Ciepła wdówka (Bałucki)/Akt II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Ciepła wdówka
Podtytuł Komedja w trzech aktach
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT II.

Scena przedstawia ogródek przed willą pani Stroińskiej. W głębi sztachetki żelazne i furtka ozdobna. Na prawo drzewo z ławeczką, na lewo ogrodowe meble, fotel duży w środku. W drugiej kulisie na lewo widać bok lub front willi.

SCENA PIERWSZA.
ANTOŚ, FELA, JAN.

Antoś (z płótnem, naciągniętem na blejtramie, wychodzi z willi, za nim Jan, niosący sztalugi). Tu niech Jan postawi. (Wskazuje mu miejsce między kanapką a dużym fotelem). Więcej bokiem — tak. (Stawia płótno na sztaludze, a ujrzawszy Felę, wynoszącą pudło z farbami, biegnie ku niej). Kuzyneczka sama się fatyguje. (Chce jej odebrać).
Fela (nie oddając). Ależ mnie to wcale nie fatyguje, owszem, mnie to bardzo bawi i cieszy, że i ja przy tem malowaniu panu na coś przydać się mogę.
Antoś. A znowu pan. Ej, kuzyneczko, bo się pogniewam.
Fela (zakłopotana). Kiedy nie wiem, jak mam mówić.
Antoś. Jakto jak? No, tak, jak się powinno mówić między krewnymi: kuzynku, albo Antosiu, albo poprostu Antku.
Fela (j. w.). E, gdzieżbym ja śmiała?
Antoś. Ale śmiej, śmiej kuzyneczko, sprawisz mi tem ogromną przyjemność, bo tak wołała zawsze na mnie moja matka... No!
Fela. Jakto? tak zaraz?
Antoś. Raz przecie trzeba zrobić początek, inaczej się kuzyneczka nigdy nie nauczy. Ja, żeby tylko kuzyneczka pozwoliła, tobym jej nigdy inaczej nie nazywał, tylko Felą, Felunią, najdroższą Feleczką. (Zbliża się do niej).
Fela. Gdzie to postawić?
Antoś (biorąc od niej pudło). O jakiż to gapa ze mnie, żeby pozwolić ci dźwigać tyle czasu. (Kładzie na ławce lub stoliku pudło z farbami i paletą).
Fela. A dlaczego pan... nie, nie... zaraz... (mówi z trudnością). Dlaczego be... będziesz malował?
Antoś (chwyta ją uradowany za rękę). O! tak — tak, Felciu najdroższa.
Fela. Kiedy bo to tak trudno.
Antoś. Ale przyzwyczaisz się, przyzwyczaisz się, zobaczysz.
Fela. Czy nie lepiej w pokoju malować?
Antoś. Właśnie w tem cały dowcip, bo ja — uważasz — chcę sobie kropnąć cioteczkę w plenerku.
Fela (z naiwną ciekawością): Co to znaczy?
Antoś. To się tak mówi po malarsku — niby w pełnem świetle, rozumiesz? Na tle takiej zieloności cyferblat ciotki będzie się pysznie odrzynał.
Fela. Jakto, odrzynał?
Antoś (uderza się w usta). A bodaj mnie, znowum chlapnął! Bo widzisz, my malarze mamy taką swoją gwarę, osobny język, jak cyganie. Siedzi się między Niemcami, najczęściej w piwiarni, lub kawiarni, przy brzęku kufli i stukaniu kul bilardowych, to człowiek po ludzku gadać zapomni, a już z kobietą — to zdechł pies, bo tam u nas kobiety na lekarstwo nie znajdzie.
Fela. A Polek niema?
Antoś. No, są — modelki albo kelnerki, ale to się nie rachuje, bo to zresztą wszystko Niemki.
Fela. A Polek niema?
Antoś. Trafiają się i Polki tu i ówdzie, ale to takie, pół chłopca, pół kobiety, najczęściej postrzyżone krótko, jak pudle. Z takiemi to niema żadnej przyjemności. Bo u mnie, kiedy kobieta, to już całą gębą, ot, jak nie przymierzając, kuzyneczka. (Wesoło). He, he, żeby my to coś takiego mieli w Monachjum, toby dopiero była pycha, że klękajcie narody. Jabym gadał wtedy dzień i noc bezustanku.
Fela (śmiejąc się). Wnetby się uprzykrzyło.
Antoś. O! nigdy w życiu, bo ty Feluniu masz coś takiego, że gdy patrzeć na ciebie, to się człowiekowi robi tak miło, tak przyjemnie... Ale co to — odchodzisz już?
Fela (pomieszana, zapłoniona, nie patrząc na niego). Muszę, mam zrobić bukiet stryjence.
Antoś (zatrzymując ją). Bukiet nie ucieknie. Jeszcze chwileczkę.
Fela (j. w.). Muszę, muszę, stryjenka czeka. (Ucieka na prawo).
Antoś. Pewniem znowu chlapnął coś niemądrego i dlatego uciekła. Ale ja ją przeproszę. Kuzynko! Felu! Feluniu! (Idzie za nią).

SCENA DRUGA.
DOKTOR, STROIŃSKA potem ANTOŚ, wkońcu FELA.

