Wycieczka na Łomnicę/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczka na Łomnicę |
Podtytuł | Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnikom, którzy choć jeden dzień byli w Zakopaném, albo tym których znajomi przebywali w téj czarującéj dolinie, wiadomo, że największe, najdłużéj trwające i najśmielsze wycieczki organizuje prof. doktór Chałubiński, który nad przepaściami szuka dla nauki mchów, a dla siebie wypoczynku po denerwującéj pracy. Jest on tych wycieczek duszą i wodzem: obiera dni, wykreśla drogi, naznacza noclegi, przewiduje wszystko i myśli za wszystkich. Dlatego téż wyrażone w tytule okréślenie nie jest żadną hyperbolą, i dla turysty tatrzańskiego z góry maluje, bardzo ściśle, charakter wycieczki. Miałem przyjemność należéć do kilku takich wypraw, a przyjęcie jakiego doznał opis wycieczki do Morskiego Oka, drukowany w grudniowym zeszycie Ateneum z 1877 r., zachęca mnie do powiększenia dość ubogiéj turystycznéj literatury tatrzańskiéj opisem niniejszym. Czynię to tém chętniéj, iż wiem że sama oryginalność i wielki zakrój wycieczek profesora Ch. powinna zjednać mi czytelników.
Celem niniejszéj wycieczki miało być poznanie dolin i wiérzchołków około szczytu Lodowego, wejście na Łomnicę i powrót przez jakąś drogę niezbyt uczęszczaną.
Łomnica!... Tak wiele o niéj czytałem, tak wiele słyszałem, że już myśl o jéj zwiédzeniu ekscytowała mnie w wysokim stopniu. Cóż dopiéro mówić, gdy przyłączyły się do niéj tajemniczością owiane okolice szczytu Lodowego!
Wycieczka miała trwać dni sześć. Dnia 31 lipca o godzinie 8-éj rano wyruszyliśmy w drogę.
Piérwszą część podróży wypadło nam odbyć wózkami góralskiemi. Na jeden z nich wsiadł prof. Ch. z synem p. Ludwikiem, ja, oraz stary góral Sabała, „honorowy członek wyprawy“, który nie służył ani do przewodniczenia ani do dźwigania ciepłéj odzieży i prowiantów, lecz miał idealny obowiązek zabawiania towarzystwa grą i opowiadaniem. Drugi wózek zajęła reszta górali w liczbie dziewięciu.
Jechaliśmy drogą znaną tym co się udają wózkami do Morskiego Oka, a mianowicie przez wsi: Poronin, Murzasichłe[1] i Bukowinę. Mieliśmy tędy dotrzeć do Jaworzyny Spiskiéj, osady hutniczéj, stojącéj na straży przy ujściu doliny, którędy prowadziła droga ku szczytowi Lodowemu. Od chwili ruszenia z miejsca, Sabała cięgle grał na „gęśli,“ a woźnica nasz Marcinek, już to stojąc na przodzie wózka, już brzęcząc obok niego, wyśpiéwywał na całe gardło dwuwiérsze góralskie. Co śpiéwał nie wiem, bo dotychczas doszedłem do téj perfekcyi, że tylko prozę dyalektu tatrzańskiego, i to przy niezbyt szybkiém mówieniu, rozumiem. Musiało to być jednak coś bardzo wesołego, gdyż górale pokładali się od śmiéchu.
Marcinek, zarówno jak Sabała, jest typem.[2] Kocha swoje konie więcéj od siebie. Sam jest bardzo szczupły, ale jego konie dobrze wyglądają, a jeszcze lepiéj ciągną. Niezmierną radość mu sprawia zapytanie: „Marcinku! dlaczego twoje konie są tłuste a ty sam chudy?“ Nic wtedy nie odpowiada, tylko uśmiécha się z wewnętrzném zadowoleniem. Czasami tylko, mimochodem, gdy nie ma mowy o koniach, odpiera zarzut chudości słowy: „Ja wiem, że na mnie funta mięsa nie ma, ale jestem chłop.“ A chłop znaczy u górali to samo co u Rzymian „vir.“
Marcinek kocha swoje konie a konie kochają Marcinka, rozumieją go dobrze i ulegają najmniejszym skinieniom. Po najspadzistszych drogach Marcinek nigdy wozu nie hamuje, tylko chwyta konie za uzdę i tak biegnie jakby jednę z niemi całość stanowił. A my tak wierzymy w konie i Marcinka, że rozmawiamy sobie spokojnie, gdy wóz spada po najbardziéj stroméj drodze.
