Córka Tuśki/Część pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Picie włosy wypadają. Tuśka jest w rozpaczy.
— Do czego będziesz podobna, gdy będziesz miała mysie ogonki? Mój Boże! tak pielęgnowałam te włosy, ażebyś miała na później, kiedy ci ich będzie potrzeba... a ty...
— Proszę mamusi, co ja winna?
— Tak... tak... łatwo ci to powiedzieć.
— To z choroby. Leżałam tak długo, więc...
— Cicho bądź. Nie rezonuj.
Pita milknie i zaczyna rozmyślać, do czego to później włosów potrzeba, a dawniej mogło ich nie być.
Wyłamuje przy tej czynności palce i patrzy na cały kłąb złotych jedwabiów, które matka zdjęła z grzebienia.
— Masz... masz... — mówi Tuśka, rzucając jej te jedwabie na ręce — pociesz się!...
Stanowczo Tuśka jest dzisiaj w złem usposobieniu.
Wiosna na dworze. Taka szara, zachlapana, nasza wiosna, ale już taka, że można rano okno otworzyć.
Właśnie Marcysia sprząta i uchyliła okno. Wilgotne ciepło płynie, budząc w głębi ludzkich istot jakieś dziwne, jakby tęskne uczucie. Pita chwileczkę patrzy na ten złoty pęk swych włosów, jakby na jakiś delikatny, mistyczny kwiat, jakiś puch łąkowy, ta kulbaba gwiaździsta, rozsypująca się za lada wichru powiewem. I nagle ślicznym, pełnym gracyi gestem, wyciąga rękę i rzuca w powietrze za okno złoty kłębek swych włosów.
Drobne usteczka ślą za nim uśmiech.
— Niech lecą!... — myśli — niech lecą! one... tam, zkąd tak dobrze, tak ciepło wieje.
Lecz nagle rozlega się głos Władki:
— Jezus, Marya! co panna Pita robi. Jakże można...
Marcysia, przegięta przez okno, chichocze.
— Hi! hi!
— Przecie jak ptak takie włosy złapie, a do gniazda zaniesie, to panience wszystkie włosy wyjdom!
Tuśka uśmiecha się z goryczą:
— Co ją to obchodzi!
Marcysia ciągle w oknie śmieje się. Widać tylko fałdy jej obszarganej spódnicy i pięty czarne, z których zsunęła perskie, stare pantofle Żebrowskiego.
— Nie... a to ci... a to ci... żeby panienka mu wycelowała w sam nos, toby lepi nie było.
— Co? komu? — pyta Tuśka.
Marcysia odwraca się szybko i zamyka okno.
— A no... rządcemu. Właśnie przechodził przez dziedziniec użerać się ze stróżem, a tu panienczyne włosy fik-fik po powietrzu i jemu po twarzy, a potem czepiły się palta, aż zaczął się wzdrygać. Jak Boga kocham!
Pita blednieje, jak opłatek.
Tuśka porywa się i biegnie ku oknu.
— Jezus Marya! niechże pani da spokój! Zaraz domyśli się, że to od nas i rozewrze pysk. Mało to od niego! Powie, że to umyślnie.
Tuśka brwi marszczy i patrzy ostro na Pitę.
— Ładne się zaczynają rzeczy... — mówi, kołysząc się nerwowo — ładne rzeczy!... Panna Pita zapomina się coraz więcej.
— Ależ mamusiu! — bąka Pita — ja przecież byłam w głębi, ja... jego nie widziałam...
— Jeszczeby tego brakowało! — rzuca z zupełnym brakiem logiki Tuśka.
Władka siedzi przy maszynie i kręci głową. Pozwala sobie teraz coraz więcej. Daje wyraźne znaki aprobaty lub nagany. W tym przypadku widocznie dziwi się zuchwalstwu Pity. Tuśka czyta to w oczach Władki.
— No... no... niech panna Władzia sama powie!...
Władzia dyplomatycznie milczy.
Pita wychodzi do sypialni matki i tam zaczyna powoli wdziewać na siebie sukienkę. Rzeczywiście Władce udało się przedłużyć spódniczki i rękawki. Szara, o dziwnie łagodnej barwie wełna — pasek biały lakierowany i duży kołnierz koronkowy, cerowany umiejętnie, nadają się doskonale do słodkiej piękności dziewczęcia. Włosy rozczesane gładko, kryją do połowy uszka i owal gładki — zakreślony jakby cudownym pędzlem Cimabuego — ciągnie ku sobie urokiem niezwykłym...
W rączki dać harfę pięciostrunną.
Na złoto włosów narzucić długą, powiewną gazę...
I patrzeć.
Patrzeć...
Ot — jak na prymitysty nieśmiertelne dzieło, które zwiewą czarowną wieki ku nam się modli.
Lecz w jadalni Tuśka gniewa się ciągle.
— Pomyśli jeszcze, że to moje włosy. Mamy jeden kolor.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie, Tuśko! Tobie się zdaje, że ty i twoja córka owinęłyście się w złote jedwabie i jednako w nich chodzicie po świecie.
Twoje włosy spaliły żelazka i długie tchnienie życia, które się po nich przesnuło. Włosy twoje pachną werweną, różą, benzyną, tytuniem — pachną wspomnieniem pocałunków męża — pocięte są zębami Porzyckiego, gdy całował cię jak wściekły w sieni górskiej chaty. Twoje włosy były już przedmiotem pożądań zmysłowych i same drżały całe przepojone atmosferą miłosną. Twoje włosy płaszczem pokusy rozsypywały się na drżącą morę twych ramion i wciągały w siebie woń twego spragnionego ciała i drżących piersi. Twoje włosy zdradzały, kochały, tuliły się, oplątywały, ogarniały jak fala i w każdym takim elektrycznym dreszczu traciły swój czar nietykalności, jaki miały w sobie.
A złote włosy Pity...
Pachną tylko sobą...
I...
I łzami, które często na ich przędzę błyszczącą padają — jak rosa na delikatne źdźbła młodego zboża, które wczesnym rankiem Bogu się kłoni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wreszcie Tuśka zadecydowała, że musi wyjść na miasto i kupić czemprędzej kory chinowej, wina francuskiego, w celu sfabrykowania czegoś, co Pitę od „wyłysienia“ ochroni.
Edek, który już wstał, lecz zapadł znów na uszy i przez to nie chodzi do szkoły — wylazł z saloniku, gdzie, jęcząc, przewracał się, ziewając nad „Sherlockiem Holmesem.“
— Pita wyłysieje? — piał radośnie — a to będzie historya!
Lecz zaraz się zatroszczył:
— Proszę mi dać jej włosy, kiedy już wszystkie wyjdą. Schowam do mej trumny i napiszę: „Włosy Pastrańci, gdy miała lat piętnaście...“ Ha? Chyba, że wolisz wyszyć landszaft temi pełechami i postawić na serwantce.
