<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

W tem miejscu droga staje się coraz mniej zajmującą. Topole, dotychczas gęsto wysadzone wzdłuż szosy, ukazywały się coraz rzadziej; niektóre były obdarte z kory i uschnięte, z innych pozostały tylko pnie, strzaskane i wypróchniałe.
W dalszym ciągu drogi widocznie ktoś próbował sadzić młode drzewka; ale wszystkie były porąbane, połamane, powykręcane. Z żadnego nie wyrósł listek, sterczały tylko czarne kije. Nareszcie i kije znikły, a zostały słupy telegraficzne i kamienie pomazane wapnem, stojące jeden od drugiego w równych odstępach.
Ruch na szosie jakby ustawał. Bliżej Warszawy, co kilka minut spotykało się furki chłopskie, bryki żydowskie, niekiedy elegancki powozik i sporo pieszych podróżnych. Tutaj wyminęło mnie dwu kominiarzy z pękatemi miotłami na plecach i dwie jasno ubrane baby, z których jedna niosła w wyciągniętej ręce kamasze, jakby chciała się niemi popisywać.
Nareszcie i baby zostały wtyle, a ja znalazłem się sam, na pustej, białej szosie, mając z prawej i z lewej strony bezgraniczną równinę, tak majowo zieloną, tak bardzo zieloną, tak strasznie zieloną, że przypominała zielone fartuchy niemieckich chłopców hotelowych, albo zielonem suknem kryte stoły naszego banku.
Łan żyta, łan pszenicy… potem łan pszenicy i łan żyta, a dalej znowu — łan żyta i łan pszenicy… Każdy łan składa się z kilkunastu zagonów, każdy zagon ma kilkaset łokci kwadratowych powierzchni, a na każdym łokciu rośnie po kilkadziesiąt zielonych ździebeł, które od wschodu do zachodu słońca tylko nad tem pracują, o tem myślą i tem żyją, aby na jesień wyrobić kilkadziesiąt ziarn dobrze naładowanych mąką.
Tak pilnych, tak rzetelnych, tak uczciwych i niestrudzonych pracowników, jakimi są rośliny, człowiek już chyba nie znajdzie. Są one pracowitsze od wszystkich urzędników banku, nie wyłączając naszego kasjera, ale zarazem są tak nudne, że patrząc na ich przezacną zieloność, nie mogę wstrzymać się od ziewania. O, tamta dzika gruszka, jedyne drzewo, jakie widzę na horyzoncie, ma dla mnie tysiąc razy więcej powabów, aniżeli te zielone i płaskie łany, które mnie ze wszech stron ogarniają, zalewają, prawie chcą zatopić… Ale grusza pochyliła się i wygląda tak, jakby pragnęła cichaczem wynieść się z arcynudnej okolicy.
Tak mi tu było pusto, tak tęskno, tak źle między bogatemi polami, zapracowanemi źdźbłami pszenicy i żyta, że już chciałem wracać do miasta. Prawda, że dziesięciu wiorst jeszcze nie przejechałem, ale na pierwszy raz i tego będzie dosyć… A więc… raz, dwa, trzy!…
Wtem zdaleka, na lewo od szosy mignęło coś czerwonego i żółtego… Co to może być?… Nawet widzę jakieś krzaczki… Aha!… O to ze mnie domyślny!… Naturalnie, że dziewczyna, wystrojona w czerwony kaftan, zieloną spódnicę, i żółty fartuch, który niekiedy wiatr rozwiewał i odrzucał w moją stronę, choć ona oddalała się ode mnie.
No, oddalała się… Nacisnąłem silniej pedały i — jużem ją dopędził… Nic osobliwego, ale też i niczego dziewucha: włosy ciemne, twarz rumiana, okrągła… W oczach eleganckich warszawianek wyglądałaby ordynarnie, ale tu naprzód niema warszawianek, a powtóre — ja, jeżeli mam być szczery, nie lubię takich ultra-arystokratycznych gustów. Pyta kto sarnę: czy skończyła pensję?… czy umie po francusku?… albo czy gra na fortepianie?… Nikt nie pyta. Każdemu wystarcza, że piękne to stworzenie ma zgrabne ruchy, miły pyszczek i smaczne mięso. A tymczasem wobec wiejskich dziewcząt, nasze panny ogromnie zadzierają główki…
Trzeba się nareszcie pozbyć nieuzasadnionych grymasów… Dawno już minęły czasy, kiedy dzielono ludzi na dobrze i źle urodzonych.
— Niech będzie pochwalony — odezwałem się zrównawszy się z dziewczyną, która szła rowem.
Nie odpowiedziała. Jak to teraz pobożność upada między ludem!
— Daleko idziesz, dziewczynko?… — odezwałem się znowu.
— Gdzie oczy poniosą… — odparła krótko.
— A czy mogę jechać przy tobie?…
— Pan tędy nie przejedzie… — rzekła i wyszła z rowu na pole.
Pomyślałem, ażeby oddać jej bułki i szynkę, której obecność ciągle mi dokuczała. Więc zatrzymawszy rower, zsiadłem, a dziewucha — odbiegła jeszcze dalej za rów, a następnie zaczęła uciekać miedzą w pole.
— Stój!… — zawołałem. — Zaczekaj!… ja ci coś dam!…
Ale!… Tak pędzi po nierównej miedzy, że nie dogoniłbym jej rowerem. Głupie te wiejskie dziewuchy i ordynarne. Żadnej delikatności…
Tymczasem okolica zmieniła się. Na prawo od szosy, zdaleka, widać w szczerem polu kilka budynków gospodarskich; na lewo, tuż przy szosie, jakiś gaj. Jednocześnie zaleciał mnie dziwnie miły zapach, ale tak delikatny, że nie umiałem go określić.
Co to może być?… — pomyślałem, ale w tej chwili zapach zniknął. Może go wcale nie było?… Owszem, jest znowu… Naturalnie, że jest to woń jakichś wiosennych kwiatów, ale jakich?… Znowu zgasł…
A jednak ja tę słodką woń znałem, pamiętam ją z czasów dzieciństwa, które zeszło mi na wsi… Boże, jaki ja wtedy byłem szczęśliwy i jak żywo przypomniały mi się tamte lata!… Ale co to za zapach?…
Jestem pewny, że ogniskiem zapachu jest tamten gaj, na lewo od szosy. Ileż to stąd może być?… Niechby dwie wiorsty, więc wielka rzecz!… No, ocknijże się panie Fitulski!… nie można być zawsze niedołęgą… Poznaj bliżej tamten gaj i ten dziwny zapach… Konwalja… nie konwalja?…
Jazda!… Pomimo, że droga lekko wznosi się, znowu popędziłem jak strzała. Kiedy człowiek siadł na rower, nie może wlec się jak sparaliżowany…
W miarę zbliżania się do kępy drzew, zapach coraz silniej czuć było w powietrzu. Ależ naturalnie, że ja go znam: to pachnie czeremcha, stara przyjaciółka naszego wiejskiego domu, której od tylu lat nie widziałem! Gaj wprawdzie leży o setkę kroków od szosy, przy drodze piaszczystej i niewygodnej, ale ktoby zważał na podobne drobiazgi.
Znowu trzeba było zsiąść z roweru i pieszo przebrnąć ławicę piasku, poza którym znajdował się las, a raczej zbiegowisko ogromnych sosen, lip dziwacznie powyginanych, szerokopiennych wierzb z najeżonemi głowami, nawet dębów. Miałem wrażenie, że jestem na jakimś rynku, kędy zeszły się drzewa z różnych okolic, ażeby zobaczyć kwitnięcie jabłoni, grusz i wisien. Istotnie w głębi gaju było widać kilka czystych chałup, otoczonych małemi sadami, w których owocowe drzewa wyglądały jak zasypane śniegiem.
Przed najbliższą chatą kwitły dwie czeremchy i one rozlewały ten silny zapach, który mnie tak zaciekawił na szosie. Między czeremchami pochylał się pień wierzby, niby człowiek upadający na ziemię, a naprzeciw niego stało kilkoro ludzi i — tańczyła, wyskakiwała, klaskała w ręce gromadka rozkrzyczanych dzieci, które, o ile mogłem zrozumieć, na rozmaite głosy powtarzały:
— Jastrząb!… jastrzębia!…
Gdy zbliżyłem się do nich, spostrzegłem, że obok radosnych krzyków dzieci, toczy się spór między niewysoką babą w różowej spódnicy i żółtej chustce na głowie, a starym chudym chłopem, w sukmanie zarzuconej na ramiona. Również zmiarkowałem, że starego chłopa popiera jakiś podróżny w czarnym, zniszczonym kapeluszu, szarym surducie, z wypakowaną płachtą na plecach. Trochę zboku od nich stał chłop z odkrytą głową, z zawiniętemi rękawami koszuli i trzymał wielki kamień wapienny.
— Wy róbta, jak wam lepiej, a ja com widział, tom widział — mówił stary chłop. — Kiedy Szymek Latoch przybił sowę do płotu, piorun trzasnął i spalił mu wszystkie budynki…
— Ale jego złodzieja piorun nie mógł trzasnąć, kiedy mi niszczył kurczęta bez cały rok?… — krzyczała niska i chuda baba, w której oczach paliła się złość, a w ustach okrucieństwo.
— Jego syny i wnuki do dziesiątego pokolenia będą pamiętali karę i żaden psubrat już tu nie przyleci — dorzucił chłop z kamieniem w ręku. Miał on twarz surową i głupią.
— To nic nie pomoże!… — odezwał się podróżny z łagodną fizjognomją. — Prusak nigdyby tego nie zrobił. On strzela drapieżników, ale najpierwej buduje dla drobiu wielkie kojce z drucianych siatek, gdzie kura może sobie chodzić ile chce, a jastrząb do niej się nie dostanie.
