Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wybiło trzy kwadranse na szóstą na zegarze u handlarza win przy bramie Orleańskiéj i zaczynało się rozwidniać; wiatr dął suchy i zimny pośród drzew ogołoconych z liści lasku Bulońskiego.
Przed bramę Orleańską zajechał wykwintny pojazd, z którego wysiadł Montalt wraz z Nehemiaszem Jones starannie ogolonym, wyczesanym i ubranym czarno od stóp do głowy.
Nabob był bardzo bladym, stał przed pojazdem z założonemi rękami.
Jones trzymał w ręku dwie szpady.
Jeden murzyn siedział na koźle, drugi w tyle pojazdu.
Montalt wydobył zegarek.
— Dziesięć minut do 6... już pięć minut czekam.
— Francuzi — przemówił Jones poważnie — są lekkomyślni, roztargnieni, zapominający się... podróżni zasługujący na wiarę zauważyli...
— Dość panie Jones — przerwał Montalt — zdaje mi się, że jakiś pojazd nadjeżdża.
Marszałek skłonił się i nadstawił ucha.
— Tak jest mylordzie, to pojazd... czy wasza godność raczy się potykać tutaj, lub w inném miejscu?
— Wynajdź pan miejsce w lasku.
Marszałek oddalił się dla wypełnienia rozkazu.
Pojazd który był zdaleka usłyszany, ukazał się w téj chwili w głębi alei. Była to dorożka, z któréj wysiedli Stefan i Roger. Byli sami.
— Oh! oh! — przemówił Montalt — czy nie chybi pan Pontales.
Ukłonił się obojętnie młodzieńcom.
Roger miał pod pachą dwie szpady.
— Przybywamy sami, ponieważ nie uważaliśmy za stosowne potykać się z panem podług jego rozporządzenia.
— Ah! — odezwał się Montalt.
— Ciągnęliśmy losy — rzekł Stefan.
— I ja przegrałem — dodał Roger.
— Ja się mam bić z panem — mówił Stefan smutnie i bez gniewu. Zdawało się, że spojrzeniem błagał Montalta, ażeby mu udzielił tłumaczenie, którego mu odmawiał poprzednio.
Montalt odwrócił oczy i przypatrywał się Rogerowi, który nie podzielając pomiarkowania swego przyjaciela, był czerwony i zaledwie zdołał powstrzymać wybuchy swego uniesienia.
— A więc ciągnęliśmy losy... moi towarzysze... Pan Roger przybywa tutaj jako prosty świadek... — Stefan stanął przed Rogerem, który go odepchnął. Montalt stał obojętny z założonemi rękami, a w twarzy jego malowała się wzgarda.
— Mylordzie! — rzekł do niego Stefan — przyszedłem tutaj powodowany niejaką nadzieją... moje serce uporczywie pragnie powątpiewać... nie o tobie mylordzie, bo wiem że są natury, dla których dobroczynność jest wybuchem, jak zbrodnia kaprysem... lecz o niéj, którą kochałem z całéj duszy... tak o niéj... którą pozostawiłem tak czystą i z piękném sercem, jest temu dwa miesiące zaledwie... widziałem na własne oczy równie jak mój przyjaciel... i nie chciałem wierzyć oczywistości...
— Mówią że wiara uzdrawia — rzekł Montalt.
Malarz zarumienił się zlekka.
— Jeden z nas ma zginąć — odezwał się Stefan — po cóż żartować... napotkałeś nas obu jak mówią na Bożéj drodze... nazwałeś nas swemi przyjaciółmi... wybadałeś z nas tajemnicę udając przychylność... miałeś fantazję kochać kogoś... podeszłeś nasze serca młode i szczero... Otóż Roger pragnie dziś krwi twojéj, gdy dawniéj byłby dla ciebie poświęcił ostatnią kroplę własnéj... Masz szczególniejsze upodobanie w pewnych igraszkach... bo gdyś się dowiedział o naszych udręczeniach i nadziejach... gdy mogłeś ocenić nasze oczekiwania, wyrzuciłeś złoto dla sprowadzenia z głębi Bretanii dwóch młodych dziewic, i zniweczyłeś nasze szczęście... oh! zaiste, trudnoby było zawierzyć... bo w twoim postępku więcej było głupstwa, jak nikczemności...