Marcysia aż się pokłada, ścierając pilnie kurz z rogów mokrą ścierką.
— Panicz to też...
Tuśka czuje się coraz więcej zdenerwowana.
— Cicho! A to czysta menażerya!
Wychodzi do sypialni i szybko ubiera się na ulicę. Od pewnego czasu zaczyna znów odziewać się staranniej, choć czyni to jakby pod jakimś przymusem i wraca z przechadzek zniechęcona i gniewna.
Edek zamilkł i cofnął się do saloniku. Dostrzegł w oczach Władki jakąś ironię i co większa pochwycił porozumiewawcze spojrzenie Marcysi z Władką.
— Małpy! — pomyślał — wyśmiewają się z nas, ale i mama też się robi. Nazywa nas menażeryą! Nigdy tego nie było!
Zapanowała cisza. Wszyscy powrócili do swych zajęć. Silnie upudrowana pod woalką przesunęła się przez jadalnię Tuśka. Gdy wyszła i drzwi się za nią zamknęły, Władka natychmiast zwróciła się ku Picie.
— Panienka nie powinna się martwić — wyrzekła — panienka mogła nawet i umyślnie rzucić tak włosy na rządcę. Cóż to? Grzechu niema.
Pita brwi zmarszczyła:
— Nie widziałam, że był na dziedzińcu.
— A no to włoski panienki same do niego pofrunęły, tak pewnie ze sympatyi. Jego myśli leciały do nas na górę i włoski panienczyne do siebie przyzywały.
Serduszko Pity całe drżeć zaczyna.
— Och! panno Władziu! jakże można!
Usiadła na krzesełku, głowę w ręce chowa.
Władzia powoli wstaje od maszyny, podchodzi do Pity, obejmuje ją lekko ramieniem.
— No... czego... czego... — mówi cichym, miłym głosem — nie trzeba się wstydzić. Ja widzę, że pannie Picie coś tego... ten... No! no! To swoja rzecz...
Pita czuje do przybliżonego ku niej ciała jakiś wstręt i zarazem radaby przytulić się, aby choć ktokolwiek pożałował jej trochę.
Nie odsuwa się więc od Władki, która delikatnie głaszcze ją po włosach.
— On z pewnością te włosy schował na pamiątkę i zaraz będzie wiedział, że to panienczyne. Bo przecież nikt w całej kamienicy nie ma takich ślicznych włosów. Ani mamcia — bo... no... co tu gadać!...
Wzruszyła ramionami, pogładziła raz jeszcze główkę Pity.
— Proszę się nie martwić. Tak dziś ładnie pannie Picie w tej sukience.
Pita głowę podnosi. Czuje się jakaś, jakby trochę pocieszona i przyjemnie zmieszana. Ktoś nią nie poniewiera za to, że się kocha w rządcy. Wprawdzie ten ktoś, to jest Władka, która względem wszystkich jest taka obleśna, ale kto wie, może to jej charakter. Taka przecież dobra i słodka, i dla mamy, i dla ojca, i dla Marcysi, teraz dla niej...
Mniejsza z tem. Pita jest tak nieszczęśliwa, że nie chce badać przyczyn, poddaje się tylko uczuciu. Nie patrzy na Władkę, bo znieść nie może wyrazu jej twarzy, wsłuchuje się tylko w jej łagodny głos.
— Mama mówi, że tak zbrzydłam! — skarży się cichutko.
Władka uśmiecha się ironicznie:
— O! mama będzie tak ciągle teraz mówiła.
— Widocznie naprawdę brzydnę.
— Co też panienka gada. Mizerna panienka, bo to już taki czas, że panienka będzie biedowała. Ale się panienka rozwinie i rozrośnie, i dopiero będzie panienka piękna. I rządca i tysiące będą za panienką latali. Ja się na tem znam.
Pita błękitnemi, marzącemi źrenicami patrzy w przestrzeń.
— Co mi tam po tem...
— E! każda panna rada, jak za nią chodzą.
— Mamcia mówi...
— Co mamcia mówi, to na wiatr. Mamcia tak mówi może dlatego, żeby panna Pita nie wzbijała się w ambicyę, żeby nie kokietowała z kawalerami.
Błękitne źrenice Pity jakoś twardo ogarnęły nagle twarz Władki.
— Z kawalerami?
— No, nie... z konkurentami. Przecie, żeby mamcia nie wiem jak pannę Pitę trzymała w krótkiej sukience, to przecież nie utrzyma i nie wmówi w ludzkie oczy, że panienka brzydka.
— Mama mnie tylko powiedziała...
— No, tak, dziś. Ale za rok, za dwa lata...
Władka urwała. Wielka złośliwość przesunęła się po jej twarzy. Spojrzała w stronę sypialni, jakby tam, pomimo nieobecności, istniała zawsze potęga Tuśki.
— Tak, za rok... za dwa lata...
I odeszła do maszyny, przy której usiadłszy, pilnie szyć zaczęła.
Z saloniku wychyliła się potworna głowa Edka.
— Pito! proszę cię na chwilę!
Pita weszła do saloniku. Edek starannie drzwi zamknął.
— Czego ty z tym dziobatym dyabłem gadasz? — zapytał.
— Ja?... To ona, i wiesz grzecznie do mnie, więc ja...
— O czem ona do ciebie mówiła, nie słyszałem, bo mam uszy zatkane temi gałganami, ale ja cię ostrzegam, nie gadaj ty z nią. To łajdus. Ja coś dostrzegłem...
— ???
— A widzisz, oczy wybałuszasz. Ja ci powiadam, że to specyfinder. Ścierpieć jej nie mogę.
— Mamcia ją tak lubi.
— To zawsze tak bywa.
— Co? zawsze?
— Nic. Ale ty pamiętaj: pędź ją od siebie.
— Nie można, jeżeli ktoś zwraca się z dobrocią.
— Kaczka jesteś. Umiej rozróżnić dobroć od dobroci. Ona ci umyślnie bakę świeci.
— Dlaczego?
— Ja nie wiem... ale musi mieć w tem jakieś wyrachowanie.
— No... że mamci, tatce.
Te słowa już Pita wymawia, sama nie wie czemu, ciszej.
Edek brwi ściąga. Nieokreślony wyraz wykrzywia mu usta. Coś jakby wzgarda, wstręt i zarazem ironia.
— Jabym ją sprał... — wyrzuca nagle z prawdziwą ulgą.
— Och, Edek! co ty mówisz?
— Sprałbym ją po pysku.
— Ty tak się wyrażasz, jak jaki Antek z nad Wisły.
— O! księżniczka... rządcowa...
Pita oblała się krwawym rumieńcem. Zasłoniła twarz rękoma. Edek usiadł na kanapce, zaczął czytać Sherlocka Holmesa, ale prędko cisnął książkę na ziemię i kopnął nogą:
— Wstrętne, idyotyczne, dla kretynów czy co...
