Córka Tuśki/Część pierwsza/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Tuśka śpi na swem orzechowem łóżku, blada i jakaś zmożona.
Ale przez sen prawie się uśmiecha.
Nie dlatego, ażeby ten „doktór“ robił na niej wrażenie. Ale ona widzi, że rzeczywiście, jak mówi panna Władzia, ona jemu „wpadła w oko“.
W tem monotonnem, fatalnem życiu nikt jej po słowach, wyszeptanych tam, w Zakopanem, nie powiedział, że jest „ładna“. Nikt nie spojrzał na nią, jak tamci patrzeli. I ona obnosiła tę gorycz „nieużytecznej piękności“, zwijając czemprędzej złoto swych włosów, jakby lękając się jakiegoś słowa ze strony Żebrowskiego, które uważałaby raczej za obelgę. Wszakże raz jeden, gdy rozpuściła swój czarowny płaszcz Loreley, śpiewającej na brzegu skały, Żebrowski z najzimniejszą krwią powiedział, śmiejąc się:
— A! i mamusia rozpuściła swoje kosmyczki!
I zdawało mu się to tak dowcipne, że śmiał się, śmiał się cieniutko czas długi, a Tuśce ręce chwilę opadły, bo właśnie myślała, że te złote włosy są tem, co ma najpiękniejszego w całej sobie, że te złote włosy...
Porwała się jak szalona i uwiązała ciasno w węzeł włosy, upięła je nizko na karku. Lecz spojrzenie, jakie rzuciła na męża, było tak wymowne, że on nawet się na niem połapał.
— Cóż to? mamusia się obraziła?
Nie odpowiedziała mu nic. Uklękła do pacierza, aby uniknąć dalszej z nim rozmowy.
Nie modliła się wszakże. Patrzyła tylko na dywanik, który już od lat tylu wisiał nad jej małżeńskiem łóżkiem. Był tam paw’, siedzący na balustradzie, wielki paw’ na tle chmur, a dokoła niego rosły nasturcye. To był wybór samego Żebrowskiego.
Gdy się pobierali, mieli dwa dywaniki malutkie po trzy ruble, przedstawiające lwy. Lecz powoli Żebrowski zapragnął otoczyć żonę komfortem.
To było w stadyum, gdy kochał Tuśkę miłością nadzwyczajną i zmysłową. Kupił jej na Nalewkach dywan duży, na którym był paw’. Niewiadomo dlaczego, ale w umyśle jego piękność Tuśki doskonale nosić mogła jako emblemat pawia.
Jedynie pawia.
Mała główka, trzymająca się prosto i ciało trochę ciężkie, ważne...
Tak — to była Tuśka.
Dywan ten zawieszono nad łóżkiem Tuśki. Żebrowski pozostał przy swoim lewku. Dla niego to wystarcza. Natomiast lwa dał pod stopy żonie.
— Niech ci służy wiernie... — mówił, mrugając jednem okiem.
Tuśce podobał się nawet wtedy ów paw’. Patrzyła z przyjemnością na mnóstwo oczek jego ogona i na kłęby nasturcyi, opadające z balustrady. Podczas swoich słabości miała w tem nawet źródło nieprzeliczonej rozrywki. Lecz... powoli paw’ szarzał w oczach Tuśki, coraz więcej, coraz gwałtowniej. Był czas, gdy zakrywała się przed nim ze wstrętem; był czas, gdy drapała go paznogciami w nocnej ciemni, gryząc usta do krwi i starając się zapanować nad sobą, aby nie wołać pomocy! Był wreszcie czas, gdy z całą rezygnacyą, apatycznie leżała, nie śpiąc i patrzyła, jak przez szarą płócienną roletę nadchodził niemniej szary, smutny świt i budził w jej sercu szary, smutny świat.
I teraz klęcząc, stara się nie patrzyć na ten dywan z pawiem, rozpięty nad jej łożnicą. Na nim wszakże wisi w owalnych ramkach duża twarz Madonny Gwido Reniego. Ecce homo, także w fotograficznem zdjęciu, wyziera z płowego lwa nad łóżkiem Żebrowskiego. I ta Madonna, którą Tuśka dostała razem z wyprawą, także dziś już otrzymuje apatyczne spojrzenie klęczącej kobiety. Walka wyczerpała ją do dna. Zanim wznosić się zacznie w niej kaplica dewocyi, zanim tulić się pocznie do kratek ołtarza i konfesyonału, błękitne oczy patrzą blado lub nie patrzą wcale.
Pacierz wcale nie jest mówiony, lub w myśli wirują jakieś słowa.
A na kanapce ceratowej tuż obok orzechowej gotowalni, na której stoi platerowane lusterko i takaż szczotka (duma Żebrowskiego) siedzi mąż i powtarza cienkim głosikiem, podśmiechując się trochę:
— Mamusia się obraziła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I o co chodzi? O drobiazg napozór, o głupstwo. Rosa padła na kwiat i oto płatki błyszczą barwami aksamitu. Słowo uwielbienia, słowo odżywcze padło u stóp kobiety, i cera jej nabiera barwy róży, oczy turkusów, włosy palą się pożarem czarujących iskier.
Słowo padło do stóp kobiety i ona w wabnem przegięciu ciała, uśmiecha się do życia i do tego, że istnieje.
Słowo padło u stóp kobiety, pochlebne, pełne zachwytu słowo i oto ona smukleje, głowę królewskim ruchem nad piersi podnosi.
— Jestem! jeszcze! jestem! — woła.
Z ciemnej głębi zaniku wchodzi jak jutrzenka.
Wchodzi i — zatrzymuje się.
Tu najczęściej kres jej radości. Nie pójdzie dalej — nie będzie pożądała, aby atłas jej ciała, jak mora przewinął się dreszczami rozkoszy, nie — to dla niej zawiele, to zastygło już w niej i zbudzićby je mogła chyba jakaś straszna katastrofa, która zmysły rozpętać jest zdolna.