I wózek goralski jest czémś szczególném w swoim rodzaju. Skacze z kamienia na kamień, wpada z wyboju w wybój, trzeszczy, skręca się a jednak rzadko się pochyla, jeśli się zaś pochyli, nie przewraca. Kilkanaście razy odbywałem półdniowe podróże po najgorszych drogach, najeżonych kamieniami, przeplatanych korzeniami, przerywanych ogromnemi wybojami, a jednak raz tylko wyleciałem z wózka, wtedy gdy wózek wpadł dwoma bocznemi kołami w głęboki wybój, niewidzialny, bo tak jak inne mniejsze wypełniony wodą.
Rozmawialiśmy wciąż o szczytach, których panorama z téj strony coraz obszerniéj i piękniéj się roztacza, a potém o innych przedmiotach. Poprosiłem profesora o przyrzeczone w jakiémś stromém i niedogodnem do wykładów miejscu, wytłumaczenie, dlaczego na wycieczkach nie radzi pijać zimnéj wody. Ponieważ jestto kwestya bardzo ważna dla turystów, więc podam w krótkości wyjaśnienie profesora.
Przedewszystkiém woda w tatrzańskich potokach, wypływająca z granitu, jako nadzwyczaj miękka, prawie destylowana, nie może być uważana za napój, gdyż pragnienia nie gasi, a nawet wywołuje w ustach jakieś wrażenie, które przymusza do ciągłego jéj picia. Kto tylko raz napił się jéj trochę, będąc spragnionym musi ją lać w siebie jak w beczkę Danaid, stając się coraz cięższym, co bynajmniéj nie jest pożądane przy wspinaniu się na góry.
Daléj woda tatrzańska jest bardzo zimna; zwykle ma tylko około 4 stopni. Organizm więc do jéj ogrzania i wyparowania zużywa znaczną ilość jednostek ciepła, czyli, co na jedno wychodzi, traci wielką ilość siły mechanicznéj. Powstają jeszcze rozmaite skutki fizyologiczne, z których najwidoczniejszym być może zapalenie płuc.
Trzeba więc wszelkiemi siłami przezwyciężać pragnienie, a jeśli kto nie ma tak silnéj woli, to niech przynajmniéj pije wodę w małych ilościach i to zmieszaną z winem lub arakiem. Najlepiéj zaś miéć przy sobie w manierce herbatę lub czarną kawę z arakiem, które doskonale gaszą pragnienie i dodają ciału energii.
Wkrótce przebyliśmy rzeczkę Białkę i wjechaliśmy na terytoryum węgierskie, do wsi Jurgowa.
Piérwszym przedmiotem, który tam oko moje uderzył, była nędzna, poczerniała, nawpół rozwalona chata cyganów. Lecz czyż to chata? Cztéry słupy węgłowe — pochylające się ku rozmaitym stronom świata, pokryte z góry dachem, a z boku obite odpadającemi deskami, których było za mało do ochrony wnętrza od wiatru i dészczu a za dużo, jeśli mieszkańcom chodziło głównie o promienie słoneczne — stanowiły ogrodzenie, w których jurgowscy cyganie mieli ognisko domowe. Taka chata jest nieodstępnym atrybutem każdéj wsi węgierskiéj.
Cała familia, reprezentowana przez czarnych, brudnych i prawie nagich małżonków, oraz kilkoro konsolacyi, wybiegła na nasze spotkanie i, wyciągnąwszy ręce, żebrała. Dzieciom i matce malowała się na twarzy chciwość, tatko zaś stał poważnie i dumnie, nie wyciągnąwszy nawet ręki, tak jakby mu się wyżebrany haracz z prawa należał. Rzuciliśmy kilka centów.