Doktor (pokazując ręką w stronę, w którą poszła Fela i Antoś, mówi wesoło, zadowolony). A co? widzi pani? Nie mówiłem? Antoś znowu przy Feli. Ciągle razem. Chłopak, jak widzę, zabrnął nie na żarty.
Stroińska. Przypuszczasz, doktorze, że się w niej zakochał?
Doktor. Na co tu przypuszczać, kiedy się widzi, jak na dłoni, że chłopiec przylgnął do niej całem sercem.
Stroińska (siada na fotelu i mówi z udanym spokojem). Liczy zapewne na to, że Fela będzie miała odemnie duży posag.
Doktor (chwilę patrzy na nią, potem mówi opryskliwie). Fe, wstydź się pani posądzać młodego chłopca o podobne spekulacje. Więc pani już nie wierzy, że można się zakochać bez wyrachowania?
Stroińska. Przynajmniej z własnego doświadczenia muszę wątpić o tem. I ja byłam kiedyś młodą, jak Fela, podobno nawet nie brzydką, miałam wielu takich, którzy się podobno kochali we mnie, a koniec końców, musiałam iść za Stroińskiego, żeby nie zostać starą panną. Jakże nie mam winić ludzi i posądzać.
Doktor. Wiń pani sobie i posądzaj kogo ci się podoba, tylko nie Antosia.
Stroińska. Dlaczego? Dlaczegoż on miałby być lepszym od innych?
Doktor (zirytowany). Dlaczego — dlaczego? Bo jest takim i basta, i pani wiesz to sama najlepiej, bo gdyby mu tak chodziło o pieniądze, to nie byłby się zrzekł swojej części po matce na rzecz siostry, kiedy ta zamąż wychodziła.
Stroińska. Był wtedy bardzo młody jeszcze, nie znał wartości pieniędzy... i sam nie wiedział, co robi. Dziś pewnieby nie popełnił takiego głupstwa.
Doktor. E! ktoby się z panią dogadał! Dlatego, że pani sama wyszłaś dla pieniędzy, to już myślisz, że wszyscy muszą być do pani podobni.
Stroińska (wstaje urażona). Doktorze, nie zapominaj, że i pobłażliwość ma swoje granice. Nie chce ich przekroczyć i dlatego odchodzę. (Wychodzi).
Doktor (mrukliwie). Kłaniam uniżenie. (Po jej wyjściu). Może to było cośkolwiek za ostro. Ale niech tam! Będzie miała nauczkę, aby nie obrażała mojego Antosia. Posądzać go — tfu! Co się z tą kobietą stało! I pomyśleć, że to był mój ideał, moje bóstwo przez lat tyle... A! (Macha ręką).
Antoś (wchodzi z prawej i rozpromieniony, ożywiony chodzi po scenie).
Doktor. A tobie co się stało? Pies cię ukąsił, że tak latasz?
Antoś. Doktorze, doktorze, wzięło mnie.
Doktor. Co cię wzięło?
Antoś. Ona! Fela mnie wzięła. (Chodzi znowu). Mam ją teraz tu (wskazuje na głowę), tu (na serce), wszędzie. Nie wiem, co się ze mną dzieje, jestem oczarowany, zachwycony. Doktorze, radź, co robić?
Doktor (szorstko). Wziąć nogi za pas i zmykaj, pókiś cały.
Antoś. Ależ ona mi sprzyja — ja to widzę.
Doktor (j. w.). Pocieszy się, nie bój się. Pójdzie sobie potem za jakiego bogacza, będzie miała złoto, brylanty, powozy. Takie lekarstwa goją u kobiet najkrwawsze rany serca.
Antoś. To jej nie znasz, doktorze. Ona nie taka, jak inne.
Doktor (j. w.). Wszystkie diabła warte. Radzę ci zmykać, pókiś cały. Bądź zdrów. (Wychodzi).
Antoś (sam, po chwili): Może on i ma rację. Co taki mizerny bazgracz, jak ja, może znaczyć dla niej? Ona przyzwyczajona do zbytków i wychowana w wygodach, a tu człowiek nieraz nie ma co do gęby włożyć i na krydę żyć musi. Ot najlepiej będzie nasmarować ciotkę co prędzej, a potem nura, jak doktor radzi. Bierzmy się do roboty. (Bierze pędzel, paletę i idzie pod okno). Czy cioteczka gotowa?
Stroińska (za sceną). Zaraz — zaraz.
Antoś (wraca do sztalugi). Tak, pojadę sobie, zapomnę i będzie finis. (Zaczyna podmalowywać i gwiżdże oberka, potem nuci pod nosem). Pojechał, przyjechał do domu. Co robił, gdzie bywał (kończy bez gniewu z irytacją) co do tego komu. (Chodzi po scenie, potem staje w podziwie, ujrzawszy ciotkę. Fiu, fiu... A to się ciotka wysztafirowała, że proszę siadać.
Stroińska. Cóż, dobrze będzie w tej sukni?
Antoś. Ależ pycha. Właśnie o takiej myślałem. A te loczki srebrzyste nad czołem — co to za świetny refleks będzie przy rumianej twarzy i żywych oczach.
Stroińska. A ty obrzydliwy chłopcze. Gotów jeszcze wmówić we mnie, żem powinna Panu Bogu dziękować za wczesną siwiznę.
Antoś. Ależ bo dalibóg ciotce w tem paradnie. Wyglądasz, cioteczka, jak w francuskiej peruczce, do zakochania. Jak machnę portret, to klękajcie narody.
Stroniska. To machajże co prędzej, skoro powiadasz, że do zakochania. Gdzież mam usiąść?
Antoś (ustawiając fotel). Tu, na tym fotelu. (Stroińska siada). Poza jak najswobodniejsza, ręka jedna na poręczy, może się ciotka nawet podeprzeć — tak, a drugą wolno puścić.
Fela (wszedłszy po cichu, przypatrywała się z głębi, a teraz przybiega i klękając z prawej, podaje bukiet). Może ten bukiecik do ręki?