Tymczasem dzieci wciąż tańcowały, klaskały w ręce i krzyczały:
— Jastrząb!… Jastrzębia przybili!…
Podszedłem bliżej do gromady, machinalnie spojrzałem na szeroką wierzbę, stojącą między czeremchami i — struchlałem… Do wierzby był przybity za skrzydła spory ptak z krzywym dziobem, białym brzuchem i żółtemi nogami. Ptak żył. Niekiedy rzucał się tak gwałtownie, że krew spływała mu ze skrzydeł, to znowu potężnemi szponami chwytał powietrze, to znowu kręcił głową i oglądał się nietyle przerażony, ile zdumiony swoim losem. Nagle zasyczał z bólu, a żółte palce tak dziwnie poplątały mu się, że był podobny do człowieka, który załamuje ręce.
Na ten widok zaszumiało mi w uszach i wydobyłem z kieszeni rewolwer.
— Odsuńcie się!… — zawołałem na dzieci.
— Patrzajta! patrzajta!… — wrzasnął dziesięcioletni chłopak w barchanowem odzieniu. — Patrzajta!… pan będzie strzyloł z liwerweru!…
Stary chłop podniósł rękę do kapelusza, dzieci umilkły, nawet zła baba cofnęła się o kilka kroków. Ja zaś nie potrafię opowiedzieć, jakich uczuć doznawałem w tej chwili. Gniew na barbarzyństwo chłopskie, litość dla pokrzywdzonego ptaka, bohaterska duma… rozpierały mi serce. Nade-wszystko jednak czułem, że jestem człowiekiem sytuacji i że kilkanaście par oczu przypatruje mi się z obawą i podziwem…
Stanąłem w pozycji, lewą rękę oparłem na plecach, prawą niby żelaznemi kleszczami ująłem broń, podniosłem lufkę dogóry, naprowadziłem ją na rzucającego się ptaka i — zwolna zacząłem przyciskać cyngiel… „Skończą się twoje cierpienia, biedaku…“ pomyślałem. A wtem…
— Paf!… — zawołał chłopak w barchanach.
— Żeby cię kolka sparła!… — mruknąłem, czując, że w chwili strzału rewolwer uchylił mi się wbok i kula poszła między kwitnące jabłonie. Gdyby tylko poszła!… Ale ona jeszcze zostawiła wyraźną rysę na wierzbie o pół łokcia od jastrzębia.
— Usunęło się przed wielmożnym panem drzewo!… — rzekł stary chłop, przypatrując mi się z dobrodusznym uśmiechem.
Chciałem strzelić drugi raz, ale tymczasem chłop z zawiniętemi rękawami zawołał:
— Kiedy ma bestja ginąć, niech ginie z mojej ręki… Masz!…
I rzucił w jastrzębia kamieniem z taką siłą, że prawie zmiażdżył ptaka, z którego została kupa zakrwawionych piór i drgający ogon.
Ponieważ wypadało cos powiedzieć, więc zwróciwszy się do złej baby, rzekłem:
— A na drugi raz nie przykuwajcie żywych ptaków, bo w Warszawie jest opieka nad zwierzętami i mogłaby was zaskarżyć do sądu…
Baba założyła po napoleońsku ręce na piersiach i zuchwale patrząc mi w oczy, odpowiedziała:
— Dopraszam się łaski wielmożnego pana, a czy w Warszawie zapłacą mi za kurczęta, co ten psubrat wyłapał?…
— Nie gadaj dużo!… — ofuknął ją człowiek z zawiniętemi rękawami, oczywiście mąż.
Pożegnałem ich: „Niech będzie pochwalony…“ i zawróciłem do szosy, a za mną poszedł chłop podróżny.
— Oto dziczyzna!… — rzekłem do niego, kiedy nieco odsunęliśmy się od gromady.
— Ciemnota!… — odparł wędrowny. — Takiemu się zdaje, że taniej przykuć jastrzębia, aniżeli zbudować kurom należyty kojec… Ale co prawda, nie każdy gospodarz miałby u nas pieniądze na siatkę… U Prusaków co innego… Tam i rzeczy tanie i pieniądze mają…
— Byliście w Prusach? — zapytałem.
— Oj!… oj!… — odparł, lecz nagle umilkł i odwrócił się. Za nami biegły dzieci, z któremi rozstaliśmy się przed chwilę, a najstarszy chłopak mówił krzykliwie:
— Chodźta żywo… będziemy się bawić w jastrzębia!… Macie gwoździe?… Józek będzie jastrzębiem…
Zimno mi się zrobiło, kiedym to usłyszał. Lecz zanim namyśliłem się, co robić, już wędrowny chłop zawołał:
— Dam ja ci hyclu jastrzębia, dam ja ci gwoździe, aż ci się pysk na drugą stronę wykręci… Panie gospodarzu!… — dodał, podnosząc jeszcze bardziej głos — panie gospodarzu, a chodźta ino…
Chłop z zawiniętemi rękawami i drugi, stary, bez pośpiechu zbliżyli się do nas, a podróżny opowiedział im o projektowanej zabawie w jastrzębia. Obaj wysłuchali spokojnie, tylko młodszy z nich pogroził chłopakowi pięścią i rzekł:
— A skalicz który którego, to ci podziękuję…
Poczem chłop z sukmaną na ramionach i ten z zawiniętemi rękawami wrócili w stronę chałup, a ja z wędrowcem skierowaliśmy się do szosy.
Mój towarzysz podobał mi się coraz więcej, że zaś szedł od Warszawy, więc umyśliłem podprowadzić go kawałek drogi, a następnie wsiąść na rower i wrócić do miasta.
— To byliście w Prusach? — zacząłem rozmowę na nowo.
— O, ile razy!… Co roku przez pięć lat…
— A nie wstyd to wysługiwać się Szwabom?…
Mój towarzysz chwilę milczał i patrzył na mnie smutnym wzrokiem. Wreszcie rzekł:
— Jak to każdy pan, ze wsi on jest czy z miasta, jednakowo gada… Panowie mający sami z siebie pieniądze, nie potrzebują wysługiwać się nikomu; ale człowiek prosty zawdy musi się komuś wysługiwać, czy tu, czy w Prusach…
— Ale tu wysługuje się swoim — wtrąciłem.
Chłop pokiwał głową.
— Słyszałem ja ci to nieraz — mówił — więc musi być prawda. Musi to prawda, że lepiej swojemu służyć w Wielki Piątek, aniżeli obcemu w Wielką Niedzielę… No, ale przecie człowiek musi nietylko robić, ale jeszcze zjeść i trochę odziać się i dzieci nakarmić i w piecu napalić… A skąd na to wszystko?…
— Jakże skąd?… Przecież wam płacą za robotę…
— Prawda, że płacą. Ale kiedy siedzę i robię w kraju, (żona także chodzi na zarobki), to mamy — daj Boże dobrego — sto pięćdziesiąt rubli na rok. Zaś ile razy byłem w Prusach przez lato, pomimo wydatków na kolej, mamy przez rok sto osiemdziesiąt rubli.
Stanął na drodze, oparł się o kij i mówił, patrząc mi w oczy:
— Jeszcze, widzicie panie, jest taki interes. Kiedy my, niby z kobietą, mamy sto osiemdziesiąt rubli na rok, to my już jesteśmy wielkie państwo. To już codzień jadamy barszcz i kartofle, a ze dwa, albo i ze trzy razy na tydzień kluski czy kaszę. Ale jak zarobimy sto pięćdziesiąt rubli na rok, to już barszcz u nas nie codzień, a kluski czy kasza tylko w niedzielę i jeszcze człowiek musi się na parę rubli zadłużyć…
Ponieważ to opowiadanie trochę mnie kłopotało, więc przerwałem:
— A jakże was tam Prusacy traktują?
— Dobrze traktują. Dają śpek, kartofle, krupy…
— Ale złoszczą się na was, że gadacie po polsku?…
— Co się mają złościć?… — odparł chłop. — Oni jeszcze sami uczą się po polsku. Jeden, niby pan Treskow, com u niego był w przeszłym roku, jak nieraz zacznie gadać: Świnia, psiakrew, cholera!… to tak ślicznie, jakby się tutaj urodził.
Oto głupi chłopina!… pomyślałem i ażeby skończyć z niesmacznemi historjami, rzekłem, wskazując naokoło siebie:
— Ale na wsi smutno… Pola puste… ludzi ani na lekarstwo…
Chłop wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu i zawołał:
— Albo se pan kpinkują ze mnie albo co?… Gdzież tu smutno?…
— Pusto…
— Gdzie zaś pusto? — śmiał się chłop. — Niech ino pan spojrzy — mówił, pokazując na lewą stronę szosy. — O widzi pan… raz… dwa… trzy… we cztery pary koni bronują pewno kartofle… A o tam o… Raz… dwa… chyba że ze siedmioro ludzi zrzynają wybujałą pszenicę… A o tam musi gipsują groch, a może koniczynę…
Odwrócił się w prawą stronę szosy i przysłoniwszy oczy ręką, prawił dalej:
— No, tu z brzega niema nic. Ale widzi pan tam, dalej, niby sznur drzew? Między drzewami chałupy, a przy chałupach baby płótno blichują…
Przysłoniłem i ja oczy ręką, ale nic nie dojrzałem.
— A o tam znowu sieją, pewnie mieszankę… A o tam raz… dwa… trzy pługi… I tu pusto ma być?… i tu smutno?… Przecie ja wiem, co znaczy wieś i co znaczy miasto; ale w żadnem, choćby największem mieście, nie snuje się tyle ludzi, co po naszych polach…
Ponieważ droga w tem miejscu zniżała się, więc wszystkie przedmioty, które chłop ukazywał przed chwilą, znikły i widać było tylko pole — zarośnięte z lewej strony pszenicą, z prawej żytem.
— A tutaj czy także snuje się dużo ludzi? — zapytałem, wskazując na ogromną pustkę.
Chłop podciągnął swój tłomok na plecach, znowu oparł się na kiju i patrzył na mnie zdziwiony.