— Jeżeli się spodoba waszej godności — odezwał się Jones — — znalazłem stosowne miejsce.
— Chodźmy! — rzekł Montalt idąc naprzód — może nie skończyłeś twego kazania panie Stefanie... lecz interes przedewszystkiém.
Poczém wszyscy trzech zapuścili się w zarośla.
Montalt zadowolony z wyboru miejsca, zdjął surdut.
Stefan również był już gotów.
— Jest to pojedynek na śmierć — rzekł z cicha.
Montalt uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Szpady się skrzyżowały. Nabob odpierał razy obojętnie.
Roger mówił:
— Gdybym był na miejsca Stefana, jużby było po nim.
Stefan jednakże potykał się podług wszelkich zasad, gdy Montalt ograniczał się tylko na parowaniu.
Po jedno-minutowéj walce, ukazała się plama czerwona na piersiach Stefana.
Rana w tém miejscu zdawała się śmiertelną. Roger poskoczył drżący do swego przyjaciela.
W témże czasie Montalt dał znak Jonesowi, który wydobył obojętnie chustkę fularową i otarł ostrze szpady krwią zbroczone.
Roger wyrwał szpadę z rąk Stefana.
— Jesteś ranionym.... — rzekł.
— Ćwierć linii... — pomruknął Montalt — ptaszek byłby zabity...
Stefan w pierwszéj chwili sądził, że jest śmiertelnie raniony, rzeczywiście zaś jak mówił nabob, był tylko draśnięty w piersi.
Duma jego była obrażoną, gniew dotąd tłumiony zarumienił jego lica.
Chciał odebrać szpadę Rogerowi który go odepchnął:
— Pozostaw mnie! — zawołał Roger — przekonam się, czy ten człowiek będzie zemnę żartował.
— To słusznie — rzekł Montalt — mój kochany malarzu... teraz koléj na mego sekretarza...
— Broń się pan!... broń! — krzyczał Roger, któremu ręka drżała z oburzenia.
— Panie Launoy — mówił Montalt — pojmuję niecierpliwość twoją... lecz ja muszę się oszczędzać... bardzo mi przykro, że odgrywacie krotochwilę przed dramą...
— Panie! — przerwał Roger — zasłaniaj się, albo nie odpowiem za siebie.
Stefan pokonany, stał ze zwieszony głową.
— Bądź spokojny — rzekł Montalt — krotochwila nie będzie trwała cięgle... i krew ukaże się daléj jak na końcu ostrza mej szpady... przybyłem tutaj w zamiarze pomszczenia się najprzód na was za to, żeście znieważyli rękę dobroczyńcy... każdy postępuje według upodobania... zemszczę się udzielając wam ostatnią jałmużnę, bo daruję wam życie, moje dzieci... gdyście nie byli zadowoleni z mego domu i chleba...
Roger postąpił krok naprzód.
Montalt zamiast się cofnąć, zakręcił szpadą w kółko i wytrącił szpadę z ręki Rogera:
— Cierpliwości — mówił daléj, gdy Roger zawstydzony podnosił szpadę — słuchałem przecież kazania pana Stefana, i twoich obelg wczoraj, mój młody przyjacielu... oczekuję tu na parę osób... jesteśmy teraz sami nic nas nie nagli...
Roger stanął naprzeciw niemu.
— Zaiste — zawołał nabob — dziwne jest przeznaczenie niektórych ludzi... Co do mnie, ile razy świadczyłem dobrze, zawsze byłem przez los ukaranym... z pięciu ludzi, na których tu czekam...
— Pięciu? — powtórzyli młodzieńcy.
Montalt mówił ciągle:
— Jeden tylko nie jest mi obowiązanym do wdzięczności i przyjaźni... z czterech zaś pozostałych, was Stefanie i Rogerze uważałem za moich synów; trzeci jest biedny młodzian, któremu ocaliłem życie... czwarty...
Przyłożył rękę do czoła i nie skończył.
— Trzech pierwszych — mówił poważnie — którzy mnie byli winni wdzięczność i przywiązanie, będę tak ukarani: — naznaczę trzy piersi ostrzem méj szpady, będę to trzy cechy méj litości... trzy piętna wzgardy!...
