Zaklęty Dwór/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaklęty Dwór |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Juljusz z silnem jakiemś postanowieniem wyjechał z domu i pognał ku Buczałom, zkąd jak wiadomo jedyna do zaklętego dworu prowadziła droga.
O kilkanaście kroków przed zakrętem w znaną nam lipową ulicę, spotkał młody dziedzic swego godnego mandatarjusza.
Pan Gągolewski wracał z folwarku, a twarz jego promieniła cała szczególnem zadowoleniem, bo łatwiej niż się spodziewał powiodło mu się Girgilewicza przyciągnąć do knowanego spisku.
Stary ekonom, podłechtany świetnemi obietnicami, a srodze rozżalony na Katilinę, nakłonił się skoro do wszystkiego i oświadczył się gotowym w każdej chwili wystąpić, z świadectwem, że nieboszczyk starościc był warjat, taj tylko!
— Wykurzymy za dziesiątą miedzę tego młodego szerepetkę i jego zausznika! — przyrzekał na końcu mandatarjusz.
Pan Girgilewicz westchnął ciężko.
— Już tam nie tyle chodzi mi o samego dziedzica, bo między nami mówiąc, to jeszcze nie złe byłoby człeczysko — rzekł potrząsając głową — ale ten zawłoka, to istny czort, taj tylko.
Mandatarjusz na każde wspomnienie Czorguta mimowolnie srożył czoło.
— Poczekajno jegomość — pocieszał się teraz — taką mu kurtę skroimy, że mu aż w pięty pójdzie.
— Dałby Bóg, taj tylko — wzdychał Girgilewicz i po krótkiej dalszej rozprawie, dobił ostatecznie targu.
Mandatarjusz w złotym humorze; — całą drogę mówił półgłośno do siebie i na wszystkie strony obiema gestykulował rękoma.
— Nie ma co mówić — rozpamiętywał — tęgi łeb u tego Żachlewicza! Jak wszystko wykalkulował! Wielka szkoda że nie ma egzaminów na mandatarjusza i polizei rychtera! fiufiu! cały cyrkuł zakasowałby z kretesem!
Po tym wybuchu swej adoracji, pomieszanej znacznie z zazdrością, przystąpił pan sędzia w dalszym mnologu do właściwej rzeczy.
— Dowiedzione już prawił dalej — starościc nie był przy zdrowych zmysłach umierając, a my postawimy dowody, że mu brakowało piątej klepki i za życia.. Testament musi być uznany za żaden... null und nichtig, mości dobrodzieju!.... Jaśnie wielmożny hrabia pan z panów, obejmie majątek ob inteslato.... ten niedowarzony młokos dostanie szczutka w nos.... a ten jego przyjaciel i zausznik frrr — zafurczał nagle, ale tuż zaraz przymilkł coprędzej, bo za plecyma swemi posłyszał tętęnt konia, a obróciwszy się ujrzał Juljusza.
Pochwycił skwapliwie za czapkę i ukłonił się jak mógł najuniżeniej.
Zacny nasz mandatarjusz miał tę chwalebną zasadę, że nie lubił nigdy zarzucać sieci przed niewodem, czyli inaczej strzegł się jak ognia pokazać się pierwej swe drapieżne pazury, aż póki wszelkie nie usunęło się niebezpieczeństwo.
Juljusz uprzejmem skinieniem głowy odpowiedział na uniżony ukłon swego oficjalisty i nie zatrzymując się wcale, pognał dalej.
— Gdzie też on jedzie? — zagadnął się mandatarjusz.
Juljusz skręcił w lipową ulicę.
Mandatarjusz cmoknął językiem.
— Do zaklętego dworu! Hoho! coś nowego się święci! — dalibóg święci!
— Żeby go też można podejrzeć bliżej — szepnął.
Po chwili pokiwał głową, łypnął oczyma i mruknął
przez zęby:
— Fiufiu! pan komisarz Schnoferl!
Ale w tym momencie zadrżał cały, bo znowu raźny za plecyma ozwał się tętęnt.
Obejrzał się coprędzej. Przed nim stał Katilina na zdyszanym i spienionym koniu.
— Nie widziałeś pan w tej chwili Juliusza? — zawołał pan Damazy Czorgut nieodpowiadając nawet na uniżony ukłon mandatarjusza.
— Właśnie co znikł w lipowej ulicy — odpowiedział skwapliwie pan Gągolewski.
Katilina skoczył z konia.
— Dobrze — mruknął przez zęby. — Mój mości Gągolewski — zawołał głośno, zciągając na dół uzdę — bądź łaskaw weź konia mego do siebie, ja pójdę piechotą.
I w tejże samej chwili nie troszcząc się bynajmniej o odpowiedź, rzucił tak zręcznie uzdę ku mandatarjuszowi, że jak stryczek zawisła mu na szyi. Sam zaś co tchu popędził ku lipowej ulicy.
Nieprzygotowany na tak zaszczytne zlecenie mandatarjusz, rozdziawił nielitościwie gębę, wybałuszył oczy i stał niemy i nie ruchomy, z uzdą na szyi jak osioł pochwycony na arkan wśród stepu.
Opamiętał się nareście no dobrej chwili i nabiegając krwią cały, z dziką złością zgrzytnął zębami.
— Za co on mnie ma! ten oczajdusza! — zawołał w najwyższej passji i indygnacji.
I zrywając gwałtownie uzdę z szyi, chciał ją daleko rzucić cd siebie, ale w tem zawahał się jakoś.
— Niech cię piorun trzaśnie! — wysapał w gniewie, machnąwszy ręką. — Ale poczekaj szubienniku, zapłacisz mi wszystko z lichwą! Tak mi Boże daj zdrowie!
Po tym gwałtownym wybuchu trzęsąc się jak w febrze z gniewu szybkim krokiem pospieszył do swego mieszkania, znużonego konia za sobą.
Juljusz tymczasem pędził w prost ku zaklętemu dworowi.
Krótką chwilkę jakby z samej ciekawości tylko, zatrzymał się przed główna bramą wjazdową i zaraz skręcił w bok, wąską ścieżką wzdłuż parkanu ogrodowego.