— A bo nie?… — odparł. — Przecie pan widzi te zagony — mówił, wyciągając rękę do pszenicy — dyć one same się nie zrobiły. Chodzili tędy ludzie z końmi i pługami, potem z bronami… Po nich przeszli siewce, a potem znowu brony… Jak zaś pszenica dojrzeje, przyjdą chłopy z kosami, może baby z sierpem, a może i żniwiarka, co ma skrzydła jak wiatrak… A kiedy już pszenicę zetną i zwiążą, przyjadę wozy i wysuszone snopy odprowadzą do stodół. Potem owczarz zapędzi tu swoje stado, owce wyzbierają ziarno, a potem przyjdą znowu pługi i fury z nawozem, ażeby przysposobić grunt pod kartofle…
Niechże pan sam powie — zakończył — czy na polach nie snuje się więcej ludzi aniżeli w największem mieście!…
— Ale wy tych ludzi teraz nie widzicie?…
— Co nie mam widzieć?… Tylem się przecie na nich napatrzył, że ino spojrzę po łanach, zaraz mi wyrastają ze ziemi chłopy i baby, pługi, wozy, siewniki i żniwiarki…
O mało go nie uściskałem!… Ależ ten poczciwy chłop, ta najzdrowsza istota pod słońcem, która nawet z nazwiska nie zna nerwów, ten poczciwy chłop ulega przywidzeniom nie gorzej ode mnie… A kochany doktór tak mi się kazał zabezpieczać przeciw widziadłom, tak mi zabraniał marzyć, tak zalecał siatkę z wrażeń realnych!… Jeżeli ten nieborak na pustem polu widzi tylu ludzi co w mieście i pomimo to ma umysł normalny, to dlaczegóż ja, wobec widma Karoliny i garsteczki ładnych kobiet, miałbym się uważać za warjata?… Wcale nie jestem warjat i nie będę nim, choćbym po kilka godzin na dzień marzył o pięknych kobietach, które jakiś wieszcz, a może filozof, słusznie nazwał ozdobami świata…
W tej chwili cięgle idąc szosę, weszliśmy na szczyt dość wysokiego pagórka. Cóżto za niezrównany widok, pomimo całej prostoty!… Na lewo łąka, za nią wieś; na prawo jakaś rozległa woda, chata otoczona kwitnącemi jabłoniami i las. Naprzeciw, na końcu szosy, kępa wysokich drzew, z poza których wyglądają jakieś budynki. Czułem, że dusza rozpływa mi się w spokojnem szczęściu.
— Nie wiecie, co to jest? — zapytałem.
— Wiem, panie — odpowiedział chłop. — To miasteczko, Małocin.
— Daleko stąd?
— Może ze dwie, może ze trzy wiorsty…
Do tej pory ciągle mówiłem w duchu: Przejdę jeszcze paręset, jeszcze ze sto kroków i — wracam do Warszawy. Ale w tej chwili tak podobała mi się okolica, a chłop swojemi widzeniami takiej dodał mi otuchy, że zdecydowałem się jechać do miasteczka. Pola wydają mi się inne, od czasu, gdy prosty człowiek wytłomaczył mi, że roi się na nich mnóstwo ludzi…
— No — rzekłem do mego towarzysza — dziękuję wam, człowieku, żeście mnie tak rozerwali… Zato, na waszą intencję, skoczę do tamtego miasteczka…
— Niech Pan Bóg prowadzi — odparł chłop, uchylając starego kapelusza. Przytem patrzył mi w oczy, jakby miał do mnie prośbę. Lecz ponieważ nie chciałem demoralizować jałmużną dobrego człowieka, więc siadłem na rower i szybko pomknąłem w stronę ukazującego się między drzewami miasteczka.
Jadąc, myślałem, że jednak ten chłop jest naprawdę uczciwym i rozsądnym człowiekiem. Jak to on oburzał się za dręczonego ptaka… Jak on energicznie zapobiegł głupiej zabawie dzieci w jastrzębia! A jak tłomaczył ciemnym chłopom, że praktyczniej jest zbudować porządny kojec, aniżeli przygważdżać ptaki do drzew…
Zacne chłopisko… Szkoda, że mu nie oddałem moich bułek i szynki… Jeżeli naprawdę będę miał kiedy własny bank i zarobię kilka miljonów rubli, natychmiast z dziesięć tysięcy poświęcę na założenie instytucji, która tu, w kraju, dostarczałaby pracy ludziom, zmuszonym wychodzić na zarobki zagranicę. Będzie to niezłe kolnięcie Prusaków!…
Już ujechałem z wiorstę, a jednak nie mogłem zapomnieć o tym chłopie. Oto prawdziwy przedstawiciel naszego ludu: biedny, pokorny, rozsądny, a tak pełen dziwnej poezji… Nawet w pustem polu widzi pługi, brony, siewców i żniwaków…

O pieśni ludu, ty arko przymierza
Między nowemi i staremi laty!…

Czy nie byłoby dobrze (kiedy już dorobię się dziesięciu miljonów rubli), czy nie byłoby dobrze — otworzyć przy gościńcach kilka bezpłatnych gospód dla poczciwych, wędrownych chłopów?… Niechby tam sobie co zjadł, napił się, odpoczął taki podróżny… Choć coprawda, niekażdy chłop jest uczciwym… Naprzykład ten, który przygwoździł jastrzębia do wierzby, albo tamten, który tak strasznie zbił kobietę za kartofle…
Na myśl o bezpłatnych gospodach dla wędrujących chłopów uczułem głód i pragnienie. Z jakim smakiem zjadłbym teraz bifsztyk z kartofelkami i ogórkiem! A z jaką przyjemnością wypiłbym parę szklanek herbatki z cytryną!…
Szosa zaczyna się ożywiać. Minął mnie chłopski wózek, zaprzęgnięty w jednego konia; potem furka we dwa konie… Rowem idzie baba i prowadzi krowę na sznurze… gdzieś zdaleka słychać przeraźliwy kwik wieprza… Ba! gdybyż to jeden kwiczał… Ale odzywa się ich kilka, a każdy innym głosem, choć wszyscy jednakowo niecierpliwie. Całe szczęście, że niema kurzu i najmniejszy obłoczek nietylko nie gryzie w oczy, ale nawet nie zasłania prostego i cudnego widoku. Ta naprzykład wioska na lewo… Nowa chata między kwitnącemi bzami… krzaki, płoty, pole wymalowane kilkoma odcieniami zieloności… Gdzie estetyk, gdzie psycholog, który wytłomaczyłby mi, dlaczego taki pospolity, marny obrazek, tak głęboko wstrząsa duszę?… Szczęśliwi chłopi, którym całe życie upływa wśród pięknego otoczenia, w potokach światła, woni świeżego powietrza i — ciszy, ciszy, ciszy…
Już na kilkaset kroków przed miasteczkiem można poznać, że odbywa się w niem jarmark: świadczy o tem mnogość ludzi i wozów, daleki zgiełk, bliskie okrzyki, nareszcie — tak zwane sceny charakterystyczne. Podstarzały chłop, nadużywszy jarmarcznych uciech, nietylko musiał oddać bat i lejce swojej żonie, ale jeszcze w żaden sposób nie może umieścić się na wozie. Dwaj chłopi w siwych sukmanach kończą targ o zamyśloną krowę, a stary Żyd pełni między nimi rolę arbitra. Rzewnie płacze dziewczynka w różowej sukience, którą prawdopodobnie zgubili opiekunowie, a dwie baby lamentują nad nową skrzynią, u której złamało się kółko.
Miasteczko składa się z domów parterowych, przeważnie drewnianych. Główną ulicę zapełniają wozy, jedną z bocznych przyozdabia ogromna kałuża, w której — naturalnie — bawią się dzieci. Jeszcze parę kroków jazdy i trafiam na taką ciżbę, że muszę zsiąść z roweru. Trzech chłopów pakuje na wóz olbrzymią, wniebogłosy krzyczącą świnię; dwie baby — młoda i starsza — usiłują namówić podeszłego wieśniaka, żeby ubrał się w kurtkę, którą zdjął niewiadomo poco. Ludzie tłoczą się około straganów z czapkami, z pieczywem, z jaskrawemi zabawkami; kupują uprząż, sita, garnki i odzienie… Tłum popycha mnie na skład beczek i szaflików, a gdy cofam się, ażeby nie uszkodzić roweru, chwyta mnie w rozkrzyżowane ręce dziad, który wzamian za parę groszy obiecuje mi wyjednać zbawienie wieczne, choć ma twarz zarośniętą jak pinczer.
Nowa ciżba przy straganie ze słoniną i wędlinami, które wyglądają, coprawda, obrzydliwie, niemniej jednak przypominają mi, żem głodny. Ach, gdyby tak bifsztyczek z kartofelkami!…
I jak tu nie wierzyć w potęgę bezświadomych procesów duszy: ledwie pomyślałem o bifsztyku, machinalnie odwracam głowę i — o kilkanaście kroków — widzę żółty murowany domek; jedną jego połowę zajmuje sklep norymberski, drugą… restauracja!… Rozpycham tłum, wpadam w błoto, dostaję nową konewką w plecy, jakaś baba wymyśla mi, żem ją potrącił rowerem, ale znajduję się przed restauracją, niepewny, gdzie umieszczę swoją maszynę.
— Ja będę pilnował wózka!… — odzywa się jakiś chłopak, z twarzą skończonego łajdaka, ale bardzo mądrem spojrzeniem.
— A cóżeś ty za jeden?
— My mamy restaurację…
— A dostanie u was co zjeść?…
— Oj!… oj!…
— I nie zepsujesz mi roweru?…
— Jabym tam miał zepsuć!… — odpowiada chłopak z dumą.
Patrzę na niego zdziwiony, a w tej chwili czuję zboku zapach wódki i słyszę głos:
— Ho!… ho!… on i naprawićby potrafił…
Słowa te wypowiada mieszczanin z pijacką twarzą i załzawionemi oczyma. Ponieważ spostrzegłem, że jegomość ma ochotę do serdeczniejszej pogawędki, więc, zaleciwszy chłopcu, ażeby nikomu nie pozwolił dotknąć roweru, wchodzę do restauracji.