Ta nawpół zapadła i brudna chata, ze ścianami łatanemi powietrzem, daje najdokładniejsze pojęcie o charakterze i sposobie życia cyganów. A jednak ten lud leniwy, nieporządny, znikczemniały, wstrętny, obdarzony jest zdolnościami umysłowemi i fizycznemi, którychby mu inne mogły pozazdrościć. Dziwiło mnie to zawsze, dlaczego nie osiądą w miejscu, dlaczego nie zajmą się rzemiosłem, aby używać życia spokojnego i szczęśliwego, zamiast włóczyć się po lasach i górach. Jednakże po zakosztowaniu powabów życia dzikiego, zrozumiałem ich niechęć do życia w pracy śród spółeczeństw. Straciliby nieograniczoną swobodę, która im jest droższą od wszystkiego na świecie, którą wolą okupić abnegacyą, chłodem, głodem i prześladowaniem ze strony innych ludzi, aniżeli sprzedać ją za spokojny dobrobyt. Zyskaliby wprawdzie coś innego, niezmiernie ważnego, ale cygan nie ma do tego zmysłu. On chce być dwunożném zwierzęciem, takiém jakiém wyszedł z łona natury i w dziki sposób chce świata używać. On tonie w niebie gwiaździstém, oczyma patrzy na bory, doliny i góry, chwyta uchem tajemnicze szepty traw i drzew, ale nigdy w umyśle jego nie pojawia się pytanie „dlaczego?“ Nie targa się więc w swych więzach, używa swobodnie, ale dla cywilizacyi jest stracony.
Cyganie są bezwątpienia najpoetyczniejszém i najfilozoficzniejszém plemieniem w świecie; ale wychowała ich nie ta poezya, która każe nieść sztandar na mury twierdz i wyżyny wiedzy, nie ta która każe człowiekowi doskonalić się, nie poezya idei i czynu, lecz poezya bierności i użycia. Ona pozwala jednostce spędzić życie prawie bez troski, lecz plemiona upadla i zabija.
W Jurgowie uderza ze wszech stron zamożność mieszkańców, stanowiąca znaczny kontrast z nędzą wiosek polskich. Mało nawet jest miasteczek w Galicyi i Królestwie, któreby posiadały budynki tak wielkie jak ta wieś. Wiele jest pomiędzy niemi murowanych. A tylko rzeczka dzieli tę wieś od Galicyi... Czyżby się już tak nagle natura gruntu zmieniła? Co najdziwniejsza, to to, że Jurgów zamieszkują tak samo górale polscy jak i północne stoki Karpat. Wprawdzie na zapytanie odpowiadają, że są Węgrami, ale zapytanie to trzeba im zadawać po polsku, bo po węgiersku rozumieją tyle ile ja i wy, szanowni czytelnicy. Strój różni się cokolwiek od używanego przez górali polskich, ale niewiele.
Sabała grał na naszym wózku bezustanku i dźwięki jego muzyki powyciągały z chat całą prawie ludność Jurgowa. Młode dziéwczyny i chłopcy rzucili się do tańców, starsi przytupywali przynajmniéj nogami do taktu, wszyscy porzucili robotę, aby się muzyce przysłuchiwać, a nawet cieśle składający rusztowanie dachu na jednym z domów, rzucili siekiéry i daléjże w pląsy na dachu. Z tańca tego można było także poznać ich identyczność z góralami polskimi.
Scena ta wprawiła nas w dobre usposobienie, które jednak wkrótce miejsca ustąpiło nieprzyjemnemu wrażeniu. Jechaliśmy wzdłuż pięknéj polany, na któréj rosła trawa gęsta, jedwabista, sięgająca wyżéj kolan. Ale ani jedna owca lub krowa nie pasły się na téj rozkosznéj łące, nie słychać na niéj było pospolitego w górach brzęku blaszanego dzwonka u szyi zwierząt zawieszonego, ani śpiéwu pasterza. Głucha cisza śród przyrodzonéj piękności, jakby wszelka żyjąca istota zamarła, jakby nęcący świéżością trawnik krył w swoim łonie zdradliwą truciznę, któréj ludzie i bydlęta unikają. Gdzieniegdzie tylko deski z rozwalonych szałasów pochodzące świadczyły, iż tu życie pasterskie w całéj sile tętniło. Co za demon niszczący wyparł je z tego lubego zakątka? Stara i znana historya upornéj głupoty ludu i niedowierzania panom zamieniła łąkę kipiącą ruchem i gwarem w dziewiczy pampas, gdzie tylko niekiedy noga wędrowca obfitą trawę roztrąca.