W kilka chwil stał przed zagrodą Kośtia Bulija.
Zpoza wysokiego ociernionego płotu, ozwało się głośne szczekania psów.
Juljusz zaskoczył z konia i przystąpił do bramy, lecz zastał zamkniętą. Zaczął pukać coraz silniej ale prócz szczekania psów, żaden inny nie odpowiadał mu głos.
Dobywając się ciągle bezskutecznie, spostrzegł, że bramę zamykała tylko żelazna zasuwka z drugiej strony. Oczywiście więc musiał ktoś być w domu.
Zniecierpliwiony podjechał koniem pod samą bramę, spiął się w siodle i przechylając się przez wierzch przy pomocy szpicruta odsunął rygiel żelazny.
Brama rozwarła się na ściężaj.
Obadwa brytany jakby przestraszone nagłym napadem, czy może udobruchane samą, powierzchownością Juljusza, przestały naraz ujadać i tylko z cicha warczały przy swych budach.
Juljusz zsiadł z konia i z niejakiem wahaniem oglądnął się do koła.
Samotna zagroda wyglądała pusta i głucha jakby niezamieszkana. Jedne tylko psy dawały oznaki życia.
Młodzieniec widocznie chwiał się w niepewności, jak sobie dalej postąpić.
Zasunięty z tej strony rygiel świadczył niezbicie, że jeśli nie sam Kost’ to ktoś inny musi być w domu.
Juljusz chciał niezwłocznie widzieć się z starym kozakiem, pierwszy raz postanowił z nim pomówić otwarcie i stanowczo. Niezastawszy zaś teraz jak się zdawało jego samego, chciał przynajmniej widzieć osobę, co po nim zasunęła rygiel u bramy.
Tymczasem nikt z chaty nie wychodził na jego przyjęcie, a prócz obudwu psów w całej zagrodzie żadnej żywej nie widać było duszy.
Juljusz postanowił zaprowadzić konia swego do stajni i wejść wprost do chaty.
Stajnia przypierała jak zwykle we wszystkich chłopskich zagrodach tuż do stodoły, a stała naprzeciw głównego budynku.
Juljusz wszedł do środka i zastał ją zupełnie próżną.
Kośtia więc w samej rzeczy nie było w domu, bo tylko on sam wyjeżdżał swemi czarnemi końmi.
Młodzieniec zawahał się w progu i nie myślał już iść dalej.
— Niewątpliwi nie ma go w domu — szepnął sam do siebie.
W tem koń jego zadrżał głośno, a z przyległej stodoły odpowiedziało mu jakieś inne, głośne rżenie końskie.
Juljusz drgnął mimowolnie.
— Więc nie mylę się, ktoś tu jest koniecznie — mruknął.
I zmieniając nagle poprzednie swe postanowienie, przywiązał konia swego do żłobu, a sam przez szczeliny w ścianie, próbował zajrzeć do środka stodoły. Wszakże wszędzie wyglądały tylko zasieki zboża, a tok do młócenia stał pusty i próżny.
Dopiero po dłuższem usilnem rozglądaniu się dopatrzył Juljusz naprowadzony rżeniem konia, że w najciemniejszym kącie stajni odchylała się ściana od stodoły i prowadziła w ciasną kryjówkę, założoną do koła snopami i okłotami.
Kryjówka ta nie była w tej chwili próżną. Z niej wychodziło rżenie konia.
Juljusz odchylił z lekka ukryte drzwi i wydał wykrzyk zdziwienia.
Ujrzał przed sobą mały wózek z czarnem słomianem nakryciem i tego małego srokatego konia, którym tajemniczy maziarz uciekał z dominium, spotykając się w drodze z nim samym.
— A więc on jest tutaj znowu! — mruknął Juljusz.
Pierwsze domysły sprawdzały się zupełnie.
Światło w narożnych oknach dworu znamionowało tylko nowy powrót tajemniczego gościa.
— Lecz jakże po ostatniej swej przygodzie odważył się powrócić w te strony, niezmieniwszy nawet przebrania? — zagadnął się Juljusz w głębokiem zamyśleniu.
— Taka nieroztropność jest nietylko szaleństwem w obec siebie samego, ale zbrodnią w obec sprawy. Jak łatwo może się wszystko odkryć!
— Nie żałuję że tu przyszedłem! Muszę koniecznie widzieć się z samym maziarzem! — dodał z silnem postanowieniem.
Im pilniej jednak rozmyślał nad ogólnym składem, rzeczy, tem dziwniejszem wydawało mu się całe postępowanie zagadkowego maziarza.
Domyślał się już z niezbitą pewnością, że człowiek ten byłto tylko w innem przebraniu ten sam zręczny kwestarz-emisarjusz, co przybywszy podczas choroby starościca do Żwirowa, potrafił w nim w krótkim czasie tak gorliwego i zapamiętałego zjednać sobie zwolennika i niejako jednym zamachem zmienił cały charakter i całą istotę moralną człowieka, którego wszyscy mieli za półgłówka, dziwaka i niemal warjata.
Juljusz wiedział głównie z opowiadania mandatarjusza, że władza cyrkularna wpadła wówczas na trop tego mniemanego kwestarza, że odkryła wprawdzie jego niebezpieczny charakter, ale samego nie mogła dostać w swe ręce.
Od tego czasu zrzucił on zapewne habit kwestarski, a przywdział osmoloną płótniankę maziarza; lecz dla czegoż teraz po nowem niebezpieczeństwie odkrycia do tego samego uciekł się przebrania?
Czy za pomocy swych stosunków dowiedział się, że za wpływem Juljusza cały ten wypadek został zręcznie, przytłumiony i zupełnie poszedł w niepamięć?
W takim razie miał Juljusz zupełne prawo do jego wdzięczności, a szczególniej zaufania.
— Czyż zresztą ma mię za szpiega, że nie pragnie się znieść ze mną? — bił się dalej z myślami niedoświadczony młodzieniec.
— Jeśli był wysłannikiem tajnych stowarzyszeń, piastunem i krzewicielem tajnych zamiarów, musiało mu więc temsamem zależeć na jak największym przyroście zwolenników.
