Dola i niedola/Część II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W domu Julii nic się nie zmieniło. Słudzy, pierwsi szpiegowie, widzieli ją trochę słabą, ale dopełniającą ściśle wszelkich obowiązków towarzyskich, oddającą wizyty, przyjmującą gości, troskliwą o zdrowie męża, zresztą obojętną. Pan Adam ani razu do niéj nie przyszedł, na co także bacznie zwrócono uwagę.
Nazajutrz po bytności pani de Rive, która rozsiała po mieście treść swéj rozmowy z Krystyną, ale nie mogąc wiele z niéj udzielić światu, udawała się zmuszoną do tajemnicy i wiedzącą więcej niż mówiła, — Warszawa wiedziała tylko, że Francuzka posiada sekret, ale go odkryć nie chce... lub nie może. Rolę tę grała zręczna pani, aby nie zostać upokorzoną, niewiele będąc lepiéj z wypadkami obeznaną od drugich; wolała udawać tajemniczą, niż przyznać się do niepowodzenia.
Zdziwiła się też bardzo hr. Julia, gdy jéj o niezwykłéj rannéj godzinie oznajmiono przybycie hrabiny Krystyny. Zadrżała, pobladła, ale po chwili niespokojnego namysłu, kazała ją przyjąć.
Współzawodniczka weszła dobrze przygotowana do walki, poważna, smutna, ale całkiem pani siebie; podała w milczeniu rękę Julii, potrząsła głową i usiadła.
— Nie mam ci nic nowego do powiedzenia, rzekła: wiesz wszystko.
— A! wiem! słabym głosem odparła Julia.
— Nie obwiniam nikogo prócz siebie, dodała Krystyna. Tak być było powinno, przewidywałam ten koniec. Pan Bóg skarał mnie za ciebie, jak ciebie ukarał za ojca i matkę, może znowu chcąc ją uczynić świętą i męczennicą. W tém wszystkiém jest ręka jakiéjś niezbłaganéj sprawiedliwości. Ale teraz, gdy się to już nieodwołalnie spełniło, kochana Julio, muszę ci powiedzieć wszystko.... wszystko!... Ten człowiek, to potwór bez serca, niegodny ani twojéj miłości dla niego, ani mojego przywiązania i dobroci... Jam go nie kochała, podobał mi się, chciałam z niego uczynić człowieka i dogodne narzędzie. Za wszystko, com dla niego zrobiła, odwdzięczył mi się najniegodziwszą zdradą... Skorzystał z tego, czego się mógł gdzieś o mojém życiu dowiedzieć, aby się wyrwać odemnie, i sprzedać mi moją wolność i dobrą sławę. Jak się sam był sprzedał raz i drugi, tak dziś sprzedał raz trzeci już nie siebie, ale moją spokojność!... Nic serca!.. nic uczciwości! nic wstydu!... O! to okropnie! I Bóg na tę duszę skamieniałą włożył taką twarz śliczną.... takie oblicze spokojne, łagodne, miłe!.. Mogłażem się spodziewać?... Julio — szepnęła — znasz mnie, i ja nie jestem święta, ale ten człowiek bez serca przeraził mnie!... To istota, nad którą podlejszéj wymarzyć niepodobna.
Gdy Krystyna mówiła tak żywo, mierząc ją oczyma półgniewnemi, napół łzawemi — Julia bawiła się muślinowym końcem chustki, i spuszczonych oczu podnieść na nią nie śmiała. Dobrze jednak umiała utrzymać się w pozornym spokoju i obojętności.
— Nie mów mi tego, odezwała się po chwilce: wiem wszystko, znam go, ale cóż skargi pomogą?
— A! nie bierz mię za egoistkę, nie przyszłam do ciebie ze skargą, rzekła Krystyna. Chciałam, jeśli jest jeszcze w twém sercu resztka jaka miłości dla niego, wyrwać ci ją i oswobodzić cię. Takiego potwora kochać niepodobna... to występek!...
Julia wstała uśmiechnąwszy się dziwnie, twarz jéj ożywiła się, z goryczą jakąś tęskną odpowiedziała:
— Krzysiu, posłuchaj! nie mów nigdy o miłości: jest to jedyna rzecz w świecie, o któréj ty sądzić nie możesz... Czy myślisz, że może powstrzymać od kochania to, że przedmiot miłości nie jest nas godzien?... Ślepa, namiętna, bezrozumna, cożem ja winna, że kocham? Widzę wady, brzydzę się charakterem, lituję nad ułomnością, a kocham; więcéj ci powiem, pogardzam i kocham, gniewam się a kocham. Mogę pracować nad sobą, by o nim zapomnieć: próżnobym usiłowała tę miłość zamienić w obrzydzenie i wstręt.... Czyż ja go nie znam?
— Nie! tak jak ja, ty go jeszcze nie znasz! Był dzieckiem gdyś go wzięła ujęta jego wdziękiem; teraz jest mężczyzną i postępuje z rozmysłem: gotów ciebie, mnie, świat, podesłać sobie pod nogi, byle iść coraz wyżéj a wyżéj!
— Lituję się, Krzysiu, ale wiesz jak to się kocha? Być dla niego ofiarą, być mu podnóżkiem, to rozkosz jeszcze!...
— To jest po prostu szaleństwo! odparła Krystyna: ja się będę mściła tylko! Tak! to nie jest czcze słowo. Rozstaliśmy się czyniąc umowę, któréj warunków dotrzymam: ale nie obowiązałam się do tego, że mu przebaczę, i nie przebaczę!
Słowa te wyrzekła z przerażającą zaciętością.
— Chcesz, ofiaruję ci przymierze! dodała. Ty i ja mamy żal do tego człowieka; weźmyż się za ręce, aby go zgnieść. Niech padnie, niech się rozbije, niech żebrze litości, abym mu mogła drzwi zamknąć i rozśmiać się z jego nędzy!
— Krzysiu! zawołała przerażona Julia: za cóż ty na nim mścić się będziesz? za swoją własną omyłkę?..
— Za co? ja wiem! krzyknęła Krystyna namiętnie ze wzrokiem ognistym: za to, że chciał mnie upokorzyć i zwyciężyć. Znasz kobiety naszego domu?... znasz ten ród nasz, który wszystkiemi drogami umie dążyć do celu?.. Nie skłamię mojéj krwi, nie postąpię inaczéj. Jak ty nie możesz zaprzestać kochać, ja nie potrafię przebaczyć!... Mierz moją namiętność swoją własną, one są do siebie podobne: ty tak kochasz, jak ja nienawidzę.
Obie zamilkły.
— W tém wszystkiém — zaczęła znowu po chwili Krystyna — jest dla mnie jeszcze niezbadana tajemnica, którą odkryć muszę. Ktoś, nie wiem jeszcze kto, dał mu oręż przeciwko mnie, myśl i środki do wykonania tego pięknego planu; on był tylko czyjémś posłuszném narzędziem.... Kto? nie wiem dotąd — mówiła Krystyna — kto? czy ten pan Floryan, który pierwszy mi go bałamucić zaczął? czy ludzie, co go za jakieś narzędzie polityczne użyć chcieli, a wiedzieli, że w moich ręku mojém tylko jest, i służyć im nie będzie?.. Pozostaje mi dojść jeszcze kłębka téj nici czarnéj.