Za czasów rzeczypospolitéj polskiéj Tatry i wielki pas Podhala u stóp ich położonego należały do dóbr królewskich. Górale płacili jakiś mały czynsz i używali najzupełniejszéj swobody, nietylko osobistéj, ale i pod względem użytkowania z lasów i pól, bo do nieżyznych zakątków tatrzańskich administracya prawie nie zaglądała, uważając możliwy dochód za nieopłacający kontroli. Wskutek tego górale przyzwyczaili się uważać lasy i łąki za własne, gromadzkie. Tymczasem gdy Tatry przeszły na własność Austryi, rząd tego państwa nieomieszkał sprzedać dóbr dawniéj królewskich osobom prywatnym naturalnie, oddając im na własność wszystko to co według planów należało do króla polskiego. Od tego czasu rozpoczęły się pomiędzy panami a włościanami spory. Górale chcieli tak jak dawniéj używać darmo lasów, nowonabywcy zaś żądali zapłaty, choćby jak najmniejszéj, aby zastrzedz sobie prawnie wyłączność własności i uniknąć ciężkiego brzemienia służebności. Salomonowie np. (szlachta węgierska), do których należy łąka wspomniana, żądali za prawo używania ogromnych łąk tylko małéj ilości siana, oraz nic nieznaczącego czynszu piéniężnego. Dla górali, jak sami się do tego przyznają, podatek ten nie był wcale uciążliwym, ale znaleźli się pomiędzy niemi tacy, którzy dowodząc że lasy i pola należą do gromady, skłaniali włościan do nieuiszczania opłaty, właśnie dla stwierdzenia prawa swéj własności; usłuchano ich i pomimo przekonywań, próśb, błagań nawet ze strony panów, a szczególniéj pań, aby się lekkomyślnym krokiem nie unieszczęśliwiali, górale wytoczyli, panom proces. Naturalnie, że panowie wygrali, gdyż używali tylko praw nabytych od rządu. Pomimo to jednak zaproponowali znowu góralom zgodę i powrót do dawniejszych stosunków. Ale górale, pomimo przegrania procesu, wzbraniali się płacić. Gdy na urzędowe wezwania nie chcieli opuścić łąki, wojsko cesarsko-królewskie zburzyło ich szałasy...
Opowiedziałem rzecz w krótkości, ale ileż tam było obustronnych aktów gwałtu, niesprawiedliwości popełnionych w rozdrażnieniu, któreby niejeden temat dały do dramatu! Tomy nie starczyłyby na opisanie wszystkiego. Kto miał słuszność a raczéj kto miał mniéj niesłuszności? Zdaje się, że panowie, bo teraz górale jawnie się przyznają, że popełnili kolosalne głupstwo i radziby wrócić do dawnych stosunków, kiedy to się płaciło byleco za używanie łąki i drzewa i kiedy mórg lasu można było kupić od Homolacsów za 10, wyraźnie dziesięć, guldenów na spłaty. Trudno jednak powetować błędy przeszłości. Grunta albo poszły w inne ręce, albo téż procesowani panowie mówią: nie chcieliście nas słuchać, płaćcie teraz 10 razy drożéj.
— Homolacka (żona Homolacsa) mówiła, że tak będzie — rzekł do mnie pewien stary góral. O źle, żeśmy jéj nie słuchali, bo ona chciała dobrze dla nas i płakała aż prosząc, abyśmy się nie sprzeciwiali. Ale byliśmy głupi i myśleliśmy, że się ona boi o siebie...
Das ist eine alte Geschichte, doch immer bleibt sie neu! i boleśniéj pęka od niéj serce, niż od przygód miłosnych. Czyż inaczéj nigdy nie będzie? Powiadają ludzie, że trudne na to lekarstwo. Ale mnie się zdaje, że byłoby łatwem, gdyby panowie Tatr mieli więcéj serca... Gdy się teraz górale przekonali iż głupstwo zrobili, gdy widzą iż są w ręku pana, który może wszelkie najniekorzystniejsze warunki nakładać, należałoby przywrócić dawniejsze stosunki, dawniejszą wysokość opłaty. Tak, ale możeby to górale za słabość uznali, jak w ogóle ludzie mało cywilizowani uważają wszelką dobroć za wymuszoną koniecznością? A z drugiéj strony czyż można wymagać od nowych właścicieli Podhala, którzy już setki tysięcy zapłacili za dobra kupione niegdyś od rządu za kilka dziesiątków tysięcy, aby się dobrowolnie na mniejszy dochód skazywali, aby przywrócili ceny z przed lat kilkudziesięciu, choć sami za wszystko drogo muszą płacić? Wyjątki tylko mogłyby się zgodzić na coś podobnego, lecz wyjątki takie są rzadkie. Życie, niestety, nie jest sielanką.
