Erotyki (Przerwa-Tetmajer)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Erotyki
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1902
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAZ. PRZERWA-TETMAJER
EROTYKI
KRAKÓW – NAKŁAD KSIĘGARNI J. CZERNECKIEGO
DAWNIEJ KSIĘGARNIA SPÓŁKI WYDAW. POLSKIEJ



SPIS RZECZY.
Strona


 25
 27
 47




 107


 129
 143


 151


 170





TA TRAWA, KTÓREJ NIKT NIE KOSI...
 T 

a trawa, której nikt nie kosi,
ta woda, której nikt nie pije,
nikomu niepachnące kwiaty — —
oh! tam jedynie dusza żyje!

To niebo, w które nikt nie patrzy,
Bóg, który wcale niezna ludzi,
ten las nikomu nieszumiący,
ta zorza, która nic nie budzi...

Te niepachnące żadnym nozdrzom
cudowne, purpurowe kwiaty;
ta woda, której nikt nie pije,
ten wiatr nad pustką mgieł skrzydlaty...

Bóg, który wcale niezna ludzi,
cud, w który żadna myśl nie wcieka,
ten las nikomu nieszumiący,
duch, niemający nic z człowieka...


Świat bez istnienia i bez śmierci,
ten zdrój, co tylko skałom bije,
ta trawa, której nikt nie kosi — —
oh! tam jedynie dusza żyje!



I.
HYMN DO MIŁOŚCI.
 T 

yś jest najwyższą z sił, wszystko ulega tobie
miłości.
Życie jest żądzą, o tyś z żądz największą,
prócz samej żądzy życia; duszą duszy
i sercem serca życia tyś jest
miłości.
Jeśli najwyższem szczęściem zapomnienie,
bezwiedza i niepamięć własnego istnienia:
toś ty jest szczęściem szczęścia, ty, co dajesz
omdlenie duszy i omdlenia zmysłom
i myśli kładziesz kres upajający
miłości.
Jeśli złudzenia są jedynem dobrem:
toś ty największem dobrem, najsilniejsze
ze wszystkich złudzeń, ty, moc mocy,
pierwotna, dzika, nieznająca kiełzań,
święta potęgo
miłości.
Jeśli pragnienia są jedyną ową
poręczą, która chroni
od upadnięcia w przepaść rozpaczy i wstrętu;
jeśli są jedynym
mostem, po którym można iść nad odmęt nudy;

jeśli jedynem są lekarstwem, które
broni od cierpień zwątpienia i zbrzydzeń,
pogardy świata i od samowzgardy:
o ty, o matko pragnień, jesteś ową
poręczą, mostem i lekarstwem, jesteś
zbawczynią ludzi,
miłości.
Czas idzie i zmieniają się wiary,
bóstwa w proch upadają jedne po drugich,
dziś czczone, jutro deptane
przechodzą przed oczyma ludzkości,
by więcej nie powrócić:
ty trwasz wieczysta, jak strach, głód i zawiść,
pierwotna, tak jak one,
jak one tryumfalna,
nad wszystko wyniesiona, niepokonana
niczem i nigdy, tak, jak one,
pierwotna, dzika potęgo
miłości.
Wdzięku, piękności natury,
kędyś jest wobec wdzięku i piękna miłości?
jesteś, jak rama
do obrazu, jak otęcz promieni
skrzącemu kręgowi słońca.
Kędyś jest, liściu róży,
wobec ust ukochanej?

Kędyś szafirze niebios, morza błękicie
wobec ócz ukochanej?
Kędyś szumie jaworów i śpiewie ptaków
w wiosenne rano,
wobec głosu ukochanej?
Kędyś ciszo grot pośród paproci,
pod gęstemi zaplotami bluszczów,
wobec milczenia ukochanej?
Kędyś jest śniegu, różowiony blado
od blasku słońca,
wobec koloru ciała ukochanej?
Kędyście linie cudowne
gór i skał, kędy łuk tęczy świetlisty,
kędy przepysznych wodospadów wstęgi,
smukłe narcyzy, palmy wybujałe,
kędy obłoki lotne i powiewne,
wobec kształtów ciała ukochanej?
Kędyś mchu miękki, liściu aksamitny,
wobec jej piersi dotknięcia i dłoni?
Kędyś marmurze gładki, grzany słońcem,
wobec jej białych bioder, spływających
cudowną linią
w odurzający wzrok, dech wstrzymujący
kształt, który rękę przykuwa do siebie?
Kędyś jest czarze nocy księżycowej,
czarze poranku, kiedy słońce wschodzi