— Dla czegóż jednak tak starannie unikał Oparek?
Na wszystkie takie i tympodobne zagadnienia, jeden tylko słaby nasuwał się domysł.
Aby tem lepiej ubezpieczyć swoje tajemnicze schronienie i miejsce schadzek z spólnikami, wystrzegał się przebiegły emisarjusz wszelkich agitacji w bezpośrednim pobliżu i tylko na nieco dalsze okolice rozciągał swe działania.
Po nieszczęśliwych próbach samego starościca a późniejszem reformatorskiem niepowodzeniu Juljusza niebezpiecznie było podnieść na nowo głos w dobrach, zostających pod pilniejSzemi niezachęcającemi doświadczeniami.
Wszyscy bowiem przypominali sobie jak surowe po ucieczce starościca wytoczyło się śledztwo i jak groźna na kilką gromadami wisiała chmura.
W ciągu ubiegłych czterech miesięcy Juljusz potajemnie dowiadywał się o działaniu maziarza w okolicy i przekonał się że ma wielki wpływ i zachowanie w gromadach nieco odleglejszych, rzadko jednak i to tylko w przejeździe, pokazywał się w sąsiedztwie Żwirowa.
Bądź jak bądź niezapuszczając się w żadne dalsze domysły i konbinacje, postanowił Juljusz dotrzeć dziś koniecznie do dna tajemnicy i nieopuścić pierwej odludnej zagrody, pokąd otwarcie i stanowczo nie rozmówi się z maziarzem.
Przekonawszy się, że nie ma jego samego w ukryciu przy wózku i koniu w stodole, chciał udać się do wnętrza chaty i nie ruszyć ztamtąd, aż pokąd zamierzonego nie dopnie celu.
Dziwiło go jednak wielce, że kiedy psy dawniej zamilkły zupełnie, teraz nagle z podwójną ujadały zaciekłością i wszelkiemi siłami rwały się ku chacie samej.
Juljusz przystąpił ku drzwiom, ale na niespodziewaną trafił zaporę. Drzwi nie zdawały się zamknięte, a żadną miarą niepodobna ich było otworzyć, jakby je z tyłu jakieś silne podpierały barki.
Namozoliwszy się napróżno czas niejakiś, zaniechał utrudzony dalszej próby i postanowił spokojnie czekać na dziedzińcu aż pokąd jaka żywa nie pojawi się dusza.
Kilka chwil przechadzał się w milczeniu tam i nazad po dość ciasnej oborze, a w tem spostrzegł, że do przyległego ogrodu hrabiowskiego prowadziła ztąd wygodna furtka, która w tej chwili była nawet na półodchylona.
Juljusz w pierwszym zapędzie zmierzył wprost ku niej. Na samym progu zawahał się jednak.
— Złamałbym ostatnią wolę nieboszczyka — rzekł sam do siebie, cofając się mimowolnie w tył.
Wszakże nic łatwiejszego, jak coś tłumaczyć samemu sobie.
Juljusz zamyślił się na chwilę, a potem wstrząsł głową jakby się jakiegoś ważnego pozbył ciężaru.
— Testament mówi tylko o samym dworze — rzekł sam do siebie. — Nie wolno mi tylko przestąpić progów dworu, ale o ogrodzie nie ma wyraźnej wzmianki.
— A zresztą do czegóż to wszystko, kiedy i tak cała tajemnica jest już mniej więcej w moim ręku — dodał jakby na ostatnią swą eksuzę.
I nie wahając się już dłużej, wszedł wprost do ogrodu.
Od furtki prowadziła wśród krzewów agrestu i pożeczek wazka ścieżka ku cienistej ulicy kasztanowej, tej samej, którą Kost’ Bulij biegł do zaklętego dworu, kiedy po rozstaniu się z maziarzem ujrzał nagle światło w narożnych oknach dworu.
Wglądając w wszystko uważnie, spostrzegł Juljusz, że ścieżka ta acz widocznie wydeptana, zdawała się być bardzo mało uczęszczaną i zaledwie tylko tu i owdzie mniej bujny zarost trawy świadczył, że czasami ludzka przesuwała się po niej stopa.
W samej zaś cienistej ulicy kasztanowej i takich nawet nie było śladów. Bujny zarost trawy zielenił się wszędzie.
W ogóle też wyglądał cały ogród strasznie opuszczony i spustoszony. Najpiękniejsze drzewa owoce w dzikie powystrzelały konary, rzadsze krzewy pokoszlawiały do niepoznania, a najszlachetniejsze kwiaty wyrodziły się zupełnie, przygłuszone dzikim chwastem i bodiakami.
Juljusz nie szedł ku dworowi, ale skręcił wprost w głąb ogrodu.
Mimo całego swego zaniedbania i opustoszenia, ogród zaklętego dworu bardzo uroczą nastręczał — przechadzkę.
Każda ulica, każda grządka, każde drzewo przypominały w nim dawny smak i dawne czasy.
Cieniste szpalery labiryntowanemi zakrętami wiły się do koła, a tu i owdzie wpadały w szerokie altany z stuletnich lip i modrzewiów, lub nagle w kilkanaście drobnych, agrestem wysadzanych rozbiegały się ścieżek. Pogarbione i pożłobione w pniach drzewa owocowe, zdawały się z jakimś melancholijnym smutkiem potrząsać bezpłodnemi gałęziami, jakby czuły swe dzisiejsze opuszczenie.
Juljusz przypominał sobie, że według opowiadania dawnych sług dworskich, rozlewał się w zatyle ogrodu szeroki staw z małą wysepką po środku, na której nieboszczyk starościc najchętniej swe tajne z kwestarzem odbywał konferencje.
Jakby jakiemś niewiadomem owładnięty przeczuciem, Juljusz spieszył w tę stronę, orjentując się bacznie śród krętych, najczęściej zwodniczych ścieżek.
Niebawem natrafił na szerszą cokolwiek ulicę, a postępując wprost za jej kierunkiem, ujrzał z dala gęste zarośla trzciny i szuwaru, który w ciągu pięcioletniego opuszczenia ogrodu okryły bujnie tak troskliwie utrzymywane niegdyś brzegi i tylko wierzchołki drzew pozwalały widzieć z położonej w środku wysepki.