— Broń się pan! — krzyczał Roger nie mogąc się powściągnąć.
Montalt nie ruszył się.
— Ten, który mi nie jest obowiązanym do niczego — mówił daléj — spotka we mnie przeciwnika i polegnie w pojedynku... co do czwartego... niech go Bóg ma w swéj opiece... pomszczę się na nim okropnie...
Przy ostatnich wyrazach, głos jego był cichy i smętny.
Otrzęsnąwszy długie włosy spadające na kołnierz koszuli, nadstawił szpadę.
Roger skrzyżował żelazo wydając radosny okrzyk.
Stefan stał nieporuszony jakby skamieniał. Nie obawiał on się o życie Rogera, i pojedynek ten był dla niego niepojętą komedją, pod którą ukrywała się tajemnica trudna do odgadnienia.
Obraz Djany był mu ciągle przytomnym.
Czasami czuł tak niepowściągniętą siłę sympatyi która go pociągała do Montalta, że pomimo groźnego początku téj sceny i pomimo że serce naboba było otchłanią, w któréj się mieściła cnota obok występku, powątpiewanie obok wiary, upatrywał szczęśliwe rozwiązanie dramatu.
W chwili gdy ostrza szpad po raz drugi zetknęły się z sobą, usłyszano turkot powozu.
Roger pospieszył z nacieraniem, jakby się obawiał, ażeby mu nie porwano zdobyczy.
Z Rogerem równie jak ze Stefanem, nabob bawił się niejako. Rzecby można, że to był szermierz, który odpiera razy niewprawnego ucznia.
— Cóż to znaczy? — zapytał młody Pontales, który w téj chwili ukazał się ze świadkami.
Jednocześnie nadszedł Wincenty z innéj strony.
Stefan, Roger, Wincenty i Pontales spoglądali na siebie z równém zadziwieniem. Lecz nie była to chwila stosowna do tłómaczeń.
Nabob zadał raz. Mała czerwona plamka podobna do téj, jaka się ukazała na koszuli Stefana, naznaczyła pierś Rogera.
Nabob podniósł szpadę, któréj koniec ostrza obtarł starannie Jones.
— To nic!... — zawołał Roger.
Nabob wydobył zegarek.
— Moi panowie — rzekł — dla każdego z was przeznaczyłem po kwadransie... minęło już pół godziny.
Nowo przybyli otaczali pojedynkujących się.
— Broń się! — zawołał Roger nacierając żwawo na naboba.
Szpada Montalta mignęła w powietrzu zakreślając kółko, i Roger powtórnie rozbrojony, opuścił ręce jak dziecko.
— Teraz koléj na pana — odezwał się nabob do Pontalesa.
Pontales spojrzał na świadków.
— Podobny pojedynek jest przeciwny wszelkim zasadom... — szepnął — i nie wiem...
Gdy mówił, Wincenty podniósł szpadę.
— Ja zaś w to nie wchodzę... — odezwał się opryskliwie — ten człowiek naznaczł mi schadzkę... oto broń! i to jest dostateczne dla mnie.
— Wybornie — zawołał Montalt — ten jest prawdziwym szlachcicem bretońskim, ze lwią grzywą i sercem wilczém.
— On umie władać szpadą — odpowiedział Wincenty — jeżeli nie masz zimnéj krwi i dostatecznéj wprawy, nie występuj przeciw niemu.
Zamiast odpowiedzi, nabob po raz trzeci zaczął parować umiejętnie, lecz musiał odpierać z większém wysileniem, gdyż Wincenty był groźnym przeciwnikiem.
Walka trwała kilka minut, poczém fatalny znak ukazał się na piersiach młodzieńca w tém samem miejscu, co u Rogera i Stefana.
Jones wydobył chustkę fularową jak poprzednio dla otarcia szpady, i Wincenty ze spuszczoną głowę stanął przy Stefanie i Rogerze.
— Teraz koléj na pana — powtórzył nabob do Pontalesa.
Pontales przybliżył się ze swemi świadkami.
Gdy zdejmował odzież, Montalt spoglądał na niego smutnie.