z za gór dalekich;
uroku jezior, co się nagle jawią
pośród skał, senne,
i tej zieleni złocistej, ze szczytów
widzianej w dali,
wobec czaru ukochanej?
Kędyś jest melancholio wieczorów jesiennych
wobec jej smutku?
Kędyś wesele letniego południa
przy jej radości?
Kędy o sławie sny, sny o potędze,
zwycięstwach dumy, odpłaceniu krzywdy,
o nieznoszeniu niesprawiedliwości,
wobec snów o ukochanej?
Kędyś pragnienie posiadania złota
przy posiadania jej ciała pragnieniu?
Kędyś jest żądzo poznania wszystkiego
co jest poznanem, albo niem być może,
wobec pragnienia poznania wskroś duszy
ukochanej kobiety?
Tak, tyś najwyższą z sił, tyś życiem życia
miłości.
Najsłodszą rozkosz i najsroższą boleść
ty sprawiasz; tyś jest tak, jak śmierć, królową
wszechistnień ziemskich, pierwotna potęgo
miłości.



NARODZINY AFRODYTY.
 Z 

łocisty-to był dzień. Błękitne zadumanie
objęło cały świat. Na modrym oceanie
słoneczny zasnął blask. Na ziemi i na niebie
cisza zdawała się wsłuchiwać sama w siebie.
Omdlewał w okrąg świat od światła i gorąca,
różany płonął kwiat, srebrniała lilia drżąca,
nad cichą, modrą toń nieskończonego morza
płynęła kwiatów woń, jak lutni dźwięk w przestworza.

Wtem — jakby zwiewny rój motyli skrzydłem drżącem
potrącił śpiący blask i śpiącą głąb pod słońcem:
zadrgała senność sfer i kwiaty zaszeptały,
niepokój jakiś świat ogarnął nagle cały,
oczekiwanie — cud jakiś się dziwny ziści, —
z błękitno-złotych wód, z zielono-złotych liści
dźwięczący wybiegł szmer, lękliwy i radosny,
zadrgała senność sfer, jak w narodziny wiosny.


I ze srebrzystych pian, co w słońcu nieruchomie
w tęczach świetlanych skier leżą na wód ogromie,
wśród blasku, ciepła, mgieł złocistych, z wód kryształu
nagi niewieści kształt wynurza się pomału...
Zdumienie zdjęło świat: przejrzyste milkną sfery,
drżeć przestał róży kwiat, liliowe ścichły szmery,
jakby zaklęta, woń stanęła skrysztalona,
i w zadziwieniu w toń spojrzała nieb opona.

A ze srebrzystych pian Afrodis wyszła biała
i naprzód słońcu swój promienny uśmiech słała,
potem przez modrą głąb powoli szła ku ziemi,
znacząc swej drogi ślad kroplami świetlistemi,
i boski uśmiech śle niebiosom, lądom, wodzie,
a świat dziwował się przecudnej jej urodzie,
blask ją osuszać biegł, woń obcierała z rosy,
u nóg jej śnieżnych legł ocean modrowłosy.

A ona w słońcu swe suszyła ciało białe,
zefiry pieszczą ją z rozkoszy oszalałe,
ślizgają się do stóp po nogach jej do łona,
całują piersi jej i szyję i ramiona,
spijają perły pian z jej zagięć i lubieżne
w lotny okrążą tan jej uda smukłe, śnieżne,
zwolna się suną wzdłuż jej pełnych biódr, a potem
ku ustom z wonią róż wzlatują nagłym wzlotem.


Muskają włosy jej złociste, miękkie, śliczne,
złocisty szafir ócz owieją balsamiczne,
i omdlewając już do stóp jej kornie padną...
A ona rękę swą podniosła światowładną
i naga stała tam, a dziwna jej potęga
aż do Hadesu bram nieprzekroczonych sięga,
i zadrżał wszechświat w krąg, bo z morskich głębokości
sprawczyni wyszła mąk najsroższych dla ludzkości.



 S 

zukam cię zawsze, choć wiem, że nie znajdę,
tęsknię do ciebie, choć wiem, że cię niema,
idę za tobą, choć wiem, że nie zajdę
do twego domu, ścigam cię oczyma,
choć cię nie widzę, choć wiem, że cię niema.