I pochwyciwszy się za ucho, jęczeć zaczął:
— A żeby mnie pokręciło!
Pita odwróciła się do okna i patrzyła na deseń firanek. Wiedziała, że ulgę w bólu przynosi Edkowi zastrzyknięcie w ucho jakiegoś lekarstwa. Lecz coś się w niej buntowało.
— Dokucza mi — myślała — niech go boli!
Lecz przypomniała sobie, ile ulgi doznała przez proste zbliżenie się ku niej Władki, i te dobre słowa koiły do tej chwili ból i smutek jej duszy.
— Ja będę także taką — postanowiła — tak każe Bóg: za kamień — chlebem.
I z odwagą wzięła w rękę szklane narządko i flaszeczkę z lekarstwem.
— Pozwól, Edku — wyrzekła cicho, a głos jej przybierał łagodne tony Władki — ja ci lekarstwo zastrzyknę.
— Nie potrzebuję! — mazał się Edek.
Lecz ona delikatnie odwijała mu głowę z chustek, któremi był owinięty. I patrząc na niego, jak był brzydki, wykrzywiony bólem, poznaczony krostami, uczuła się nagle bardzo szczęśliwą ze swą śnieżną cerą, smukłą postacią i brakiem jakiegoś fizycznego cierpienia.
— Robić dobrze to egoistyczna przyjemność! — przemknęło się jej po głowie — to tak jakoś podwyższa i sprawia prawdziwą radość. Władka pewnie dlatego taka dobra dla wszystkich.
Z pewnym jednak wstrętem, zabrała się Pita do owej operacyi, bo jej estetyczny gust odwracał się od tego, co nie było piękne. A zaropiałe, chore uszy brata nie były wcale piękne. Z całą jednak odwagą i bardzo starannie zastrzyknęła lekarstwo.
On biadał ciągle. Gdy operacya była skończona, aż zaczął bić piętami ze zdenerwowania w podłogę. Pitę ogarnął żal. Stanowczo cierpienie przewyższa jego siły.
Nie śmiała się, jak dawniej, lecz stała przed nim i mimowoli przybierała pozycyę, jaką Władka miała przed chwilą, zbliżając się do niej.
— Mój biedny Edku! — zaczęła.
Lecz on jej przerwał brutalnie:
— Daj mi spokój! odczep się!... Czemu to mnie sparszywiały uszy, a nie tobie? Nie mogło to na ciebie paść, a nie na mnie?
Pita cichutko odeszła do okna. To było nad jej siły.
Sama nie wiedziała, co począć z taką zapłatą za próbę jej „dobroci.“ Starała się wymyślić, co Władka zrobiłaby w takiej chwili. Instynkt mówił jej, że gdyby Władka miała w tem interes, zmilczałaby z pewnością. Tak, ale bez interesu. Zawsze jest w tem coś swego. I tak Pita, mimo wszystko, czuje się ciągle szczęśliwsza od jęczącego brata. Przed chwilą nie czuła tego szczęścia. I to coś znaczy.
Właściwie nie czuła, że miłość czyniła ją lepszą i zaczynała rozniecać jakieś ogniki na widnokręgach jej Ducha. Chciała, mimo wszystko, iść tym wyższym szlakiem, który jakby podnosić ją zaczynał nad ziemię.
— Niech mówi... ja będę ponad to! — postanowiła, patrząc na deseń firanki.
Nagle drzwi, prowadzące do przedpokoju, otworzyły się i wszedł przez nie Mundek. Był w czapce i w szynelu, narzuconym na ramiona. Wszedłszy, zatrzymał się na progu, jakby zmieszany. Widocznie nie spodziewał się zastać tu rodzeństwa... Był blady i miał zaciśnięte usta.
— Proszę was — wyrzekł zdławionym głosem — idźcie ztąd i zostawcie mnie samego.
— My ci nie przeszkadzamy! — zapiał Edek.
— Idźcie ztąd! — powtórzył Mundek, nie zrzucając, ani czapki ani szynelu.
Pita, która zaczynała umieć czytać w oczach Mundka, podeszła do skrzeczącego młodszego brata.
— Chodź, Edku. Dam ci chleba z masłem! — wyrzekła.
— I z serem szwajcarskim?
— I z serem. Chodź!
Edek powlókł się w stronę jadalni. Wyglądał, jak napoleoński niedobitek. Idąc, szurał mocno nogami. Czynił to z jakąś pasyą i chcąc dokuczyć wszystkim. Cierpienie robiło go złym.
— Cóż? czapki nawet nie zdejmiesz? — zapytał starszego brata.
— Chodź, Edek! — nagliła Pita.
Wyszli oboje. Mundek pozostał na środku salonu.
Lekka struga, jakby słońca, przecinała ten pokój złotawym blaskiem. Coś się tak plątało na dziedzińcu w oficynie. Niby słońce. Z jakiegoś otwartego okna jęczały gamy chromatyczne. Panna Władzia czasem puszczała w ruch maszynę.
Zresztą było cicho.
Edek, dostawszy duży kawał chleba z masłem i serem, zaszył się w róg swej sofki. Pita chowała chleb i masło. Czyniąc to myślała o Mundku. Zdawało się jej, że był jeszcze bledszy, niż zwykle. A potem, te ruchy dziwne, nienaturalne, jakby drewniane.
— Kto wie, może on znów coś myśli takiego, jak wtedy, gdy tak niejasno rozmawiał ze mną — myśli Pita — kto wie... On wtedy aż się skręcił z bólu i rozpłakał.
(Bo Pita wie już teraz, że można skręcać się z bólu nie fizycznego, lecz takiego, co człowiekiem aż do wnętrza duszy targa).
— Możeby pójść do niego — waha się Pita. — Pójdę i stanę koło niego tak, jak Władka koło mnie. Odpędzi, to odejdę, nie odpędzi — tem lepiej. Może mu ulży.
I cichutko wysuwa się do kuchni. Jest z kuchni połączenie do przedpokoju, a z przedpokoju wejście do salonu.
Za chwilę Pita cicho naciska klamkę i staje pomiędzy fałdami portyery.
Lecz nie rusza się z miejsca, bo cała lodowacieje, i tak stoi, jak smukły posążek, a twarzyczka jej ma wyraz grozy tak wielkiej, że tylko ci, którzy nagle stają naprzeciw jakiejś wielkiej niepojętej im zbrodni, oddać ten wyraz mogą.
Plecami zwrócony ku niej, przyklęknąwszy na posadzce, Mundek pochyla się ku „serwantce“ i powoli, jakby walcząc z sobą, zdejmuje z półek drobiazgi, które ogląda chwilę. Szynel rozpostarł się na posadzce i czyni szare półkole, chłonące w siebie światło. I nagle Mundek podnosi ku światłu srebrny kubeczek Pity, ten chrzestny, ten, z którego kwiatki błękitnym deszczem niezabudek padają na małego, śpiącego Jezuska — i szybkim potem ruchem, jakby nerwowo zmuszając się do jakiegoś czynu, chowa ten kubeczek w kieszenie szynelu.