Stroińska (zdziwiona). A ty skąd się tu wzięłaś? (Patrzy na nią badawczo).
Fela (spuszcza oczy). Przyniosłam trochę kwiatów stryjence.
Stroińska. Zanieś je do salonu.
Antoś (widząc, że Fela chce odejść, mówi prędko). Nie, nie, niech lepiej zostaną. (Odbiera je od Feli). Użyjemy ich do portretu. Postawi się przy ciotce na stoliku.
Stroińska (śmiejąc się). Dla kontrastu? co?
Antoś. A teraz proszę zrobić przyjemną buzię. Zaczynam. (Maluje szybko).
Stroińska (do Feli, która zagląda ciekawie, jak Antoś maluje). Idź Felu do pokoju, bo mu będziesz przeszkadzać.
Antoś (prędko). Ależ bynajmniej, cioteczko. Owszem, będzie mi się jeszcze lepiej malowało. (Podając stołek). To nawet robi bardzo dobrze, gdy model jest w otoczeniu kilku osób; to nadaje twarzy wyraz naturalny i ożywiony.
Fela (siada ucieszona). Ah, to dobrze. Bo ja taka ciekawa, jak się to robi.
Stroińska. A wydałaś kucharzowi na śniadanie?
Fela. Już stryjenko.
Stroińska. Tylko on może nie wie, że będzie więcej osób.
Fela. Wie, wie, stryjeńciu, bom mu to już powiedziała.
Stroińska (po chwili). Tylko, żeby się nie upił znowu, jak wczoraj. Idź lepiej, kochaneczko i przypilnuj go. Portret zobaczysz później.
Antoś (na stronie). Bodajeś śledzia zjadła. Patrzeć nawet nie pozwala. (Patrzy za odchodzącą, która także ogląda się na niego ze smutną miną).
Stroińska (uśmiechając się złośliwie). No, dlaczegoż nie malujesz?
Antoś. Owszem, cioteczko, maluję. (Zabiera się do malowania i gwiżdże, po chwili). Czy Felcia dawno jest u cioci?
Stroińska. Od śmierci rodziców przygarnęliśmy sierotę, bo się biedactwo nie miało gdzie podzieć.
Antoś. Niedługo ona zabawi u ciotki.
Stroińska. Dlaczego?
Antoś. Znajdzie się prędko taki, co ją zabierze. Musi mieć konkurentów co nie miara.
Stroińska. Nie wiem o żadnym.
Antoś. E, żartuje ciotka. Tylu tu kręci się mężczyzn.
Stroińska. Ale żaden dla Feli. Wszyscy, którzy tu bywają, to tylko dla mnie.
Antoś. A to osły.
Stroińska (śmiejąc się). Dziękuję za kompliment.
Antoś. Ależ ja tego nie stosuję do ciotki — tylko mnie dziwi, że mając pannę, młodą, prześliczną...
Stroińska. Wolą starą babę.
Antoś. Pardon! ja tego nie mówię.
Stroińska. Tylkoś pomyślał sobie. No, no, nie tłumacz się. A czy wiesz, dlaczego wolą? Bo stara baba ma krocie, a młoda nie ma nic.
Antoś. No, przecież bez tego nie będzie, żeby jej tam ciotka nie kapnęła jakich kilku tysięcy.
Stroińska. Mylisz się mój drogi, nie dam ani grosza.
Antoś. A to Harpagon z ciotki.. Przecież ciotka i tak ma dosyć.
Stroińska. Ale im więcej będę miała, tem będę droższą dla mojego przyszłego męża.
Antoś. Więc ciotka na serjo myśli iść zamąż?
Stroińska. Dobryś sobie. A dlaczegożbym miała nie myśleć?
Antoś. No, bo po takim ananasie, jakim był nieboszczyk, to ja myślałem, że ciotka już raz na zawsze straciła apetyt do małżeństwa.
Stroińska. Właśnie dlatego należy mi się odszkodowanie. Chcę przecie raz w życiu zakosztować prawdziwego małżeństwa — bo tamto było męczeństwem.
Antoś. I ciotka sądzi, że drugi będzie lepszy, że z tych panów, którzy tu bywają, ożeni się który z ciotką z czystej miłości?
Stroińska. Nie jestem tak naiwna, mój kochany, i wiem, że kochają mnie przez miłość dla moich pieniędzy. Ale to już trudno. Już taki wiek teraz. Któż dzisiaj nie pragnie pieniędzy? Jestem przekonana, że i ty niewiele byś się namyślał, gdybym ci tak zaproponowała małżeństwo.
Antoś. Z kim?
Stroińska. Ze mną.
Antoś (śmiejąc się). Jakto? Ja z ciotką?
Stroińska. No, cóż w tem widzisz tak śmiesznego?
Antoś (jak wyżej). He, he, cioteczka żartuje sobie ze mnie.
Stroińska. A gdybym ci powiedziała, że nie żartuję wcale, że jedynie w tym celu sprowadziłam cię tutaj, aby cię zrobić bogatym, a ten portret to był tylko pretekst, żeby cię łatwiej zwabić. No? No? Cóżbyś ty powiedział na to?
Antoś (wesoło). Cobym powiedział? Powiedziałbym, że mam zanadto dobre wyobrażenie o rozumie ciotki, abym uwierzył, że ciotka mogłaby strzelić takie głupstwo.
Stroińska (patrząc na niego z lubością). I cóż ty w tem widzisz tak nieprawdopodobnego? Znam cię oddawna, wiem, że jesteś dobry chłopak, podobałeś mi się, więc chcę cię uszczęśliwić. Pomyśl-no tylko: dwakroć pięćdziesiąt tysięcy i wieś.
Antoś. To i cóż z tego? Dziesięciu obiadów przecież zjadać nie będę, ani w dziesięciu ubraniach chodzić, a na jeden obiad i jakie takie ubranie, dzięki Bogu, zawsze zapracować potrafię.
Stroińska. I gadajże tu z takim głuptaskiem. Więc dajesz mi formalnego odkosza? Gardzisz moimi pieniądzmi?