Lecz takich katastrof, gdzie zmysły szaleją, nie zna ciche, ubogie mieszkanie. Tam, namiętności przechodzą milczące tragedye i wybuchają rzadko.
Więc i kobieta, gdy padnie we wnętrzu jej domu słowo zachwytu nad jej czarem, słowo jak rosa, zatrzymuje się w swej radości i oto milczy, i oto zapada w zadumę, a powoli zsuwa się jeszcze w większą rozpacz. Jakby dojrzała słońce i znów straciła wzrok. Lecz chwilę miała ułudy, chwilę żyła tą rosą, jak kwiat, i cera jej miała połysk atłasu, a usta mieniły się koralami, włosy sypały się po ramionach, jak jasne, czyste złoto.
I teraz Tuśka pozbierała, jak te krople rosy, słowa młodego doktora. Nie lubi go, gdy mówi, przysuwając się blizko, a przecież z jego słowami zasypia w myśli.
— Od pani bije łuna piękności — powiedział jej niegdyś.
A później:
— Jak chciałbym widzieć rozplecione pani włosy...
To jest śmiałe, zuchwałe — tak. Tuśka marszczy brwi i stara się niepatrzeć na wydęte wargi doktora, na jego dziwne, niesympatyczne włosy. Ale mimo to, zakaz mówienia podobnych słów wydaje jakoś miękko.
— Proszę, proszę pana, to do konsultacyi nie należy!
I jednocześnie przypomina sobie:
— Mamusia rozplotła kosmyczki...
Jakieś znane jej już uczucie przesunęło się jej przez serce.
Ktoś, niegdyś, dawniej we mgłach górskich mówił:
— ... te twoje złote włosy...
Ucieka szybko.
Wieczorem Tuśka klęczy krótko naprzeciw pawia. Nie modli się, stara się jaknajprędzej przestać myśleć.
I szybko kładzie się do łóżka w swym kretonowym kaftaniku, do którego jednak zawsze doszywa koronki. To już ostatnie, czego się pozbyć nie może.
I śpiąc, uśmiecha się tak, jak ta przed której stopami zaszeleściało rozkoszne słowo, jak śmieje się wdzięcznie kwiat, na który padła kropla brylantowej rosy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W następnych dwóch pokojach cisza.
W saloniku Mundek powrócił wcześniej i położył się zupełnie cicho. Edek miał trochę gorączki, ale uspokoił się także i zasnął. Żebrowski zapowiedział, że będzie czuwał, lękając się, aby Edek się nie odkrył i nie zaziębił. Czuwać także miała panna Władzia, wprosiła się w ostatniej chwili. Kilka już nocy przepędziła, nie śpiąc, w mieszkaniu Żebrowskich. Właściwie była zbyteczna, ale Tuśka czuła się zmęczona i rada była, że się nią wyręczy.
— Ja prześpię we dnie, u Marcysi na łóżku! — tłómaczy panna Władzia.
— Ale cóż znów? W saloniku odpocznie panna Władzia — tłumaczy jej Tuśka.
Władzia jest teraz jeszcze w kuchni. Marcysia zmywa naczynia, a Władzia coś tam jeszcze robi. Dwa razy już upiekła placuszki do herbaty, ot — „tak z niczego“ — smakowały szczególnie Żebrowskiemu. Władka na to smakowanie patrzyła ukosem, lecz szczególnie starała się trafić w smak Tuśce.
— Czy dość słodkie?
Tuśka odpowiedziała:
— Trochę za mało.
Żebrowski jednocześnie odparł:
— Doskonałe.
Władka aż się zwinęła przed Tuśką, tak zapewniała ją, że placuszki będą na drugi raz według rozkazu pani dobrodziejki.
Na Żebrowskiego nie zwróciła prawie uwagi.
Lecz na drugi raz placuszki były właśnie tak mało słodkie, jak sobie tego Żebrowski życzył.
Tuśka, mało przenikliwa, posypała placuszki cukrem i na tem się skończyło. Gdy jednak Żebrowski i Władka pozostali sami, szwaczka zapytała układnie.
— Czy według woli pana dobrodzieja upiekłam ciasteczka?
Żebrowski porwał się, zmieszany. Był ciągle taki zmieszany od chwili, gdy Władka częściej do niego przemawiać zaczęła. Działo się to przeważnie na osobności i dlatego nabierało jakiejś cechy tajemniczości.
— Dziękuję pani... — wyrzekł, kłaniając się sztywno.
— Ale ja się pytam, czy smakowały? — zapytała, a ton jej głosu był jakiś miły i dźwięczał pokornie.
— Tak... tak...
— E! pan dobrodziej tak umyślnie, aby mnie nie zmartwić — mówiła dalej, kołysząc się lekko.
— Ja? cóż znowu! jak pragnę...
Spojrzał na nią.
Urwał.
Zęby białe równe z pośród warg ciepłych, mięsistych — i wyraz całej szczęki dziwny, obiecujący.
Gorąco leciuchne szybko przebiegło po żyłach Żebrowskiego.
A potem ten dobry głos!
Tak już dawno nie słyszał nic podobnego, skierowanego ku sobie, specyalnie ku niemu.
Marmurek oczy spuścił i zaczął nerwowo zbierać okruszynki po stole.
A przed nim kołysała się dziwacznie uśmiechnięta, w płomiennym fontaziu dziewczyna, patrzyła na niego, jakby ironicznie, jakby prosząco i cała była spowinięta w echa swego dobrego srebrnego głosu.
— Bo mnie tak na łasce pana zależy... — mówił ten głos.