Potem — ociera z czoła pot i opiera głowę o półeczki serwantki.
Jest wielka cisza. Tylko słychać, jak gdzieś w oddali na ulicy turkocze wóz i cichnie.
Picie zdaje się, że słyszy bicie własnego serca.
I znów Mundek wyciąga rękę. Tym razem bierze z półki srebrną popielniczkę, którą ojciec dostał od kolegów i jakąś pieczątkę, ozdobioną turkusikami, pamiątkę po Bóg wie kim.
Wszystko to chowa w kieszenie szynelu.
Teraz skończone.
Wstaje i chwilkę stoi nieruchomy, a Pita widzi, jak jest bardzo blady i jak jest bardzo tragicznie zrezygnowany. Ona sama czuje się także trupio blada i zdaje się jej, że prędzej skona, nim wymówi jedno słowo, które da znać o jej obecności.
Powoli Mundek oddycha ciężko i zwraca się ku drzwiom.
I nagle oczy jego dostrzegają nieruchomą postać siostry.
Następuje ciężka, niewysłowiona chwila.
Oboje patrzą na siebie i źrenice ich rozszerzają się coraz więcej, aż jak żałobne ćmy czernieją na bieli ich skostniałych twarzy i pozostają tak z wyrazem nieokreślonej trwogi.
Pierwsza Pita opuszcza powieki. Tym jednym ruchem daje uczuć bratu, że ona nic nie wie, że nic wiedzieć nie chce, że czyn jego, jak sztylet tajemny, przeszył jej duchową istotę i że został jej własnością.
Pomiędzy nimi obojgiem przesuwa się jakieś pasmo fluidu, coś, co ich łączy. Ona wie... brat spełnił w tej chwili czyn prostej kradzieży, a raczej żal bezbrzeżny nad nim ogarnia ją całą, a coś, jakaś siła jej nieznana, zakazuje jej wydać sąd nad tą milczącą sprawą, która ołowiem zaciężyła w jej sercu.
Chciałaby wyrzec tylko:
— Idź ty w spokoju!...
Lecz sił nie ma i lęka się przerwać tej bezbrzeżnej ciszy. Dusza jej zdaje się bronić jej jakiegoś odruchu drobnego, który zatarłby niepojętą dla niej wielkość tego momentu. I gdy Mundek powoli, milcząc wciąż, odwraca od niej oczy i cicho wychodzi z salonu — ona wsłuchuje się w ciężki łoskot zamykanych drzwi wejściowych i instynktownie wyczuwa, że wkroczyła nagle w dziedzinę egzystencyi życiowej, która właściwie liczy się i z krainy snów na teren działań przechodzi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy w kilka godzin później cała rodzina zgromadziła się znów koło stołu, pokrytego ceratą i połykać zaczęła krupnik „na kostkach“ — w milczeniu zwykłem — Pita, siedząca naprzeciw Mundka, doznaje tak silnego natężenia nerwów, że usta jej drżą, a łyżka mimowoli z rąk wypada. Stara się przecież pokonać to nieznane jej uczucie. Za słabą jest fizycznie, aby módz utrzymać w karbach porażone jakby wstrząsem nerwy.
Wszyscy milczą, deszcz szary, jednostajny spływa po szybach. Dzień, który zapachniał na chwilę, jakby wiosną, przechodzi w nieokreśloną szarzyznę wlokącej się leniwo zimy. W sercach ludzkich także jakby płakało tą Verlainowską czarowną melancholią łkających nieuchwytnych bólów i łez niewypłakanych.
I nawet Tuśka, która wychodziła z domu krokiem elastycznym, jakby na spotkanie czegoś radośniejszego, lepszego w życiu, powróciła z ustami zaciśniętemi, oczyma przygasłemi, tak, jak wracała teraz zawsze, niosąc z sobą w fałdach swej sukni, w przykrym wyrazie swej twarzy, ciągły zawód tego czegoś, spodziewanego napróżno, a przez nią samą niezrozumianego.
I gdyby ją kto spytał: co przypuszczałaś, że cię spotkać mogło dzisiejszego ranka?
Nie znalazłaby słów.
A przecież od niedawna ona czegoś się spodziewa, czeka czegoś...
Tylko określićby nie mogła.
I wraca zgaszona, chmurna, niepewna.
Dzisiejszego ranka właśnie zdawało się jej, że to coś stanowczego wreszcie stanie się, że czeka na nią.
I dlatego wróciła powoli, z ustami obwisłemi, a wchodząc na próg domu, poczuła jakby skurcz nienawiści w gardle.
Pita nie patrzy na nikogo. Te powieki, które opadły na jej przerażone oczy, tam, naprzeciw Mundka, pozostają tak, jakby głazy, kryjące ciężką, grobową tajemnicę.
Tylko ręce, usta drżą ciągle.
Władka, która teraz jada razem „z państwem,“ przy stole, zwraca uwagę na zmianę, zaszłą w Picie.
— Panna Pita chora? — zapytuje nagle — taka blada?
Oczy wszystkich podnoszą się ku Picie.
Jeden Mundek nie patrzy na siostrę.
Tuśka badawczo przygląda się córce:
— Chora jesteś?
— Nie...
— Rozumiem... fochy... to za rańsze... Jeszcze panna Pita ośmiela się karać matkę odmawianiem sobie jedzenia za to, że poważyła się zrobić jej uwagę.
Żebrowski czuje, iż powinien się wmieszać.
— Cóż to się stało?
— Może ci córka sama opowie, albo spytaj się pana rządcy.
Ach! jak daleko była teraz Pita od tej śmiesznej sprawy włosów, fruwających po dziedzińcu bez jej woli i chęci.
Ach, jak daleko!
Takiego coś silnego wgniotło się w jej duchowy drobiazg już od tej chwili! I tak nią szarpie, tak dręczy...
Edek zaczyna się uśmiechać:
— To ja powiem...
Władka nagle się miesza:
— To bardzo nieładnie.
Edek mierzy ją wzgardliwem spojrzeniem.
— Czego tu? pilnować swego nosa!
Żebrowski czerwienieje i nastawia się, jak kogut.
— Błaźnie jeden! — odzywa się zdławionym głosem — błaźnie jeden...
Nigdy tak nie przemawiał do swoich dzieci. Dziwna grzeczność, która tam panowała lata całe, zdawała się rozluźniać powoli.
— Proszę tatki!
— Milczeć!
— Ja do tej... do tej...
— Ruszaj precz od stołu!
Chwila ciężkiego milczenia. Nagle wstaje od stołu nie Edek, lecz Mundek i cisnąwszy serwetę, bez słowa odchodzi do salonu.