Ścisk, wrzask, zaduch, upał… Przebijam się do bufetu, odsuwam dwu chłopów padających sobie w objęcia i uciekam przed zamorusaną dziewczyną, która niosła kilka porcyj kiełbasy z sosem i kapustą. Ponieważ właściciel restauracji, człowiek otyły i ponury, w tej chwili rachuje się z trzema zgonnikami, więc znalazłszy jakiś kawałek miejsca na ławce obok bufetu, usiadłem, aby zaczekać.
Przy długim stole o parę kroków ode mnie, rozmawiało dwu ludzi: jeden żwawy brunet w wytartym surducie, drugi, w połatanym kubraku drelichowym, miał szpakowate włosy i fizjognomję zahukanego biedaka.
— Powiedziałem, że wyprawię ci wiesiele i wyprawię!… — mówił brunet, uderzając pięścią w stół.
— O la Boga!… la Boga!… — jęczał szpakowaty. — Przecie już było wiesiele…
— Coto za wiesiele!… — oburzył się brunet. — Uczcili cię ludzie, czy co?…
— Oj!… uczcili me, uczcili… — westchnął szpakowaty.
— Łgarstwo!… A ty uszanowałeś kogo?…
— Oj, uszanowałem… usza…
— Łgarstwo!… Nikomu i kieliszka wódki nie postawiłeś…
— O, la Boga!… la Boga!… — wzdychał szpakowaty.
W tej chwili żwawy brunet spostrzegł mnie i targnąwszy szpakowatego za rękaw, rzekł:
— Wstańże, ty chamie, kiedy widzisz porządną osobę… ukłoń się do nóg jelemożnemu panu a może ci co ofiaruje…
Szpakowaty powstał i ukłonił się z miną zbója; zaś brunet zwrócił się wprost do mnie…
— On jelemożnego pana prosi o błogosławieństwo…
— Jakże ja go mam błogosławić, kiedy ze dwa razy starszy ode mnie? — zapytałem.
— To jest — on niby prosi względem tego, żeby jelemożny pan czemkolwiek wygodził mu, niby na wiesiele… — objaśnił brunet.
— Ależ ja go nie znam! — odparłem zirytowany.
— O o o!… — zdziwił się brunet. — Przecie jego tu wszyscy znają… To nasz nocny stróż!…
Zdziwienie bruneta było tak szczere, że wydobyłem dwadzieścia groszy i ofiarowałem im na błogosławieństwo. Podziękowali dość obojętnie i — zwrócili się do innych gości w restauracji.
Rozmowa z brunetem miała tę dobrą stronę, że gospodarz spostrzegł mnie i zbliżywszy się, rzekł:
— Niech pan pozwoli do alkierza… Porządny gość nie ma co robić między taką hołotą…
A wyciągnąwszy pięść w stronę tych, którzy prosili mnie o błogosławieństwo, dodał podniesionym głosem:
— Ja was, śmirusy, nauczę zaczepiać ludzi po restauracjach!…
Wyszedłem do drugiego pokoju, w którym znajdowała się politurowana szafa i komoda, kilka wyścielanych krzeseł, stół nakryty kolorową serwetą i kanapa obita materjałem w niebieskie kwiaty. Na ścianach, oprócz lustra w złoconych ramach, wisiało kilka obrazów, z pomiędzy których uderzył mnie popstrzony przez muchy portret Garibaldiego i niewyraźna bitwa, zdaje się pod Magentą.
Jednocześnie otworzyły się drzwi od kuchni i ukazała się w nich wysoka, szczupła dama, lat około czterdziestu. Miała na sobie różową bluzkę, popielatą suknię z długim ogonem, a pod szyją broszkę z wizerunkiem jakiegoś gmachu.
Na obliczu damy, nieodznaczającem się pięknością, malowała się duma i zmęczenie, które wnet zatarł melancholijny uśmiech. Z godnością skinęła mi głową i zapytała, czego sobie życzę.
Dama, jak powiedziałem, nie była ani piękną, ani zbyt młodą. Lecz na tle kuchennych swędów i wrzawy restauracyjnej wydała mi się istotą niezwykłą. Musiała dostrzec życzliwość w mojem spojrzeniu i ukłonie, ponieważ oblicze jej złagodniało.
— Pan pragnąłby przekąsić? — zapytała powtórnie, wykonywając głową ruch pełen dystynkcji.
— A co jest?
— Wszystko, co pan każe.
— Więc mógłbym prosić o bifsztyk?…
— Naturalnie — odpowiedziała, lekko wzruszając ramionami. — Chociaż zwrócę pańską uwagę, że my, w naszym partykularzu, nie mamy stołecznej polędwicy, do której pan przywykł…
— O, proszę pani… — wtrąciłem.
— Dlatego, jeżeli mam być szczerą, radziłabym pieczeń wieprzową…
— Zdaję się na gust pani…
— I będzie pan zadowolony…
Miałem wrażenie, że rozmawiam z księżną. Nagle uchyliły się drzwi od restauracji i błysnęła w nich rumiana, spocona twarz gospodarza.
— Elodjo!… — krzyknął, aby zapanować nad restauracyjnym gwarem — dlaczego te psie ścierwa nie podają kiszki z kapustą?…
Zniknął za drzwiami, dama pobiegła do kuchni i wydawszy rozporządzenia, powróciła z wyrazem smutku na twarzy. Porównywając wytworną kobietę z jej grubjańskiem otoczeniem, byłem wstrząśnięty… Ona spostrzegła to i — bez wstępów — odezwała się tonem gorzkiej ironji:
— Odgaduję myśli pańskie… Jestem też pewna, że gdyby mój dziadek, Trójogon Rozpruwalski, mógł wstać z grobu, skonałby drugi raz, zobaczywszy mnie w podobnej sytuacji…
Byłem tak zmieszany, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć… Szczęściem wzrok mój padł w tej chwili na komodę, gdzie spostrzegłem parę ciekawych przedmiotów.
— Co to jest? — zapytałem, wskazując na jakiś niby model.
— O, przed panem nic się nie ukryje! — odparła dama z uśmiechem. — To jest młyn, zrobiony przez mego syna, który ma dopiero czternaście lat…
— Aha!… tego, co pilnuje roweru — wtrąciłem.
Dama lekko zarumieniła się.
— Ten młyn poruszał się — mówiła dalej — ale pewnego dnia nasz sąsiad, pan nadleśny, zanadto silnie nakręcił sprężynę, więc pękła i od tej pory młyn stoi… A to jest katarynka…
Zaczęła obracać korbą, a w drewnianem pudełku rozległy się piskliwe tony.
— Mój syn zrobił jeszcze Mękę Pańską w butelce, szkatułkę, która się sztucznie otwierała, i mnóstwo innych wynalazków…
— Ależ to genjalny chłopiec!… — zawołałem.
— Pracowałam nad nim — westchnęła dama. — Od dziecka czytywałam mu pana Mickiewicza, pana Dumasa, pana Kraszewskiego…
— Jakież zamiary ma pani co do tego chłopczyka? — spytałem.
— Ksiądz proboszcz radził oddać go do ślusarza… no, ale daruje pan, nie mogę pozwolić, ażeby prawnuk Trójogona Rozpruwalskiego był rzemieślnikiem!… Zaś pan nadleśny mówi, ażebyśmy posłali go do Szkoły Politechnicznej i zapewne tak się zrobi, jeżeli wygramy na loterji i pospłacamy długi.
— Trzy porcje kiełbasy! — wrzasnął gospodarz, znowu uchyliwszy drzwi. Dama pobiegła do kuchni, a w chwilę później brudna służąca wniosła do pokoju pieczeń wieprzową z kartoflami. Zamówiłem dwie szklanki herbaty i siadłem do jedzenia, które wydało mi się bardzo smaczne.
Szybko załatwiłem się z pieczenią, sama pani przyniosła mi herbatę… Ledwie jednak włożyłem cukier i zamieszałem, w sali rozległ się straszny hałas a w otwartych drzwiach stanął gospodarz.
— Lubomirze! — zawołała pani — tam biją się…
— I nie!… — odparł obojętnym tonem. — Wyrzucili za drzwi Bartka i jego opiekuna…
— Czy i dziś proszą gości o błogosławieństwo?…
— Rozumie się — rzekł gospodarz — i zwracając się do mnie, zapytał:
— Czy pan kazał Felkowi pilnować welocypedu?
— Tak, prosiłem go o to…
— No no… — mruknął gospodarz i cofnął się do hałaśliwej sali, kręcąc głową.
Zaniepokoiło mnie pytanie gospodarza i jego mina, więc zwróciłem się do damy. Lecz zanim otworzyłem usta, już ona sama dała mi objaśnienie:
— Mąż mój — rzekła, spuszczając oczy — jest ojczymem Felisia i… jest trochę do niego uprzedzony… Chłopak przypomina mego pierwszego nieboszczyka, a Lubomir umie być zazdrosnym nawet o zmarłych… Wiecznie o coś podejrzewa dzieciaka!…
Ale wyjaśnienia dystyngowanej damy, zamiast uspokoić, zatrwożyły mnie jeszcze bardziej. Odsunąłem rozpoczętą szklankę herbaty i przez kuchnię wybiegłem do sieni…
Tu, we drzwiach od dziedzińca, przedewszystkiem spostrzegłem człowieka w drelichowym kubraku, który w restauracyjnej sali domagał się błogosławieństwa. W tej chwili jego kubrak był poszarpany, włosy powichrzone, a głowa rozcięta. Schylony, usiłował zatamować krew, a jego przyjaciel w wytartym surducie oblewał go wodą z kubła.
— Oj!… boli me, boli… — jęczał raniony.
— To nic, ale cię uczcili… — pocieszał go przyjaciel. — Gajowy dał ci obwarzanek… Kacper postawił ci piwa, jak się patrzy, a nawet i ten z Warsiawy, ten na cienkich nogach, ofiarował ci dwadzieścia groszy, że ha!…
Wszystko zakipiało we mnie! Jakto, więc za moją uprzejmość, za moje wsparcie, ten hultaj mówi, że mam cienkie nogi?… Ależ w całym banku nie widziano piękniejszych łydek od moich, a nawet w klubie cyklistów niewielu dorównałoby mi pod tym względem…
Byłem wściekły, pięści same mi się zaciskały, więc ażeby uniknąć awantury, skierowałem się w stronę ulicy i — wpadłem na Felka, oprowadzającego mój rower.