— Wyborne miejsce do tajemniczych schadzek — wykrzyknął Juljusz mimowolnie — możnaby się ukryć przed samym Argusem!
I prawie bezmyślnie postępował wzdłuż brzegów, próbując tu owdzie przejrzeć przez gęste zarośla.
Nagle przystanął uradowany.
Jedna wąska smuga stawu była zupełnie wolna od zarośli, a kamiennemi płytami wyłożone pochyłe wybrzeże wskazywało, że tu dawniej przybijały łódki, z wysepki.
Teraz jeszcze znajdowało się w pobliżu kilka starych, na poły spruchniałych łodzi z wygodnemi, skórą wybijanemi siedzeniami, a koło nich mnóstwo mniej więcej zgrabnie wyciosanych spoczywało wioseł. Juljusz nie mógł przytłumić lekkiego wykrzyku zadowolenia.
— Pojadę do wysepki! — zawołał sam do siebie.
I przystępując bliżej do łódek, przymocowanych na łańcuszkach do wielkiego żelaznego pala, wybierał oczyma, która z nich najlepiej nadałaby się do podróży.
Nagle wstrząsł się z lekka i pilnie nadstawił uszu.
Śród głuchej ciszy przerywanej tylko świegotem ptasząt po drzewach, odezwał się lekki plusk wody, jakby uderzenie wioseł w oddali.
Juljusz cofnął się szybko w głąb za zarośle trzciny, wytężając ucho i wzrok ku stronie, zkąd pierwszy doleciał go szmer.
W samej rzeczy byłto plusk wioseł i coraz przebijał się głośniej i wyraźniej.
Juljusz uczuł, że mu krew cokolwiek szybszym uderzała biegiem.
Za chwilę miał stać oko w oko z tajemniczym człowiekiem, który może nie życzył sobie tego spotkania, a w którego tajemnicę on tak zuchwale się zakradał.
I sam nie wiedział młodzieniec, czy ma od razu wystąpić naprzód i oczekiwać go otwarcie u brzegu, czy pozostać nieruchomo w swem ukryciu i dopiero później zastąpić mu drogę.
— Może władnie najgorzej uprzedzę go o sobie, że go aż do tej tropiłem kryjówki.... — szepnął sam do siebie.
Tymczasem plusk wioseł zbliżał się coraz więcej.
— Pójdę i będę go oczekiwał na zakręcie ulicy — poszepnął naraz stanowczo.
I już chciał wzdłuż zarośli trzciny popędzić w głąb ogrodu, kiedy znowu nagle przystanął nieruchomy.
— Za poźno.... — mruknął.
Rzeczywiście łódka musiała już być bardzo blisko, bo coraz wyraźniejsze rysowały się już kręgi na wodzie, a fale coraz wyżej występowały na kamienne wybrzeże.
— Będę czekał tutaj, aż łódka przybije do brzegu, a wtedy wystąpię otwarcie i śmiało — rzekł sobie z silnem postanowieniem.
— Przybyłem tu przecież z troskliwości o niego samego — poszepnął, jakby sam sobie dodawał otuchy.
W tej chwili drgnął znowu.
Zdawało mu się wyraźnie że coś zaszeleściało za jego plecyma w pobliskich zaroślach agrestu.
Obrócił się, a tuż jakiś cień mignął mu przed oczyma, jakby jakaś postać ludzka, zniknęła nagle w dziko wybujałych krzakach.
W tejże samej chwili oczekiwana łódka przybiła do brzegu.
Juljusz szybko wystąpił z swego ukrycia, a nagle stając jak wryty na miejscu, głośny wydał wykrzyk, na który jakby echo odezwał się jakiś inny głos w pobliskich krzakach agrestu.
Z przypartej do brzegu łódki wyskoczyła drobną nóżką młoda dziewczyna w lekkiej różowej sukni, obciśniętej u góry białym pikowym kaftanikiem. Główkę osłaniał okrągły kapelusik tyrolski z błękitną do koła wstążką. W ręku wisiał zgrabny słomkowy kosyczek, który niezupełnie zamknięty, pozwalał obok robótek kobiecych widzieć jakąś elegancko oprawną książkę.
Na nałgy, niespodziewany wykrzyk Juljusza, drgnęła młoda dziewczyna przestraszona, a szybko podnosząc głowę, powiodła do koła niebieskiimi jak kwiat bławatu oczyma.
— Eugenia! — wykrzyknął Juljusz znowu.
Na twarz dziewczyny wystąpił silny rumieniec, drżąca, zakłopotana, zmieszana stała nieruchoma na miejscu, i sama niewiedziała jak sobie postąpić.
W pierwszej chwili chciała napowrót wskoczyć do łódki ale zawahała się nagle, i pozostała w jednej pozycji na miejscu.
Juljusz postąpił naprzód.
— Pani — wybąknął niemniej może trwożliwy i pomieszany jak ona sama.
— Panie!... — odszepnęła dziewczyna prawie mechanicznie.
Juljusz mimowolnie cofnął się w tył.
Głos ten wydał mu się wcale obcym.
Wpatrzył się zachwiany na nieznajomą, ale z pod szerokich kres kapelusza, nie mógł bynajmniej dojrzeć jej rysów.
Tylko po jednej stronie jakby umyślnie rozwiązany spadał na szyję bujny pukiel włosów jasnych jak len miękkich i ślniących jak jedwab.
— Ona!... — poszepnął Juljusz na to spostrzeżenie.
I utwierdzony na nowo, postąpił naprzód.
Dziewczyna stała jak wryta z pochyloną na piersi głową.
Zakłopotany młodzieniec zapomniał jakoś języka w gębie, jak w rogu nie wiedział czem się odezwać.
Nareście z największem natężeniem przyszedł do siebie po części.
— Przebacz pani — rzekł zacinając się cokolwiek — szukałem cię tu...
Dziewczyna z gestem zdziwienia cofnęła się w tył.
Juljusz zawahał się na chwilkę, ale nagle postępując o krok dalej, ozwał się już o wiele poważniejszym głosem:
— Przepraszam panią, szukałem właściwie kogo innego, szukałem maziarza...