Rzuciła bystrym okiem na Julię, jakby jéj chciała dać do zrozumienia, że ją posądza także, ale to przemówienie milczące nie zostało zrozumiane; Julia nie wzięła go do siebie, i odparła zimno:
— Znasz lepiéj jego stosunki, nie trudno ci to będzie odkryć...
— Odkryję i pomszczę się — dodała Krystyna. Ten głupiec nadto ufał swym siłom... poszedł z niemi, nie utrzyma się, zginie.
To mówiąc wstała, i zdawała się gotować do odejścia....
— Co myślisz z sobą? spytała Julia: jedziesz?
— Ja? jechać? chybaby on wyjechał... Przywiążę się do jego śladów, gonić go będę, iść za nim: zemsta mój cel i myśl jedyna.
— Tak! dziś! rzekła Julia... ale jutro?
— Jutro i do śmierci! Jam wytrwała! zobaczysz... zawołała Krystyna.
— Żal mi cię! dodała z cicha kasztelanowa: z tém uczuciem i żyć jest ciężko, i zaspokojone, jeszcze dręczyć cię nie przestanie. Niesie ono nieszczęście, ale je w około rozlewa; jest jak naczynie z ukropem, które w czasie oblężeń zlewano na głowy oblegających, ale niém sobie i oblężeni ręce parzyli.
— Cóż mi ręce? rozśmiała się Krystyna... jam sobie sparzyła życie, ja mam przed sobą tylko to jedno. Chcesz iść ze mną? spytała.
— Nie! stanowczo odparła Julia. Jak ty mojego, ja twego nie rozumiem uczucia. Drogi nasze są różne, Krzysiu moja: zostawże mi choć tę pociechę, żem się uczuciem występném, ale gorącém oczyściła, podniosła, uspokoiła prawie.
— Tyś dziecko i nie zestarzejesz nigdy! zawołała Krystyna.
I dosyć zimno pożegnały się z sobą przyjaciołki.
Jak w istocie skończyli z sobą małżonkowie, tego nawet opowiadający te smutne dzieje, mimo poszukiwań czynionych w tym przedmiocie, ściśléj określić nie może...
Nazajutrz po owéj scenie wieczornéj była długa narada, czy targ przy drzwiach zamkniętych. Po rozmowie, wyszła żona z twarzą rozpłomienioną aż do chorobliwéj czerwoności, pan Adam blady jak trup. Przywołany po obiedzie prawnik, spisał jakąś tranzakcyę na dwie ręce, która pozostała tajemnicą. Tegoż wieczoru pan Adam wyjechał z Warszawy, a gdy powrócił, nie udał się już do domu, który zajmowała żona, ale do kamienicy pod Zamkiem, najętéj dla niego przez pana Floryana.
Jermaszka sprowadzony z rzeczami swojego pana, przy pomocy dwóch sług najętych, zajmował się urządzeniem nowego lokalu, który wcale wspaniałym nie był. Pan Adam czuł potrzebę wielkiéj oszczędności, mimo wygranego grosza i tego, jaki mu z układów był przyrzeczony; rozgospodarowywał się tak, aby mieszkanie ściśle odpowiadało położeniu i nie narażało go na niemożliwe wydatki... Dwór był bardzo szczupły, a nawet wątpiono, gdy do Warszawy powróci, czy będzie trzymał konie i stangreta.
Wyjazd pana Adama z Warszawy niby na wieś, był tylko nieco dłuższym kręgiem dla przyzwoitego przeniesienia się z ulicy na ulicę. Gdy powrócił, zastał swoje nowe pomieszkanie w zupełnym chaosie; panu Floryanowi polecono czekać, i nic też nie przygotował. Jeden pokoik przyrządzono tak, aby w nim mógł się przespać, mebli jeszcze nie było, izby stały chłodne i puste, smutne, ciemne... wszystko jeszcze do zrobienia. Gdy p. Adam wysiadł z powozu i wszedł na wschody, przywykły od dawna do wygód i zbytku, do spuszczania się na opiekę drugich, gdy się obejrzał dokoła, przejął go jakiś chłód cmentarny i smutek.... Mieszkanie było dosyć obszerne, ale ponure i zatęchłe; jakaś atmosfera złowroga zdawała się wypełniać je i ciążyć nad niém. Po dawno wyszłym ztąd, podobno z trumną, lokatorze, zostały tylko pamiątki we wbitych gwoździach, w plamach na ścianach, w dziurach i zniszczeniu... Trzeba było z tych gruzów świat nowy utworzyć, zrobić wszystko, zakupić, obmyślić, urządzić...
W przedpokoju zastał poczciwego Jermaszkę ze zwieszoną głową, ze złamaną postawą, skrzyżowanemi rękami, oczekującego na swego panicza.
— A! to wy! chwalić Pana Boga! rzekł mu po cichu, całując go w nogę sługa. Już jesteśmy u siebie... to i dobrze.
Spojrzał na kasztelana, który był posępny i nie słyszał jego przemówienia.
Jermaszka wprzód prześladowany, tu się czuł jakoś panem, i uśmiechał się do swobodniejszéj przyszłości....
Uprzedzony p. Floryan, nadbiegł zacierając ręce.
— No! tabula rasa! zawołał na wstępie: ale z tego zrobimy godne pana pomieszkanie.
— Prawdę mówiąc szkaradna dziura... odparł pan Adam, ruszając ramionami.
— Czekaj pan! przerwał Maluta. Dziura to, nie przeczę, ale są okoliczności nas usprawiedliwiające... Mieszkanie to dla blizkości zamku zajmowali dygnitarze, jest znane z tego, ujmy nie czyni temu, który je najmuje, uświęcone zostało pobytem wielu znakomitych i dostojnych osób. Tłómaczy je zbliżenie się do osoby królewskiéj, do izby sejmowéj, do ogniska politycznego życia. To pierwsze. Zresztą wydaje się ono ohydne, ale trochę sprzętu, a przystroi się do niepoznania... Byłem już w kilku magazynach mebli, są drogie, ale gotówką płacąc, otrzymamy je ze znaczném ustępstwem... Tapicer zgodzony... za pięć dni będziesz pan tu mógł przyjąć kogo zechcesz, będzie skromnie, ale de bono gusto.
— A stajnie? a wozownie? spytał kasztelan.
Nadeszły kwestye ważne koni, powozów, kucharza, dworu... Obliczywszy się ściśléj z Malutą, pomiarkowali oba, że mimo oszczędności, utrzymanie się na stopie przyzwoitéj w tych czasach ogólnego zbytku nie było tak łatwe, jak się zdawało z początku. Kasztelan nie chciał się wydawać zupełnie ubogim, choć takim był w istocie, obawiał się robić długów, a nie było innego sposobu, tylko od niepewnéj trochę zapożyczać się przyszłości. Do późnéj nocy roztrząsano budżet... Maluta dziwnie jakoś ośmielał i napędzał do wydatków nieopatrznych.