Przybyliśmy wkrótce do Jaworzyny Spiskiéj, ostatniego etapu do którego można dojechać. Jestto osada hutnicza, położona tak jak huty zakopiańskie, u wejścia do doliny. Z budynków ją składających najbardziéj zajęła nas karczma, albowiem żołądki dopominały się haraczu. Na progu powitała nas karczmarka, mówiąc że się już dawno nas, t. j. profesora, spodziéwała. Zaproponowała nam zaraz uprzejmie kohutki (kurczęta), ale z powodu braku czasu poprzestaliśmy tylko na kawie, jajach, sałacie ze śmietaną i piwie. Takie menu nie jest zapewne znane żadnym księgom gastronomicznym, ale na wycieczce w Tatrach wydaje się bardzo harmonijném. Po skonsumowaniu tych delicyj ruszyliśmy w dalszą drogę, wychwalając uprzejmość karczmarki, oraz taniość materyałów uweselających serce człowieka.
Zwróciwszy się nalewo, koło parku, wstąpiliśmy na lekką pochyłość, porośniętą lasem rzadkim i błotnistym, z którego z wielką radością wydostaliśmy się wkrótce na wielką polanę, zwaną Gałajdówką, od byłego jéj właściciela, nieżyjącego już Gałajdy, który w chwilach wolnych od pracy zabawiał się rozbojem. Gałajda z tego względu zasługuje na naszą uwagę, że posiadał cudowny talizman odbijający kule. Talizmanem tym była spinka spinająca koszulę. Każdy się bał do niego strzelać, i z tego powodu bardzo długo broił; dopiéro któś tam wynalazł czarodziejski sposób i sprzątnął go ze świata. Gałajda był jednym z ostatnich rozbójników tatrzańskich. Teraz już ich nie ma a dziś żyjący krewni Gałajdy, którzy na téj łące pasali swoje trzody, są uczciwymi góralami. Ogromne te łąki znaleźliśmy także porosłe jedwabistą, dziewiczą trawą, śród któréj stérczały gdzieniegdzie zwalone na kupę deski po zburzonych szałasach.
Stąpaliśmy po ślicznéj dolinie Jaworzyńskiéj, zamkniętéj od południa ścianą skalistą, utworzoną przez gruppę szczytu Lodowego, ku któréj dążyliśmy. Z prawéj strony mieliśmy Babosia i Goły Wirch, według nomenklatury używanéj na téj dolinie, z lewéj zaś, jakby grzebień na ogromnéj głowie góry lesistéj wznosił się Murań, przedstawiający wielkie podobieństwo do muru zrujnowanego, od czego też zapewne otrzymał swą nazwę.
Po małym odpoczynku, podczas którego skonsumowaliśmy półtoréj konewki kwaśnego mléka (było nas z góralami jedenastu; dwóch się odłączyło), wkroczyliśmy przez płot na pyszną trawę, w któréj się prawie po biodra zanurzyliśmy. Szliśmy śród niéj kilkanaście minut, oglądając się często poza siebie dla miłego romantycznego widoku, który nas zewsząd otaczał. Pogoda była śliczna, cisza na dolinie czarująca, lecz wkrótce charakter miejsca zmienił się zupełnie. Weszliśmy w las ponury, obraz starości, zniszczenia i życia na trupach bratnich. Ogromne pnie wznoszą się tu z gruntu usianego głazami, pokrytemi mchem i zgniłemi liśćmi, a na téj uwiędłéj podściołce co krok leżą zmurszałe i spleśniałe olbrzymy drzew podciętych kosą starości i wichrów szalonych. W jedném miejscu stąpa się po grubym elastycznym pokładzie mchu, jakby po kanapie na sprężynach; w inném noga tonie w błocie rozmokłém od tysiąca źródełek, bijących z pod kamieni lub zapada w szczeliny śród głazów, pokryte zdradziecko mchem i zgniłym liściem.