— Już pan jedzie? — zapytał chłopak, a w skośnych oczach błysnęło mu coś fałszywego.
— Jeszcze nie… Chcę tylko coś zobaczyć.
Otworzyłem torebkę, wiszącą pod kierownikiem: szynka i bułki są!… Genjalny chłopak nie grzeszy łakomstwem… Choć wcale nie gniewałbym się, gdyby zjadł tę łykowatą szynkę i zakalcowate bułki. Ale gdym zbliżył się do torebki, która wisi pod siodełkiem, chłopak drgnął…
Torebka zamykała się w sztuczny sposób, którego prawdopodobnie chłopak nie znał. Otworzyłem i spostrzegłem, że niema w niej angielskiego klucza do odkręcania muter, który, kiedy wychodziłem z domu, był w torebce.
— Otwierałeś do torby?… — ostro krzyknąłem na łotra. — Wyciągnąłeś mi klucz?…
— Ani mi się śniło!… — odparł chłopak, czerwony jak wiśnia.
Nie wiem, cobym począł, gdybym był zupełnie spokojny. Ale słówko człowieka w wytartym surducie, że — mam cienkie nogi — tak mnie rozdrażniło, iż wywoławszy z restauracji otyłego gospodarza, opowiedziałem mu, co się stało.
W chwilę później żałowałem mojej popędliwości. Gospodarz bowiem, pasjonat jakich niewielu, rzucił się na chłopca, porwał go za włosy, a zdjąwszy z siebie pasek, zaczął walić bez miłosierdzia… Chłopak z początku tylko wił się i syczał; potem zaczął wrzeszczeć nieludzkiemi głosami, a nareszcie przyznał się, że wyjął klucz z torebki!…
— Gdzie schowałeś?… — pytał chrapliwym głosem restaurator, fioletowy z gniewu.
— Do drewutni — wyszeptał chłopak.
Ojczym wziął go za kark i powlókł w stronę dziedzińca, wciąż bijąc. W parę minut, które wydały mi się bardzo długiemi, powrócili obaj i restaurator — oddał mi klucz.
Już nie chciałem wracać do pokoju, tembardziej, że z kuchni dochodziły mnie spazmatyczne łkania dystyngowanej matki chłopca. Obrachowałem się z gospodarzem w sieni, a podczas gdym liczył pieniądze, on mówił zdyszanym głosem:
— Głowę psie ścierwo ma za dziesięciu… każdy zamek naprawi, nawet parasol i zegarek… Z pieniędzy także nic nie weźmie… dziesięć rubli można przy nim zostawić i nie tknie… Ale kiedy psie ścierwo zobaczy obcążki, dłótko, pilnik… nie wytrzyma i musi ukraść, choć wie, że łajdactwo zawsze się wyda i że nie ominie go basarunek!…
Z kuchni dochodziły coraz głośniej spazmatyczne krzyki damy. Postanowiłem darować zapłaconą herbatę i jechać dalej. Ukłoniłem się więc gospodarzowi, a chłopcu podałem złotówkę, mówiąc:
— Za to, żeś pilnował roweru…
Ale zuchwały wyrostek przeszył mnie pałającemi oczyma i — rzucił na ziemię złotówkę!…
Ponieważ w tej chwili wybiegła z kuchni zamorusana dziewczyna, więc jej ofiarowałem odrzuconą monetę, a sam, pchając przed sobą rower, zacząłem przedzierać się przez tłum jarmarkujący.
Już nie uważałem na to, co się dzieje, ale rozmyślałem, co mnie przed chwilą spotkało. Kobieta dystyngowana, imieniem Elodja — restauratorką… chłopiec niewątpliwie genjalny i ambitny — kradnie!… Ale nie wszystko kradnie, tylko narzędzia ślusarskie… No i ten restaurator — zazdrosny o zmarłych, jak mówiła jego małżonka — także nietuzinkowy człowiek; posiada głębokie uczucia moralne, któremi, nie wiem, czy mogłaby pochwalić się wytworna dama… Dziwna plątanina wypadków i charakterów!…
Dama znowu, niezbyt młoda i niezbyt piękna, miała jednak w sobie coś interesującego… Podobać się mogła i doprawdy żałuję, że w tak grubjański sposób zerwały się nasze stosunki.
Pogrążony w myślach, znalazłem się wśród takiej ciżby, że — ani w prawo, ani w lewo… Przede mną — stragan czapnika, za mną nieprzebity tłum — z jednej strony zagrodziła mi przejście kasztanowata krowa, z drugiej…
Przecieram oczy… Nie, to nie złudzenie… Widzę stary powóz z podniesioną do połowy budą, a na koźle pannę… Nie, to nie może być kobieta… to raczej wcielenie marzeń… wszystkich marzeń mojego życia!… Przecież ja znam te pukle ciemnych włosów!… przecież ja wpatrywałem się w te oczy, w te bezdenne otchłanie rozkoszy! A ten niebiański owal twarzy… a te kochane usta… Ach, dopiero w tej chwili zrozumiałem, że prawdziwa miłość, wielka miłość jest tylko jedną z form wiekuistości!…
Spojrzała… Jak ona spojrzała na mnie!… O, stójcie… Wszakże ona i ja jesteśmy więcej aniżeli rodzeństwem… jesteśmy połowami jakiejś mistycznej istoty…
Nieba!… Powóz rusza… odjeżdża… skręca… znika między domami… a ja nawet nie mogę wydobyć się z tłumu… Los mój zdecydowany… Pelagja, Henryka nawet Karolina i dziesiątki i setki innych to były przelotne błyski stęsknionego uczucia. Ale prawdziwą miłość, miłość wieczną, miłość piękną jak świat, a mocną jak śmierć poznałem dopiero dzisiaj… w tej chwili!… I o ironjo, ani wiem jak się nazywa ta moja… ta jedynie i wyłącznie moja, ani wiem, gdzie mieszka!
Rozumie się, że postanawiam gonić tę moją ukochaną, tę wyśnioną w marzeniach i przeczuwaną w tęsknotach… Na nieszczęście — pomiędzy mną a miejscem, z którego ruszył powóz, siedzi gęsty łańcuch bab z grochem, kaszą, masłem, jajami i żadna ani myśli o usunięciu się. Więc cofam rower w stronę restauracji, ale i tu znajduję ciżbę… Krótko mówiąc — upłynęło z pięć albo i ze sześć minut, zanim, okrążywszy rynek, zdołałem wydobyć się z pomiędzy wozów, straganów, ludzi i zwierząt — na szosę.
A tymczasem powóz z mojem ukochaniem uciekał, wciąż uciekał!…
Szosa, wysadzona w tem miejscu młodemi topolami i kasztanami, wygląda bardzo ładnie; ale muszę jechać powoli, gdyż co krok wymijam wozy, ludzi pędzących krowy albo świnie, wreszcie dźwigających ciężary na plecach. Powozu ani śladu, zapewne odsunął się ode mnie przynajmniej na półtorej wiorsty, ale… poco ja uganiam się za nim?… Czy, jeżeli go dopędzę, dowiem się gdzie mieszka moja jedyna?… A choćbym nawet posiadał jej najdokładniejszy adres, czy zapoznam się z nią?… A choćbym zapoznał się z nią, czy mogę starać się o nią, zdobyć jej serce, ożenić się?… Zresztą, gdy chodzi o głęboką, wiekuistą miłość, o związek dwojga serc, które w przedbytowem istnieniu tworzyły jedną całość, czy te wszystkie zaznajamiania się, prezentacje, konkury, oświadczyny i śluby nie są profanacją najwyższych uczuć!…
W tem miejscu szosa spada w wąwóz, pomiędzy dwie strome ściany; na szczycie jednej siedzi chłopak i dziewczynka.
— Dzieci — pytam — a nie przejechał tędy powóz?…
Milczą, więc zeskakuję z roweru i zbliżam się do nich.
— Dzieci kochane, a nie widzicie tam powozu?…
Ale kochane dzieci zrywają się i wrzeszczą:
— Lucyper!… lucyper!… — co w chłopskim języku ma oznaczać — welocyped.
Jadę dalej. Z prawej i lewej strony szosy grunt falisty. Tam — widać las, tu boczną drogę między wzgórzami, która prowadzi do jakiegoś odległego folwarku. W polu kilka drzew, wąwóz zarośnięty krzakami i całe łany młodego zboża. Jak tu wesoło!… mój Boże, jak tu wesoło!… Środkiem szosy toczy się obładowana fura żydowska; na koźle drzemie furman, ze zwieszonemi nogami i fajką w zębach.
— A nie spotkaliście w drodze powozu?…
Furman kiwnął głową i drzemie dalej, mnie zaś przychodzi na myśl, że chyba dostałem bzika. Poco ja zaczepiam ludzi i co mi przyjdzie z tego, że który z nich widział, albo nie widział powozu?
Swoją drogą czuję się tak wesołym i uspokojonym moralnie, że postanawiam jechać dalej. Nie będę się spieszył z jazdą, bo tego zakazał lekarz; ale — cały dzień przepędzę na świeżem powietrzu i — odzyskam sen, jak już odzyskałem równowagę ducha.
Okolica jest coraz piękniejsza. Zdaleka widać wsie, które mają taki wygląd, jakby chyłkiem przypatrywały mi się z pomiędzy drzew. Bliżej pagórek, a na nim krzyż pomiędzy kilkoma brzozami. Wjeżdżam w niewielki lasek. W jednem miejscu drzewa tworzą niby okrągły salon: w innem — podobny salon, a na środku jego cztery młode sosenki. Wyglądają, jakgdyby przed chwilą figlowały i uspokoiły się dopiero za przybyciem człowieka.