— Panie Floryanie, rzekł długo wytrzymawszy kasztelan: muszę ci nareszcie odkryć całą prawdę... Ja mam bardzo niewiele, żona moja obowiązała się płacić mi pewną pensyę, ale ta, jak widzisz, nie starczy... Starostwo moje jest rzeczą lichą i niewiele przynoszącą; majątek ojcowski ledwie na życie starczy matce.
— Pozwolisz mi pan równie być szczerym — odezwał się Maluta, ściskając go i całując powyżéj brzucha, gdyż wyżéj usta jego i głowa nie dosięgały.
To mówiąc, wybiegł, opatrzył drzwi, odciągnął pana Adama na środek pokoju, i począł bardzo zniżonym głosem:
— Nie mamy co w bawełnę obwijać, trzeba być otwartym. Świat jest zepsuty, na nieszczęście bardzo zepsuty; ktoby do zbytku chciał być skrupulatnym....
Tu się zakrztusił, badając, jak to zwierzenie zagadkowe przyjmie kasztelan; ale pan Adam ani mrugnął, a Floryan wziąwszy to za dobry znak, mówił daléj:
— Czasy są ciężkie, bardzo ciężkie, okoliczności dziwne... trudne... Pan należysz do patryotów?... nieprawdaż? dodał cichutko.
— Cóż to pan zowiesz tém nazwiskiem? spytał kasztelan. Należałem z kolei do Hugonotów, do Prusaków, do tych i do owych, wszyscy mieniamy i tracimy barwy co chwila... to zależy...
— Jestem właśnie tego zdania, że barwa powinna być zależna. Wypada i panu szukać siły i podpory, wcielając się do jakiegoś stronnictwa, oddając mu się duszą i ciałem, nie patrząc na nic prócz własnego interesu...
— Naiwnie i otwarcie mówisz w istocie! zawołał uśmiechając się pan Adam.
— Ale z serca! ale z serca! rzekł bijąc się w piersi mały człeczek. Położenie pańskie dotychczasowe łączy go ściśléj z reformatorami.... jest to obóz chwilowo tryumfujący, ale krucho stoi w przyszłości... Jak się panu zdaje?
Pan Adam myślał, kiwnął głową, nic nie odpowiedział; nie miał mocnych, a raczéj żadnych przekonań.
— Trzeba wybrać jedno z dwojga, rzekł kusiciel: albo mrzeć z głodu i stoicyzmem się karmić o suchym chlebie, goniąc za sławą bohatera, znosić prywacye, lub... lub...
— Radzisz mi więc zmienić barwę? spytał ostrożnie pan Adam.
— Nie! rzekł Floryan... ale mieć nogę w obu obozach, zapewniając sobie przyjaciół i protekcyę w mocniejszym; radziłbym po prostu menażować wszystkich. Nie jest to rzecz bezprzykładna: są bardzo godni ludzie, którzy nieinaczéj czynią.
— Ale ja przecię jestem dobrze ze wszystkimi?
— Nie dosyć: trzeba być dobrze ze swymi, a bardzo dobrze z innymi... jąkał się pan Floryan. Ale pocóż o tém wszyscy wiedzieć mają? Trzeba bywać i tam głośno, i gdzieindziéj po cichu; a protekcya posłów i mocarstw zagranicznych... to rzecz jest potężna.
Pan Adam się zachmurzył.
— Wolałbym, rzekł, przejść otwarcie do królewskich....
— Otwarcie, to się na nic nie zdało, odparł Maluta. Co pan im przynosisz? nic nad jedną osobę więcéj, a oni tam figur mają dosyć. Tymczasem skrycie działając, jesteś pan drogi.
— Więc po prostu radzisz mi zdradę?
— A! co za słówko szkaradne! miły kasztelanie! obruszył się Maluta. Co za słówko grubiańskie! Nie godzi się tak surowo obchodzić z przyjacielem. Zdradę? zdrada jest wcale czém inném: toż to jest manewr polityczny, dozwolony, przyjęty... Polityka, widzi pan, nie znosi ciasnych prawideł zwykłéj moralności; ona ma swą księgę praw, w któréj stoi: „Patrz gdzie ci lepiéj!“
Pan Adam już nic nie odpowiedział.
— Wszyscy biorą pensye — rzekł Floryan powoli — dla czegożbyś pan jéj brać nie miał? Hetman, wojewoda, ten, ów... są dobrze płatni; król JMość nawet nie gardzi tym sukursem... takie czasy... Beatus qui tenet....
— A sprawy kraju?..
— E! rzekł mały szatanek: to rzecz, która od ludzi nie zależy. Napróżno pochlebiają sobie, że oni na nie wpływają; idą jak im prawo ogólne przykazuje i kwita. Nam potrzeba swoje robić, a o sobie pamiętać!...
Pan Adam nie oburzył się wcale, zamyślił się tylko; snadź p. Floryan dobrze wprzód zbadał grunt, na który rzucał ziarno.
— Potrzeba — rzekł, kując gorące żelazo — pozawiązywać ściślejsze stosunki.
Tu ująwszy go pod rękę i wspinając się do ucha, począł szeptać bardzo po cichu.
Wieczór zszedł na tajemniczéj rozmowie; ale znać było po twarzach obu, że Maluta wyszedł z niéj zwycięzko. Czoło pana kasztelana okryło się lekką chmurką, ale był to raczéj obłok głębokiéj zadumy, niż smutku lub zgryzoty. Sumienie spało w tym człowieku; ubóztwo i duma dobijały targu przy jego łożu.
Nazajutrz najęta tymczasowo kareta od Dangla, wiozła pana kasztelana do zamku na przyjęcie uroczyste....
Był to dzień galowy u dworu. Pierwszy raz pan Adam pokazywał się tu po wielkim kataklizmie, który jego położenie odmienił. Pokoje zamkowe były przepełnione, tłum wielki... Przywykły do spotykania twarzy przyjaznych i grzecznie uśmiechniętych, zdziwił się nieco i zmieszał pan Adam, spostrzegłszy zaraz na wstępie, iż się od niego odwracano, unikano go, udawano zajęcie, by się od spotkania i rozmowy z nim usunąć. Przyparci koniecznością, witali się z nim zimno, i co prędzéj śpieszyli w inną stronę pod pozorem pilnych interesów. Gdziekolwiek stanął na chwilę, próżnia robiła się w koło. Pan Adam pobladł, ale uśmiech wymuszony skrzywił mu usta: nadrabiał miną.
Ci nawet, z którymi był najbliżéj i najlepiéj, nagle czegoś zlodowacieli...
Gdy Najjaśniejszy Pan wyszedł na pokoje, a pan Adam wysunął się przed jego oblicze, postrzegł z boleścią, że król się odwrócił, i tak zajął się rozmową z jakimś Anglikiem, iż niepodobna było nawet przesłać mu uniżonego pokłonu.
Kasztelan kłaniał się kilka razy napróżno, nie odbierając żadnéj na swą grzeczność odpowiedzi.