— Ah! — szepnęła dziewczyna i drgnęła z lekka.
— Pani nie chciałaś słuchać przestróg — ciągnął Juljusz dalej.
— Ja? — przerwała i głowę podniosła w górę.
Juljusz odskoczył z głośnym wykrzykiem.
Przed nim nie stała Eugenia.
Łudzące podobieństwo nieznajomej dziewczyny z hrabianką, polegało głównie na wspólnej obudwom śnieżnej białości cery i jednakiej barwie oczu i włosów. Do tego przyłączyło się jeszcze jakieś dziwne, geneanomiczne niejako pokrewieństwo rysów twarzy.
Gdyby obydwie stanęły obok siebie, niepodobnaby z daleka odróżnić jednej od drugiej, lecz z bliska nader jasna i wyraźna występowała różnica.
Hrabianka była znacznie niższa i szczuplejsza, nieznajoma miała więcej wrodzonej godności i powagi w całej swej postaci i wydawała się nawet cokolwiek starszą.
Około ust hrabianki igrał wieczny uśmiech dziecięcej swobody i wesołości, twarz nieznajomej nosiła więcej smętny, możnaby rzec melancholijny jakiś wyraz twarzy.
Piękna była równie jedna jak druga, wszakże przy
bliższem rozpatrzeniu, wybitna i co do piękności zachodziła różnica.
Hrabianka przedstawiała się od razu w całym blasku swych wdzięków i powabów, nieznajoma kazała się podziwiać powoli, stopniowo, potęgując coraz wyżej pierwsze wrażenie, jakie sprawiał jej widok.
W hrabiance przebijało się więcej zmysłowej rozkoszy. w nieznajomej przeważał wybitniej czar ideału.
Gdyby wolno uciec się do porównania orjentalnego poety, możnaby rzec najtrafniej jego słowy: pierwsza zdawała się ziemię wznosić ku niebu, druga niebo przychylać ku ziemi.
Juljusz w swem zdziwieniu, pomieszaniu i zakłopotaniu nie miał ani czasu, ani siły do podobnych zestawień i porównań.
Stał na miejscu jak wryty, a w głowie jego jedna tylko wirowała myśl.
— To nie Eugenia!
Widząc szczególniejszy stan Juljusza, nieznajoma otrzęsła się powoli z swego pierwszego popłochu i zamieszania.
Spoglądnęła śmiało i spokojnie na napół nieprzytomnego z zdziwienia młodzieńca, a na różowych, przecudnie wciętych usteczkach, osiadł nawet lekki uśmiech.
I prawie żal się jej zrobiło Juljusza, który nowemu, tak niespodziewanemu spostrzeżeniu zupełnie dał zbić się z toru.
— Pan się pomyliłeś? — rzekła dziewczyna, jakby mu chciała przyjść w pomoc.
— W samej rzeczy... to niesłychane podobieństwo! — zająknął się a zachwycone w twarz dziewczyny utkwił spojrzenie.
Nieznajoma żywym na nowo oblokła się rumieńcem a oczy zwolna spuściła na dół.
Juljusz uniesiony niejako w brew własnej woli i wiedzy szałem zachwytu i podziwu, nagle i niespodziewanie pochwycił jej drobną, pulchną! rączkę i ścisnął ją silniej, jakgdyby się chciał przekonać czy nie łudzi się czczą marą wyobraźni.
Dziewczyna szarpnęła się prawie przestraszona.
— Panie? — zawołała tonem wyrzutu.
— Któż pani jesteś? — wykrzyknął Juljusz błagalnym głosem.
— Ależ panie! — wyszepnęła dziewczyna wyrywając rękę i usuwając się w tył.
Młodzieniec opamiętał się po chwili. Posunął ręką po czole i odezwał się spokojniej:
— Przepraszam panią... postępowanie moje wydaje ci się dziwnem... ale racz mnie tylko wysłuchać..
Dziewczyna zrobiła gest, jakby mu chciała przerwać.
Juljusz skwapliwie ciągnął dalej:
— Nie myśl pani, że mię tutaj prosta tylko sprowadziła ciekawość....
Dziewczyna obejrzała się niespokojnie i krzyknęła nagle.
Juljusz obrócił się prędko.
O kilka kroków zbliżał się boczną ulicą Kośt, Bulij, groźny i surowy jak jaki duch złowrogi.
— Uchodź pan! zawołała dziewczyna i w zapomnieniu pochwyciła go za rękę, jakby do tem większego nagląc pospiechu.
Krótką tylko chwilkę trwało to nowe przypadkowe dotknięcie ręki, a wszystka krew silniej zawrzała w Juljuszu, a i dziewczyna zadrżała cała od stóp do głowy.
Młodzieniec oczywiście niemyślał usłuchać jej rady.
Stał na miejscu nieruchomy nie odrywając oczu od swego czarodziejskiego widziadła.
Kośt, Bulij zatrzymał się o dwa kroki przed nim.
A strasznym był w tej chwili stary kozak.
Oczy błyskały złowrogo z pod gęstych, krzaczastych brwi, zaciśnięte usta drgały konwulsyjnie, a cała olbrzymia postać wyprężyła się gniewnie i groźnie.
Młoda dziewczyna wydała nowy okrzyk trwogi.
Kośt’ zrobił jakieś gwałtowne wysilenie, jakby się pragnął uspokoić.
— Niech panna wróci do altany... — ozwał się łagodząc głos ile możności.
I podniósłszy z ziemi opuszczone wiosło, postąpił ku brzegu i ręką przytrzymywał czółno.
Dziewczyna chwilkę chwiała się w niepewności.
W tem zgrabnie i zwinnie wskoczyła w łódkę.
Biorąc wiosło z rąk starego kozaka, młoda dziewczyna nachyliła się szybko do jego ucha i jakieś krótkie, urywane poszepnęła mu słówko.
Kośt’ wzruszył ramionami.
Nieznajoma ochoczo plusnęła wiosłem, łódka szybko odbiła od brzegu i skręciła po za zarośla szuwaru.