Młody lasek skończył się, znowu łąka ozdobiona bukietami drzew, mały strumyk, płynący po czyściutkim piasku, a zdaleka obszerne wzgórza i czyste chaty otoczone ogródkami. Boże, Boże, jak tu wesoło!… Ale jak mi się pić chce po pieczeni wieprzowej, którą jadłem w miasteczku… Herbaty nie znajdę w tym raju, ale gdyby tak mleka z pół kwarty…
Znowu lasek, a przy samej szosie — nowa chata za chróstowym płotem. Świeży dach słomiany, okna duże, frontowa ściana bielona, inne barwy drzewa. Przed chatą stoi młoda i miła kobiecina w niebieskim kaftaniku, różowej spódnicy i białej chusteczce na głowie.
— Niech będzie pochwalony!…
— Na wieki wieków!… — odpowiada z życzliwym uśmiechem.
— Cóż tak stoicie przed domem?…
— A bo mój pojechał na targ z prosiętami…
— No, a dzieci?…
— U nas niema dzieci.
Rozkoszna kobieta!… Ma fiołkowe oczy i małe, choć spracowane ręce.
— A mleka u was nie dostanie?…
— Czemuby nie dostał?… — odpowiada.
— Więc dajcie mi z pół kwarty… Tylko czysto… czyściutko!…
— U nas niema brudnych naczyń…
Pyszna kobieta!… Jakie ruchy… jaki blask oczu…
Poszła do piwniczki, a ja, ustawiwszy rower pod płotem, obchodzę zagrodę, która podoba mi się coraz bardziej.
O — już moja gosposia wyszła z loszku… W jednej ręce siwy garnczek z mlekiem, w drugiej — kubek fajansowy… O — już idzie do chaty… Nie… stawia kubek za wysokim progu, a garnczek z mlekiem na ziemię (co za pełne wdzięku ruchy!…) Przyklęka… Garnczek z mlekiem znowu bierze do ręki… No… no… no!… Wyciąga swoją własną koszulę, nakrywa nią kubek i… cedzi mleko…
— Co wy robicie, u stu djabłów?…
— O!… to pan tutaj?… Przecie kazał pan podać czysto…
Drżącemi z gniewu rękoma wydobywam dwie miedziane dziesiątki i rzucam na dziedziniec. Potem biegnę do roweru, siadam i pędzę, ażeby jak najdalej odsunąć się od tego mleka, kubka, mleczarki, nawet od chaty… A cóżto za niechluje!…
Chcąc zapomnieć o obrzydliwej babie, zwracam się myślą do miasteczka, do restauracji, nawet do chłopaka, który przywłaszczył sobie mój klucz angielski. Jużci to bardzo zdolny chłopak. Wybudował zgrabny młyn, katarynkę, wprawdzie piskliwą, ale ja i takiej nie potrafiłbym wybudować… Szkoda chłopca, że się marnuje… Gdy Pan Bóg pozwoli, że będę miał swój bank i zarobię kilka miljonów rubli, każę go kształcić… Oddam go do szkoły rzemieślniczej, potem wyszlę do wyższego zakładu, naprzykład do Niemiec, potem niech popracuje w Anglji… Jestem pewien, że wyrośnie znakomity technik a może i wynalazca… Gdy zaś cały naród polski, wdzięczny za moją pracę, złoży mi publiczny hołd, tam, w Szwajcarskiej Dolinie, wówczas mój genjalny wychowaniec ofiaruje mi od siebie pomysł nowego motoru: do statków, wozów, fabryk i motor ten, na moją cześć nazwie: „System Fitulio…“
Łzy zakręciły mi się w oczach na myśl o takiej wdzięczności i o takiej sławie… Ale — pić chciało mi się coraz gwałtowniej.
Wjeżdżam znowu do lasu starego i gęstego; szosa biegnie nasypem, który z początku jest wysoki na piętro, później na dwa piętra. — Czuję wilgoć i chłód, więc wpobliżu musi być woda. Rzeczywiście jest; po obu stronach szosy ciągną się rozległe jeziora pełne wysp, kęp, zarośnięte trawą i drzewami. Nad głową przelatuje mi jakieś wielkie ptaszysko… Słychać krzyk… łopot skrzydeł… Ponura miejscowość… Licho wie, poco odsunąłem się tak od Warszawy, pomimo że doktór zalecał mi nie męczyć się… Byłaby rzeczywiście komedja, gdyby w tej dzikiej pustce rzucił się i na mnie jaki dwunożny, ale bezskrzydły drapieżca!…
Za pozwoleniem… A od czego mam rewolwer?… Niech mnie kto spróbuje zaczepić…
I w tej chwili chcę, pragnę, pałam żądzą, ażeby mnie kto napadł… Tego mi tylko brakuje do uwieńczenia spaceru!… Dopiero miałbym co opowiadać w banku i w mieście! I dopiero niewdzięczna Karolina zrozumiałaby, jaka istnieje przepaść między bohaterem, pobierającym nawet skromne dwa tysiące rubli na rok, a filistrem, choćby ten sypiał na akcjach i nurzał się w złocie.
Las rzednieje, szosa zniża się… Jestem znowu na otwartem polu, wesoły, gotów lecieć jeszcze ze dwadzieścia wiorst. Ale pić mi się chce!… Wargi mam spieczone, w ustach sucho… Zwycięstwo!… niech żyje wytrwałość!… O pół wiorsty, na prawo od szosy, widzę dom i parę gospodarskich budynków, między któremi doskonale odróżniam studnię z żórawiem.
Zjeżdżam z szosy. Dom jest stary, kryty gontami. Poza nim — jakaś rudera bez dachu i — waląca się obórka. Muszą tu mieszkać bardzo biedni ludzie. A i studnia, porośnięta mchem, wygląda wprawdzie malowniczo, ale nieapetycznie…
Na progu domu siedzi biało odziana kobieta. Leniwemi ruchami wydobywa kartofle z kosza, obiera je niedbale i rzuca do miski z wodą, tak że niektóre upadają na ziemię.
— Moja matko, nie możnaby się tu wody napić?… Tylko czystej…
Kobieta patrzy na mnie, czy nie na mnie, błędnemi oczyma. Potem zdejmuje z głowy mokrą chustkę, macza ją w misce z kartoflami i znowu kładzie na głowę.
— Chorzy jesteście? — pytam.
— Głowa… głowa boli… — odpowiada i w dalszym ciągu usiłuje skrobać kartofle.
Jestem oburzony. Cóż za ludzie są w tym domu, że pozwalają pracować tak ciężko chorej kobiecie!…
Zaglądam w okno. Na ławie, pod piecem, leży jakaś postać z obnażonemi nogami i głową tak ukrytą w rękach, że prawie jej nie widać. Na łóżku pod ścianą, jęczy kobieta z twarzą rozpaloną od gorączki, a na podłodze, na sienniku, z głową odrzuconą wtył, z twarzą żółtą jak wosk i nieprzyjemnie otwartemi ustami rozciąga się mężczyzna. Co chwilę wychudłemi rękoma szarpie na sobie koszulę, z pod której widać zaklęśnięty brzuch i ostro zarysowane żebra…
I jeszcze nie koniec: w drugiej izbie, na tapczanie, pod stosem gałganów, dojrzałem dwoje dzieci…
— Ależ oni wszyscy chorują na tyfus! — zawołałem. I jak poprzednio straciłem ochotę do mleka, tak obecnie czemprędzej siadłem na rower i zapomniałem o pragnieniu.
Cóż robić?… Rzecz prosta, jechać dalej i w pierwszej wiosce, jaką napotkam, zawiadomię o tem, co widziałem. Tyfus!… jakie szczęście, że nie piłem wody z tej studni, która musi być do gruntu zakażona i zapewne niejednego przyprawiła o chorobę.
Ciężko jechać! droga pnie się pod tak wysokie i spadziste wzgórze, iż zsiadam z roweru i wlokę się piechotą. Chwała Bogu, że trafiłem na wyniosłość, z której szczytu będę mógł rozejrzeć się w okolicy.
Krajobraz jest bardzo rozległy. Z jednej strony wzgórza widać chatę, w której częstowano mnie mlekiem cedzonem… Bliżej — las z połyskującą wodą, a najbliżej dom, którego mieszkańcy ulegli epidemji… Z drugiej strony rozciąga się wieś w polu, a tuż przy szosie — leży bardzo ładny folwark… O ile mogę dojrzeć, budynki są murowane, a między niemi odznacza się pałacyk wśród obszernego parku.
Siadam i rozpędzam się… No, jestem pewien, że za tę jazdę danoby mi medal!… Dawno już tak nie jechałem… Ziemia szybko ucieka z pod nóg; bez zawrotu głowy patrzeć na nią nie mogę; drzewa i słupy telegraficzne tylko migają, wiatr świszcze w uszy… I ja mam być chory?… ja mam być zdenerwowany?… W całej Warszawie niema zdrowszego ode mnie człowieka!…
Otóż i zbliżam się do folwarku. Wymijam domek, kryty słomą, obszerny, kędy bawi się gromadka dzieci, potem — jakieś budowle, a nareszcie, tuż przy parku, trafiam na kuźnię, przed którą stoi kowal.
— Panie kowalu — wołam — ratujcie chrześcijańską duszę i dajcie co pić, byle nie wodę…
— Może mleka? — pyta majsterek, dotykając ręką kapelusza. Tak pięknego chłopa, z taką dobrą i rozumną twarzą, dawno już nie widziałem.
— Dziękuję za mleko — odpowiadam. — Ale za szklankę herbaty z przyjemnością dałbym złotówkę…
— Czy to my szynkarze, ażeby za gościnność brać pieniądze? — uśmiechnął się kowal i zaprowadził mnie do swego domu, gdzie przed sienią dwoje bliźniąt patrzą na mnie z uroczystą powagą.
Wyszła i kowalowa, jasna blondynka, z twarzą dziecka i obiecała przyrządzić herbatę.
— Czyj to majątek? — zapytałem kowala.
— Pana Drzymały Zaspalskiego.