Położenie stawało się co chwila draźliwsze. Znali go wszyscy, ale był jak zarażony powietrzem: nikt do niego przybliżyć się nie śmiał. Jeden nawet z posłów zagranicznych, ku któremu podszedł pan Adam, dotąd najgrzeczniejszy i uprzejmy dla niego, ledwie raczył kiwnąć głową, i odwrócił się.
Dłużéj od innych pozostał na pokojach, ale darmo polował na najskromniejsze znajomości swoje; wszyscy mu się bardzo zręcznie wymykali.
Dla człowieka, który na jedną kartę postawił los całego życia, przegrana wszystkich nadziei jest jakby śmierci wyrokiem. Pan Adam czuł dreszcz zimny przebiegający po ciele, zimny pot oblewał mu skronie, drżącym krokiem dostał się do powozu, który go odwiózł do pustego mieszkania. Czekał tu na p. Floryana, który mu się był przyobiecał na godzinę oznaczoną po audyencyi. Ale pierwszy raz nawet Maluta się nie stawił.
Było to także coś wielce znaczącego.
— Mieliżby mnie tak nagle wszyscy opuścić? pytał się sam siebie, drżący, wylękły i przybity swém nieszczęściem. Miałażby ta jedna kobieta mieć tyle władzy, wpływ tak wszechmocny, tak nieubłaganą chęć zemsty?.. Czyż nie ma już sposobu żadnego oparcia się jéj, zwalczenia? Miałżebym być skazany na zgubę, dla tego tylko, że niewolnikiem być nie chciałem? Nie! to niepodobna! fałszywie widzę i przesadzam wszystko... widzę zbyt czarno... może pragnę od razu zbyt wiele!
O dobrą spóźniwszy się godzinę, nadszedł wreszcie pan Floryan; ale na pierwszy rzut oka, kasztelan dostrzegł w nim nawet niesłychaną zmianę. Mały ów, grzeczny, nadskakujący, zręczny, wylany na usługi i pokorny człowieczek, który mu się uśmiechał zawsze i stawał mniejszym jeszcze niż był, przez potulność — wyrósł nagle i skwaśniał widocznie w ciągu kilku krótkich godzin.
Z zafrasowaną twarzą, na którą próżno wdział jakiś uśmiech pożyczany, szedł tym razem bez pośpiechu, znamionującego zwykle wszystkie jego ruchy, ciągnął się, wyglądał zakłopotany, jakby przynosił z sobą ciężar jakiéjś niespodzianéj a złéj wiadomości, któréj wypowiedzieć nie śmiał, z czego mu się wyspowiadać było ciężko a potrzeba.
Pan Adam pośpieszył sam na jego spotkanie z wykrzykiem:
— Czekałem cię, czekam!
— Ne mogłem być wcześniéj! zawołał p. Floryan: jak Pana Boga kocham, nie mogłem! Miałem interes cudzy, ważny, pilny, proszę mi przebaczyć, nic nie winienem.
— Cóż ci się stało?
— Ale nic, to rzecz osobista.
— Byłem u dworu — przerwał kasztelan, mierząc go oczyma, aby dobadać, czy już o wszystkiém wie p. Floryan.
Z jego zakłopotanéj twarzy poznał zaraz, że mu nic nowego nie powie, że on już dobrze naprzód wie całą historyę przyjęcia na zamku.
— Wiesz już? zapytał.
— Nic! nic! jak Boga kocham! odparł mały.
— Jak to?
— Cóż się stało? zapytał zimno pan Floryan, zaniechawszy nawet zwykłych oświadczeń przyjaźni i wylania....
— Skutkiem zapewne zabiegów mojéj szanownéj małżonki — mówił pan Adam — zostałem przyjęty tak zimno, tak dziwnie... Co mnie najwięcéj oburza — dodał — to moi, ci, z którymi dzieliłem przekonanie, którym służyłem, którzy mi dotąd okazywali jeżeli nie gorącą przyjaźń, to przynajmniéj uprzedzającą grzeczność. Nie rozumiem co się im stało... Ale bądź co bądź, pomszczę się. Mówiłeś wczoraj o nogach w dwóch obozach: dobrze... włożyłbym je w trzy, gdybym miał trzy nogi, gdyby był jaki obóz trzeci... Jadę gdzie chcesz, do posła... do dyabła... robię co radzisz... żartuję sobie z nich...
Pan Floryan stanął jeszcze bardziéj zakłopotany, opuścił głowę, wzrok utopił w ziemię, zdawał się na niéj szukać jakichś tajemniczych do odczytania znaków.
— Co mówisz? zapytał kasztelan.
— A! nic! odparł Maluta — nic...
Pan Adam przechadzał się wielkiemi krokami, poruszony, gniewny.
— Tak — dodał — potrzeba myśleć o sobie, o niczém więcéj. Tak oni wszyscy robią, tak i ja uczynię: myśleć o worku, o intrygach, o zyskaniu grosza, o schwytaniu łupu... Resztę! niech tam dyabli biorą jeśli chcą.
Zdanie to zdawało się tak zgodném z niedawno objawianém przez pana Floryana, iż pan Adam spodziewał się gorącego potwierdzenia; ale Maluta stał niemy, poprawiał wysoką fryzurę, przestępował z jednéj nóżki na drugą.
— Cożeś i ty dziś taki zakuty i milczący? spytał zniecierpliwiony pan Adam.
— A cóż już mam mówić, kochany kasztelanie?.. odparł Floryan: a cóż mam mówić? słucham.
— Byłeś u posła?
Chwila milczenia nastąpiła złowroga.
— Otoż to, że byłem, rzekł wahając się Maluta: byłem, i nie jestem z niego kontent!
— No? dla czego?
— Bo mnie tak odprawił omal, jak pana dziś odprawiono na zamku — rozśmiał się, ruszył ramionami — i już nie chcę nawet powtarzać.
— Ale gadajże mi wszystko... wolę od razu wypić wszystko do dna... Co ci powiedział?
— Co? co tam!.. at! głupstwo! szepnął Maluta.
— Mów.. mów! stanowczo tupiąc nogą krzyknął pan Adam.
Ale owo tupnięcie, które przed kilku dniami byłoby w ziemię wbiło pana Floryana, teraz jakiś przesmykujący się uśmiech tylko wywołało na jego usta. Okręcił się, otarł chustką, i rzekł powoli:
— Kochany kasztelanie, zmartwisz się, gdy ci powtórzę, co powiedział.
— Powtórz.
— Gdym mu przyniósł propozycyę, uśmiechnął się, i rzekł: „E! kłaniam uniżenie... nie staję do licytacyi!“
Kasztelan poczerwieniał, ale zjadłszy przykrą wiadomość i rozrachowawszy, że p. Floryan w nieszczęściu nie będzie mu wielką pomocą, odwrócił się prawie pogardliwie od niego.
Dostrzegłszy tego śmiałego ruchu, którego znaczenie nie mogło być wątpliwe, mała figurka spojrzała na kasztelana prawie z podziwieniem. Zmiarkował Maluta, że nazbyt szybko zwinął chorągiewkę, i począł ubolewania.
— Któż to nie zna ludzi!.. rzekł ciągnąc powoli. Tak to zawsze: póki doli, póty ich przyjaźni i życzliwości; niechże się noga powinie...