Do żadnej z kobiet, którem widział w życiu,
tyś niepodobna — — widzę cię w mych oczach
jak gdyby w jakiemś przymglonem odbiciu;
jak kwiat, w strumienia odbity przezroczach,
jak gwiazdą we mgłach, widzę cię w mych oczach.

I oto teraz, w tę noc księżycową
cichą i jasną, kiedym rzucił tłumy:
czuję twe ręce gdzieś nad moją głową,
i pełen jestem o tobie zadumy,
i żywszą dla mnie jesteś, niż te tłumy.

I z zimnem sercem wśród ludzi przechodzę
zaledwie patrząc i widząc, pół we śnie — —
ciebie jedynie czekam na mej drodze,
i choć się zawsze zawodzę boleśnie,
szukam cię wszędzie, przeczuwam cię we śnie.



 Z 

daje mi się, że z głową na piersi schyloną
pójdzie za moją trumną, pierwszy raz mnie blizka,
nieznana mi z oblicza, niezna z nazwiska,
nieprzeczuwana nawet pod widzeń osłoną.

Pójdzie, sama nie wiedząc, czemu drży jej łono,
czemu się do jej oczu paląca łza wciska,
czemu na moją trumnę chce patrzeć tak zblizka,
czemu jej usta drgają, czemu skronie płoną?

Pójdzie, sama nie wiedząc, czemu po mnie płacze,
i czemu jest zazdrosna o mnie tem, w tej trumnie,
i czasem smutna, że jej nigdy nie zobaczę?...

To będzie ta kobieta, którą mnie przeznaczył
los, ale ją zapóźno przyprowadził ku mnie,
a wpierw szczęście me zdeptał, życie moje spaczył.



 W 

ykołysałem cię wśród fal
mych snów, jak limbę gdzieś nadwodną,
śniłem cię cichą i pogodną — —
ah! jak mi żal, jak żal...

Na zieloności sennych hal,
gdzie wiatr błękitne mgły rozpina,
byłaś mi, dziewczę, tak jedyna — —
ah! jak mi żal, jak żal...

Wkoło szumiały smreki w dal
jakiemś modleniem cichem, wiecznem —
byłaś mi tam czemś tak słonecznem — —
ah! jak mi żal, jak żal...



 K 

iedy na oczy srebrno-szafirowe
spuści powieki i na wznak upadnie
i leży miękko, sennie i bezwładnie,
lekko schylając ku ramieniu głowę —

a płomień światła, co nad nami płonie,
półnagą stroi ją w światła i cienie,
i ledwo znać jej białej piersi tchnienie,
widnej w przejrzystych koronek osłonie:

wówczas ma w sobie taki urok boski
i takie dziwne piękności i czary,
że, zda się, jakiś malował ją stary
anioły w duszy noszący mistrz włoski.



 L 

ubię, kiedy kobieta omdlewa w objęciu,
kiedy w lubieżnem zwisa przez ramię przegięciu,
gdy jej oczy zachodzą mgłą, twarz cała blednie,
i wargi się wilgotne rozchylą bezwiednie.

Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi,
gdy wpija się w ramiona palcami drżącemi,
gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem,
i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem.

I lubię wstyd co się kobiecie zabrania
przyznać, że czuje rozkosz, że moc pożądania
zwalcza ją, a sycenie żądzy oszalenia,
gdy szuka ust, a lęka się słów i spojrzenia.

Lubię to — i tę chwilę lubię, gdy koło mnie
wyczerpana, zmęczona leży nieprzytomnie,
a myśl moja już od niej wybiega skrzydlata
w nieskończone przestrzenie nadziemskiego świata.



 J 

esteś... lecz kędyż? Nieraz mi się zdało
żem cię za rękę brał, żem znalazł cię;
to było tylko snem, lecz ja w tym śnie
topiłem serce, duszę moją całą.

I szedłem dalej znów, znów twoją białą
ścigając marę, co podobna mgle
wstaje i niknie — — i budziłem się
ze snu, by znowu śnić, żeś wzięła ciało.

Tak schodził czas. Wiecznieś przedemną szła,
lecz nigdy ty — — twa tylko mara złota,
tylko wstająca i niknąca mgła.

Tak zejdzie czas. I nigdy za żywota
mej dłoni ręka nie uściśnie twa — —
jesteś — — lecz gdzie? tu: tylko jest tęsknota.