Antoś. Gardzić, nie gardzę, uchowaj Boże, i jeżeli cioteczka chce koniecznie mnie uszczęśliwić, to chętnie tytułem odczepnego przyjmę kilka, a nawet kilkanaście tysięcy — ale bez ciotki.
Stroińska (wesoło). Toś ty taki? Chodź-no tu, urwisie.
Antoś (kładzie paletę i z pewną obawą zbliża się do niej). Czego cioteczka chce?
Stroińska (z udaną surowością). Klęknij-no tutaj. (Bierze go za ucho).
Antoś. A jaj!
Stroińska. To z ciebie taki filut? Toś ty przed chwilą jeszcze mówił tu na tem miejscu, że ciotka jest do zakochania, a teraz się wycofujesz, urwisie jakiś.
Antoś. Ja mówiłem: do zakochania, jako ciotka, ale nie jako żona — a to gruba różnica. (Bierze jej rękę w swoją). Widzi ciocia, ja ciocię kocham, jako ciocię, i z gustem cioteczkę ucałuję i w rączki i w buzię i w szyję. (W tej chwili Fela wchodzi z willi na scenę, a ujrzawszy Antosia, całującego ciotkę, staje osłupiała, a potem ucieka napowrót do willi). Lecz gdyby mi przyszło zrobić to samo, jako żonie, to daruj, cioteczka — ale uważałbym to za strasznie ciężką pańszczyznę.
Stroińska (wpatrując się w niego z upodobaniem, bierze jego głowę w swoje ręce i całuje go w czoło). Oj ty, ty, sowizdrzale jakiś.
Antoś (całując ją w rękę). Cioteczka mnie tak na kawał brała, prawda?
Stroińska (odwraca się, żeby nie widział jej uśmiechu). Nie wiem. (Wstaje).
Antoś (idąc za nią). Ale cioteczka się nie gniewa na mnie?
Stroińska. Ha, cóż mam robić? Skoro mnie nie chcesz, to muszę sobie poszukać innego męża.
Antoś. Wie ciotka co? Jeżeli cioteczka ma już taką gwałtowną ochotę przejść się zamąż, to jabym miał kogoś, coby był w sam raz dla cioci.
Stroińska. No, kogoż tam takiego wyszukałeś?
Antoś. Jest tu jeden doktor...
Stroińska (zmieszana, odchodzi od niego). Takżeś wystrzelił. A mnie co po doktorze?
Antoś. Jakto, co? A czy może być co lepszego, jak mieć doktora w domu na każde zawołanie? Niech się ciotka nie śmieje. Dla osoby w pewnym już wieku, to rzecz nieoceniona. Nieraz cioteczkę coś strzyknie, coś zaboli, to doktor zaraz opuka, języczek zobaczy, receptę zapisze i jest pomoc na poczekaniu.
Stroińska. Przedstawiasz mi go tak ponętnie, że choćby dla tego strzykania gotowabym się zdecydować.·
Antoś. A widzi cioteczka.
Stroińska (siada). I cóż to za doktor?
Antoś. He, he, niby to cioteczka nie wie.
Stroińska. A skądże ja mam wiedzieć?
Antoś. Niech-no ciotka da spokój, bo ja dobrze wiem... Jabym przysiągł, że cioteczka wie dobrze, o kim mówię — o doktorze Bolimowskim.
Stroińska (wstaje zmieszana). Skądże znowu doktor Bolimowski przyszedł ci do głowy?
Antoś. On przecież kiedyś miał się do cioci.
Stroińska (z ironją): Cóż to, zwierzał ci się?
Antoś. Co to, to nie. On krył się przed ludźmi z tem kochaniem, jak jaki liczykrupa ze swoimi skarbami, ale ja go i tak wypatrzyłem.
Stroińska (siada). O! a to jakim sposobem?
Antoś (siada przy niej). To było wtedy, kiedy po śmierci rodziców moich chowałem się u niego. Widziałem wtedy nieraz, jak w nocy — kiedy myślał, że już śpię w najlepsze — wydobywał ze swego biurka jakąś fotografję w pluszowych ramkach i przyglądał się jej długo i całował, a wzdychał, jakby mu kto miech kowalski w płuca wstawił. Ciekawość mnie brała ogromna zobaczyć, co to była za fotografja, i jednego razu, kiedy doktor zostawił kluczyk przez zapomnienie w zamku, ja buch do biurka i pokazało się, że to była fotografja cioci z panieńskich czasów.
Stroińska (wzruszona i zmieszana wstaje). Zdawało ci się chyba.
Antoś. O, nie, nie. Znałem ją przecież dobrze, bośmy mieli taką samą w domu. Wie ciotka, ta w tej popielatej sukni.
Stroińska (j. w.). Być może, być może, że mnie tam kiedyś kochał, ale teraz mnie niecierpi, nienawidzi, beszta tylko i łaje bezustanku.
Antoś. A wie, cioteczka, dlaczego? Bo zazdrosny.
Stroińska. Zazdrosny?
Antoś. Tak. Bo go irytują te fircyki, co się kręcą tu koło ciotki i nadskakują i umizgają się.
Stroińska (chodzi rozdrażniona). To niech i on nadskakuje, niech i on się umizga — trudno przecież, żebym mu się sama oświadczyła.
Antoś. Ba, gdyby ciotka nie miała majątku, to kto wie, czyby tego nie zrobił.
Stroińska (śmiejąc się). Ha, to niech poczeka, aż nie będę miała majątku. Innej rady niema.
Antoś (zły). E! kiedy z ciotką nie można dojść do ładu. Nie wiedzieć doprawdy, czy ciotka kpi, czy mówi naprawdę.
Stroińska (śmieje się). W tem sztuka. Kobieta nigdy nie powinna zdradzić się, gdzie mierzy, bo jeśli się jej nie uda trafić, to potem wstyd. (Do wchodzącego Jana). A co tam?