Żebrowski patrzy za nim zdziwiony.
— Wróć się... Nie do ciebie mówiłem, do Edka.
Lecz z salonu dolatuje cichy głos:
— Nie mogę!...
Tuśka złożyła ręce, podparła brodę nad talerzem, pełnym makaronu, i szyderczo się uśmiecha.
— Ładne stosunki zaczynają u nas panować. Pociecha z dzieci!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Padły te słowa.
Te ciężkie, wielkie słowa.
Te słowa, które z jednej strony niosą w sobie całe bezmierne ogromy wymówek za to, co spełnić było prostym obowiązkiem, a z drugiej strony siejące właśnie ten bunt w sercach młodych:
— Powinniście!...
Bo wszakże, jeżeli kto przygarnie dobrowolnie i z całą samowiedzą następstw małe szczenię z pod płota, toż winien mu potem strawę i dach w dni zimowe.
A jeżeli to nie szczenię.
Lecz... dziecko.
Jeżeli to cały człowiek z duchem i ciałem. Jeżeli ten Duch zwłaszcza rzucono w świat istnień, jeżeli w dwóch pocałunkach...
Jeżeli taki Duch...
Pociecha!
To wielkie, ogromne słowo.
Jak taranem rozbija całe lata wymuszonej wdzięczności.
Z jednej strony słychać głosy zawodów pełne:
— Winniście nam pociechę!
Z drugiej strony:
— Winniście nam wszystko dać, bośmy się do życia nie prosili!
I zaczyna się chwila, gdzie niema ustępstw, gdzie poświęcenia rzeczywiste, drobiazgowe, tragiczne zdają się być pyłem, gdzie młode ręce wyciągają się nie z wdzięcznością, lecz z gestem słów:
— Kiedyście życie dali... dawajcie i resztę!
Bo istotnie. Cięższej krzywdy wyrządzić niepodobna jak...
Dać życie!
Dlatego, Tuśko... nie składaj ręki nad talerzem, pełnym makaronu, z rozpaczliwą ironią, i nie patrz po tych, którym dałaś „życie“ — wyczekując od nich pociechy.
Tragedyę powołałaś do życia.
W szmerze niechętnych pocałunków.
Więc milcz!
Milcz!...
I patrz!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo oto Pita blednieje coraz więcej. Ręka jej opada na stół — i tylko jedna, prawa powieka podnosi się, gdy druga, lewa obwisła nagle fatalnym ruchem porażonego muskułu.
Tuśka mówi do niej:
— Proszę Pity jeść...
Pita otwiera usta, jakby chciała przełknąć trochę powietrza i nagle przechyla się na krześle.
— Nie mogę! — wyrzuca z siebie urywanym głosem — nie mogę...
— Co to? Pan Edmund nie może jeść po ludzku z rodzicami, panna Pita nie może... co się tu dzieje?
Lecz Pita coraz głośniej powtarza:
— Nie mogę!
I wije się na krześle, jak motyl w śmiertelnych drgawkach:
— Nie... mo... gę!...
Jak echo, pochwycone z ust starszego brata.
Wszyscy porywają się od stołu.
Władka podtrzymuje Pitę, szklankę z wodą do ust przysuwa:
— Panienko, proszę się napić!
Lecz Tuśka gniewnie jej przerywa:
— Co to za komedye? co to znaczy?
A Pita, drżąc cała, przez szczękające zęby powtarza wciąż: „Nie mogę!“ — i ten jęk, ten krzyk coraz głośniejszy, coraz bardziej donośny, łączy się w jakąś litanję nie płaczu, nie jęku, lecz protestu, dławionej drobnej istoty, zbyt wielkim ciężarem jakiejś bezlitosnej Potęgi.
Bo wtedy, gdy z ust posiniałych Pity wybiega to marne: „Nie mogę“ — całe ogromy myśli tłoczą się w niej i walą:
— Czy wy nie widzicie... — wołają te myśli — że stał się tu, pomiędzy nami, w tem naszem, dobrze zamkniętem wnętrzu, Fakt, wiodący za sobą cały łańcuch zdarzeń, zmieniających nasze istnienia? Dla czego wy zajmujecie mnie i siebie drobiazgiem śmiesznym i bez znaczenia w takiej właśnie chwili? Włosy na wiatr rzucone? Zostawcie je... Z wichrem niech lecą!...
Ale oto wali w nas całą grozą przeznaczenie nasze, zaczyna się Życie dobywać do nas z zewnątrz!... Nie was, nie tych, którzyście nam życie dali szarpie na powitanie. Oto w nas słabych uderza, w nas Nieprzygotowanych! I oto my zaczynamy wołać, że tej okrutnej siły i waszego Niezrozumienia takich chwil wytrzymać nie możemy!... dlatego on tam, a ja tutaj wołam: Nie mogę! nie mogę!
To wołają strasznym, tragicznym krzykiem myśli Pity.
Jej myśli!
Ale o nie się nikt nie troszczy.
Tuśka stara się grozą uśmierzyć ten nerwowy atak córki.
— To hańba!... to wstyd!... smarkata!...
Żebrowski wykręca ręce, bezradny, z oczyma szeroko otwartemi:
— Może po doktora!...
Lecz Tuśka się porywa:
— Co, żeby nas obnieśli po całym domu? Dla takiej smarkatej nie lekarz, lecz rózga. Za dobra byłam, widzę, do tej pory. Starałam się łagodnością obudzić zasady dobrego wychowania. Spazmy! to przechodzi wszystko.
Edek uznaje za stosowne wtrącić swoje słowa:
— Bo może ona nie umyślnie te włosy na tego rządcę rzuciła.
Żebrowski odwraca się, jak na sprężynie.
— Co? co?
Lecz już Władka odprowadziła Pitę na sofę, ułożyła, okryła pledem i natarła jej skronie i ręce wodą.
Usiadła obok niej, i otuliła ramionami. Jakiś zapach heliotropu i frytury płynie z fałd jej bluzki. Lecz zarazem jest to ciepło kobiecego łona, do którego tak chętnie tulą się chorzy, dzieci i mężczyźni.
I oto Pita — pomimo jeszcze nieokreślonego czegoś, co ją odpycha trochę od Władki — skłania swą jasną głowinę na piersi szwaczki. Coraz ciszej powtarza swoje: „Nie mogę“ — coraz ciszej, aż wreszcie leży tylko z zamkiętemi oczyma i co czas jakiś nerwowy kurcz podnosi jej ciało.