 K 

siężyc wśród białych chmurek, któremi wiatr miota
światła zmienne, płochliwe wywołując tony;
oceanu nęcąca mistyczna ciemnota;
zorza, co wzrok olśniewa o południu złota;
nieokreślony blask gwiazdy w wodzie odstrzelonej;

ranek promienny, ciepły, pogodny, radosny,
rozkosz ziemi, powietrza, wody i błękitu,
pełen woni róż, lilij, heliotropu, sosny,
upajający ranek pierwszego dnia wiosny,
budzący bezmiar marzeń, tęsknot i zachwytu;

limba, co nad jeziorem chyli się o zmroku
i spogląda w głąb dumna, cicha, zamyślona,
wsłuchana w melodyjny senny szum potoku
i od fali ku gwiazdom mglejącym na stoku
nieskończonych błękitów patrząca: to ona.



 N 

ie wiem, kto jesteś — — ledwo kilka razy
widziałem ciebie — — za każdem widzeniem
pierś ma się dziwnem podnosi wzruszeniem,
serce szalonem poczyna bić tętnem,
a usta moje palą te wyrazy,
którebym tylko w omdleniu namiętnem,
patrząc ci w oczy, wymówił westchnieniem.

Rozkosz i boleść czuję, gdy cię widzę,
i zdaje mi się, że cię kochać muszę,
i zdaje mi się, że cię nienawidzę — —
przekląłbym ciebie i oddał ci duszę.

Na myśl rozkoszy, jaką twój dać może
uścisk dziewiczy, oszaleć się boję — —
szukając ciebie, spotkania się trwożę — —
trucizną są mi cudne oczy twoje,
oczy błękitne i senne, jak morze.

Na samą myśl tę, gdy cię półomdlałą
widzę w snach moich z lawy i płomienia,

gdy dłutem z ognia rzeźbię twoje ciało,
każdy kształt ciała, co gdy opierścieni,
zmysły w huragan i krew w burzę zmieni:
na samą myśl tę blizkim jest omdlenia.

Tonąc w srebrzystym ócz twoich błękicie
pod stopy twoje rzuciłbym me życie,
a razem żądzę uczuwam szaloną
zabić cię jednym oczu moich błyskiem,
bo wolałbym cię śmierci poślubioną
widzieć, niż z innym splecioną uściskiem...



ZACISZA.
 S 

ą te zacisza, gdzie dusza omdlewa
w jakiemś przedziwnie słodkiem upojeniu;
gdzie plamy słońca kładą się na cieniu
jak złote wyspy na mórz ciemnej toni;
gdzie czasem cicho przelatuje mewa,
lub słowik z krzewów różanych zadzwoni.

Są te zacisza, gdzie się dwa oddechy,
jak dwa gorące promienie słoneczne,
łączą ze sobą, gdzie się w gardła mleczne
wpija pragnące usta, rozpalone,
gdzie rozstapiają się w niemoc uśmiechy
i z biódr i piersi zrywa się zasłonę.

Są pocałunki, które serca drgnienia
tamują w piersi odetchnąć niezdolnej,
rozkosz rozkoszy odczuwania wspólnej,
najwyższa z wszystkich, co z śmiercią graniczy;
są nieskończone zmysłów upojenia,
bezdnie pożądań, bezkresy słodyczy.


Są półdziecinnej natchnienia pieszczoty,
drgnienia w powietrzu ciche i płochliwe,
jakby z za modro-srebrnych mgieł wstydliwe,
półwidne lice jawiło się Psychy,
z przejrzystym różem tłumionej tęsknoty,
z zdjętemi z jasnych błękitów uśmiechy.

Są wyszukanej rozkoszy porywy,
wizye gwałcące naturę, męczeństwa
przewzbranych pragnień, niesytu szaleństwa,
wśród szału żądzy okrucieństw popędy,
jakiejś pieszczoty nieludzkiej, straszliwej
pożądań wściekłe, spienione obłędy,

Są te zacisza, gdzie słońca promienie
trącają kwiatów tęczowe kielichy,
a z kwiatów w przestwór zamyślony, cichy,
woń się unosi falującym wzlotem,
niosącą, zda się, listeczków dzwonienie,
trąconych blasku słonecznego złotem.

Są te zacisza, skąd w modre błękity
źrenic omdlałych spojrzenia się wnoszą,
gdzie się upaja dosytu rozkoszą,
wspomnień zachwytem, wyczerpań niemocą — —
gdzie całą słodycz wyssawszy z kobiety,
przed śmierci nie drży się wstającą nocą.