— Jesteś młodym — rzekł nakoniec — i być może że masz serce... jeszcze czas ustąpić panie Pontales... bo jeżeli staniesz naprzeciw mnie, to cię uprzedzam, że moja szpada nie zatrzyma się przy twoich piersiach... miałem być może powody oszczędzania tych trzech młodzieńców... i być może, że względem pana zachowałbym się przeciwnie...
W mowie jego nie było szyderstwa, ani przesady.
— Pan jesteś zręcznym... — odpowiedział Pontales — lecz nie możesz być pewnym zwycięztwa.
Przy pierwszych parowaniach lubo okazało się, że Pontales był biegłym w robieniu szpadą, jednak wszelkie jego natarcia były bezskuteczne przeciw obnażonéj piersi naboba.
Montalt teraz był innym człowiekiem. Obojętność znikła, a z oczu jego tryskały posępne iskry — zmarszczki występowały pomiędzy brwiami.
Odparłszy raz wymierzony, zatknął szpadę w ziemi.
— Posłuchaj mnie — szepnął tak cicho ażeby go tylko Pontales mógł słyszeć — powiedziałem ci wczoraj: że jesteś podobny do twego ojca... i chcę zapomnieć... boś mnie nic złego nie uczynił...
— Ah! — zawoła Pontales w uniesieniu — już się nie śmiejesz mylordzie... jeżeli jesteś strudzony, możesz odpocząć...
— A więc chcesz koniecznie — rzekł Montalt z zaiskrzonym wzrokiem. Widzę tylko w tobie syna ojca twego... i pomszczę się...
Szpady skrzyżowały się znowu: Pontales upadł otrzymawszy ranę w tém samém miejscu, co i jego poprzednicy.
Lecz tą razą chustka fularowa obtarła ostrze zbroczone krwią na cztery cale.
Nabob założył ręce na piersi i zwiesił głowę. Świadkowie Pontalesa, unieśli go na ręku.
Stefan, Roger i Wincenty oddalali się z miejsca pojedynku, gdy w tém spostrzegli zbliżającego się starca.
Młodzieńcy wykrzyknęli z zadziwienia.
— Mój ojciec! — zawołał Wincenty.
— Pan Jan! — dodali Stefan i Roger.
Montalt zadrżał, lecz twarz jego nie objawiła żadnego wzruszenia.
Spojrzał tylko na młodzieńców kolejno, mówiąc do siebie:
— Syn jego... i oni go znają... któż jest Cyprjana i Djana?...
Stary Jan Penhoel stawił się na godzinę pomimo że przybył pieszo z ulicy Ś-téj Małgorzaty, gdzie noc samotnie przepędził na poddaszu opuszczonym. przez Remigiusza i panny. Jego czoło było spocone. Ubrany był w kaftan parciany, na którym błyszczał krzyż św. Ludwika.
— Jeżeli się spóźniłem — rzekł — wybacz mi pan, gdyż przychodzę z daleka i moje nogi nie mają siły młodzieńczéj...
Zbliżywszy się teraz, poznał trzech młodzieńców, których nie dojrzał poprzednio z powodu osłabionego wzroku.
Rozmawiali oni po cichu jakby się naradzali.
Stryj Jan przybliżył się do nich i podał każdemu rękę.
— Dzień dobry Wincenty! — rzekł — wytłumaczysz mi potém, dla czegoś opuścił służbę królewską... teraz zaś witam ciebie, i bodajbyś był szczęśliwszym od nas... dzień dobry Rogerze!.. dzień dobry Stefanie!.. Mówiłem sobie przez całą drogę: nie znajdę w całym Paryżu świadka pojedynku... omyliłem się mylordzie... mam trzech teraz... pożyczysz mi tylko szpady...
To mówił głosem słodkim i dobrotliwym, lecz w rysach jego nie malowała się uległość, jaką poprzednio widzieliśmy. Miał podniesionéj głowę: jego dwa oczy iskrzyły się i spojrzenie jego było dumne. Młodzieńcy spoglądali na niego ze smutkiem i politowaniem.
Montalt przypatrywał mu się także w milczeniu lecz ukradkiem; odwracał oczy i udawał że nic nie widzi, a w twarzy jego widać było zimną i surowy wzgardę.
Stryj Jan stanął naprzeciw niego.