— Ale komuż to się noga powinęła? krzyknął gniewnie kasztelan. Komu? gdzie? kiedy? jak? Opuściłem żonę, jestem tym com był wczoraj.
Pan Floryan skrycie ruszył ramionami. Jakiś teraz stał się całkiem inny; spojrzał, czy litość go wzięła, czy wstyd jakiś. Zbliżył się do pana Adama, i oglądając się dokoła, szepnął po cichu:
— Nie oceniasz pan jeszcze dobrze coś uczynił... Myślałem, że rozstając się z panią, obwarowałeś dobrze: coś tu musiało się jakiegoś bąka ustrzelić... Widzę, że jejmość zajadłą zemstę gotuje; a to nie przelewki! to nie przelewki! Znasz pan tę możną rodzinę, do któréj ona należy... Tylko na miłość bożą, nie zdradź mnie pan: ona w całym kraju ma rozciągnięte sieci, szlachtę po wszystkich ziemiach, możnych po zamkach, duchowieństwo po klasztorach, zamek w ręku, posłów za nadrą, króla JMci w kieszeni. To są ludzie straszni, gniazdo os....
— Jużciż — odparł kasztelan — gdyby nawet tak władnęli krajem, sama ich potęga robiłaby im nieprzyjaciół: znajdę ich i połączę się z nimi.
— W tém się mylisz, kochany kasztelanie! Oni się tak urządzili, że nawet w nieprzyjacielskim obozie swoich mają. Niejeden, co gardłuje i krzyczy przeciwko nim, robi to tylko, aby się lepiéj zamaskować, a w istocie im posługuje... W obozie nieprzyjaciół zdradzony będziesz niechybnie.
— Więc cóż? przepadłem i zginąłem! rzekł gwałtownie pan Adam.
— Ale ja tego nie mówię! przerwał Maluta. Nikt nie przepadł póki żyje; coś można i potrzeba radzić.
— Radź! rzekł sucho kasztelan.
— Gdzie tam moja głupia głowa na to poradzi!... począł cicho, założywszy ręce Maluta. I mnie już, przyznam się panu, strach bierze: bo jak nie można po koniu, biją po hołoblach; a ja się boję być hołoblą.
— Masz słuszność! odparł kasztelan. Za cóż ty masz cierpieć lub zginąć dla mnie. Zapewne, każdy o sobie myśleć powinien, na to nie ma rady.
Maluta stał jeszcze i dumał.
— Panie kasztelanie — rzekł — trzeba się jakoś zbliżyć. Ja interesu tego nie rozumiem, i dla tego radzić nie potrafię. Wiem, żeście się państwo rozstali, ale jest tyle sposobów zrywania: mogęż zgadnąć z czego? dla czego? jak? co tam się pomiędzy państwem stało? jak do tego przyszło? Kobieta widać wściekła, a zemsta niewieścia....
Maluta westchnął ciężko.
— O! zemsta niewieścia! powtórzył.
Obaj na chwilę zamilkli.
Wieczór nadchodził... Kasztelanowi przyszło na myśl, że mógł jeszcze spróbować szczęścia, i pojechać gdziekolwiek, dla samego przekonania się, jak go też przyjmą.
Nic już nie mówiąc, kazał sobie podać karetę; zaproponował nawet Malucie, by z nim jechał. Ale gdy dawniéj byłby to sobie pan Floryan za największe szczęście poczytał, teraz wymówił się niezręcznie jakąś pilną sprawą. P. Adam nie ponowił zaproszenia, przebrał się żywo, i ruszył do pani starościny XX., któréj dom i wieczory ściągały całą Warszawę.
Był to salon neutralny, na którego gruncie spotykały się z sobą wszystkie stronnictwa i barwy w chwilowym rozejmie. Sama pani, osoba w wieku, która nigdy nie była ładną, a pośród ogólnego zepsucia potrafiła wytrwać zacną i czystą, szanowana była i lubiona przez wszystkich, uznana jako wysokiego rozumu, wielkiego dowcipu i serca pani. Nie starając się wcale, umiała sobie zdobyć w społeczeństwie jedyne stanowisko, o które z nią nikt nawet współubiegać się nie śmiał.
Nie była to już owa matrona dawnéj Polski XV i XVI wieku, u wiejskiego ogniska modląca się z czeladzią, i nieznająca innéj księgi nad modlitewnik i żywoty Św.; był to typ już odmienny, nie dzisiejszy, nie prastary — pośredni. Zachowała ona zasady dawne, ale przybrane w formę nową; sercem była to jeszcze owa przedwiekowa polska niewiasta, choć mowa i obyczaj czyniły ją córką wieku. Umysłu niepospolicie wykształconego, chciwa wiedzy i nauki, starościna przeszła przez ogień życia oczyszczona w nim jak złoto, i przez szały wieku, nieporuszona w zasadach, spokojna, pełna godności i powagi. Ale musiała przemawiać językiem, któryby był zrozumiany; natura dała jéj dowcip, nauka i pamięć przyozdobiły jéj umysł bogato. Trochę niewinnego szyderstwa miała w usposobieniu: przy największéj więc grzeczności i wstrzemięźliwości, niekiedy chłostała słówkiem ostrém wydatniejsze wady wieku; słynna była nawet z wypowiadanéj naiwnie, niespodzianie prawdy w oczy tym, do których się to ściągało. Za oczy za to broniła ich żarliwie. Przycinki owe zawsze sprawiedliwe, przyjmowano od niéj z pokorą; bo nikt nawzajem niczém ostrém odpowiedzieć jéj nie mógł: cnota dawała jéj prawo wojowania prawdą.... Wszystkie ówczesnéj Warszawy odcienie schodziły się w tym skromnym wdowim saloniku, w którym przyjęcie nie było wytworne, ale pańsko skromne, zkąd nikt zszarzany nie wyszedł bezkarnie, ale też pokrzywdzony niewinnie być nie mógł, a każdy za zaszczyt miał przestąpić jego progi. Starościna zwykle przyjmowała swych gości niewiele się o nich troszcząc na pozór, bez zbytecznych ceremonij, równając ich grzecznością dobrego tonu dla wszystkich jednaką. Siedziała na swéj kanapie z bonończykiem na poduszce u nóg, i prowadziła rozmowę robiąc pończoszkę przez cały wieczór. Ubiór jéj przyzwoity, staranny, ale niewytworny, był zawsze ciemny, popielaty lub czarny, skrojony tak, że ani elegancyą raził, ani też zaniedbaniem zbyteczném rozśmieszał.
Przed tą kanapką co wtorek i piątek przesuwało się co Warszawa miała najdostojniejszego, a sam król JMość, choć starościny za prawdę, którą w delikatny sposób i jemu podawać umiała, nie zbyt lubiał, przychodził tu czasem ucałować rączkę zacnéj staruszki.... Starościna miała lat z górą pięćdziesiąt; twarz jéj nie była nigdy piękna, ale starzejąc dziwnie się stała poważną, wypogodzoną, prawie wdzięczniejszą niż była za młodu. Siwy włos srebrzysty gładko uczesany, i para takichże loczków na czole, bardzo jéj były do twarzy...