Gdyby las ten posiadał liany, to przedstawiałby doskonały obraz lasu dziewiczego, wyrosłego na jakimś gruncie bagnistym. Bez nich jest puszczą północną, przez którą, jak na obrazie Grottgera, duch śmierci przelata.
Obok drogi do Morskiego Oka przez Bukowinę istnieje podobno las nazwany lasem samobójców. Miejsce to, powiada Goszczyński, znajduje się „w lesie ustronnym, odwiecznym i z samego pozoru niemiłym: a jego własność, że obudza chęć nadzwyczajną do samobójstwa. W tych kilku ostatnich latach, słowa Goszczyńskiego, dwie osoby zastrzeliły się w tém miejscu, obie należały do warstwy wyższéj społeczeństwa. Ten sam, który mi to opowiadał, jest także człowiek ukształcony i daleki od ślepowierności w zabobony, a zaręczał mi, że przez ciekawość zwiédził to miejsce i wnet poczuł w sobie samym tę chęć odebrania życia sobie; a w sposób tak silny i tak razem nęcący, że nie wié na czémby się skończyło, gdyby nie był zrobił wielkiego wysilenia i nie oddalił się z lasu jak najrychléj“[3]. Las, przez któryśmy przechodzili, jeżeli nie jest miejscem rzeczoném, to przynajmniéj także zasługuje na ów straszliwy epitet. Tak jest smutny, ponury, tak niemile działa na wyobraźnię i tak ją pognębia, że chciałoby się „nie być...“ przynajmniéj w tym lesie. Nie doświadczyłem tego wrażenia w tak nieprawdopodobnie wysokim stopniu, jak opisuje Goszczyński, ale oceniając objektywnie stan rzeczy działający na nasze zmysły, przyszedłem do przekonania, że owa nazwa jest dla tego lasu stosowną nie dlatego, żeby las aż zmuszał ludzi do samobójstwa, ale dlatego że byłby dla niego wcale niezłém tłem.
Liczne towarzystwo nie dozwalało mi się rozpłynąć w oceanie niemiłych wrażeń, jakie sprawia zniszczenie i zgnilizna; ale nie wątpię, że wrażliwy wędrowiec, któryby się sam znalazł na tym roślinnym cmentarzu, uległby naciskowi rozpaczliwych widoków i cofnąłby się po kilkunastu krokach, aby umysł swój rozweselić pięknym widokiem Gałajdówki, któremu tylko ludzi niedostaje, aby był rozkosznym. Daremniebym się silił na dokładne odmalowanie wrażenia, jakie nas wszystkich ogarnęło. Zamilkliśmy wszyscy. Wstrzymywaliśmy się sarkania, sądząc, iż niezadługo z lasu wyjdziemy; tymczasem ciągnął się on bez końca. Wreszcie zniecierpliwienie nasze doszło do zenitu.
— Mamy już dosyć tego lasu, rzekł profesor do Sabały, który nas do niego wprowadził dla uproszczenia drogi. Pójdziemy zwykłą drogą, obok potoku.
Wyobraźni mojéj tak było potrzeba otwartego miejsca, zmiany widoków, że mnie te słowa poprostu uszczęśliwiły. Skierowaliśmy się na prawo, ku potokowi, i przedzierając się przez gąszcz tém zwartszy im bliższą była woda, stanęliśmy wreszcie, podrapani trochę przez gałęzie, na brzegu jaru, na dnie którego woda się kłębiła.
Jest to potok jeden z najpiękniejszych, które widziałem w dolinach tatrzańskich. Należy do najszerszych, najgłębszych i najbystrzejszych. Przeczysta woda jego to płynie spokojnie na miejscach równiejszych i głębszych, to tworzy małe wodospady ogłuszające swym szumem, lub uderzając o skaliste zapory, przeskakuje przez nie, rozbijając się w białe wstęgi i krople.