SCENA TRZECIA.
CIŻ, JAN, po chwili ŁAPISZEWSKI.

Jan (podaje bilet na tacy).
Stroińska. Ah, to ten nieznośny nudziarz znowu.
Antoś. Kto taki?
Stroińska. Łapiszewski. Był tu już wczoraj dwa razy, ale go nie przyjęłam. (Do Jana). Powiedz, że mnie niema w domu.
Jan. Ten pan powiada, że ma bardzo ważny interes.
Stroińska. Cóż on może mieć za interes do mnie? (Do Jana). No, poproś, poproś. (Do Antosia). Zostań. Nie mam z tym panem żadnych sekretów.
Łapiszewski (wchodzi predko). A! zastałem nareszcie panią dobrodziejkę. (Całuje ją w rękę).
Stroińska. Ale cóż się stało? Cóż pan tak zdyszany, zmęczony?
Łapiszewski (ociera pot z czoła). To z życzliwości dla pani.
Stroińska (śmiejąc się). Co? z życzliwości dla mnie pan się tak zmęczyłeś?
Łapiszewski. Szukałem panią wszędzie — u źródła, w łazienkach, w parku, bo chciałem pani udzielić ważnej wiadomości.
Stroińska. Zaciekawiasz mnie pan. Niechże pan siada. Słucham.
Łapiszewski. Ale w cztery oczy.
Stroińska. Przed moim siostrzeńcem nie mam żadnych sekretów.
Łapiszewski. Kiedy bo widzi pani dobrodziejka, interes jest tego rodzaju...
Antoś (kładąc pędzel). Cioteczko, ja pójdę tymczasem do Felci.
Stroińska. Tylko wracaj niezadługo. (Antoś wybiega). Słucham.
Łapiszewski (przysuwa się). Pani dobrodziejko, przychodzę tu, jako dawny i szczery przyjaciel pani, aby ostrzec cię przed strasznem niebezpieczeństwem, jakie ci zagraża...
Stroińska (z udanym przestrachem). Przerażasz mnie pan. Może rozbójnik jaki nastaje na moje życie?
Łapiszewski (żywo). Doskonale go pani nazwałaś. Tak jest, rozbójnik, rozbójnik salonowy, który wkradł się w twoje zaufanie, aby cię ograbić z majątku.
Stroińska. Któż to taki?
Łapiszewski (ogląda się, potem mówi jej do ucha, ale dosadnie). Baron.
Stroińska (zdziwiona). Baron? Ależ panie Łapiszewski, to taki przyzwoity i elegancki kawaler.
Łapiszewski (zapalając się). To łotr z pod ciemnej gwiazdy, hołysz, polujący tylko na duże posagi.
Stroińska. Mówił, że ma dobra.
Łapiszewski. Na księżycu.
Stroińska. Co pan mówi? Więc i to może nieprawda, co mi mówił, że jest emigrantem?
Łapiszewski (z ironją): A to, to prawda. Nawet potrójny.
Stroińska. Potrójny? Jakto potrójny?
Łapiszewski. Tak, gdyż najpierw emigrował ze szkół, bo się gałganowi uczyć nie chciało, potem emigrował zagranicę przed długami, których ma po uszy, a potem ostatecznie drapnął z Monachjum od narzeczonej, gdy się dowiedział, że nie ma majątku.
Stroińska. Skądże pan wiesz o tem wszystkiem tak dokładnie.
Łapiszewski. Moje córki były przyjaciółkami tej panny.
Stroińska. No, patrzaj pan, a taki wydawał się miły, i gdyby nie pan...
Łapiszewski. Pani dobrodziejko, toby była wieczysta szkoda, żeby osoba tak zacna, taka szlachetna, jak pani, miała się dostać w ręce takiego zbrodniarza. Tak, zbrodniarza, powiedziałem i nie cofam tego, bo według mnie, to jest zbrodnia żenić się z kobietą, dla której się nie czuje prawdziwej miłości.
Stroińska. Więc pan sądzisz, panie Łapiszewski, że możnaby się jeszcze ożenić ze mną z prawdziwej miłości? Mam już lat...
Łapiszewski. Co tam lata. Tyle mamy lat, na ile wyglądamy, a pani wygląda jeszcze prześlicznie.
Stroińska. Więc małżeństwo w moim wieku nie wydałoby się panu śmiesznością?
Łapiszewski. Gdybyś pani chciała wyjść za jakiegoś młokosa, to pewno, ale za człowieka statecznego, poważnego...
Stroińska. Tak w pańskim wieku.
Łapiszewski. Któryby panią umiał uszanować, wynagrodzić ci to wszystko, co przecierpiałaś.
Stroińska (napół do siebie, wstając): Tak, to prawda, to mi się jeszcze należy przecie. (Podaje mu rękę). Dziękuję ci, panie Łapiszewski, że mi dodałeś odwagi. Potrzebowałam tej zachęty.
Łapiszewski (całując ją czule w rękę). O! pani! Hortensjo!
Stroińska (usuwając rękę). Ktoś idzie.