— Piękna fortuna!…
— I pan dobry — odparł kowal. — U niego ani człowiek, ani bydlę nie mieszka inaczej tylko w ceglanym budynku… Pensje płaci, ordynarję wydaje jak złoto, o ludzi dba… Tu parobcy służą po piętnaście lat i więcej…
— A to doskonale trafiłem — mówię. — Znacie tamten dom za górką?
— Aha, to Jakóbówka…
— Otóż trzeba natychmiast zawiadomić pana, że w Jakóbówce wszyscy chorują na tyfus… Straszne rzeczy będą się tam działy, jeżeli pomoc zaraz nie przyjdzie…
Kowal potrząsnął głową.
— Tego panu mówić nie można, bo on jest chory, a jak się czem zmartwi, to mu zaraz gorzej…
— Więc powiedzcie rządcy czy ekonomowi…
— Tego robić nie można — odparł kowal. — Pan wszystko sam dysponuje, a jakby się dowiedział, że rozporządzają się bez niego, to zaraz wpadłby w gniew i zachorowałby jeszcze gorzej…
— Więc dlatego, ażeby wasz pan nie zmartwił się, czy nie rozgniewał, kilkoro ludzi ma ginąć?… Co też wy mówicie, kowalu — zawołałem oburzony.
— Mówię, co wiem — odparł spokojnie. — Chłopu nie poradzi, nietylko tyfus, ale nawet zgniła gorączka… Ma żyć, będzie żył, ma ginąć, zginie… Ale panu zaszkodzi nawet ten wiatr, co szelepie między liśćmi…
Wzruszyłem ramionami i zacząłem oglądać się dokoła. Park jest rzeczywiście ładny: rozległy, ma dużo starych drzew, piękne krzewy, szerokie drogi. Między drzewami błyszczy woda stawu, widać białe ławki i różnobarwne kwietniki.
— O ho!… ho!… już idą… — odezwał się głos poza mną. Z kuźni wybiegł czeladnik i chłopiec, z izby kowalowa, kowal zbliżył się do mnie i — cała gromadka, przysłoniwszy oczy dłońmi, wpatrywała się w ogród, w stronę bielejącego pałacu.
Tam, na szerokiej ścieżce, obok pagórka, ukazały się naprzód dwie damy, młodsza i starsza, a o kilka kroków za niemi — pan z wielką, siwą brodą, prowadzony za jedną rękę przez mężczyznę szpakowatego, za drugą przez młodzieńca. Pochód zamykał czarny pies ze spuszczoną głową i ogonem i — chłopak w granatowej liberji, z koszykiem i okrągłą poduszką w rękach.
— Już minęła druga, kiedy państwo idą pod lipę — rzekł kowal.
— Jakto, druga? — zapytałem.
— A bo do drugiej godziny, nasi państwo siedzą pod dębem, co ma ze sto lat… później do piątej, są pod lipą, co ją jeszcze dziadek naszego pana sadził, a po piątej — idą między modrzewie…
— A cóż oni tam robią?…
— Wiadomo, że grają w karty — odparł kowal. — Pan starszy, niby nasz pan, to już ciągle siedzi na jednem miejscu; pan młodszy, niby jego syn, to się przesiada. A pani młodsza, panienka i panicz, ci zmieniają się przy stole: dwoje gra a trzecie albo spaceruje, albo zagląda innym w karty i radzi.
— I tak codzień?…
— Nie codzień. Parę razy na tydzień zjeżdżają goście. Wtedy pani i panienka krząta się około jedzenia, a przyjezdni grają z naszymi panami. Nieraz bywa ze trzy i ze cztery stoły!… — westchnął kowal. — To też wszyscy chwalą naszego pana za gościnność.
— Musi być bogaty? — wtrąciłem.
Kowal podniósł rękę.
— I jeszcze jaki!… — zawołał. — Kamerdyner mówi, że jeden słomiany kapelusz naszego pana, tyle jest warty co tęga krowa… Ale bo to i słoma: czysta amerykańska, z samych Chin…
Tymczasem gosposia wyniosła przed dom stolik, nakryła go obrusem w czerwone kwiaty, postawiła sitny chleb, masło, twarożek ze szczypiorkiem i cały garnczek herbaty. Wypiłem półtrzeciej szklanki, zjadłem parę kawałków chleba i zostawiwszy dzieciom dwa złote na pierniczki, znowu wybrałem się w drogę.
Znajdowałem się w odległości dwudziestu pięciu wiorst od Warszawy i już myślałbym o powrocie, gdyby kowal nie nasunął mi bardzo dowcipnej kombinacji.
Równolegle do szosy idzie kolej żelazna, w odległości mniej więcej dziesięciu wiorst. Ale stąd o półtorej mili, przy szosie, w stronie przeciwnej od Warszawy, leży osada, z której jest tylko pięć wiorst do stacji kolejowej. Ta droga do kolei jest najkrótsza i najlepsza; inne zaś są tak piaszczyste, że w niejednem miejscu trzeba rower prowadzić.
Dziękuję majstrowi za objaśnienie, a majstrowej za przyjęcie i jadę dalej w stronę owej osady i stacji kolei. To dopiero zdziwi się kochany doktór, kiedy mu powiem, że dziś przejechałem ze czterdzieści wiorst! bo od Warszawy, do owej tam stacji, będzie tyle… Już mam za sobą półczwartej mili, a jednak nie czuję najmniejszego znużenia; owszem, jakby rosną siły fizyczne i energja moralna.
Okolica wciąż jest piękna. Urodzaje bogate, drogi wysadzone drzewami, każda wieś, każdy dom wygląda z bukietu zieloności, na polach pełno ludzi, którzy sieją, orzą, kopią, niekiedy śpiewają. Nawet słyszałem głos fujarki i kukułkę w niedalekim gaju. Pomyślałem sobie: czy też będę miał własny bank i — ile miljonów zarobię?… a mądry ptak, gdy zaczął kukać, tak długo kukał, aż straciłem liczbę…
Mój Boże, gdybym ożenił się z wnuczką poczciwego Drzymały Zaspalskiego?… Naturalnie, że odrazu miałbym duży kapitał zakładowy, większy kredyt i szybko mógłbym się wyrobić. Oni, jak i dzisiaj, grywaliby sobie w karty, pod lipą czy pod dębem, a ja obracałbym ich funduszami i płaciłbym sześć procent…
Później kupiłbym ten majątek, trzymałbym stałego felczera, a gdziekolwiek przy szosie, czy bocznej drodze zachorowałby kto na tyfus, dawałbym pomoc. Byłoby to coś na wzór straży ogniowej: wybuchła epidemja — straż pędzi i ratuje...
— O bezwstydniku!... — zawołałem do siebie — więc ożeniłbyś się z kobietą, której nawet rysów nie widziałeś?... A cóż będzie z tą niebianką, z tą rozkoszną dzieweczką, którą ujrzałeś podczas jarmarku, siedzącą na koźle?... Przecież i dwie godziny nie minęło, kiedy w duszy przysiągłeś jej wiekuistą miłość...
Naturalnie, że będę stałym i nie zdradzę tej jedynej, tej wyśnionej, z którą w przedbytowem istnieniu tworzyliśmy jedną całość. Ożenię się z nią, a wówczas pokaże się, że ona ma bardzo bogatego dziadka, miljonowego dziadka, który po weselu wezwie ją do siebie i rzeknie:
„— Ponieważ wyszłaś zamąż za takiego człowieka jak Fitulski, więc mianuję cię jedyną dziedziczką mego olbrzymiego majątku...“
Rozumie się, że po niejakiem wahaniu, będę musiał zaakceptować szlachetną ofiarę, no — a wówczas moje finansowe plany odrazu przyjmą kolosalne rozmiary i jubileusz banku będzie mógł odbyć się nie za piętnaście, ale za dziesięć lat.
...Gdy zaś tam, w Dolinie Szwajcarskiej, powitany przez deputacje całego narodu, zasiądę na złoconym fotelu, pod szkarłatnym baldachimem i gdy prezes deputacji wręczy mi medal bronzowy wielkości płytkiego talerza... (Dlaczego medal miałby koniecznie być bronzowym, a nie srebrnym albo złotym?...) Gdy więc prezes doręczy mi złoty medal wielkości małego półmiska, wówczas, przy dźwiękach poloneza z „Halki“, zacznie się pochód malowniczych grup, które będą przedstawiały moją działalność jako obywatela kraju.
Więc naprzód pójdzie banda uliczników obojej płci, dla których pragnąłem założyć ochronę: za nimi gromada chłopów, jarzyniarzy, których uratowałem od codziennych rabunków na przedmieściach… Dalej pójdą kobiety, które z nędzy kradły kartofle, a którym ja ich grzechy przebaczyłem; potem wystąpią nadobne amazonki, którym ratowałem życie, w chwili, gdy były ponoszone przez oszalałe rumaki… Następnie będzie maszerowało założone przeze mnie towarzystwo opieki nad jastrzębiami, które chłopi przygważdżają do drzew… Dalej — towarzystwo opieki nad chłopami, zmuszonymi wychodzić na roboty zagranicę… Potem przeciągnie bardzo wzruszająca grupa tyfoidalnych, których ocaliłem od śmierci, a nareszcie — grupa genjalnych chłopców wiejskich, którym dałem możność kształcenia się i wykierowałem na znakomitych wynalazców.
Po ukazaniu się każdej takiej grupy zachwycona publiczność będzie biła potężne brawo, krzycząc:
„— Niech żyje!… niech żyje Fitulski, prawdziwy przedstawiciel narodu!…“
Ja zaś wstanę ze złoconego fotelu, wystąpię na brzeg estrady i położywszy rękę na sercu, odpowiem wzruszonym głosem: „— Damy i panowie! Przeceniacie wartość moich obywatelskich czynów… (W tem miejscu podniosę rękę do oczu…) Jedyną moją zasługą jest ta, że umiałem czuć za miljony…“
Marzenia tak opanowały mnie (wbrew radom doktora), że widziałem przed sobą niby na jawie Dolinę Szwajcarską, tłumy dam, wyglądających jak różnobarwne kwiaty, legjony mężczyzn we frakach i białych krawatach, lud wiejski w sukmanach, lud podmiejski w garniturach z Pociejowa…
Wtem — zbudził mnie turkot. Gdzie jestem?… Aha!… na szosie… Z prawej i lewej strony widzę rozległe pola zasiane żytem i pszenicą… widzę zdaleka jakąś chatę otoczoną drzewami, a naprzeciw mnie o kilkadziesiąt kroków elegancki powóz, zaprzągnięty w pyszne kare konie… Na koźle furman i lokaj w liberji, zaś w głębi powozu — dama w popielatym jedwabnym płaszczyku i czarnym kapeluszu, który przepasuje biały welon.