Juljusz niemy i nieruchomy stał na brzegu, pożerając w zachwycie każde poruszenie dziewczyny.
Nieznajoma obróciła się ku niemu i skinąwszy z lekka ręką i głową na znak pożegnania, dłuższe utkwiła weń spojrzenie.
Juljusz zadrżał cały.
W spojrzeniu tem szczególny przebijał się wyraz.
Niebieskie oczy nieznajomej nie zdawały się żegnać na zawsze z Juljuszem, ale jakby mówiły wyraźnie: Do widzenia!
Nie troszcząc się wcale o obecność starego kozaka, nie odwrócił oczu młodzieniec, póki łódka i jej czarodziejska sterniczka zupełnie nie znikły z oczu.
Teraz dopiero spojrzał na starego kozaka.
Pierwszy raz widział go w tak zmienionej postaci.
Dotychczas stary kozak zachowywał zawsze w obec młodego dziedzica zwyczajne względy poważania.
W tej chwili stał z założonemi na krzyż rękami w kapeluszu na głowie i z gniewem i lekceważeniem mierzył nieuwolnionego jeszcze z pierwszego wrażenia młodzieńca.
— Czego pan chcesz tutaj? — zawołał zuchwałym tonem, o krok postępując naprzód.
Juljusz nabiegł krwią na twarzy, ale przytłumiając w sobie gwałtowniejszy wybuch oburzenia, odpowiedział spokojnie:
— Szukam ciebie.
— Tutaj?
— W domu cię niezastałem.
— A czegoż pan chcesz odemie?
— Chciałem pogadać z tobą wyraźnie i otwarcie...
Kośt’ kiwnął głową niechętnie.
Juljusz ściągnął brew.
— Ani ty, ani twój gość, maziarz, nie zdajecie pojmować waszego położenia... waszego....
Kozak wzgardliwie machnął ręką
Gwałtowna, nieokrzesana, chłopska natura starego sługi dworskiego nie dała się powściągnąć w chwilach gniewu i oburzenia.
— Nie wściubiaj lepiej swego nosa, gdzieś nie dał grosza! — wrzasnął z wściekłości.
— Schowaj swoje durne rady dla siebie samego — dodał postępując naprzód z zaciśnietemi pięściami — a fora ztąd bo na kiju wyskoczysz!
Nieprzygotowany na taki grad słów zelżywych, Juljusz stał w pierwszej chwili oniemiały z gniewu i oburzenia.
— Łotrze! — zawołał nareszcie, trzęsąc się od złości.
Stary kozak srodze zawrócił oczyma.
— Tyś sam łotr! — huknął w odpowiedź pioronującym głosem. — Nieboszczyk pan zrobił z ciebie, charłaka bez butów, wielkiego pana, a zato i po śmierci nie chcesz szanować jego woli, psij synu!
Juljusz w kułak zacisnął pięści i nie zważając na nic, chciał w obces rzucić się na olbrzyma, ale w tej chwili ktoś silnie powstrzymał go za rękę.
— Co robisz! — szepnął mu głos znajomy.
Stary kozak cofnął się wtył i zgrzytnął zębami.
I ten tutaj! — mruknął z wściekłości.
— Katilina! — wykrzyknął Juljusz.
Pan Damazy Czorgut przybywał jak zawołany, aby wcale nierównej przeszkodzić walce.
Rozpierając się szeroko na swych silnych nogach i wpatrując się groźnie w twarz starego klucznika, rzekł swym zwyczajnym lapidarnym stylem.
— Słuchaj-no ty, stary drabie, ciężą ci już widzę twoje kości, ja ci wnet ulżę ciężaru.
Kośt’ Bulij mimowolnie cofnął się w tył.
Od owego spotkania w czerwonym pokoju, czuł on wielki respekt dla nieustraszonego awanturnika.
Juljusz uniesiony gniewem do najwyższego, chciał koniecznie rzucić się na klucznika.
— Stójże! — zagrzmiał mu Katilina niecierpliwie.
— Ja się sam z nim rozmówię — dodał.
Stary kozak przez ten czas uspokajał się widocznie. Znikł ten dziki, srogi wyraz z oczu i twarzy, a pozostała właściwa mu surowość i pochmurność.
Stał wyprężony na miejscu i jedną ręką sięgnął w zanadrze.
Katilina postąpił o krok naprzód ku niemu.
— Z kim to ty mówiłeś, zuchwalcze? — zapytał go zaciskając zęby.
Kośt’ Bulij wyciągnął rękę z zanadrza i łysnął małą krucicą.
— Nauczyłem się przezorności od pana — odpowiedział spokojnie.
— At, licho się nauczyłeś mój bratku, bo ja mam zawsze dwie pary przy sobie — rzekł Katilina swym zwykłym drwiącym tonem i ręką chciał sięgnąć do kieszeni.
Kozak ściągnął brwi.
— Za pozwoleniem, niech pan stoi nieruszając się na miejscu albo strzelę.
Katilina zawahał się.
— Cóż z tego że strzelisz — wybuchł wracając nagle do swego zwykłego, humorystycznego usposobienia — kiedy nie trafisz!
— Obaczymy!
Krótka ta rozmowa pozwoliła Juljuszowi opamiętać się zupełnie.
Lubo słowa starego kozaka wzburzyły gwałtownie wszystką krew w jego żyłach, miał jednakże zanadto silne uczucie słuszności, aby nie poznać, że swym wtargnięciem do ogrodu i swym napadem na nieznajomą dziewczynę, wywołał uzasadniony gniew starego klucznika: a że gniew ten w za gwałtownych objawił się wyrazach, uniewinniało to cokolwiek charakter i stanowisko byłego poufnika starościca.
Uspokojony i znacznie przebłagany wystąpił Juljusz naprzód i odezwał się niezupełnie jeszcze pewnym głosem.
— Nie obawiaj się niczego stary durniu! Nie przyszliśmy, czyli raczej ja nie przyszedłem tu z prostej ciekawości. Niezastawszy cię w domu, przypadkiem tylko zapędziłem się aż tutaj.
— Przypadkiem? — powtórzył Kost’ jakby niezupełnie przekonany.