SCENA CZWARTA.
CIŻ, LAURA, FLORA, potem JABCZYŃSCY, później FELA, JAN, wkońcu ANTOŚ.

Łapiszewski (widząc wchodzące córki). To moje dzieciaki. (Przyprowadza je do Stroińskiej). Chciały także złożyć pani swoje uszanowanie i pozyskać sobie jej względy i życzliwość.
Stroińska. Bardzo wdzięczna jestem paniom. (Wita się z niemi, a potem spostrzegłszy wchodzących Jabczyńskich, idzie ku nim). A! witam panów.
Łapiszewski (na przodzie sceny, do córek, mówi zniżonym głosem prędko, uradowany). Wybornie idzie. Wdówka już jakby moja.
Flora (drwiąco). Tak odrazu chwyciła?
Łapiszewski (j. w.). Jak Boga kocham, ledwie mi się na szyję nie rzuciła.
Laura (drwiąco). Ojciec chyba w czepku się rodziłeś?
Łapiszewski. Teraz już jestem o was spokojny. Będziecie sobie mogły wybierać mężów podług upodobania.
Flora. Dajże nam ojciec spokój z tymi mężami. (Odchodzi na lewo).
Symforjan (do Łapiszewskiego). Cóż? mówiłeś jej pan o baronie?
Łapiszewski. Oho! baronek już przepadł z kretesem. Odsadziłem go, jak kota od mleka.
Symforjan. Wybornie! (Idą na prawo).
Fela (poważnie). Gdzie stryjenka każe nakryć do śniadania — w pokoju, czy też...
Stroińska. Lepiej będzie pod lipami, przyjemniej. A ty czego masz oczy takie czerwone? Płakałaś?
Fela (nieszczerze). Ale cóż znowu? To tak od ognia... Stałam przy ogniu. (Wysuwa rękę z ręki Stroińskiej i ucieka do willi, nie patrząc na wychodzącego stamtąd Antosia).
Stroińska. Antosiu, dlaczego Fela taka zabeczana?
Antoś. Dalibóg, cioteczko, nie wiem, o co jej poszło. Nagle zmieniła się do niepoznania, mówić ze mną nie chce, unika mnie.
Stroińska. Możeś jej co powiedział, albo...
Antoś. Uchowaj Boże! Byliśmy przedtem jak najlepiej ze sobą.
Stroińska. To dziwne. (Rozmawia z nim w głębi po cichu).
Flora (zatrzymując się przed obrazem). A! jaki przepyszny w tonie! Patrz-no, Lorciu!
Laura (zbliżywszy się). Prawda. Co za szalona orgja tonów. (Do Jabczyńskich, idących w tę stronę). Panowie nie widzieliście jeszcze?
Symforjan (z galanterją). Co takiego? (Staje przed obrazem). A, bardzo ładny — drugi Matejko.
Tymoteusz. Ja, żebym się na głowę postawił, tobym takiego nie namalował.
Łapiszewski (wchodzac między nich). Co tam macie takiego? A, landszaft.
Flora (wybuchając śmiechem). Ależ, ojcze, to przecież portret.
Laura. Pani Stroińskiej.
Łapiszewski (dotykając się prawie nosem). A, prawda, teraz widzę. Ten nos, oczy — uderzające podobieństwo.
Flora (z powagą znawcy). Mniejsza o podobieństwo, ale co za poczucie koloru, jaki świetny impresjonizm. (Do zbliżającego się Antosia, podając mu rękę z góry). Kolego, pozwól sobie powinszować. (Wskazuje na portret). Arcydzieło.
Antoś (śmiejąc się, zdziwiony). Pani chyba żartuje. Toż tu jeszcze nic niema. Zaledwie podmalowane same kleksy.
Flora. To właśnie. Ja na miejscu kolegi, nie zmieniłabym już wiele, bo można popsuć wszystko. Impresjonizm — wrażenie — oto, czego się dzisiaj żąda od sztuki.
Laura. Palnę panu artykuł do „Kurjera“ o tym obrazie. Zobaczysz pan, jaką to furorę zrobi w świecie.
Antoś (idąc na środek sceny). Czy one mnie biorą na fis, czy takie głupie?
Symforjan (zbliżając się do Antosia). Przepraszam pana, czy pan także i konie maluje?
Antoś. Nie, panie, nawet osłów nie! (Woła na Jana, który w głębi przechodził parę razy z talerzami, serwetami, a teraz słuchał rozkazów pani Stroińskiej). Janie!
Symforjan (do Tymoteusza). Co on przez to chciał powiedzieć?
Jan (zbliżając się). Słucham pana!
Antoś (wskazując na sztalugi). Zabierz to!
Stroińska (zbliżając się na front sceny). Jakto? nie będziesz już malował?
Antoś (zdejmując obraz ze sztalugi). Teraz ciotka ma gości.
Łapiszewski. O! nam to zupełnie nie przeszkadza.
Stroińska. Państwo się przecież nie obrażą.
Wszyscy. Ależ prosimy, prosimy.
Tymoteusz (siadając tuż przy Antosiu). Ja nawet bardzo jestem ciekawy, jak się to robi.
Antoś (drwiąco). Rękami, panie.
Tymoteusz (wstaje i odchodzi zirytowany). Wiem dobrze, że nie nogami. (Do Symforjana). Impertynent!
Stroińska (do Antosia zbliżając się, z żartobliwym uśmiechem). Sam przecież mówiłeś niedawno, że to bardzo korzystne, gdy model jest w otoczeniu kilku osób, że to nadaje twarzy wyraz naturalny i ożywiony.
Antoś (niechętnie). Ha, skoro ciotka chce koniecznie, to jazda. (Zaczyna malować).
Stroińska (siada w fotelu). Ale panowie musicie mię bawić, bo mój artysta upomina mi się ciągle o twarz wesołą. No, panie Symforjanie, powiedz pan co dowcipnego. Albo może pan Łapiszewski. (Jabczyńscy i Łapiszewski krząkają zakłopotani namyślając się, kręcą wąsy).
Łapiszewski (krząka). Dobrze! ale... to tak trudno, tak z rękawa...
Symforjan. Możeby przeczytać coś wesołego z humorystyki.
Antoś (przypomniawszy sobie, sięga do kieszeni). Aha, mam tu właśnie jakiś pyszny kawałek z „Kurjera“ wierszami. Umyślnie go zabrałem dla cioci. Może który z panów przeczyta głośno.
Symforjan. To Tymoteusz — on pysznie czyta. Deklamował raz „Tyrteusza“ na głodne dzieci.
Łapiszewski. Prosimy, prosimy.
Stroińska. Bardzo prosimy.
Tymoteusz (kłania się z udaną skromnością i krząka). Nie wiem, czy będę mógł — zaziębiłem się nieco, i nie jestem dziś przy głosie.
Wszyscy. Ależ prosimy, prosimy.
Tymoteusz (staje w pozie nieco napuszonej i czyta). „Jazon i Jazony“.
Łapiszewski (do Laury). Jak? Jak? wazon?
Laura. Ależ Jazon, syn Azona z Tessalji, figura mityczna.
Łapiszewski. A! a! (Nadstawia ucho rękę i słucha).
Tymoteusz (czyta):

Kiedy pan Jazon był już w strasznej biedzie,
A wierzyciele twardzi, jak opoka,
Wpadł mu artykuł o Kolchidzie
I runie złotem, strzeżonem przez smoka.

Łapiszewski (poprawiając się na stołku i przysuwając, już naprzód się śmieje). Już widzę, że to będzie coś okropnie zabawnego.
Flora. Cicho...
Tymoteusz (czyta):

Nie dba o smoki, kogo męczą żydy...

Laura. Ależ to anachronizm! Gdzież Jazon i żydzi — tam ich przecie nie było.
Łapiszewski. Ależ byli, dziecko, byli — zaręczam ci, gdzieby się bez żydów obeszło.
Stroińska (śmiejąc się). Paradny.
Tymoteusz (czyta):

Nie dba o smoki, kogo męczą żydy,
Więc się pan Jazon wybrał do Kolchidy,
I tam z pomocą Medei, nie młodej,
Którą zaślubić musiał za tę pomoc,
Dobrał się Jazon do runa bez szkody.
Lecz, że Medea trapiła go co noc...