Pita leży na swem posłaniu równo, ręce ma złożone w krzyż i patrzy. Na białem tle parawanu odbija się doskonale, jak wykrojona, postać jej ojca. Dziecko mimowoli przypatruje się liniom jego profilu i myśli, że to nazwisko „kościany dziadek,“ które mama czasem przez zęby wyrzuca w chwili gniewu, jest przecież słuszne. Ojciec wygląda jakby był z kości wyrzeźbiony i co rok mizerniejąc i chudnąc, bardziej to podobieństwo zaznacza. Pita rozmyśla, czy byłoby jej żal pozostawić tu na ziemi ojca, gdyby umarła, ale dochodzi do przekonania, że nie bardzo.
Zdaje się jej, że ojciec idzie jakąś wytyczoną raz ścieżką i nie patrzy na nikogo z nich, tylko daje pieniądze.
Nie wie nawet, czy ojciec płakałby, idąc za jej trumną. Zdaje się jej tylko, że byłby bardzo blady i oczy wpadłyby mu głęboko. Co do łez jednak, tego ojciec nie potrafi, choć wtedy płakał, stojąc przy oknie, kiedy mamcia mu robiła jakieś zarzuty.
To pewnie jednak było ze złości. Mama zawsze mówi do ojca:
— Ty nie masz serca!
Z drugiej znów strony zdaje się Picie, że ojcu nie zwierzyłaby się nigdy z tego, co się z nią dzieje, to jest z tego, że się... zakochała. Lecz gdyby ojciec się dowiedział, czuła, iż nie gniewałby się tak, jak mama; co najwyżej uśmiechnąłby się ironicznie. Więc i to ma dobrą stronę. Ojciec jest pobłażliwy. Tak, pobłażliwy. Ojciec musi być dobry.
Tylko zgarbiony i niepozorny. Gdy idzie z mamą, to mama ma zupełną racyę, iż nie pozwala ojcu podać sobie ręki. Byłoby to śmieszne. Ojciec jest mniejszy i chudszy. Potem, ubrany nie zawsze odpowiednio do mamy. Ona, Pita, kilka razy szła razem z ojcem i gdy był w dobrym humorze, brał ją pod rękę. No! to nic nie szkodziło, bo ona jest mała i jeszcze ludzie się za nią nie oglądają, ale mama... ho! ho!...
W kuchni ciągle Marcysia z panną Władzią terkoce. Edek przez sen wzdycha ciężko. Pita myśli, że chciałaby być dużą i zdrową i módz siedzieć w nocy przy chorych z książką. To musi ładnie wyglądać i być bardzo miło. Wtedy człowiek jest panią siebie i swej woli. To jedno chyba najmilsze na świecie. Zajrzałaby wtedy i do Mundka, aby się przekonać, czy jest ciągle taki smutny, czy ciągle ma łzy w oczach?
— Tak płakał!... tak płakał!... — myśli Pita — i o pogrzeb pytał. A jego na tym moim pogrzebie nie było. Czy on płakał nade mną? nad tem, co ja mówiłam? Jaki on dobry! A ja myślałam, że to sobek, że on tylko nad sobą się rozczula i siebie żałuje.
Chwilę Pita znów przygląda się ojcu.
— Ja nie wiem do kogo ten tatko podobny! Ani do chłopców, ani do mnie, ani do mamci. Ale przecież pobłażliwy, więc i on dobry, jak Mundek, tylko nie tak, żeby aż płakał.
I nagle, jak zwinny, zbudzony ptak, myśl dziewczynki szybuje ku górze.
— Co on teraz robi? Może już śpi... może pisze. Może także które dziecko chore, a on siedzi z książką i czuwa. Musi być piękny pod światłem lampy. Żeby go tak pod różowy abażur! Boże!... te śliczne włosy... Albo lepiej niech będzie zdrów i wszyscy jego zdrowi, i niech chodzi po pokoju i gwiżdże. Żeby mu tylko dzieci nie chorowały. Musiałby się martwić i mieć wydatki.
I Pita ręce przyciska, a drobniuchne wargi szepczą modlitewkę:
— Dobry Boże! daj zdrowie mamie, tacie, rodzeństwu, panu rządcy, jego dzieciom i wszystkim potrzebującym. A imię Twoje niech będzie na wieki chwalone...
Już prawie zasypia, prawie — tymczasem drzwi od kuchni uchylają się i wsuwa się Władka. Na tacce niesie herbatę i kilka przypieczonych angielskim sposobem grzanek obsypanych parmezanem. Żebrowski odwraca ku niej głowę. Ona kładzie na ustach palec i powoli zbliża się ku niemu.
Pita otwiera oczy i teraz widzi doskonale cień Władki, niosącej tackę z herbatą. Jakże chętnie i ona napiłaby się herbaty! Zapach grzanek dolatuje aż do jej spragnionego żołądka. Lecz Władka stawia tackę przed Żebrowskim i mówi szeptem:
— To dla pana dobrodzieja!
Żebrowski porywa się na wpół, książka wypada mu z rąk.
Zanim się zdołał schylić, Władka ładnym gestem, który widocznie intuicyjnie odczuwa, przyklęka, podejmuje książkę i szepce, wskazując tackę:
— Proszę pić!...
Żebrowski niezdarnemi ruchami stara się podnieść dziewczynę.
— Niechże pani...
Ona ciągle klęczy i znów pokazuje ręką na tackę:
— Proszę pić...
Żebrowski wyrzuca, jakby ze zdławionego gardła:
— Ależ dzieci się pobudzą.
Władka powstaje niedbale.
— Śpią! — mówi krótko.
Lecz zagląda za parawany.
Pita szybko zamknęła oczy i zaparła dech.
Władka powraca do kuchni.
— Zaraz przyjdę! — rzuca na odchodnem.
Pita otwiera oczy i widzi, jak po odejściu Władki, ojciec wykonywa seryę dziwacznych ruchów, trze czoło, wyciąga mankiety, puka się w gors koszuli. Pita wie, że ojciec to robi, gdy jest bardzo czegoś zdenerwowany i niespokojny.