Tuśka odchodzi do swego pokoju. Tam rzuca się na łóżko i patrzy z nienawiścią w zielone, spłowiałe skrzydła pawia. Stała się bowiem, według niej rzecz niezwykła. Oto druga kobieta objawiła się w tym domu. Druga kobieta, która ma prawo płakać, krzyczeć, zajmować sobą, kazać się nacierać wodą — słowem być kobietą. Ona, Tuśka, nie wyzyskała jeszcze tej sytuacyi, tej przewagi, jaką mają kobiety w zgiełkliwych objawach swych cierpień moralnych, a tu już drobna, mała istotka staje na jej miejscu i każe się liczyć z sobą, każe być „cicho“ — naokoło siebie, bo... miała atak!
— Muszę się do niej zabrać! — postanawia Tuśka — doprawdy muszę się do niej zabrać!...
Do pokoju wsuwa się Władka, Tuśka odwraca się do ściany. Czuje się urażona, iż Władka troszczyła się raczej o Pitę, nie o nią.
Lecz Władka nie zwraca uwagi. Przynosi krople laurowe, flaszkę z gorącą wodą podsuwa pod nogi, krząta się koło matki tak, jak przed chwilą krzątała się koło córki.
— Ach! co za szczęście, że mi się udało wreszcie pannę Pitę uspokoić... Tak się bałam o paniusię.
— O mnie?
— Naturalnie. Przecież takie historye to nie dla panienki szkodliwe, bo to młode... to jest młodsze, to prędko się otrząśnie. Ale na mamusię oddziałają sto razy gorzej. Byle tylko pani nam nie zachorowała.
Obleśnie, delikatnie okrywa Tuśkę i podaje jej krople:
— Proszę, proszę..
— Dziękuję. Rzeczywiście jest mi niedobrze.
— Niech pani stara się przespać trochę. Ja zajmę się podwieczorkiem.
— Moja panno Władziu!... proszę... bo rzeczywiście nie jestem w stanie. I dla męża kawa...
— E, co tam pani się o męża troszczy. Mężczyźni to sobie nic z niczego nie robią. Niech pani stara się uspokoić. Moja święta!...
I cichutko Władka wysuwa się z pokoju.
W jadalni Pita leży na sofie, osłabiona tak silnie, że w żaden sposób myśli zebrać nie może. Co się stało? Co to było? Nie wie. Widzi tylko, że Edek wysunął się do salonu, wie, że Mundek wyszedł z domu, bo słyszała jego kroki przez kuchnię i dostrzega ojca, jak stanął koło okna i patrzy niby przez szyby, nieruchomy na pozór, a tylko ręce, które ma założone w tył, kurczowo przebierają palcami.
W ręce te wpatruje się Pita. Widzi je, jak przez mgłę. Blade są i biedne, skórą obciągnięte anemiczną i koło paznogci pożółkłą. A same paznogcie, jakby u trupa, skostniałe dziwnie.
Pita dalej widzi jak przez mgłę, że z pokoju matki wysuwa się Władka i że zbliża się do ojca. To Pitę nie dziwi. Dziwiłoby ją raczej, gdyby Władka nie zbliżyła się do ojca.
Wszak zajęła się nią, Pitą, następnie matką, teraz kolej na ojca. Takie już dobre u Władki serce. I Pita uznaje za naturalne, że Władka coś mówi cicho do Żebrowskiego.
Zdaje się jej nawet, że słyszy:
— Tak się bałam o pana dobrodzieja... tak się bałam, żeby to wszystko pana nie zdenerwowało. I to o mnie! Ja niewiem, jak mam podziękować.
Żebrowski odwrócił się troszkę, bardzo mało. Ciągle niby patrzy w okno. Lecz jego twarz pergaminowa, twarz kościanego dziadka bardzo powoli i bardzo lekko pokrywa się rumieńcem. Nie odpowiada nic, tylko, milcząc, usuwa się cokolwiek od Władki.
Ona dostrzega rumieniec tego nad brzegiem starości człowieka.
Szybko coś jakby przebiegło u niej pod skórą twarzy, jakby uśmiech, jakby ironia.
I dyskretnie usuwa się ku swej maszynie, gdzie czeka na nią przygotowana robota, fastrygowanie przerobionej sukni Tuśki na paltocik Pity.
W mieszkaniu na Wareckiej panuje gnębiąca cisza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bo nadeszła taka niespodziewana chwila, która musi przyjść w każde wnętrze domu, w którem ciśnie się i gromadzi rodzina.
Chwila taka przychodzi zwykle, a przecież jest jakby nie oczekiwana i zdumieniem i grozą przejmuje tych, przed którymi się zjawiła.
We Wnętrzu tem, gdzie do tej chwili żyli wszyscy, zajmując tyle a tyle wyznaczonego miejsca, wyznaczoną ilość powietrza i siły duchowej — nagle zrobiło się ciasno. Za ciasno!
Usuwali się tak grzecznie jedni drugim, mówili do siebie „Proszę!“ — to „Dziękuję“ — lub „Po co się trudzić“ — mówili tak co chwila... Wszyscy mieli wypolerowane dusze bez kantów, bez jakichś wybryków, mogących wyprowadzić z równowagi resztę całej rodziny. Dzieci nie miały swoich zdań, nie pytały się o nic — były grzeczne, złożone porządnie duchowo, jak scyzoryki. I nagle coś się stało. Dzieci mówią: „Nie możemy,“ a jakby drżało w powietrzu: „Nie chcemy“. Rodzice także czują się ścieśnieni, zaskoczeni. Jakiś wielki gest szeroki i silny jest tuż, za ścianą. Jeszcze się trzymają mury klatki, kryjącej obumierające palmy i milczące Duchy, lecz znać rysy, znać...
Rodzino Żebrowskich, baczność!
Czuj! czuj, jak ciasno się nagle zrobiło, jak się potrącacie wzajemnie.
Już! już!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad wieczorem Pita zwlokła się z sofki i wyszła do kuchni, aby napić się świeżej wody. Marcysi nie było w kuchni; drzwi były otwarte. Ze schodów kuchennych wiało piwniczne powietrze, wilgotne i dziwne. Pita zatrzymała się przy wodociągu, który był tuż przy drzwiach. Noc już zaciągała powoli ciemnawą zasłonę. Z okna kuchennego, zasłonionego murem sąsiedniej kamienicy, czerniało jakieś żółtawe, zgniłe oświetlenie. Pita odkręciła kurek i czekała aż spłynie trochę wody z kranu. Było jej niewypowiedzianie smutno. Zdawało się jej, że dopuściła się jakiejś zbrodni, że to całe zajście przy stole było jej winą, jej jedynie winą.
— Mogłam się powstrzymać, zapanować nad sobą — myśli. — Mama miała słuszność, wołając na mnie: „Wstydź się...“
I zaraz opada ją przeogromna rozpacz.
— Nie, nie mogłam. To było silniejsze nade mnie. To mną tak targało! Gdy spojrzałam na Mundka! Och! dlaczego on to zrobił?...