— Furtka z twojej obory była otwartą...
— A cóż pan chciałeś odemnie? — przerwał kozak i mimowolnie zdjął kapelusz.
— Chciałem ci powiedzieć, że nad tajemnicą jaka osłania cię w tym dworze, groźna zawisła chmura. Lada dzień może spaść komisja!
W miarę spokojnego tłumaczenia się Juljusza miękł coraz stary kozak, twarz jego łagodniała widocznie.
Spuścił kurek z pistoletu i chowając go spokojnie w zanadrze, poskoczył ku Juljuszowi i pokornie pochwycił go za kolana.
— Przebaczcie jasny panie! — rzekł prawie rozrzewnionym głosem — przybyliście w miejsce, gdzie według ostatniej woli nieboszczyka prócz mnie, jedna tylko jeszcze żyjąca wstąpić może osoba.
— Przydybawszy was tutaj — ciągnął dalej odetchnąwszy — uniosłem się za daleko.
W nagle zmienionej mowie starego kozaka przebijał się ton serdecznej szczerości, że sam Katilina dał się od razu przebłagać i nie myśląc już mścić zniewagi przyjaciela.
Kost’ Bulij ciągnął dalej.
— We wszystkiem co robię, wypełniam tylko ślepo wolę nieboszczyka pana.
— Ależ nieboszczyk pan nie mógł sobie życzyć, aby zamykał oczy na wszelkie niebezpieczeństwa — ozwał się Juljusz.
Stary kozak uśmiechnął się w dziwny sposób.
— Nie bójcie się jasny panie — odparł z pewnym naciskiem. — Na wszystko ma oczy otwarte kto inny.
Nagle przymilkł, jakby się przestraszył tego co powiedział.
— Ot, co tam wiele gadać — poderwał prędko. — Przysiągłem nieboszczykowi panu kiedy konał na moich rękach, że ślepo we wszystkiem wypełnię jego ostatnią wolę i jak życia własnego będę strzegł tajemnicy, którą mi powierzył.
— Bóg świadkiem — dodał po chwili wytchnienia że święcie dotrzymuję przysięgi. Toż jasny panie nie pytaj mię o nic i nie badaj sam niczego, bo wszystko nadaremnie.
— Mówiłem ci, że mi dotychczas chodziło i chodzi tylko o wasze własne bezpieczeństwo — odezwał się Juljusz.
— Niepotrzeba tego wszystkiego — odparł z pewnym dobrodusznym nastrojem stary kozak — umiemy sami czuwać nad sobą.
— Ztemwszystkiem jabym się wam nigdy nie powierzył! — zaśmiał się szyderczo Katilina.
Stary kozak nic nie odpowiedział. Rzucił okiem na przeciwległą wysepkę, a potem z jakimś niepokojem obejrzał się dokoła.
Twarz jego postradała znowu ów chwilowy łagodniejszy wyraz i zdawała się niecierpliwić nagle.
— Nie mam czasu dłużej rozmawiać z panami — ozwał się prędko. — Odprowadzę panów do furtki.
Juljusz i Katilina mimowolnie zwrócili oczy ku wysepce.
Po jednej stronie zarosłej krzewami wysepki wznosił się nie wielki ślimak z murowaną, altaną, która nosiła formę olbrzymiego grzyba.
Wpatrując się w tę stronę, Juljusz i Katilina wydali lekki wykrzyk.
Zdawało się obudwom, że z poza muru, przedstawiającego pień grzyba, wychylała się ukradkiem jakaś postać kobieca.
Stary kozak poszedł mimowolnie za kierunkiem wzroku obudwu młodzieńców i znowu ściągnął brew.
— Pódźmy! — zawołał szorstko.
— Pódźmy! — powtórzył Katilina i machnął ręką.
Juljusz westchnieniem oderwał oczy od wysepki i milczący i zamyślony postąpił za Kośtiem, który jakąś krótszą ulicą prowadził prędko ku swej zagrodzie.
Katilina gwizdał całą drogę, ale widocznie jakiś jedyny przedmiot zajmował niezwyczajnie jego myśli.
Niebawem stanęli wszyscy u wiadomej furtki.
Tu stary klucznik zatrzymał się nagle.
Cała jego postać przybrała jakiś wyraz poważny i uroczysty. Stanął wprost naprzeciw Juljusza i krzyżując ręce na piersiach, ozwał się z silniejszym naciskiem.
— Jeszcze jedno słowo, jasny panie!
Katilina przestał gwizdać i ciekawie rozszerzył oczy.
— Cóż takiego? — zapytał Juljusz.
— Chciałbym kilka słów z jasnym panem pomówić na osobności.
Katilina z drwiącą miną wzruszył głową.
— Sekreta! — mruknął i gwiżdżąc dalej, wszedł na oborę, gdzie go zaraz obadwa psy głośnem powitały szczekaniem.
Juljusz i Kośt pozostali sami przy furtce.
— Mam jasnemu panu coś powiedzieć, czego dotąd nie myślałem wyjawić — ozwał się powolnym głosem stary kozak.
— Słucham cię.
— JWny pan wie, że przynosząc z sobą testament nieboszczyka pana, nie zaraz złożyłem go w sądzie, ale przeszło trzy tygodnie po powrocie zatrzymałem go jeszcze u siebie?
— Niesłyszałem o tem nigdy.
Stary Kozak ciągnął jednym tonem dalej:
— Chcę wyznać jasnemu panu, dlaczego sobie pozwoliłem takiej przewłoki.
— Ale cóż mi na tem może zależeć?
Kośt’ Bulij ruszył głową i ramionami jakby chciał powiedzieć: zaraz się dowiesz.
— Kiedy nieboszczyk JWny starościc, świeć Panie jego duszy — zaczął po chwili przykrego jakiegoś rozpamiętywania — czuł się już bliskim śmierci, podyktowania dwa różne zupełnie testamenta.
— Dwa różne testamenta! — zawtórzył Juljusz prędko — jakby dobrze niedosłyszał.
— Tak, jasny panie.
— I cóż tedy?