Koniec końców, Żebrowski wysuwa tackę z herbatą, pije gorący napój, a je grzanki, aż trzeszczą. Natychmiast z za parawanu pieje głos Edka:
— Tu ktoś coś je... niech mnie da... ja głodny!
— Cicho bądź! śpij! — odpowiada dość ostro Żebrowski.
Po chwili rozlega się chrapanie Edka.
W kwadrans później znów wsuwa się Władka. Niesie drugą szklankę herbaty.
— Proszę, osłodzona, z cytrynką, jak pan lubi.
Żebrowski jakiś zadowolony odpowiada:
— A zkąd pani wie, co ja lubię?
— O! ja uważam! uważam! — śmieje się Władka — na kogoż się powinno głównie uważać, jak nie na pana domu? Mąż panem domu... Tak śpiewają w teatrze...
Oparła się znów o stół zapadłym brzuchem i kołysze się.
Pita otwiera coraz szerzej oczy.
— E!... — szepce Żebrowski — to tak na scenie.
— To źle! powinno być inaczej. Mężowi należy się wszystko najlepsze i największe wygody i największe względy. On jest król stworzenia. Tak napisane i kwita.
— A gdzież to tak napisane?
— A no to już tak Pan Bóg Ewę nauczył, bo wygnał ją z raju za to, że dała ogryzek jabłka Adamowi. Powinna go była poczęstować odrazu całem jabłkiem i wszystko byłoby dobrze. A to tak przez nią...
Żebrowski głową kręci.
— Ogromnie pani dowcipna.
— E... nie... Tylko się staram pana rozweselić i dotrzymać towarzystwa. Jakże tak pan ma sam siedzieć. To aż serce boli! Jutro do biura, a pan przy dzieciach. To kobiet sprawa... Żeby tak odemnie to zależało, to pan dobrodziej dawnoby w łóżeczku ślicznie leżał pod kołderką, a ja bym czuwała.
— Moja żona zmęczona.
Władka milczy.
Pita myśli sobie w tej chwili, że słyszała doskonale, jak Władka namawiała Tuśkę, aby szła spać, mówiąc:
— Pani dobrodziejka taka bladziuśka, jak ten opłatek. Proszę się wyspać. Już niech lepiej pan czuwa; mężczyzna niech także potrudzi się trochę nad dziećmi...
Tak mówiła Władka do matki wieczorem; w nocy mówi to samo, tylko przewrotnie, do ojca. O! Pita nie zaśnie, będzie słuchała. Raz, że ją te maryonetki na białem tle bawią, a potem, że dobrze jest poznać przewrotność ludzką.
Władka wzięła sobie krzesło i usiadła także przy stole.
Za nimi lampa. W ten sposób Pita widzi ich oboje z profilów i zdaje jej się, że Władka ma taką minę, jakby chciała pożreć ojca, a on, jakby gotował się do skoku w te szeroko otwarte, roześmiane usta.
Mówią teraz o grzankach.
— A zkąd pani umie takie pyszne grzaneczki przyrządzać?
— A byłam za... gospodynię, więc się przyuczyłam.
Żebrowski głowę przekręca, jak mysi królik.
— Taak? a może u... kawalera?
— Nie!
— No, no proszę się przyznać.
— U wdowca.
— A co! a co!...
— Niby co?
— No, tego ten... wdowczyk...
— Ach! że też zaraz wy, mężczyźni coś przypuszczacie de grubis. Jakby to już nie można... E! gniewam się.
No, no... nie gniewalam się.
Pita aż dech zatrzymuje. Nie może poznać ojca. Jak on to z Władką rozmawia. Ona mówi „wy mężczyźni,“ a on z tą nic, że ona tak poufale. I potem ojciec pieszczotliwie przemawia do tej dziobatej, brzydkiej dziewczyny.
Nie gniewalam się.
Nigdy, nawet, gdy Pita była malutka, ojciec do niej tak nie mówił! Tylko tam, w Zakopanem, pan Porzycki tak mówił do niej i raz do mamci. Ale ona była mała, a mamcia nie jest szwaczką, ani dziobatą.
Pitę ogarnia jakaś wesołość. Jest to nienaturalne podniecenie, ale wesoło jej. Gdyby się nie lękała, zachychotałaby chętnie z całego serca.
Lecz Żebrowski wstaje od stołu, a ma pozór wystraszonego.
— Trzeba zobaczyć, co się dzieje z synem! — mówi poważnie.
Zagląda za parawan. Władka śledzi go chwilę w milczeniu.
— Jaki z pana wzorowy ojciec! — mówi po chwili rozrzewnionym głosem — ja, gdybym była żoną pana, to dzień i noc na kolanach dziękowałabym Bogu, że mi takiego męża znaleźć pozwolił.
Pita widzi, jak ojciec wydyma klatkę piersiową i obciąga kamizelkę.
— Co też pani, co też pani...
— Ale daję słowo. Takich mężczyzn zacnych, wzorowych, szlachetnych, w sile wieku, teraz nie znaleźć.
— Co też pani mówi. Ja jestem stary.
— Ach! tak mówi pani dobrodziejka. Ale to nie ma znaczenia. Dla każdej kobiety, która ocenić taki skarb potrafi, to cóż są właściwie lata. Pan dobrodziej ma w sobie rzeczywiście coś takiego... coś pociągającego.
Chwilka pauzy.
— Ja prawdziwie napatrzyć się na pana dobrodzieja nie mogę.
Żebrowski śmieje się, ale jakby z przymusem.
— Ja doprawdy nie rozumiem...
Władka wstaje, zostaje tak jeszcze chwilę, poczem szepce:
— Ja wolę ztąd pójść...
— Jakto?