Oprócz starościny i jéj synowéj, pięknéj pani owdowiałéj z kilkorgiem dzieci, których wychowaniu całkowicie była oddana, milczącéj i mało zajmującéj się towarzystwem, dom składał się z rezydentki ospowatéj i złośliwéj, trzymanéj na wodzy powagą pani, i jednéj z wnuczek, młodéj dzieweczki jasnowłoséj, wesołéj, miłéj, ale straszliwie przez babunię rozpieszczonéj.
Pan Adam, który był pozyskał prawo bywania u starościny, i nigdy go dotąd nie stracił, chociaż zbyt mile tutaj go nie widziano, przyjmowany był grzecznie. Tym razem pojechał w nadziei, że ocierając się o świat, lepiéj się przekona, czy w istocie został już bannitą.
Wszedł na pokoje starościny, które jak zwykle pełne były kobiet siedzących dokoła, i mężczyzn poskupianych w małe gruppy pośrodku. Nadając sobie pewność, jakiéj nie miał, czuł, że mu się paliły policzki, ale się uśmiechał wśród téj moralnéj tortury. Przywitał parę osób po drodze, z których przyjęcia nic wnieść nie potrafił, i pośpieszył ku tronowi saméj starościny.
Ta spojrzała na niego bardzo przelotnie, oderwawszy na chwilę oczy od pończochy, kiwnęła z lekka głową, ale tak szybko potém wróciła do rozpoczętéj wprzódy rozmowy z siedzącą przy niéj marszałkową L...., że pan Adam uczuł się boleśnie dotknięty prawie wzgardliwą obojętnością, która obojętną być nie mogła, bo każdy ruch i słowo pani domu były obrachowane. Zostawiony sam sobie, podszedł do kilku znajomych pań, które mu także na jego ukłon odpowiedziały głowy skinieniem, ale żywo zajęte sobą, nawet się nie odwróciły ku niemu. Jedna z nich, do któréj w rozpaczy przystąpił bliżéj, popatrzała na niego szydersko, zmierzyła go od stop do głowy oczyma pełnemi jakiéjś ciekawości dziwnéj, i odpowiedziawszy mu na pytanie półsłówkiem, wstała i odeszła, chcąc widocznie uniknąć dłuższéj z nim rozmowy.
Mężczyźni prawie tak samo sobie z nim postępowali, gdy się do nich przysuwał. Mówili do siebie, nie zwracając na niego wiele uwagi; a gdy się mieszał do rozmowy, unikali jéj przedłużenia, rozsypując się lub zbywając go chłodem wyraźnym.
Położenie stawało się coraz przykrzejsze, i pan Adam już prawie nie wiedział co począć z sobą... gdy dobrze znany mu niegdyś głos odezwał się, śmiało przywołując go do siebie.
Była to Julia, któréj twarz pokraśniała od gniewu, na widok tego okrutnego obejścia się ludzi z jéj ulubieńcem. Nie mogła wytrwać i przemódz, aby się nie zwrócić do niego, i nie starać przynajmniéj dodać mu odwagi, nie spróbować przechylić kapryśnego usposobienia towarzystwa na jego stronę. W świecie dzieje się to często, że wszyscy idą za ogółem, nie wiedząc dobrze dla czego, i dają się z drogi sprowadzać równie łatwo jak na nią weszli. Jedno czasem słowo śmieléj rzucone, nagły zwrot w usposobieniach wywołać może.
Julia czuła, że była powinna poświęcić się dla niego, i odważnie dopełniła obowiązku. Oczy wszystkich zwróciły się na nią: widać w nich było zdziwienie, ale zarazem poszanowanie dla tego męztwa niewiasty, która ściągała na siebie podejrzenia i sarkazmy, byle ukochanego ocalić.... Kilka osób zaraz inaczéj już spojrzało na pana Adama, widząc, że nie jest jeszcze opuszczoną przez wszystkich ofiarą.
Kobiety zaczęły szeptać zakrywając się wachlarzami, i z ukosa rzucając wejrzenia na kobietę, która sama jedna śmiała stanąć przeciw uknutemu spiskowi.
Głos Julii, na który całą siłę, jaką miała, wyszafowała, był śmiały, pewny siebie, prawie wyzywający.
— Zbliż się tu, panie kasztelanie — zawołała do niego — mam ci coś powiedzieć.
Pan Adam z wdzięcznością przysunął się do kasztelanowéj, która uśmiechając się, rzuciła mu tylko do ucha:
— W Imię Boże, odwagi! śmiałości! zuchwalstwa!
A głośno dodała:
— Długa to historya, a nawet prośba.... Chodź pan, muszę mu to rozpowiedzieć... pilno mi.
To mówiąc przeszła z nim powoli przeciskając się przez zgromadzenie aż do drugiego salonu, w którym kilka także grupp uszykowanych było po kątach; a tu przechadzając się, poczęła półgłosem rozmowę, którą tak umiejętnie plątała rzucanemi na głos wyrazami odmiennéj treści, i bez związku, że przysłuchujący się jéj, nic z niéj pochwycić ani zrozumieć nie mogli.
— Stajesz do walki — rzekła mu — oblicz się naprzód, osnuj plan jakiś, spodziewaj się wszystkiego, umiéj przewidzieć i odeprzeć.... Wiem już co się dziś stało na zamku. Dalszym ciągiem rozpoczętego prześladowania jest ten wieczór. Można to było z góry przewidywać, trzeba się było gotować na to.... Dobrze zrobiłeś, żeś miał tu przyjść odwagę.... To pierwsze napady nieprzyjaciela: jeżeli się nie cofniesz, i nie ulegniesz im... kto wie? po twojéj stronie może być zwycięztwo.... To pewna, że na jednego sprzymierzeńca, na mnie rachować możesz... śmiało... Ale cóż ja mogę!...
— Ja także nie wiem, czy téj śmiertelnéj walce podołam, rzekł pan Adam: siły są nierówne.
— Tak! i dla tego bój ponętniejszy! odparła Julia. Tam spisek szeroko zakreślony, tu zimna odwaga przeciwko niemu. Od czegoż jesteś mężczyzną? Twoja żona ma także nieprzyjaciół skrytych, potrafimy ich rozbudzić... Co myślisz?
— Dotąd nic, jestem osłupiały... rzekł pan Adam.
— To źle! stokroć źle! odparła Julia. Trzeba się otrząsnąć z wrażenia; ja na to nie pozwalam... Nie godzi się tracić tak wcześnie nadziei zwycięztwa... należy myśleć i działać.
— Gdy wszyscy mnie opuścili!
— Nie, bo ja się za coś też liczę — przerwała kasztelanowa.
— Ale z jakąż ty stajesz bronią? zapytał Adam.
— Z najpotężniejszą w świecie, odpowiedziała ciszéj Julia: ja kocham, jest to walka nienawiści i miłości. Nie wątpię, że ostatnia zwyciężyć musi.