— Podaj szpadę temu panu! — odezwał się Montalt do marszałka.
Stryj Jan nachylił się po nią.
— Oh! oh! — zawołał zdziwiony — cóż to ja widzę... krew... czy nie jestem pierwszy?
Młodzieńcy którzy dotąd stali w milczeniu, poruszyli się razem — Wincenty stanął pomiędzy ojcem i nabobem.
— Mylordzie — przemówił z cicha — podobna walka jest niewłaściwą pod każdym względem...
— Jesteś piątym panie — szepnął Stefan — najprzód ja, potém Roger... daléj twój syn... nakoniec pan Alan Pontales, którego świadkowie wynieśli umierającego wszyscy zostaliśmy pokonani... tutaj na tém miejscu...
Niebieskie oczy Jana zaiskrzyły się.
— On więc jest bardzo, biegłym... — rzekł naginając szpadę.
— To szatan — odpowiedział Roger — zimna krew i zręczność, nic nie znaczy przeciw niemu; zdaje się że go jakiś urok otacza.
— Dobrze o tém wiedziéć — zawołał Jan, którego twarz się ożywiła — usuńcie się moje dzieci... Bóg jest sprawiedliwy... moja sprawa jest dobrą i mam dłoń mężną... usuńcie się!
Młodzieńcy nie ruszyli z miejsca.
— Niewiem czy wasza sprawa była podobną do mojéj — odrzekł starzec oddalając ich przemocą — za kwadrans pomówiemy o tém...
Wincenty przemawiał po cichu z żywością do naboba.
Montalt odwracał głowę i milczał.
— Ustąp Wincenty! — rzekł stary Penhoel — nie mówię ci żebyś uciekł, ponieważ jesteś żołnierzem i synem żołnierza, lecz nie trzeba być słabym... występuję tutaj w sprawie honoru Penhoelów!
Wincenty wahał się jeszcze; starzec nakazał mu surowym poruszeniem ażeby się cofnął, skutkiem czego usunął się o kilka kroków.
— Mój ojcze! błagam ciebie — szepnął.
— Milcz! — przerwał Jan — widzisz że mylord czeka.
Montalt spoglądał na zegarek.
— Straciliśmy pięć minut — rzekł.
— Odzyskamy je — odezwał się Jan zrzucając saboty.
Zdjął kaftan i został tylko w zgrzebnéj koszuli.
Stefan mówił do Rogera:
— Czy przypominasz sobie?... mylord mówił, że się zemści najokropniéj nad piątym, a którym właśnie jest Jan Penhoel.
Roger pochylił głowę i nic nie odpowiedział.
Oba pragnęli równie jak Wincenty przeszkodzić téj walce, lecz w téj chwili, w obliczu Penhoela malowało się tak silne i uroczyste postanowienie, że byli zmuszeni uledz woli jego.
Starzec stanął na tém samém miejscu co jego poprzednicy. Przyjrzał się bacznie rękojeści szpady i ostrzu. Poczém wyprostowawszy się, salutował podług dawnego zwyczaju.
Czterech młodych i dzielnych młodzieńców potykało się na tém miejscu; lecz tą razą zdawało się, że Montalt w starym Janie będzie miał godnego siebie przeciwnika.
Starzec tupnął nogą dwa razy i rozpoczął żwawe natarcie.
Nie było czasu manewrować, Montalt teraz miał się na baczności i umiejętnie odpierał ciosy. Znać było, że się wysilał i po trzy kroć zmuszonym był cofnąć się.
Stefan, Roger i Wincenty, przypatrywali się z zajęciem, zaledwie dysząc.
Nehemiasz Jones sztywny jak kolek, przedstawiał uosobienie angielskiéj obojętności.
Pojedynek trwał od pięciu minut bez przerwy, minuty zaś są długie dla tych, którzy przypatrują się potykającym na szpady. Stryj Jan wprawdzie był nacierającym, lecz po jego zaognionych policzkach spływały krople potu, oddech jego był ciężki i pospieszny.
Nabob przeciwnie zachował obojętną i spokojną fizjonomję; dotąd nie wydawał się znużonym, parował z dokładnością, nie nacierając.
Stryj Jan wyczerpawszy wszystkie podstępy sztuki szermierskiéj, przełożył szpadę w lewą rękę i rzucił się natarczywie.