— Tak. Do kuchni. Tam spędzę resztę nocy. Wolę...
— Ależ...
— Nie, nie. Proszę nie pytać. Tylko proszę mnie puścić.
Pita zauważa, iż ojciec wcale Władki przemocą nie trzyma.
— Dobranoc panu!
Wionęło tak, jak wiatr.
Zamknęły się cichutko drzwi od kuchni.
Władka znikła.
Przy stole siedzi Żebrowski nad pustemi szklankami.
Pita patrzy na jego profil. Tatko nie jest wesoły. Przeciwnie, jakby spoważniał. Ciągle ma klatkę piersiową tak wydętą, jak wtedy, gdy Władka mówiła mu, że jest wzorowy i w sile wieku... Tylko jest zarazem niespokojny. Ogląda się na prawo, na lewo. A potem sam do siebie kręci głową. I to jest najzabawniejsze. Picie się zdaje chwileczkę, że ktoś okno otworzył, że wpadł cichaczem nietoperz, pokołysał się przy stole i — uciekł.
Już raz miała to wrażenie, gdy weszła do ich domu Władka. Lecz teraz Pita czuje, że ta „dziobata“ postąpiła jeden krok w głąb ich domu, że weszła tam, gdzie do tej chwili nie wchodzili obcy.
— Wszystko dziwne... — błądzą myśli Pity — ach, jakie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Coraz niewyraźniej robi się przed oczyma dziewczynki.
Biały parawan zlewa się, jakby w jakąś, ogromną przestrzeń śniegową. Daleko gdzieś błyszczy światło. Koło niego klęczy ciemna postać. Jakby ogromny Cherub. Powstaje, zbliża się ku niej. Na złocistem tle lampy rysują się jego skrzydła. Jest przy niej, oblicze ma tak piękne, jak Mundek, tylko po nim krew i łzy płyną.
I Cherub roztacza skrzydła, delikatnie, zabiera na nie Pitę i składa je w formie półrozwartej czarnej konchy muszlowej. I oto łagodnie, miarowo do snu dziewczynkę kołysze, a ona czuje, że twarz Cheruba jest nad jej twarzą i z jego oczu spadają na jej przymknięte oczy krwawe, gorące łzy.
Powstała Pita już z łóżka i chodzi teraz po mieszkaniu, w ciepłej matince mamusi. Blada jest, prawie woskowa. Lecz ślicznie jej z tem. Gdy włosy rozpuści, secesya skończona. Odsłania szyjkę i cieszy się, że straciła pewną żółtość, której przez noszenie wysokich kołnierzyków nabyła. I mama to zauważyła i pochwaliła ją za to. Lecz co najwięcej zdziwiło i ucieszyło Pitę, to to, że bardzo podczas choroby urosła. Wyciągnęła się w górę, jak sosenka. Mama aż załamała ręce, gdy to zobaczyła. Trzeba będzie znów sprawiać! Lecz panna Władzia zaczęła natychmiast uspokajać. Nic — nic. Ona umie kombinacyę jedwabiu, albo aksamitu w pocięte pliski z materyałem sukienki i można uzyskać ze trzydzieści centimetrów, a nawet więcej.
— Gorzej z czem innem — mówi Władzia — przecież to już panna na wydaniu, trzeba szukać męża.
Serce Pity ścisnęło się boleśnie.
Ona nigdy za mąż nie pójdzie. Wie, że rodzice nie dadzą ją „rządcy.“ Mama nazywa go bałwanem, a ojciec nie zwraca na niego uwagi. Więc jeżeli nie ten, to już żaden. Gdy będzie dorosła i samoistna, postara się zbliżyć do jego dzieci. Do niego nigdy.
Nic więc dziwnego, że gdy Władka mówi o „mężu,“ Picie ściska się serduszko.
— Och! gdyby on...
Tuśka inaczej przyjmuje powiedzenie Władki:
— Co też panna Władzia mówi, przecież to smarkata.
Po ustach Władzi przewinął się uśmiech.
— Ależ naturalnie, będą brali panią dobrodziejkę za starszą siostrę panny Pity — mówi Władzia.
Pita tymczasem obchodzi całe mieszkanie. Gdy leżała jeszcze w łóżku, układała sobie, że przywita się z martwemi rzeczami chętnie i z pewną radością. Lecz doznała zawodu — rzecz dziwna. Te meble, te drobiazgi wydały się jej jakieś mniejsze, jakieś brzydsze — zniszczone, pomimo, że były starannie utrzymywane. I z opuszczonemi rękoma oparła się Pita o nieśmiertelne pianino z aksamitnym czaprakiem, dwoma koszyczkami i fotografiami w ramkach ze słomek. Przemknęło jej przez głowę, że są inne światy, a w nich meble białe ze złotem, dywany w wielkie róże, obrazy w cudnych ramach, świeczniki, jak bukiety...
To wszystko Pita widziała w teatrze, a pomiędzy temi meblami chodziły panie w sukniach, oblepionych u góry, bez brzuchów, z żołądkami wypadającemi w nadzwyczajny sposób ponad paski. Nie robiły nic nigdy, tylko mówiły o miłości — o miłości — o miłości.
Z jadalni daje się słyszeć głos Tuśki:
— Cóż tam, Pito? zasnęłaś?
— Nie, proszę mamusi.
Pita zaczyna chodzić, jak automat. Bezwiednie przybiera postawę aktorek, wciąga brzuszynę, wydyma klatkę piersiową. Obciera teraz z kurzu serwantkę, która jest całą historyą życia Żebrowskich, lecz czyni to po raz pierwszy bez przekonania. Powiały jej myśli z salonów wersalskich w eter miłosny, i zdaje się jej, że teraz ktoś — (ten on) patrzy na nią — widzi ją delikatną, dystyngowaną, ledwo dotykającą ziemi.