Kośt’ Bulij pochylił głowę na piersi i ciągnął jakby pod wpływem jakiegoś bolesnego wspomnienia:
Na kilka godzin przed śmiercią, nieboszczyk przywołał mię do swego łóżka i rzekł mi słabym głosom.
— Służyłeś mi wiernie za mego życia, nie wątpię, że zechcesz usłużyć mi i po śmierci. Nie pozwolę nigdy, aby dobra moje które od wieków należały do rodziny najczystszej szlachty polskiej, dostały się kiedykolwiek w posiadanie cudzoziemców. Mój brat przyjął tytuł, stał się grafem, więc już w tem samem stracił prawo sukcesji do Żwirowa.
Tu urwał na chwilę stary kozak, jakby w lepszy szyk układał swe wspomnienia.
— Przysiągłem mu po raz drugi — prawił dalej przeskakując cokolwiek w opowiadaniu — wykonać święcie, wszystko co rozkaże. Wtedy rzekł do mnie.
— W twoje ręce składam obadwa testamenty, wracaj do kraju i zasięgnij dokładnych wiadomości co do charakteru i sposobu myślenia młodego Żwirskiego, mego imiennika i dalekiego kuzyna, któremu cały mój zapisuję majątek...
Znowu zatrzymał się na chwilę tymsamem znać dla zbadania, jakie wrażenie sprawiają jego słowa.
— Jeślibyś go uznał niegodnym tak świetnej zmiany losu — kontynuował z naciekiem stary kozak — spal pierwszy testament, a przedłóż sądowi drugi, gdzie wcale inne zawierają się postanowienia. W przeciwnym zaś razie...
— W przeciwnym razie?... — podchwycił spiesznie Juljusz.
— Spal drugi, a przedłóż pierwszy....
— Ty więc?
— Spaliłem drugi.
— Lecz dlaczego mi to mówisz? — zapytał Juljusz prędko.
Stary kozak pokornie skłonił się ku kolanom młodzieńca.
— Abyś mi jasny pan nie kazał żałować — ozwał się spokojnie — że nie zachowałem i drugiego późniejszego, aby w razie potrzeby tem pewniej obronić od natrętnej ciekawości przekazaną mi pośmiertną tajemnicę nieboszczyka pana.
Juljusz rozumiał znaczenie całej rozmowy.
Zarumienił się z lekka, ale przezwyciężając gwałtowne chwilowe pomieszanie, odpowiedział z stanowczą dobitnością.
— Rozumię cię Kośtiu! Lecz bądź spokojny! Odtąd dwór zaklęty nie istnieje dla mnie bynajmniej.
Kośt skłonił się uniżenie.
— A dla tego? — zapytał po chwili, wskazując palcem na oddalonego Katilina.
— Ręczę ci i za niego.
Kośt’ z pewnem serdecznem wylaniem pochwycił za kolana młodzieńca, mówiąc wzruszonym głosem:
— Dziękuje jasny panie.
Juljusz musnął ręką po czole i zawahał się czegoś.
— Jeszcze tylko słówko Kośtiu.
— Słucham jasny panie.
— Jedno zapytanie.
Kośt’ schmurzył czoło jakby z obawy czy niezadowolenia.
— Czy będę mógł poznać kiedy tą nieznajomą?
Kośt’ milczał
— Jakto, nigdy?
— Nie wiem — odciął krótko.
— Nie wiesz, mówisz?
— Przysiągłem w najdrobniejszej rzeczy zachować tajemnicę...
— A tejże nigdy się nie będę mógł dowiedzieć.
— Może..
— Może — pochwycił na nowo z jakimś febrycznym pospiechem. — Bogdaj czy nie prędzej nawet niż się jasny pan spodziewasz! — dodał, a oczy dziwnym rozgorzały mu blaskiem.
— A teraz...
— Ani słowa więcej.
Juljusz wstrząsł głową, się gwałtem od natrętnych uwalniał zachceń i wszedł do obory Kośtia, gdzie śród ujadania psów i tam i nazad przechadzał się zniecierpliwiony Katilina.
— Skończyliście? — rzekł wzgardliwem poruszeniem ramion.
— Jedźmy! — odparł Juljusz krótko.
Kośt’ poskoczył do stajni i wyprowadził konia.
Katilina niezadowolony pokiwał głową.
— Nie zmieścimy się obadwaj, muszę piechotą wracać do Buczał.
Juljusz dopiero teraz mógł zastanowić się nad niespodziewansm pojawieniem się Katiliny w ogrodzie.
— Zkądże ty się tu wziąłeś? — zapytał go nagle.
— Popędziłem za tobą, przekonany z góry, że strzelisz jakiegoś bąka.
— Ta opieka...
— Daj pokój — przerwał Katilina, niedbale wzruszając ramionami — bezemnie byłbyś się poczubił z naszym zaklętym klucznikiem.
Juljusz zarumienił się na to nieprzyjemne wspomnienie i wskoczył prędko w siodło.
— Zaczekam na ciebie u mandatarjusza! — zawołał odjeżdżając.
— Do widzenia, do widzenia — mruknął Katilina i machnął ręką.
Potem obrócił się do kozaka, aby go jakiemś szyderczem zbyć pożegnaniem, ale wtem drgnął i lekki wydał wykrzyk.
W oknie chaty kozaka mignąła jakaś twarz ludzka która mu dziwnie jakoś wydawała się znajomą.
W pierwszej chwili chciał mimowoli rzucić się ku drzwiom: klucznik zastąpił mu drogę.
Katilina upamiętał się nagle, zachwiał się na chwilkę jakby niepewny co ma robić dalej, ale tuż zaraz machnął ręką i wzruszył ramionami.
— Pal djabli całą tę historją! — mruknął przez zęby.
I pożegnawszy lekkiem skinieniem głowy starego klucznika, zasunął głębiej na uszy swój słomiany kapelusz i gwiżdżąc głośno puścił się spiesznym krokiem ku gościńcowi.
— Dość dziś na jednem odkryciu... — mruknął sam do siebie. — Nasza nimfa ogrodowa nie jest jedną osobą z hrabianką! ale że to szczególniejsze podobieństwo ma swoje znaczenie, swoje skutki i przyczyny et caetera omnia! za to gardłem ręczę.