Jakieś kroki po schodach. Ktoś idzie. Lecz Pita nie słyszy; szmer wody je pokrywa. Nagle we drzwiach kuchni staje jakaś wyniosła postać. Zagląda do wnętrza. W Picie serce zamiera. Rządca! Przypomina się jej katastrofa z włosami. Jest to mgnienie oka. Może idzie robić wymówki. Lecz on nie mówi nic. Zajrzał do kuchni, dostrzegł Pitę i cofa się:
— Przepraszam panią!
Już go niema. Poszedł dalej, wyżej — nie, schodzi na dół. A więc czegoś chciał tu od nich. Dlaczego do niej nie przemówił?
Choć lepiej, lepiej, że się tak stało. Może odnosił włosy. Co wtedy? Pita czuje, że byłaby chyba zemdlała, albo już nie wie co — taki ogarnął ją lęk. Przytem rządca wydał się jej jakiś ponury, nie taki Ketling, ale jakiś zmieniony, straszny. Tak zakołysał swą wyniosłą postacią, gdy zaglądał przeze drzwi...
Pita tego nigdy nie zapomni.
Dzisiejszy dzień jest dla niej nieszczęśliwy. Zapomina zakręcić kurek, zapomina, po co właściwie do kuchni przyszła, oparła się o ścianę; woda szemrze cicho i spływa w muszlę.
Znów ktoś idzie po schodach i zatrzymuje się koło drzwi. Lecz nie zagląda do kuchni. Śmieje się cicho jakby nieśmiało. Przystaje, czeka. Pita słyszy tym razem, że tam niedaleko jest ktoś. Ogarnia ją przestrach. Może to Ketlingowy rządca się wrócił. Zatrzymuje kurek; woda szumieć przestaje. Teraz prawie słychać jakiś oddech w sieni. Ktoś dyszy ciężko. Pitę samą denerwuje ta niepewność. Nerwowym ruchem odrywa się od ściany i staje we drzwiach. Chce je zamknąć, oddzielić się od tego „niepewnego,“ które koło niej krąży. Lecz tam w ciemni ktoś ku niej wyciąga rękę. Wpatruje się. To Tarnawicz w swojej bluzce uczniowskiej, bez czapki. Widocznie zbiegł z góry, z tego trzeciego piętra, na którem mieszka.
— To pani... proszę pani! — mówi szybko, drżącym głosem.
Pita kłania mu się grzecznie:
— Dobry wieczór panu. Czy pan do Mundka? Niema go w domu.
— Nie, nie... ja go widziałem niedawno. To już nie pomoże. Możeby pani.
— Co?
— Tak... tak... pani nie wie, pani nie może wiedzieć.
— Ale co?
— Mój Boże! nie mogę powiedzieć...
Tarnawicz ręce łamie, to znów trze czoło, jest wzburzony, zdenerwowany.
— Co panu?
— Mnie? nic.
— Co się stało!
— Jeszcze nic. Ale stanie się coś, coś strasznego.
Pita instynktownie cofa się krok jeden:
— Z kim ma stać się ta rzecz straszna?
— Z wami, z nami wszystkimi, Boże! Boże!...
— Niech pan powie wyraźniej, proszę pana!
Lecz Tarnawicz milczy, i znów Pita widzi, jak chłopiec trze czoło rozpaczliwym ruchem.
Zdenerwowanie to udziela się Picie. Tak mało jej teraz potrzeba, ażeby znów w niej nerwy drżeć zaczęły. I to niebezpieczeństwo jakieś, które ona przeczuwa oddawna, zbliża się. Oto już zapowiadają je, mówią o niem...
Więc jest.
Jest.
Teraz ona wyciąga rękę ku milczącemu w cieniu Tarnawiczowi:
— Proszę pana, jeżeli pan wie, niech pan mi wszystko powie. Może co można zrobić, aby się to nie stało.
— Nie, nie... ja pani wszystkiego powiedzieć nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo... kobietom wszystkiego się nie mówi.
— !
— Ale to jedno pani powiem. Niech pani powie Mundkowi, że ja... że my wszyscy jeszcze go raz błagamy, niech da spokój... niech tego nie robi... niech tego nie robi...
Łkaniem rozpaczy tętni głos chłopca.
— Powie pani?
— Powiem, powiem.
— Tylko niech pani go błaga, niech pani klęknie przed nim i prosi, prosi, po rękach całuje...
— ?
— Tak! tak! bo pani nie wie... nie wie...
Zacisnął ręce w kułak, do ust je ciśnie.
— Ach, Boże! Boże!...
Pitę zbiera lęk, i groza, i litość nad męką Tarnawicza, bo ona widzi, że on, wiedząc wszystko, jeszcze więcej męczy się, niż ona.
— Niech się pan uspokoi...
— Nie mogę! nie mogę!
(Jakby echo tego jej „Nie mogę,“ które rwało się z niej jękiem niedawno, jakby echo słów Mundka, który odbiegł od nich, wołając: „Nie mogę“).
Pita zbliża się trochę ku Tarnawiczowi:
— Ja powiem Mundkowi, powtórzę, co pan każe, będę prosiła, będę — tylko niech się pan uspokoi...
Tarnawicz chwyta ją za ręce:
— Tak, tak! Przecież pani go kocha i on panią, co?
Pita nic nie odpowiada.
Chwilę błyskawiczną dzieje się w niej obrachunek sumienia. Nie wie poprostu, czy kocha Mundka, czy on ją kocha? To słowo było, jakby wykreślone z ich grona.
Lecz to wie, że to „straszne,“ rzuci się gromem ku nim, przez niego, tak... przez niego. Więc jego najpierw chronić trzeba. I dlatego Pita chętnie oddałaby pół życia. A może i całe...
Odpowiada więc szeptem:
— Tak! tak...
— On to uczyni dla pani? co?
— Uczyni!
Na dole słychać kroki i głos Marcysi. Kłóci się ze stróżem, że tak późno lampki zapala.
Tarnawicz ściska silnie rękę Pity:
— Niech pani pamięta, niech pani pamięta... W pani jedyna nadzieja.
— Tak!
Tarnawicz puszcza ręce Pity i ucieka szybko na trzecie piętro. Pita wchodzi do kuchni. Jest tak zmieszana, że chciałaby schronić się gdzieś, aby pozostać samą, aby zebrać myśli. Wsuwa się więc do przedpokoju, gdzie ciemno i stoi oparta o ścianę.
Ona — ma odwrócić niebezpieczeństwo, grożące tylu istotom? Wszakże Tarnawicz wyraźnie powiedział: „Wam — nam wszystkim...“ Jak? jak to uczynić? Pita nie chce badać, jakie to niebezpieczeństwo. To trudno. Wie, że się nie dowie. Tylko wiedzieć chce, co począć, aby stanąć pomiędzy niem i tymi, ku którym czarna groza bieży. Ach! ze swego wątłego, białego ciała chętnie zrobiłaby zaporę, krzyżem śnieżnym i ofiarnym rozpostarłaby się u progu, wołając:
— Życie moje weźcie!... nie czyńcie tym wszystkim krzywdy...