A rączki jej tymczasem ściereczką „od prochu“ w kratki, ścierają przedmiocik po przedmiociku z familijnej serwantki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo na takiej ulicy Wareckiej w oficynie (a nawet i od frontu) jest w każdem mieszkanku taka serwantka, gdzie się ustawia rozmaite przedmiociki, które stanowią jakieś wytyczne punkciki w życiu skromnych i cichych.
Dawniej były to serwantki w kształcie liry.
Koło nich delikatnie, romansowo krzątała się panienka cienka w pasie, w białych pończoszkach, trzewiczkach z bandażami, z motylem z włosów na głowie. Zamiast ściereczki, miała kawałek indyjskiego muślinu w ręce, a zamiast serca — całą girlandę kwiecia, zbieranego rękoma kawalerów grzecznych. I woniała esencyą różaną, a cichutko nuciła piosenki sentymentalne.
Na serwantce stały flakony czeskie czerwone i białe, cudnie rżnięte, figurki saskie ze szpadą i nawet z koroną, tabakierki, miniatury i szyldkretowe drobiazgi. Medale, monety, kameje, wszystko to zalegało mahoniową lirę i odbijało się w zielonawem szkle, stanowiącem tło serwantki.
Panienka miała ręce długie, kunsztownie wypielęgnowane, a na szyi w szafranie zmoczoną chusteczkę.
Panienka grała czasem na klawicymbale...
Panienka nie robiła nic, tylko ściskała talię.
Jaka zgrabna była ta panienka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz na ulicy Wareckiej są także „serwantki.“
Ale to są najczęściej półeczki. Imitują mahoń, czasem są białe, przez ojca rodziny świeżo polakierowane i wyklejane co kilka lat pluszem.
Na tej serwantce jest cała historya, są wszystkie drobiazgi, które miały być piękne, a pozostały tylko smutne. Jest tam bombonierka, którą tatuś dał mamci, gdy się o nią starał. Bombonierka była biała, proch na nią zapadł. Zaszyto ją w pokrowiec z białego muślinu. I tak stoi ten trup, połyskując tylko złoconemi skówkami, gdy słońce się w ten kącik dostanie. Ale to rzadko się zdarza. Obok, jakiś karnecik balowy, oprawny w różowy plusz. I order kotylionowy — kot jadący na miotle. Tatuś podobno niegdyś tańczył i dostał na balu order od jakiejś pani, no i naturalnie ten order musi być zachowany. A potem wygrane na loteryi: neseserka i cała zastawa do herbaty po lalce Pity, i koszyczek ze zwijanych papierków, który Edek na imieniny zrobił. A na niższej półce malutki Pan Jezusek, śpiący na krzyżyku, z terakoty. Pita Go bardzo, bardzo kocha. Taki milusi, taki tłuściutki. Ponad Nim Pita ustawia srebrny kubeczek (swój prezent chrzestny) i zaczepia kilka niezapominajek.
— Lulajże, Jezuniu! lulajże, lulaj!
Tak jej śpiewało zawsze w duszy, gdy delikatnie ocierała proch z Jezuska.
A tuż, tuż książeczka biała i różaniec, jakby z pereł nawleczony. Pamiątka pierwszej Komunii. Lecz ręka Pity garnie się do śpiącego Jezuska. Ona nie wie sama, dlaczego do Niego ma ciągłą miłość i zaufanie. Ten jej nie potępi...
I nagle Picie pierzcha z myśli Wersal. Pada na klęczki przed tą ubogą śmieszną serwantką, gdzie jest jej wszystko, jej pierwsze kanwowe roboty, jej nagrody, jej to „przejście za rękę“ przez tę odrobinę życia, przez którą przeszła i patrzy błękitnemi oczyma, łez pełnemi na Jezuska z terakoty.
Zdaje się jej, że ktoś zdruzgotał całe jej młode życie, że ona padnie tu na miejscu, zostanie martwa, bo dla niej skończyło się wszystko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mała, biedna Pito! Powstań z tych zmęczonych kolanek. Powstań i powlecz się dalej. Zabierz z sobą „serwantkę“ i twego ukochanego śpiącego Jezuska i powoli dorzucaj ciągle po jakimś punkciku z tego, co ci życia doda. I gdy już przyjdzie twój Kres — ty, Pito, klęknij przed „serwantką“ twego życia i spojrzyj przez mgłę łez. Wypłakałaś oczy i zdobyłaś wielką, cudowną umiejętność, dla ciebie dławiącą i straszną; dla tych, którzy cię otaczają — nadzwyczaj przyjemną.
Ty nauczyłaś się płakać bez łez, Pito!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Cóż tam? znowu zasnęłaś? — pyta Tuśka.
Pita nie słyszy. Pita nie odpowiada.
Tuśka wchodzi do saloniku. Ładnieje, codzień ładnieje. Usta, które już opadły kącikami ku dołowi, podnoszą się, jakby tryumfalnie. Włosy ma lekko puszczone na plecy, policzki natarte pudrem.
Zbliża się do córki, wzrusza ramionami i dotyka lekko pleców Pity ręką.
— Co ty robisz? modlisz się?
Nie, myśl modlitwy była w tej chwili od Pity daleko. Tuśka nie rozumie, że można paść na klęczki nietylko w formie uwielbienia.
— Ja?... — mówi Pita, przecierając oczy — nie, nie, mamusiu...
— Może ci słabo?
— Nie.
— Może ci się jeść chce?
— Tak... to jest nie...
Tuśka stoi nad córką i patrzy z ironią litosną:
— Boże mój! Pita, ja nie wiem, co z ciebie będzie. Robisz się poprostu niedołęgą... Tak, nie... czerwienisz się, bełkocesz... Zupełnie czego innego spodziewałam się po tobie.