Piękny, wspaniały — to prawda; lecz jak go przebyć? Brzegi daleko, pomiędzy głazami zawalającemi łożysko zbyt wielkie przerwy, przeskoczyć z jednego na drugi ani sposób. Szukamy lepszego miejsca. Jest most! zawołał ktoś. Był to drążek świérkowy, grubości dwóch cali, przyparty przez pęd wody do dwóch wystających kamieni.
— Skąpiemy się, rzekłem.
— Eh! przejdą!
Trudna rada. Postanowiliśmy przejść po nim.
A woda wrzała i kłębiła się jak w kotle. Ale nawet myśléć nie było można o utrzymaniu równowagi bez podpory; kije zaś nasze okazały się zbyt krótkiemi; wyszukaliśmy więc długą gałęź świerkową, którą wbijaliśmy pomiędzy kamienie na dnie wodospadu, zyskując tym sposobem trzeci punkt podpory. Wszyscyśmy przeszli bez przypadku na wielki głaz środek potoku zalegający, z którego już łatwiéj lecz niebez rozlicznych sztuczek, przedostaliśmy się na drugi brzeg. Gdym stał na powyższym drążku, zostałem tak oszołomiony szumem i hukiem potoku, pędem wody porywającym wzrok ze sobą, żem o mało co nie dostał zawrotu głowy, choć ponad niebezpiecznemi przepaściami zachowuję się zupełnie zimno. Dziwne zjawisko: hałas zawsze mnie wyprowadza z równowagi, gdy przy wszelkich niebezpieczeństwach, którym hałas nie towarzyszy, zachowuję zawsze zupełną przytomność umysłu. Czy to jest zjawisko powszechne, czy téż do mnie tylko się stosuje?
Odetchnąłem swobodniéj, gdym się znalazł na miejscu więcéj otwartém, choć co prawda zupełną sprzeczność stanowiącém z wygodną drogą. Wkrótce jednak, nieco wyżéj, trzeba było znowu przejść przez potok. Przejście to nie było łatwiejszém od poprzedniego, ale potok już mię tak nie głuszył. Pewniejszą nogą wstąpiłem na drążek łączący dwie skały i właśnie z powodu téj pewności wpadłem w wodę aż po kolana. Tak zwykle bywa temu, kto lekceważy trudności mniejsze od przebytych. Nauka mokra ale dobra.
Nie było nawet czasu do wylania wody z butów. Musiałem śpieszyć za towarzyszami. Zresztą byłaby to próżna fatyga, bo niestety weszliśmy w las podobny do powyżéj opisanego, stanowiący zapewne dalszy jego ciąg, przedstawiający tę tylko miłą różnicę, że był jeszcze wilgotniejszy, gdyż co krok to źródło wytryskało. Znowu mroczna i ponura atmosfera oblała widnokrąg mojéj wyobraźni i oddała mnie na pastwę niewypowiedzianemu splinowi. Na szczęście jednak... głód porządnie zaczął mi dokuczać i zmniejszył splin do minimum, powiększywszy tęsknotę do mléka i chleba. Wkrótce okolica rozjaśniła się. Weszliśmy w pas kosodrzewiny. Słychać dzwonki bydła i nawoływania pasterzy. Z roślinnego cmentarza, opanowanego przez zgniliznę, wkroczymy wkrótce do krainy życia. Nikt nie uwierzy co to za rozkosz, kto sam tego nie doświadczył.
Pomiędzy kosodrzewiną znaleźliśmy kilka limb czyli cedrów sybirskich. Ponieważ nigdy dotąd tego szczególnego okazu nie widziałem, więc zatrzymałem się przy jednéj z limb zwalonych, choć odgłos dzwonków bardzo mnie nęcił... Pięknego drzewa tego coraz mniéj w Tatrach. Jest to gatunek ginący. Może przed wiekami istniały całe lasy limbowe tam gdzie teraz pełza nizka i giętka kosodrzewina. Wichry nie lubią istot wyniosłych. I u roślin śród nawałnicy świata maluczkość i giętkość osiąga przewagę nad wyniosłością i szlachetnością, a biédne niedobitki limb, jakby „weltschmerzem“ opanowane, chociaż „moriturae,“ zdają się z pogardą patrzéć na tłuste, giętkie, uniżone kosodrzewu karły, które, kontente ze swéj tuszy, śmieją się jak zbogaceni czołganiem z tych co nie mogą czy nie chcą walczyć o byt takiemi zacnemi jak oni środkami. I w świecie roślin są tragedye społeczne i historyczne!