Laura (z lekceważeniem). Fi, cóż to za rymy, to aż uszy bolą.

Łapiszewski. Ale zabawne — ja się już śmieję.
Stroińska. Ja także.
Tymoteusz (czyta):

Lecz, że Medea trapiła go co noc,
Więc złote runo dostawszy do kabzy,
Puścił ją w trąbę, tak, że zeszła na psy.

Łapiszewski (śmieje się głośno): Na psy, a bodaj go.
Laura (wzrusza ramionami). Ja nie wiem, z czego tu się śmiać — ordynarne, pospolite. (Odchodzi w głąb).
Tymoteusz (czyta):

Od owej chwili, w której się to stało,
Minęło zdarzeń i czasu nie mało.
Zginęła Troja, Achille, Ajaksy,
Leonidasy. Tyrteusze, wieszcze,
A ród Jazonów ciągle żyje jeszcze.
I dziś, jak dawniej Jazonowie suną
Do rozmaitych wód po złote runo.

(Przestaje czytać). To wcale nie zabawne.
Symforjan. Grubo nie zabawne.
Tymoteusz. Możebyśmy co innego...
Stroińska. Ale owszem, czytaj pan, ja się znakomicie bawię. Antosiu, czy mam twarz dosyć wesołą?
Antoś. Jestem zachwycony cioteczką.
Stroińska. A widzi pan. A tu właśnie o to chodzi. Czytaj pan dalej, proszę.

Tymoteusz (ociera pot z czoła i czyta):

Kto jest ciekawy, jak wygląda Jazon,
Na nowomodny przerobiony fason,
Jak bierze różne Medee na kawał,
Niech na bal jaki przyjedzie w karnawał,
Lub do wód naszych w lecie się przejedzie,
A tam Jazonów na setki mieć będzie,
Co zadłużeni po uszy u żydków,
Na kredyt sobie pozwalają zbytków
I sporych sobie szukają gotówek —
U starych panien i u ciepłych wdówek.

(Rzuca gazetę z irytacją). Ależ to sensu niema.
Antoś. Jest panie i to głęboki: żeby się Jazonom nie dać brać na kawał. Prawda, cioteczko? (Całuje ją w reke).
Stroińska (grożąc mu palcem, mówi półgłosem). Ej, ty, ty, wisusie.
Łapiszewski (idąc do Tymoteusza, który oburzony, rozmawia z Symforjanem). To panowie pisali na barona te wiersze, co? prawda? Ja się zaraz tego domyśliłem. Pysznie!
Fela (idzie z willi, niosąc salaterkę z kompotem, i mówi do Jana, idącego z przeciwnej strony). Niech Jan poprosi do stołu. (Wychodzi na prawo).
Jan (idąc naprzód). Proszę państwa do stołu.
Stroińska (wstając). Proszę państwa. (Do Antosia). No, mój artysto, musimy odłożyć malowanie na jutro. (Przypomniawszy sobie). A, przepraszam — jutro nie.
Antoś. Dlaczego?
Stroińska (do wszystkich). Bo jutro dzień moich urodzin.
Wszyscy. Aaaa!
Stroińska. I chciałabym go spędzić w towarzystwie tak miłych a łaskawych gości.
(Wszyscy się kłaniają).
Łapiszewski (do córek). Skorzystam z tego i jutro oświadczam się uroczyście.
Stroińska. Panowie! Proszę podać ramię damom. (Jabczyńscy i Łapiszewski rzucają się ku niej równoczesnie).
Stroińska. O, przepraszam, są tu inne damy. (Wskazuje na panny Łapiszewskie, a sama bierze pod rękę Łapiszewskiego, który z triumfującą miną ją prowadzi). A ty, Antosiu, graj rolę gospodarza i zajmij się gośćmi. (Wychodzi z Łapiszewskim za Jabczyńskimi, którzy poprowadzili Laurę i Florę, na prawo).
Antoś (idzie za nimi, a ujrzawszy Felę, idącą z prawej na lewo, wraca się prędko za nią i mówi błagalnie, składając ręce). Feluniu!
Fela (z przybraną obojętnością). Czego sobie życzysz?
Antoś. Feluniu, na miłość Boską, czemu ty taka?
Fela (j. w.). Jaka?
Antoś. Nie udawaj. Widzę przecież dobrze, że jesteś zupełnie inną teraz. Ale dlaczego? Com ja ci zrobił takiego? Powiedz.
Stroińska (za sceną). Antosiu!
Fela. Stryjenka cię woła. (Ucieka).
(Antoś patrzy za nią smutno).
Stroińska. Antosiu, chodźże!
Antoś. Idę, cioteczko!

SCENA PIĄTA.
SYMFORJAN, TYMOTEUSZ, potem ANTOŚ i STROIŃSKA.