Pita powoli podnosi się z klęczek. Ona sama wie, że jest „niedołężna,“ że teraz zwłaszcza, kiedy tak nagle podrosła, chodzi, jak na szczudłach, że umie tylko myśleć, ale że wypowiedzieć się nie umie. I strasznie ją to boli wszystko, tembardziej, że matka wypowiedziała jej to w oczy, otwarcie.
— A, innego, zupełnie — ciągnie dalej Tuśka — byłaś taka zgrabna, wytworna, takie śliczne było z ciebie dziecko. W takiem Zakopanem, to wszyscy się nad tobą unosili... A dziś...
Pita kurczy się, ręce jej opadły bezwładnie w zbyt szerokich rękawach matczynej matinki, delikatna jej piękność zdaje się omdlewać pod brutalnym pręgierzem słów matki. Jest „niedołęgą,“ a przecież chwilami zdaje się jej, że gdyby tylko rzucono ją w bezmierne przestworza — rozwinęłaby świeże, nowe skrzydła i szybowaćby mogła, może bez celu, ale z dostateczną siłą. Tak jej się zdaje i czuje się, jakby wtłoczona w ciasną przestrzeń tego Wnętrza, które obejmuje ją znanemi jej dawno, pełzającemi kleszczami.
— Zawiodłam się na tobie... — mówi Tuśka, kiwając smutno głową.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zawiodłaś się na niej Tuśko? zawiodłaś się na tej dziewczynce, która z takim szykiem umiała nosić na ramionkach swój granatowy żakiecik i układać, jak baletniczka nóżki w białych, sznurowanych bucikach!
Zawiodłaś się właścicielko laleczki, która przez pamiętny sezon zakopiański stanowiła dopełnienie twej urody złotej blondynki! Być może. Pita, która w tej chwili kurczy się na zbyt długich nogach w twej starej matince, jest cudem wiosennym, w którego wnętrzu delikatnie, misternie płonie światełko nowej duszy, niespodziewanej napozór, a przecież tak konsekwentnie rozwiniętej.
Gdybyś dawniej, w one chwile, gdy Pita dreptała obok ciebie z wyrazem Sfinksa jasnowłosego, gdybyś dawniej zajrzała głębiej w te oczy, z czynów różańca ułożyła powoli podwalinę, z której wykwitać zacznie Duch twego dziecka — odczułabyś, że z tego przedwcześnie zamilkłego dziecka musi wyrość milcząca istota. Kazałaś dziecku być „cicho“ — bo tak każe dobre ułożenie, kazałaś nie trudzić się pytaniami bez sensu na pozór, a raczej piłować paznogcie, aby przybrały kształt migdałów. Gdy prowadziłaś ją z sobą, zamiast pozwolić błękitnym oczom chłonąć błękit nieba, zmuszałaś te oczy chronić gronostajową biel trzewiczków, bo „drugich nie kupisz.“ A gdy dziecko stawało zdumione nad jakimś cudem przyrody, kazałaś iść szybko do domu, „bo ma się na deszcz“ według twego, uświęconego tradycyą sposobu mówienia, a szkoda nowej sukni i kapelusza z bławatkami. Chroniłaś bławaty z perkalu, a pogrążałaś w ciemnię dusz małostkowych bławaty oczu Pity!
I teraz żalisz się, że córka twoja mówi: „Tak — nie...“
Tak!
Nie!
Lecz wspomnij Tuśko, iż ty sama nauczyłaś ją tego systemu. Powtarzałaś jej cały katechizm:
— Dziecko powinno być grzeczne, nie mówić w obecności starszych, odpowiadać krótko, nie nudzić pytaniami.
Więc dziś czego chcesz?
Uznałaś, że Pita powinna stać grzecznie i czekać, aż każesz jej otworzyć buzię, a ty, czy najęta przez ciebie guwernantka, wsuniecie w nią gotowy zupełnie ogryzek wiedzy, czy wiadomości, zmacerowany i podprawiony odpowiednio. Nazywa się to ochranianiem dziecka przed zawodami, które niedoświadczenie przynieść może.
Bo fałszywy sentymentalizm pewnej salonowej filozofii zawyrokował, że „wystarczy kilka zawodów życiowych,“ aby złamać egzystencyę.
A tak nie jest, Tuśko, bo prawdą jasną i taką bez trwogi jest wiara wręcz przeciwna.
Wystarczy kilka zawodów życiowych, aby utrwalić i naprostować egzystencyę!...
Ztąd — pomiędzy tobą a tem dzieckiem niema nic wspólnego.
I nigdy nie byłaś tak mało matką, jak w chwili, gdy czynisz wyrzuty twemu milczącemu dziecku, Tuśko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za parawan do Edka weszła Pita.
— Proszę cię, Edku, oto twój rosół.
Edek podniósł się na łokciu powoli, z niezgrabnym wdziękiem rekonwalescenta. On zbrzydł do reszty podczas swojej choroby. Nie urósł, ale obrósł. Pod nosem i na szczękach wysypał mu się puch czarny, gęsty, i Pita stanęła, jak wryta, ujrzawszy tak nagle w świetle dziennem twarz brata.
— Och, Edku! — wymówiła ze zgrozą.
— Co?
— Ty... ty masz coś, jakby brodę.
Edek nadął się z dumą:
— A cóż ty myślisz, że będę taki goły chodził, jak Mundek? Daj mi trumnę.
Pita schyliła się pod sofę i wyciągnęła podłużne pudełko, związane szpagatem.
Edek otworzył je i z pomiędzy mnóstwa szpargałów wyciągnął małe lusterko.
— Bardzo nieźle! — wyrzekł, oglądając swe kosmyki — będę nosił à la Mickiewicz...
— Aleś ty sztubak.
Edek cisnął ze złością lusterkiem o kołdrę:
— Głupia jesteś... Są sztubaki, którzy mają nietylko brodę, ale i dzieci.
Pita pokręciła głową.