Montalt w oka mgnieniu odparł cios; ostrze szpady było na linię odległości od piersi jogo; poczém cofnął się o krok.
— Panie Janie Penhoelu! — rzekł obojętnie — to jest strona serca... odpocznij sobie...
Starzec silnie robiąc piersią, zatrzymał się.
— Mniemałem, że jest tylko jeden człowiek na świecie — szepnął — któryby był zdolny odeprzeć cios podobny.
Montalt pomimo swéj surowości którą usiłował zachować w obliczu, uśmiechnął się prawie; a ci którzyby mogli przyjrzéć mu się z bliska, dostrzegliby od początku walki, pod jego maskę surowości ukryte wzruszenie, które jeżeli było rzeczywistym, oddalał go z całą energją swéj silnéj woli. Myśl zemsty w nim wrzała — i w niéj trwał uporczywie. Ta niespodziana zemsta miała być okropną.
Młodzieńcy spoglądali na niego błagającym wzrokiem, lecz zdawał się ich nie widziéć.
Jan Penhoel zatknął swą szpadę w ziemi.
Oczy miał zwrócone na naboba, wąchanie malowało się w twarzy jego.
— Nie wiem czy tracę głowę — szepnął — Wincenty!... bo masz lepsze oczy odemnie...
lecz ty byłeś dzieckiem, gdy on nas opuścił... mój Boże, mój Boże! czy mi się marzy... — mówił drżącym głosem i postąpił krok naprzód.
Nabob udawał, że tego nie słyszy.
— Pozwól mi przypatrzéć się sobie... — mówił starzec, którego wzruszenie cięgle wzrastało — wczoraj siedziałeś do mnie plecami gdy przyszedłem wyzwać ciebie... i mój wzrok jest zbyt słabym, ażebym mógł rozpoznać rysy twarzy w odległości dwóch szpad wyprostowanych...
Był tuż przy Montalcie, który spuszczał oczy marszczac brwi.
— Oh! — rzekł starzec z rozrzewnieniem — jest temu lat dwadzieścia i być może że się mylę... Spojrzyj pan na mnie... czy mnie nie poznajesz?...
— Nie — odpowiedział Montalt.
Stryj Jan zakrył twarz rękami.
— Nie... a więc się mylę... bo Ludwik Penhoel nie wyrzekłby się brata ojca swego...
Montalt zachował obojętność, ręka jego ścisnęła rękojeść szpady.
— Musiałeś pan wypocząć?...
Stryj Jan ze schyloną głowę powrócił na swoje stanowisko.
Młodzieńcy, którzy nie słyszeli ostatnich słów jego, nie pojmowali nic z téj sceny.
Powzięli tylko przez chwilę nadzieję, która obecnie znikała.
Jan Penhoel zanim wziął znów szpadę do ręki, wyjął chustkę z grubego płótna, dla otarcia oczu zalanych łzami.
— Proszę ciebie jeszcze o chwilę — rzekł — bo potrzeba mieć czyste oczy, chcąc się bronić tobie... starcy są jak dzieci... płaczą... Oh! Bóg powinienby mi oszczędzić téj zwodniczéj nadziei... on był moim synem... nie wiem czy tak kocham mego Wincentego, jak jego kochałem...
Brwi nabobs zmarszczyły się wydatniéj, a rumieniec żywy zastąpił bladość jego policzków.
— Dalej — odezwał się zmienionym głosem.
Stryj Jan wziął szpadę.
— On także — mówił — kochał mnie... szlachetne dziecię... drogie serce... niech Bóg ma go w swojej opiece!...
Stanął w postawie, lecz szpada jego nie skrzyżowała się ze szpadą przeciwnika.
Młodzieńcy wydali razem okrzyk podziwienia.
Najokropniejszy walkę jaką stoczył od rana Berry-Montalt, była przeciw samemu sobie, serce odniosło zwycięztwo.
Stał przed stryjem Janem z otwartemi rękami, a łzy spływały mu z oczu.
— Mój stary przyjacielu!... — poszepnął — mój dobry ojcze!...
Jan Penhoel rzucił się w jego objęcia. Montalt całował jego białe włosy.