Wkrótce doszliśmy do Czarnego Stawu pod Lodowym, a podczas gdy górale byli zajęci przygotowywaniem obozowiska, gdy profesor zbiérał mchy a p. Ludwik mierzył temperaturę stawu, ja jeden próżniak w tém towarzystwie usiadłem obok ogniska, przy którém grzałem zmoczone nogi i rozglądałem się po okolicy, nic ciekawego nie przedstawiającéj.
Minęliśmy zaledwie dolną granicę kosodrzewiny. Poczyna się ona w Tatrach na wysokości 4207 stóp wiedeńskich a kończy na wysokości 6264. Pod nami więc rozciągał się gęsty wysoki zielony las; około nas na dwa tysiące stóp szeroki pierścień kosodrzewiny, tak porozrywany szarością skał, że tylko wyobraźnia mogła go dopełnić. Dotąd życie, przynajmniéj roślinne. A potém? „Potém, powiada Staszic, następują gołe skały, mchem tylko porosłe. Tu na téj wysokości przyrodzenie traci swoją moc najcudniejszą, moc najwięcéj niepojętą, swoją władzę wszczynania, postacenia i roślinienia jestestw... Jakże bez tych natura zdaje się martwą, jak smutną, jak okropną! Jest ona i tu zawsze wielką, zawsze nieskończoną, ale dla zmysłów człowieka jest zbyt jednostałą... Wydaje mu się czczą!...[4]“.
Poznałem się z tą pustką już dawniéj i nic nowego nie spodziewałem się w niéj znaléźć. Dlatego téż zwróciłem wzrok tylko na rzeczy bliższe. Slizgałem się oczyma według mego zwyczaju po płomykach ogniska i zupełnie uwolniłem wyobraźnię z cuglów władzy rozumującéj. Byłoto dla mnie niesłychanie rozkosznym wypoczynkiem. I wyobraźnia musi od czasu do czasu pobujać bez planu jak rumak po stepie, aby ochłonąć z jednostajnego wpływu że tak powiem prostolinijności, nieodłącznéj od jako tako poważnéj myśli. Nawet nie starałem się jéj okiełznać i odganiałem wszelką myśl poważnego zajęcia się stroną naukową Tatrów. Wkrótce wpełzaliśmy do namiotu i tak się skończył dzień piérwszy.
Nazajutrz obudziłem się o wpół do czwartéj. Śliczny był dla malarza widok naszego obozu. Dokoła gasnącego ogniska, z którego gdzieniegdzie słabe, przerywane płomyki wyskakiwały, leżało dziesięciu górali w najrozmaitszych pozach. Jeden położył twarz na skrzyżowanych rękach, drugi leżał na grzbiecie, z zadartą ku tyłowi głową i z rozpostartemi rękoma, inny zwinął się jak jéż w kłębek. Jedni byli otuleni w swe czuchy, tak że twarzy nie było widać, inni zaś byli odkryci, tak jakby spali w ciepłym pokoju. A chłód jak zawsze w górach, był wielki. Coby dał za to poeta, gdyby po błąkaniu się w górach natrafił nagle na takie obozowisko! Niedługo mogliśmy patrzéć na tę śpiącą gruppę, bo górale poczęli się budzić. Szliśmy w okolice nieznane; nie było więc czasu do stracenia. Ruszyliśmy o czwartéj.
- ↑ W opisie wycieczki do Morskiego Oka wspomniałem mylnie, że według dr. Ch. nazwa téj wsi jest tatarskiego pochodzenia. Takie jest wprawdzie dość powszechne mniemanie, ale dr. Ch. przypuszcza, iż nazwa ta powstała z dwóch wyrazów polskich mur i sichły. Piérwszy w dyalekcie tatrzańskim oznacza pionowe skały, drugim mianują starzy górale (przynajmniéj od jednego słyszał dr. Ch.) ziemię gliniastą, „z wiérzchu czerwoną, spodem niebieską.“
- ↑ Błąd w druku; brak słowa lub kilku wyrazów.
- ↑ Dziennik podróży do Tatrów, str. 161.
- ↑ O ziemiorodztwie Karpat, str. 178.