— To niemożliwe.
— Niby dlaczego?
— Bo takiemu sztubakowi żaden ksiądz ślubu nie da.
— A na cóż mu ślub potrzebny?
— No... bo...
— E, cicho, głupia kaczko.
Edek zaczął z upodobaniem grzebać w swych pamiątkach. Z ironicznym uśmiechem wyjął pudełko po cukierkach i otworzył je. Wewnątrz spoczywało duże pudełko od proszków. To zawierało mniejsze pudełko, a to jeszcze mniejsze. We wnętrzu tego ostatniego znajdowała się — nadpalona zapałka.
— O!... — wyrzekł Edek, wskazując zapałkę Picie.
— Niby co?
— Zapałka, którą zapaliłem pierwszego papierosa.
— Wyrzuć ją!.. Jak ojciec zobaczy...
Lecz Edek schował zapałkę we wnętrzu pudełek i teraz z lubością przyglądał się kawałkowi błękitnego obicia w złote gwiazdy.
— Taka będzie tapeta w sypialnym pokoju, kiedy się ożenię — zawyrokował wreszcie, a słońce delikatnie zamigotało w gwiazdach papieru.
— O! — odparła Pita — może się twej żonie nie podobać.
Nic nie zdoła opisać wykrzywienia i wzgardy, jaką twarz Edka przybrała.
— A ona co mnie obchodzić będzie! Nie jej, ale mój gust i wola! Ja z nią zrobię porządek. Czekaj! ja się już od małego na to szykuję. A jak jej się nie będzie podobało, to won!...
— Jak?
— No — rozwody istnieją. Pieniądze wszystko mogą. A skoro będę miał czem smarować...
Pita coraz szerzej otwierała oczy.
— Przecież mówiłeś, że pojedziesz do Galicyi.
— No!
— A tam, tatko mówił, że same golce i hrabiowie. Ty nie jesteś hrabia, to będziesz golec!
Edek nasztorcował się dumnie.
— Ja będę więcej, niż to wszystko. Ja pójdę na dyplomatę i zostanę czemś... ho! ho!
Związał swe pudełko, rzucił je Picie na ręce, a sam się zabrał do rosołu.
— A zresztą, co ci do tego! Ja mam już swoje plany. Jest nas więcej. Ale to jest tajny związek...
Pita przysiadła na krawędzi sofy.
— Opowiedz mi!
— Co? tobie? kobiecie? Ty jesteś tylko zdolna do rodzenia dzieci. A nawet dyabli wiedzą...
Wysączył resztę rosołu i oddając Picie garnuszek, rzucił pogardliwie:
— Samica!
Pita wstała urażona:
— Proszę ciebie, tak się wyrażasz...
— Mówię, jak mężczyzna, bez ogródek. Nauczyłem się patrzeć trzeźwo na życie. Dla mnie niema fałszywych stron, ani tajników. Jak chcesz, to leć z ozorem do mamy. Ja mam solidne przekonania i jednako będę mówił...
Rozwalił się na poduszkach, z miną pewną, ogromnie śmieszny, z oberwanemi u szyi i mankietów guzikami.
— Wogóle nie wiem nawet, dlaczego z tobą taki temat wszczynam... Jak przyjdzie czas, wyciągnę rękę, wezmę pierwszą lepszą z brzegu kaczkę i pójdę z nią przed ten ołtarz, skoro tak ma być.
Pita przygryzła wargi.
— A ot nie... — odparła z pewną zaciętością — żadna z panien cię nie weźmie, bo jesteś szkaradny jak... niewiem co!
Edek prychnął z ironią.
— Co? he?... szkaradny? Mężczyzna nigdy nie jest szkaradny. Zawsze się podoba.
— Ty nie, ty nie...
— E! pryszcze mi zginą. Zacznę rozwijać muskuły, będę czarny, będę atletyczny i demoniczny. A potem będę miał stanowisko i to jest grunt. Zrozumiano?
Lecz Pita się upiera. Kobietka w niej staje do walki, czupurna, choć bezsilna.
— Nie, nie. Ty jesteś za brzydki na męża. Żadna panna cię nie zechce.
— Jak ćmy, tak będą mnie kochały.
Wielkie słowo padło.
Pita aż przysiadła, nagle spokorniała i cichsza:
— Nie... nie...
— Co ty wiedzieć możesz? Czy ty wiesz, co to jest miłość...
Pita milczy.
Po chwili jednak cichutko, pyta:
— A ty?
— Co?...
— Kochałeś się już?...
Edek znów parska, ale tym razem jakieś dziwne coś miesza się do tego śmiechu. Ironia, wstręt, obrzydzenie.
— Pewnie... — odpowiada po chwili — i nieraz.
— O!... nieraz?...
Edek wykrzywił się monstrualnie.
— Tak, nieraz — powtarza, kiwając głową, z jakiemś bezdennem zniechęceniem — to jest kochałem się, nie kochając, czy co tam... no, nie wiem, ale powiem ci to jedno...
W Picie aż dech zamiera, tak słucha.
— Że to jest wstrętne świństwo...
Błękitne oczy Pity patrzą, patrzą coraz większe.
— Och, Edku!
— Wstrętne świństwo! — powtarza chłopak.
— Miłość?
Edek milczy. Oczy utkwił w sufit i cała moc w nich zawodu i zniechęcenia.
— Świństwo! — powtarza już ciszej.
Pita aż drętwieje i siedzi nieruchoma, jakby zlodowaciała.
I twarzyczka jej anielska robi się coraz więcej przezrocza, jakby odbijał się w niej zachód blady słońca, które nie zdołało jeszcze rozświetlić bezmiernych, bezkresnych morskich przestworów.
Zjawiło się i oto gaśnie.
A dokoła ciemnia zaczyna się wynurzać.
I Pita w ciemnię tę zapada zwolna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.