się zdecydować i obrać dalszą karyerę. Władze wojskowe niechętnie patrzały na przedłużenie mojej służby przy ministeryum handlu i oświadczyły stanowczo, że nadal nie zezwolą już na to. Miałem więc do wyboru: albo powrót do czynnej służby wojskowej, albo przejście do służby telegrafów państwowych, gdzie miałem zapewnione miejsce kierującego technika, albo wreszcie mogłem się wyrzec wszelkiej służby rządowej i poświęcić wyłącznie działalności prywatnej naukowej i technicznej.
Zdecydowałem się na to ostatnie. Powrócić do życia wojskowego w garnizonie było niepodobieństwem dla mnie po życiu tak urozmaiconem i wobec świetnych wyników mojej pracy. Służba cywilna nie uśmiechała mi się wcale. Zbywało tam na duchu koleżeńskim, a on jeden zdoła łagodzić przygnębiające różnice władzy i stanowiska; nie było tam owej szczerości i prostoty, w imię której znieść można nawet gburowate obejście, przyjęte w wojsku. Krótkie moje doświadczenie z czasu służby cywilnej ugruntowało we mnie ten pogląd. Dopóki moi przełożeni nie mieli najmniejszego pojęcia o telegrafie, dopóty zostawiali mi zupełną swobodę ruchów i wglądali jedynie w kwestye natury finansowej. W miarę, jak bezpośredni mój zwierzchnik, asesor, a później radca Nottebohm, obznajmiał się z przedmiotem, stan rzeczy się zmieniał. Wyznaczał mi ludzi, których do niczego nie mogłem używać, dawał rozporządzenia techniczne, które uważałem za szkodliwe, zresztą zachodziły pomiędzy nami spory i starcia, które mi zatruwały całą przyjemność mego zajęcia.
Oprócz tego coraz groźniej występowały słabe strony urządzeń, na które z powodów ekonomicznych zmuszony byłem się zgodzić. Wymagało to częstych i zręcznych reparacyj; a że do tego wyznaczano po większej części ludzi nieuzdolnionych i niedoświadczonych, wynikały ztąd nowe szkody, za które odpowiedzialnym czyniono mnie i mój system. Rząd chciał budować pospiesznie i tanio; wszystkie zmiany i ulepszenia, które proponowałem, odrzucano jako zbyt kosztowne i wymagające długiego czasu i wciąż trzymano się systemu prowizorycznego.
Tymczasem fabryka aparatów telegraficznych, którą założyłem do współki z przyjacielem moim Halske’m i gdzie zawarowałem sobie miejsce, rozwinęła się znakomicie dzięki doskonałemu kierownictwu Halske’go i już powszechne zyskała uznanie. Ogólnie już poznano wielką doniosłość telegrafu w życiu praktycznem, a przedewszystkiem postanowiły zarządy kolei żelaznych rozszerzyć zakres swojej działalności i podnieść sprawność ruchu, przeprowadzając linie telegraficzne dla wydziałów sygnalizacyi i korespondencyi. Ztąd wyłaniało się mnóstwo kwestyj naukowych i technicznych, do rozwiązania których czułem się powołanym. Nie wahałem się zatem w wyborze. W czerwcu r. 1849 podałem się do dymisyi z wojska i wkrótce potem złożyłem mój urząd kierownika technicznego telegrafów rządowych. Na to ostatnie stanowisko przed stawiłem przyjaciela mego, W. Meyer’a, który nominacyę tę otrzymał i porzucił służbę wojskową.
Po 14 latach służby wojskowej, wobec bardzo niekorzystnych i powolnych awansów, doszedłem zaledwie do stanowiska „Secondelieutenanta.” Według zwyczaju dostałem żądaną dymisyę jako „Premierlieutenant” z prawem noszenia munduru. Emerytury przynależnej mi zrzekłem się; czułem się bowiem zupełnie zdrów i nie chciałem składać żadnego świadectwa orzekającego moją niezdolność do służby. Zresztą odpowiedź na moje podanie o dymisyę zawierała i naganę z powodu uchybienia jakiejś formalności. Pomimo tak mało pomyślnego rezultatu służbowego, zawsze z pewnem zadowoleniem powracam myślą do czasu mojej służby wojskowej. Z nim łączą się najprzyjemniejsze wspomnienia mojej młodości; zawód ten utorował mi drogę w życiu, a powodzenie w pracy natchnęło mnie zaufaniem we własne siły i było mi bodźcem w dążeniu do wyższych celów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Werner von Siemens i tłumacza: anonimowy.