Jakaż ona piękna!… I gdzie ja widziałem tę twarz?… te oczy?… Skąd to uczucie braterstwa pomiędzy mną a nieznaną mi kobietą?… Jestżem ofiarą przywidzeń, czyli też świadkiem wzniosłej prawdy, że — kiedyś, w przedbytowem istnieniu, tworzyliśmy jedną całość?…
Już powóz przejechał… O, nie!… ja muszę jeszcze raz spojrzeć na nią… muszę ją choćby wzrokiem zapytać: tyżeś to, czy nie ty?… Jestżeś tą, którą przeczuwałem w marzeniach, widywałem w czasie bezsennych nocy?…
Muszę dogonić powóz, muszę ją zobaczyć… Zawracam…
Trrrach!… Wjechałem na szkło rozbitej flaszki i przerznąłem obręcz roweru.
— Bodajże cię miljon sto tysięcy…
Cykliści nieraz spadają ze swych maszyn, czasami nawet w sposób niebezpieczny. Ale takiego kozła, jakiego ja wywróciłem w tej chwili, chyba jeszcze nie widziano na ziemi!…
No i ja go nie widziałem. Usłyszałem tylko syk pneumatycznej obręczy, uczułem, że rower zatrzymał się. Coś podrzuciło mnie na siodełku, coś oderwało nogi od pedałów, coś machnęło mną i cisnęło na szosę, aż głowa znalazła się na cal od przydrożnego kamienia… Jeden, jedyny cal!… i wszystkie moje pomysły, mój bank, moje zasługi dla społeczeństwa, wszystko zakończyłoby się na publicznej drodze, w odległości trzydziestu wiorst od Warszawy.
Siadam na ziemi… Ach!… jakże mnie boli prawa noga… Złamana?… Aj!… Na szczęście nie złamana, tylko rozbita… Aj!… Co za djabelski koncept przyszedł do głowy doktorowi, ażeby wysyłać mnie rowerem za miasto?… Mnie, człowieka chorego, zdenerwowanego, który od tygodnia nie sypiał. Słowo daję, że doktorzy to rzeźnicy!… Jego nie obchodzi chory, tylko to, ażeby wziąć pieniądze…
Aj!… moja noga… moja noga!… Trzydzieści wiorst od Warszawy, a dziesięć od najbliższej stacji kolejowej… No, i co ja teraz będę robił?… w jaki sposób dostanę się do miasta!… Łaska boska, że nie skaleczyłem nogi, tylko stłukłem… Tak, ale mogłem odbić ciało od kości…
Na szosie nie widać ani jednej furmanki… Szczęściem na prawo od szosy, w odległości pół wiorsty, dostrzegam porządną chatę i budynki gospodarskie… Obok stoi krzyż, widocznie mieszkają tam ludzie pobożni a więc i litościwi…
Z trudnością dowlokłem się do rowu i przyciągnąłem nieszczęsną machinę. O tom się urządził!… W przedniej obręczy dziura tak wielka, że szczur mógłby się w niej schować, lewy pedał zgięty a kierownik skrzywiony. Przypuściwszy, że z kierownikiem, a nawet z pedałem, poradziłbym sobie, to już takiej dziury w pneumatyce zalepić nie potrafię. Wszystko to zaś trafiło mi się o trzydzieści wiorst od Warszawy!… Winszuję kochanemu doktorowi pomysłu… Oczywiście zależało mu na tem, ażebym kark skręcił!… Może jest przyjacielem małżonka Karoliny?…
Uczucie samotności i oddalenia od miasta, domu, banku, przyjaciół, wreszcie od jakiejkolwiek nadziei ratunku, tak mnie przeraziło, że mimo przykrego bólu w nodze, zerwałem się, podźwignąłem rower i powoli, wśród nieopisanych wysiłków, począłem wlec się do owej chaty. Oczywista łaska Boża, że nieszczęście spotkało mnie niedaleko od mieszkania ludzkiego, gdzie wynajmę konie, obmyję rozbitą nogę, odpocznę, a może i co zjem. Poczciwy wieśniak zapewne ma dzieci, więc gdy nie zechce wziąć pieniędzy za mleko (byle nie cedzone!), oddam malcom szynkę i bułki…
A może w dniu, kiedy naród polski uczci moje zasługi, może z pośród licznych deputacyj wysunie się jaki prosty człowiek, który ocierając łzę spracowaną dłonią, rzeknie wzruszonym głosem:
„— Panie, ja jestem owym małym chłopakiem, któremu piętnaście… nie… dziesięć lat temu oddałeś swoje bułki i szynkę..,“
A przewodniczący deputacjom, pochyliwszy się ku mnie, wyszepcze:
„— Panie Fitulski, człowiek tak szlachetny jak pan, nie mógł inaczej postąpić…“
Takie obrazy podsuwała mi fantazja, ale i ona musiała umilknąć wobec smutnej rzeczywistości. Nie wiem, czy który z uczonych lub poetów zwrócił uwagę, że rower jest nietylko istotą żyjącą, ale — bardzo wrażliwą, bardzo subtelną. Łączy on w sobie przymioty arabskiego konia i ptaka. Jest tak lekki, że prawie unosi się w powietrzu, — w czasie wyścigów okazuje szaloną ambicję, — na równej drodze toczy się jak kula, na nierównej drży, na niepewnej chwieje się, pod górę wdrapuje się z trudnością jak szlachetny rumak, którego zaprzęgnięto do wozu. Ale zato z góry — leci na skrzydłach…
A teraz proszę sobie wyobrazić, że ta istota nerwowa i delikatna otrzymała ciężką ranę… Co się z niej stanie?… Oczywiście trup… To też kiedy wlokłem mój rower ze zgiętym pedałem, skrzywionym kierownikiem i rozdartą obręczą, zdawało mi się, że z pola bitwy uprowadzam ranionego przyjaciela, który ma przestrzelone płuca, nie może iść na zataczających się nogach i co krok mdleje…
Nareszcie doszedłem szosą do drogi bocznej, pełnej piasku, kijów i wybojów, która miała mnie doprowadzić do zbawczej chaty. To była droga!… Mój nieszczęsny rower już wcale nie chciał iść; bezwładnie uwiesił mi się na rękach i wciąż upadał. Co wycierpiałem w czasie tej piekielnej podróży, nawet Dante nie potrafi opisać; ale najwięcej truła mnie myśl, że niema przy mnie doktora, któremu mógłbym powiedzieć:
„— Spojrzyj pan na mnie, na mój rower i wiedz, że to jest twoje dzieło!…“
Nareszcie zbliżam się do chaty. Ściany świeżo bielone, drzwi i ramy okien szafirowe, porządny płot… Stodółka… stajenka… obórka… A ten krzyż mchem porośnięty… Przed wrota wychodzi jakiś człowiek w kurtce i czapce z daszkiem; pewnie właściciel… Twarz surowa, ale rozumna i energiczna… Co prawda, w chwili nieszczęścia wolę mieć do czynienia z surowym, lecz energicznym, aniżeli z uśmiechniętym mazgajem.
— Niech będzie pochwalony, gospodarzu! — odezwałem się głosem, który wypowiadał wszystkie moje cierpienia i nadzieje.
Chłop coś odmruknął, ale nie wiem co.
— Potłukłem się — ciągnąłem dalej — zepsuł mi się wózek i przychodzę prosić was o pomoc…
— Ja ta nie umiem wózka naprawiać — odparł gospodarz.
— Ale mi wynajmiecie konie do stacji kolejowej. Podobno stąd jest dziesięć wiorst?…
— I koni nie wynajmę.
— Jakto?… — zapytałem zdumiony. — A gdzież ja pójdę?…
— A idź se pan, gdzie chcesz…
— Jakto?… Więc zostawilibyście na środku drogi, bez ratunku, podróżnego… rodaka… brata?…
— Jaki ja panu brat, taki będzie ratunek — odpowiedział chłop twardym głosem. Zawrócił się i wszedł do chałupy.
Rany boskie!… — pomyślałem — a tom trafił!… Ależ to zbój… na czole ma napisane, że zbój…
Mimowoli sięgnąłem do rewolweru. No, gdyby mnie teraz zaczepił, wybije ostatnia godzina dla niego, albo dla mnie… A to bydlę!…
Z chałupy wyjrzała kobieta i zdawało się, że patrzy na mnie raczej życzliwie, aniżeli niechętnie. Kto wie, czy gdybym do niej zwrócił się, nie otrzymałbym koni i nawet czegoś do zjedzenia?… Ale nie!… Raczej usiądę przy szosie i będę czekał, choćby do wieczora, na jaki przejeżdżający wóz, aniżeli skorzystam z usług tego bandyty. Niech gałgan zobaczy, jak wynajmę konie od przejezdnego furmana… Niech podlec widzi, jak będę pokazywał palcem jego chatę, którą głośno nazwę: jaskinią morderców!…
Odwróciłem się od kobiety i, naumyślnie mocniej kulejąc, ażeby uczuła wyrzuty sumienia, poszedłem w stronę szosy. Wlokłem się z pięć minut, dla dokuczenia babie; a gdym spostrzegł tuż obok gościńca wysoki kopiec graniczny, położyłem rower, a sam wlazłem na wyniosłość. Był to punkt doskonały, z którego ogarniałem wzrokiem nietylko zagrodę niegodziwca chłopa, ale jeszcze kilka wiorst szosy i bocznej drogi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.