Kasztelan milczał, głowa jego spadła na piersi. Julia postrzegła smutne jego oblicze i zawołała:
— Na miłość Boga! wesołą, szyderską, bezczelną przybierz postać; wyglądasz jakbyś z góry już uznawał się za zwyciężonego, dajesz się dobrowolnie na pośmiewisko. Nie uznawać się pobitym, to połowa zwycięztwa. Rozjaśnij czoło gwałtem, tak jakbyś odemnie w téj rozmowie dowiedział się czegoś radosnego. Jestem pewna, że to zrobi zamieszanie w obozie przeciwników... a jeżeli kto cię jutro badać będzie, udawaj nadzwyczajną wesołość, dobrą myśl, nadzieję, żartuj sobie z nich... Dłużéj mówić nie mogę... Przemów jeszcze do kogo, a potém odejdź śpiewając, nie patrząc, żywo, jakbyś się śpieszył... A! trzebaż stary pieszczochu, abym ja to mówiła tobie, ja cię tego uczyła, jak stara intrygantka jakaś!
Rozśmiała się boleśnie; ale wśród goryczy, która się przebijała przez ten uśmiech, czuć było wysiłek woli i serca, by się ludziom nie dać pojąć i pochwycić.
Widząc pana Adama dość jeszcze zakłopotanym i niepewnym, dokończyła umyślnie głośno:
— Proszę cię kasztelanie, idźże zaraz i spełnij moje polecenie. O skutku nie wątpię, w tak dobre ręce powierzając mój interes... Mój mąż ci sam jutro podziękuje, ale usilnie naglił, abym cię o pośpiech prosiła.
Wszyscy słyszeli te słowa, i prędkie odejście kasztelana zostało w ten sposób wytłómaczone. Skutkiem rozmowy z Julią było zaraz to, że w progu, gdzie już mniéj kto widział co się działo, parę osób zbliżyło się do kasztelana, który cały swój humor jakoś jeżeli nie odzyskać, to pozornie przynajmniéj przywdziać potrafił.
Są w życiu ludzkiém chwile stanowcze, które nowy zwrot nadają nietylko losowi, ale nawet charakterowi człowieka.
Pan Adam był dotąd niesamoistną istotą, rzuconą wypadkami, słabą, niepewną. W głębi jego duszy kryło się jednak nieco energii niezużytéj, śpiącéj, która w danéj godzinie pod bodźcem niedoli obudzić się musiała. Była to właśnie chwila, w któréj poczuł się igraszką, pośmiewiskiem, istotą jakąś słabą, zależną, wzgardzoną. Instynkt zachowawczy, miłość własna, dobyły z niego dotąd zapartéj, niezużytéj siły.
Wychodząc z tego wieczoru u starościny, który go oblał goryczką, wstydem i gniewem, a uczuciem wdzięczności dla jednéj kobiety, co się nad nim ulitowała, kasztelan poczuł nareszcie, że potrzeba mu samemu myśleć o sobie. Widział już, iż na nikogo rachować nie może, nawet na tych, których dotąd miał za przyjaciół, którym służył i zdawał się potrzebny. Powiedział sobie, że należy stać się ludziom albo niebezpiecznym, albo użytecznym, aby być przez nich uszanowanym.
Powróciwszy do domu, zamknął się i zadumał nad sobą głęboko... Widział się na rozstajach życia. Jedna z dróg wiodła do góry, do owych blasków, których tak pragnął, druga na dół, do przepaści. Spokojnego gościńca, który prowadził do szczęścia, nie domyślał się nawet: bo szczęście dla niego malowało się zawsze ubrane w purpurę i złoto.
Wskazówki dane mu przez Floryana przypominały, że ze swego dawniejszego położenia mógł skorzystać, odrywając się od przyjaciół i przenosząc do przeciwnego obozu. Mówiliśmy już, że nie miał przekonań, że brakło mu zasad, powodował nim prawie wyłącznie interes własny. Postanowił więc zmienić obóz z zimną krwią i bez zgryzoty sumienia.
Nie on jeden naówczas tak rachował; wielu z nim było, co nieinaczéj sobie postępowali.
Jakkolwiek zimno przyjęto go w pierwszéj chwili z téj strony, której chciał ofiarować swe usługi, nic to jeszcze nie stanowiło. Nie wiedziano, ile mógł być użytecznym, przenosząc z sobą wiadomość o planach i środkach do ich spełnienia obmyślanych. Potrzeba się więc było zbliżyć, dać poznać i ocenić. Wiedział, że daleko mniéj nad niego znaczących i udarowanych ludzi chwytano dla zwiększenia stronnictwa.
Po długich rozmysłach, kasztelan nie używając już za pośrednika pana Floryana, na którego wiedział, że się spuścić nie było można, postanowił sam działać, zawiązać bliższe znajomości i ofiarować swoje usługi, zrywając zupełnie z tymi, którzy go opuścili w krytycznéj chwili. Kasztelan przedewszystkiém zajmował się sobą i swoją przyszłością, która mu się groźnie przedstawiała.
Gdy rozgorączkowany myślami własnemi chodził tak po pokoju, snując plany przyszłości i zemsty, przez rozwarte na pół drzwi ujrzał wyglądającą, smutną i dziwnie skrzywioną twarz Jermaszki, śledzącego każdy ruch swojego pana.
Biedny sługa, jakkolwiek jeszcze nie obyty ze swym panem i jego położeniem, prostym rozsądkiem i sercem wieśniaczém odgadywał po trosze ciężkie położenie swego pana, i po swojemu chciał go ratować. Szło mu tylko o to, jak do niego przystąpić i szczere wywołać wyznanie.
Kilka razy Jermaszka szedł i powracał, chciał rozpocząć rozmowę i nie śmiał, rzucał się ku panu widząc go cierpiącym, potém wstrzymywał się obawą, że go nie rozumie; nareszcie widok tej walki ostatniéj, która tak jasno malowała się na obliczu kasztelana, w jego ruchach, zadumie, westchnieniach, pchnęła sługę ku niemu, otworzył drzwi, wsunął się powoli i z pochyloną głową stanął, wlepiając w niego oczy ciekawe.
— Ono by to... zaczął nieśmiało.
— Chcesz czego odemnie? spytał pan Adam.
— Ono to nic... rzekł Jermaszka — alebym prosił pana, jakby my z sobą pogadali? Choć to ja sługa i biedak — dodał — ale to u nas na wsi, choćby i ojciec pański nieboszczyk, czasem o wszystkiém zemną pogawędał, a i u prostego człowieka, to się tam coś znajdzie we środku...
Kasztelan popatrzał uśmiechając się na niego.
— Mój kochany, odezwał się: coż ty mnie poradzić możesz!
— Zapewne, zapewne... przebąknął Jermaszka — ale choćby największemu rozumowi, z boku zawsze człowiek coś poddać może. Czy to ja nie widzę co się święci?... proszę JWPana, ono to się rozumie...
— Cóż? jak ci się zda? zapytał kasztelan: myślisz, że tak źle dla mnie rzeczy stoją?