I mimowoli, instynktem dziwnym, nerwowym, wzrok dziecka kieruje się ku drzwiom wejściowym. Wie, że są one zamknięte dobrze, że mają zamek werthajmowski, łańcuch bezpieczeństwa, że jest nawet mała szybka, przez którą widzi się, kto do drzwi puka. Te wszystkie ostrożności przedsięwziął Żebrowski, powoli, z latami całemi, znosząc jedne po drugiem żelaziwa i stal, które wkręcał w deski, mówiąc przytem:
— He! he! zje dyabła kto się teraz do nas dobierze!..
A tu Pita czuje, czuje, że właśnie temi drzwiami wejdzie ku nim to „straszne“ i „silne.“ Ona to czuła już dawniej, lecz nigdy może z taką siłą. I łańcuchy opadną... zamki się otworzą... nic nie pomoże!...
Nawet jej wyciągnięte ręce!
Nawet ofiara jej przeczystych chęci, jej udręczonego, a tak krótkiego życia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita zesuwa się ze swego posłania, odziewa się w spódniczkę, narzuca na plecy szal i cicho, aby nie zbudzić Edka, kieruje się do saloniku.
Wie, że Mundek już powrócił. Nie był na herbacie i wieczór cały spędził po za domem. Nigdy jeszcze tak długo nie pozostawał nieobecny, i Pita czuła, że rodzice, mieli słuszność, gdy wieczorem przy herbacie siedzieli milczący i gniewni.
— Coraz lepiej! — wymówiła tylko matka z nadzwyczajną ironią i potem zapadła znów dławiąca, wielka cisza.
Teraz Pita wie, że Mundek jest w domu. Słyszała, jak wrócił cicho przez kuchnię, przez przedpokój i wszedł do saloniku.
Chwilę słychać było jego przyciszone kroki.
Potem — ucichły zupełnie.
Pita uznaje, że teraz właśnie jest pora, aby spełniła to, co kazał jej Tarnawicz. Mundek pewnie jeszcze nie śpi, a gdyby nawet i zasnął — to ona go zbudzi — musi go zbudzić.
Niech razem z nią odeprze to nieszczęście, które jest tak blizko. A tembardziej, że to przyjdzie przez niego — samego!...
Lecz już przy drzwiach zatrzymuje Pitę wspomnienie tego, co Mundek w jej oczach popełnił, tej... kradzieży! Czuje, że ten czyn musi wiązać się nierozerwalnie z tem, co teraz ma nadejść.
Przypomina sobie wyraz oczu Mundka, gdy zbiegły się ich źrenice. Jakże więc teraz ona ma do niego przystąpić? jak mówić? Wszakże myśli ich potrącą się w pierwszej chwili o tę straszną tajemnicę, jaka jest pomiędzy nimi.
Lecz — ona musi, musi... Wszak Tarnawicz powiedział, iż od niej zależy wszystko.
Naciska klamkę i wolno wsuwa się do saloniku.
Ogarek świecy płonie w lichtarzu.
Mundka niema.
Chwilę stoi Pita i rozgląda się dokoła. Czyżby Mundek znów wyszedł? Lecz z przedpokoju dochodzą ciche, miarowe kroki. Mundek, nie chcąc budzić rodzeństwa, wyszedł do przedpokoju i tam chodzi nerwowo, wzdłuż ścian. Drzwi uchylone. Światło z saloniku przecina przedpokój cienką strugą. Pita widzi co czas jakiś, jak smukła postać zjawia się i ginie. Pita tuli ręce do piersi i cicho posuwa się do przedpokoju.
— Boże! niech mi się uda!... — modli się, idąc bez szelestu — Boże! niech mi się uda!
Stanęła we drzwiach. Mundek zatrzymał się.
Nie wyrzekli nic.
Była to króciutka chwila.
Lecz Pita odczuła natychmiast, że nic się jej nie uda.
Mimo to mówi:
— Mundku!
— ?...
— Tarnawicz... Tarnawicz prosił, to jest kazał... żeby cię prosić... żeby cię błagać... żeby...
Ach, jak ciężko Picie mówić! Jakby w obcęgi wzięto jej szczęki. I myśli się tłoczą, kłębią... nie umie znaleźć słów, nie umie znaleźć zdań.
— Tarnawicz prosił — zaczyna znów — prosił, żebyś ty... nie spełnił tego, co masz spełnić!...
Oczy zakryła rękoma, oparła się o futrynę drzwi. Po za nią dogorywająca świeca rzuca drżące blaski i złoci jej włosy, jakby aureolą dookoła głowy.
— Kazał prosić, Mundku, żeby to nieszczęście nie przyszło na nas, na nich, na wszystkich... Bo to ma się stać przez ciebie... a ty...
Nie może dalej dokończyć. Mimowolnym ruchem osuwa się na kolana:
— Ja cię tak proszę! ja cię tak proszę!
Chętnie czołgałaby się do jego nóg, za ręce pochwyciła, ale nie śmie.
On tam stoi oparty o te drzwi, po za któremi jest to „straszne,“ oświetlony wązkiem pasmem konającego światła. Marmurowo blady, zdecydowany, z ustami zaciśniętemi, z oczyma głęboko wpadłemi w orbity.
— Mundku!...
Picie głos zamiera. Wyciągnęła rączki, z ramion jej zesunął się pled. Drobna, biała, chuda. Tylko te włosy, te złoto-srebrne włosy!...
— Mundku!
Lecz on nagle rozkazującym ruchem nakazuje jej milczenie.
— Idź ztąd!... — mówi ochrypłym głosem.
— Mundku!...
— Idź ztąd, mówię ci, zostaw mnie. Nie pomoże nic. Ani ty, ani nikt... ani sam Bóg!...
Głos mu się złamał. Jakby wzruszenie szło na niego. Przeraził się. Widocznie lękał się tego wzruszenia.
— Idź! idź! bo ja z domu ucieknę!
Chwytał za klamkę, odkładał łańcuch.
Pita porwała się z ziemi.
— Nie! nie!.. jeszcze nie otwieraj!.. jeszcze!.. jeszcze!.. Ja już idę!
Szybko, jak cień, przemknęła się przez salon. Zdawało się jej, że razem z otwarciem tych drzwi przyśpieszy się spełnienie tej okropnej, nieuniknionej już teraz katastrofy.
Edek spał, dysząc ciężko. Pita wsunęła się w swoją pościel.
— Nie mogę, nie mogę nic! Bóg świadkiem. Klęczałam, jak tamten kazał... do rąk się zbliżyć nie śmiałam... taki był straszny... takie ma dziwne oczy...
I świt nadszedł, a Pita wciąż w myśli powtarza:
— Nie mogłam, nie mogłam nic... nic...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.