Symforjan. Nie, dalibóg, nie wytrzymam. Ten kuzynek na nerwy mi daje. Mam go już póty.
Tymoteusz. Ja także.
Symforjan. Czy uważasz, jak on nam buty szyje na każdym kroku, jak dogryza, gdzie może. A te wiersze, które ci dał do czytania. Jabym przysiągł że on je umyślnie przyniósł, a kto wie, czy nie sam posłał do gazet.
Tymoteusz. Ale dlaczego to wszystko?
Symforjan. Dlaczego, dlaczego? Przecież to jasne. Idzie mu o pieniądze; nie chce więc, żeby ciotka jego wyszła za którego z nas.
Tymoteusz. To ci numer.
Symforjan. A kto wie, czy on sam nie ma na nią zamiarów.
Tymoteusz. O! toby było głupio.
Symforjan. To też musimy się z nim prędko uwinąć.
Tymoteusz. Ale jak?
Symforjan. Poprostu zakażę mu wchodzić nam w drogę, a jeżeli nie zrobi tego, wyzwę. (Chodzi po scenie), Tak, wyzwę, jakem Jabczyński. (Po chwili). Albo ty go wyzwij.
Tymoteusz (z obawą). Ja?
Symforjan. Albo wyzwijmy go obaj razem. Taki bazgracz, co całe życie tylko pędzlem wojował, nie będzie miał odwagi bić się — drapnie, a wtedy my panami placu.
Tymoteusz (j. w.). Idzie tutaj. (Cofa się z Symforjanem w głąb).
Stroińska (do Antosia). Powiedz doktorowi, że się pogniewam, jak nie przyjdzie.
Antoś (całuje ją w rękę). Dobrze, cioteczko. (Idzie do furtki; Stroińska wychodzi).
Symforjan (zastępuje mu drogę). Za pozwoleniem, na słóweczko.
Antoś. Daruj pan, ale teraz...
Symforjan. To nie potrwa długo.
Antoś (wracając na przód sceny). O cóż chodzi?
Symforjan (z nadętą miną). Chcielibyśmy wiedzieć, w jakim celu przybyłeś pan tutaj?
Antoś. Panowie z policji?
Symforjan i Tymoteusz (obrażeni). Mój panie?
Antoś. No, bo nie przypuszczam, żeby prosta ciekawość.
Symforjan. Krótko mówiąc, chcemy wiedzieć, jakie zamiary żywi pan względem pani Stroińskiej?
Antoś. Nie widzę powodu spowiadania się przed panami z moich zamiarów.
Tymoteusz. Pan się chcesz z nią żenić!
Antoś (z drwiącym uśmiechem). Być może.
Symforjan (gwałtownie). Ale my nie pozwolimy na to, rozumiesz pan?
Tymoteusz. Nie pozwolimy sobie wydrzeć tego skarbu.
Antoś. A! więc panom o ten skarb tak chodzi? o pieniądze?
Symforjan. Mój panie, my mówimy o skarbie w znaczeniu moralnem.
Antoś (niby orjentujac się). A! to przepraszam, że ja panów o taką niemoralność posądziłem.
Tymoteusz. Bo my kochamy panią Stroińską.
Antoś. Jakto? Obaj panowie! To ciotka będzie musiała chyba harem założyć.
Symforjan (ostro). Mój panie, ja nie pozwolę obrażać się i oświadczam panu kategorycznie, że pani Stroińskiej nikomu nie odstąpię.
Tymoteusz. Ani ja.
Antoś. Ani ja.
Symforjan. W takim razie będziesz pan miał ze mną do czynienia.
Tymoteusz. I ze mną.
Antoś. Pojedynek?
Jabczyńscy (groźnie). Tak.
Antoś (po namyśle). Ha, skoro inaczej być nie może...
Tymoteusz (zdziwiony). Jakto? pan przyjmujesz?
Antoś. Cóż mam robić?
Tymoteusz. Na pałasze.
Antoś. Dobrze.
Symforjan. A ze mną na pistolety.
Antoś. Niech będą i pistolety.
Symforjan. Na dwadzieścia kroków do mety.
Antoś. Niech będzie na dwadzieścia. To jeszcze lepiej, bo ja krótkowidz.
Symforjan. Ale uprzedzam pana, że ja trafiam asy w powietrzu.
Antoś. Dzięki Bogu, że ja nie as.
Tymoteusz. Panie, tu żartów niema. Wiedz pan, że masz do czynienia z byłymi oficerami, że ja byłem fechmistrzem w szkole kadetów, i miałem w pułku ze dwadzieścia pojedynków.
Antoś. Ha, cóż robić? Raz kozie śmierć. Tylko pozwólcie, panowie, że pierwej pójdę poprosić doktora na śniadanie. (Z uśmiechem). Do widzenia. Moriturus salutat vos Cesares. (Wychodzi).
(Jabczyńscy patrzą za nim, potem na siebie).
Symforjan. Nie zląkł się. A to bestia twarda.
Tymoteusz. Jeszcze sobie drwi z nas.
Symforjan. I cóż teraz zrobimy? No, bo przecież bić się z nim nie będziemy.
Tymoteusz. To się rozumie, niech on sobie czeka na moich sekundantów, a ja tymczasem oświadczę się o moją wdówkę.
Symforjan. A wiesz ty, że to najlepsze wyjście z tej kolizji. Bo jeżeli pani Stroińska zdecyduje się wyjść, za którego z nas, w takim razie pojedynek zbyteczny.
Tymoteusz. A jeżeli da nam kosza, to także zbyteczny, bo nie widzę powodu kłaść zdrową głowę pod ewangelję za nic i o nic.
Symforjan. Jutro więc oświadczymy się stanowczo. Dobrze? Albo starosta, albo kapucyn.
Tymoteusz. Albo Łapiszewskie.
Symforjan (zdziwiony). Łapiszewskie? Dlaczego Łapiszewskie?
Tymoteusz (ciszej). Ojciec wygadał się przedemną, że będą miały po sześćdziesiąt tysięcy w gotówce.
Symforjan. Co ty mówisz? Ależ to doskonała rezerwa dla nas.
Tymoteusz. Tylko w tem sęk, że podobno panny nie chcą iść zamaż. Mają wstręt do małżeństwa.
Symforjan. He, he, śmiej się z tego, chybabyśmy nie byli Jabczyńskimi, gdybyśmy nie umieli ich z tego wstrętu wyleczyć. (Podkreca wąsa). Już sobie dam z niemi radę, zobaczysz. Chodźmy zakropić tę sprawę. (Biorąc się pod ręce, chcą iść na prawo).
Jan (z lewej). Proszę panów, jakiś żyd chce się widzieć z panami.
Tymoteusz (zmieszany na stronie). Co? znowu?
Symforjan (do Tymoteusza). Cóż on sobie myśli ten gałgan?
Jan. Powiada, że ma pilny interes.
Symforjan (na stronie). Ja mu dam interes. (Chwyta za kapelusz).
Stroińska (z prawej, zdziwiona). Panowie odchodzą?
Symforian. Musimy pani dobrodziejko. Interes...
Tymoteusz. Nasz plenipotent chce się z nami widzieć. Pani daruje. (Kłania się i idzie na lewo — na stronie). A to bezczelnik!
Symforjan (kłania się i idąc za nim, mówi na stronie). Kości mu połamię, jak Boga kocham.

Zasłona spada. — Koniec aktu II-go.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.