— Źle, ale nie, odrzekł sługa; tylko JWPan nie wie jeszcze jak one pójdą, to cała rzecz, a po ciemku wszystko straszne... Ale prosiłbym JWPana, wszak to prawda, że jak se człek pościele tak się wyśpi, a to pora słać, i na tych, co nam ścielą nie spuszczać się. Czy to ono się oczu nie ma? — dodał — albo co? Toć to się widzi, że z tego cała bieda, że JWPan zerwał z JWPanią! Pani się dąsa, a ma przyjaciół dużo, i oni naturalnie za nią ciągną, a mścić się pragną. Już to przepraszam, że ja się w to wdaję, ale ja stary sługa domowy, a w sercu mam okrutny żal...
— No, cożbyś ty zrobił na mojém miejscu? rzekł uśmiechając się mimowolnie kasztelan, który stanął i począł słuchać dosyć ciekawie.
— E! co jabym zrobił, tego JWPan nie uczynisz, odparł sługa; ale tu idzie o to, żeby wymyślić co JWPanu robić potrzeba!
— A cóżbyś ty począł?
— E! ja! jabym plunął do czorta za pozwoleniem — rzekł Jermaszka — na ich dwór, na ich miasto, na wszystkie ich roboty, a powrócił na wieś zagon orać, i ani myślał o tém; ale tego przecię to JWPan nie zrobisz? A! a toby było najlepiéj! Może i nie wypada JPanu tak uciec? Powiedzieliby, że go przestraszyli, choć ja, jabym się śmiał z ich głupiego gadania. Co mi tam!
Kasztelan potrząsł głową.
— A jednak — dodał Jermaszka — oj! oj! człek się kręci a szuka czegoś około siebie, a co ma, tego mu nie dosyć! Hej, hej! na czémby to ono zbywało na wsi? Nie bogato, nie dworno, ale zaciszno i zdrowo, i spokojnie, a stara nasza jejmość takby była szczęśliwa! Niechby sobie oni pletli, że nas ztąd wypędzili, coby to nam szkodziło, kiedyby się tam żyło po bożemu!
— Nie! rzekł pan Adam: o tém mowy być nie może...
— A! no, to się wie, że o tém mowy nie ma, odpowiedział smutnie sługa; ono to się wie, i toć bieda cała, że nam innéj trzeba szukać rady.
Chwilkę milczeli.
— El! ej, panie, dodał Jermaszka ocierając oczy: po co to, z pozwoleniem, człowiek się marnie miota i rzuca na różne strony, szukając nie wiedzieć tam jakiego szczęścia po za sobą, kiedy ono przy nim rośnie, kiedy je sobie można wszędzie zamiesić, upiec i niém się nakarmić! Co tu ich do tego miasta wiąże, trzyma?... co tu jest lepszego?... czy ja wiem?
Ruszył ramionami.
— Gdyby pan powrócił na wieś — dodał po cichu — gdybyśmy wrócili, o! toby się dopiero jejmość ucieszyła!... a jakby nam tam było dobrze i spokojnie!
— A tuby tryumfowano, żem ze strachu przed nimi uciekł! rzekł kasztelan. A cóżbym ja robił w Wólce?
— Co? to, co robił dziad pański i ojciec... rzekł Jermaszka, — i byłoż im gorzéj niż panu?
Westchnął biedny i łzy potoczyły mu się po twarzy.
— Trzebaż to wiele człowiekowi do szczęścia! Jednego serca a trochę pracy, i dokołacze się do końca jako tako; bo czy tak, czy owak, umrzeć potrzeba zawsze.
— Gdybyś to pan chciał powrócić do domu!... dodał ciszéj raz jeszcze.
— Nie! rzekł kasztelan: mówić o tém daremnie; to być już nie może, już się raz poszło tą drogą, schodzić z niéj niepodobna. Potrzeba iść daléj!
— A no! to idźmy — westchnął Jermaszka — to idźmy! ale śmiało a ostro! i — z Bogiem!
Ostatnie to „z Bogiem,“ które dla prostego człowieka wyrażało wszystko, dla pana kasztelana było wcale niepojęte. W prostocie swéj, sługa przez to „z Bogiem“ rozumiał wszystko jasne i dobre na ziemi, cnotę, poczciwość, poszanowanie siebie, sumienie; w tém słowie zamykał wszystko, czego inaczéj wypowiedzieć i określićby nie potrafił. Bóg dla niego stał jako cel, jako najwyższa światłość, do któréj droga jasną też być musi, iść górą po nad ziemią, jéj celami drobnemi i troską maluczką!
Dla kasztelana, można rzec, nie było ani tego Boga, ani tych myśli, które ubogi ów człek uosabiał; było tylko jedno ja, stojące po nad wszystkiém: piramida ofiar, a na jéj wierzchołku on sam.
Rzucona myśl utkwiła jak strzała w piersi człowieka, któremu jéj dotąd ani młodość, ani późniejsze nie wszczepiło życie. Ale ostudzony wychowaniem, dumą oziębiony, nie przyjął jéj, wyrwał, odrzucił. Przywykł był wszystko widzieć po ludzku i znać tylko człowieka.
Wedle pana Adama, który od dzieciństwa widział w sobie jakąś uprzywilejowaną istotę, Opatrzność, jeżeli była jaka, winna się była nim opiekować, pieścić go, nosić na ręku, wybaczać mu wszystkie jego występki, wszystkie kroki fałszywe naprawiać, i głaskać go za to, że raczył żyć i czegoś od niéj zażądać. Nie czuł się obowiązanym do niczego, ale wymagał za to wiele. Sfałszowane pojęcia, ostygłe serce, nie dawały mu dostrzedz prawdziwych przeznaczeń człowieka; burzył się na to, co mu przeszkadzało, nie umiał za nic być wdzięcznym.
Bywa tak zawsze z tymi, których los na ręku ponosi i od kolebki upieści. Jermaszka widząc jak się p. Adam zadumał, pocałował go w rękę po cichu, łzy mu się potoczyły po twarzy.
— A! panie! panie! dodał: tu nic dobrego nas nie czeka... Idźmy ztąd, uciekajmy... Kawałek chleba czarnego nie gorzki gdy swój własny, a dach słomiany stanie za ich blachę. Na cóż nam więcéj?
— Ty nic nie rozumiesz! zawołał kasztelan.
— Ono to się nie rozumie, prawda... rzekł wzdychając Jermaszka; ale cóż daléj tu robić? czy głową mury przebijać?
— Tak — przerwał pan Adam — albo mur pęknąć musi, albo głowa!
I pięścią w stół uderzył.
— Idź spać i zostaw mnie samego.
Pozostawszy sam z sobą, kasztelan siadł i napisał długi i szeroki list do króla, wyspowiadał się ze swych losów i oddał się pod jego opiekę, a najpierwéj prosił o osobne posłuchanie.
Nazajutrz rano, pan Floryan przeciwko swemu zwyczajowi, po raz już drugi nie nadszedł; list został wysłany, odpowiedź przybyła dopiero w wieczór przez pazia, oznajmiająca, że nazajutrz w rannéj godzinie przyjęty będzie przez króla pan kasztelan. Na tém posłuchaniu pan Adam wszystko budował, i przez dzień cały, przygotowując się do niego, z domu nie wychodził.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.