LEDA.
 C 

zy znacie Ledę Michała Anioła
w skrzydłach łabędzia z rozkoszy mdlejącą,
nagą, z dyademem u boskiego czoła?

Swiat cały piersią oddycha gorącą,
cicho — — i tylko dalekiego morza
słychać gdzieś falę o falę dzwoniącą.

Kaskady blasku rzuca słońca zorza,
jak opar z wody, woń wznosi się z kwiatów
i mgłą rozwiewną płynie na przestworza.

A lśniąc od słońca płomiennych szkarłatów
w przecudne linie gnie się nagie ciało,
na ziemi leżąc pełnej aromatów.

I co się komu kiedy marzyć miało
w snach najgorętszych o kobiecem pięknie:
tu ma wcielone ręką mistrza śmiałą.


A każdy członek, zda się, w oczach mięknie
od palącego rozkoszy nadmiaru
i w cichym ruchu rzeźbi się przepięknie.

Nagości owej promiennego czaru
w żadnem się słowie wypowiedzieć nieda;
myśli się mroczą od zmysłów pożaru.

i od rozkoszy, jaką czuje Leda.



 W 

 twego ciała przecudownej czarze
życie kipi, jak złociste wino:
trzykroć, trzykroć ten będzie szczęśliwy,
komu dasz się niem upić, dziewczyno.

W twego ciała przecudownej głębi
oczy toną, jak w jeziora fali
i powrócić na słońce niemogą
z ławic pereł i ławic korali.



 P 

rzechodzą czasem koło mnie kobiety —
wizye i sny —
spoglądam na nie płomieniami źrenic
szepcąc: to ty!...

Lecz one idą dalej, mym złudzeniom
zadając kłam,
a ja, z zawodem nowym i goryczą,
znów jestem sam.



 M 

ów do mnie jeszcze... Za taką rozmową
tęskniłem lata... Każde twoje słowo
słodkie w mem sercu wywołuje dreszcze —
mów do mnie jeszcze...

Mów do mnie jeszcze... Ludzie nas nie słyszą,
słowa twe dziwnie poją i kołyszą,
jak kwiatem, każdem słowem twem się pieszczę —
mów do mnie jeszcze...



 W 

idzę ją — — idzie z słoneczną pogodą
w anielskiej twarzy,
wieczorem gdzieś nad senną wodą
i cicho marzy...

Marzy, że swojem kochaniem ocali
kogoś, co gnie się...
Ah! Coraz dalej idzie, coraz dalej,
ginie w bezkresie...



  I  

 jeden atom powietrza znów dwoje
naszych spojonych ust sobą obdzielił,
i jeden spływa na dwie nasze głowy
obok leżące, promień księżycowy,
i dziś my razem, znów razem oboje,
o czem śnić wczoraj bym się nie ośmielił...
Przed własnem szczęściem tak zdumiony stoję,
jakby mi nagle przed stopą wystrzelił
słup ognia — i szedł w niebieskie sklepienia
i stał się niebu filarem z płomienia...



 J 

a, kiedy usta ku twym ustom chylę,
nie samych zmysłów szukam upojenia:
ja chcę, by myśl ma omdlała na chwilę,
chcę czuć najwyższą rozkosz — zapomnienia...

Namiętny uścisk zmysły moje strudził — —
czemu ty patrzysz z twarzą tak wylękłą?
Mnie tylko żal jest, żem się już obudził
i że mi serce przed chwilą nie pękło.

Błogosławiona śmierć, gdy się posiada
czego się pragnie nad wszystko goręcej,
nim twarz przesytu pojawi się blada,
nim nie zażąda i znowu i więcej...



 C 

zemu dziś mój kochanek ze schylonem czołem
siedzi tak zadumany? Czemu lice twoje
od bladości tak białe, jak poszewek płótno,
gdzie tylekroć się wsparły głowy nasze społem,
gdy byliśmy jako dwa splecione powoje — —
przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?

Patrz: już księżyc wypłynął na nieba sklepienie,
cicha nocy muzyka grać już rozpoczyna,
jakby księżyc był harfą dźwiękami rozrzutną,
a strunami drgające, srebrzyste promienie;
jestto błogosławiona kochankom godzina — —
przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?

Patrz: już cichy mrok nocny mgłą owinął drzewa
ćma skrzydłami o szyby okienne trzepoce,
mknie nietoperz zajęty pogonią okrutną,
wszystko staje się szare, usypia, omdlewa...
Zgaś świecę — — gdyśmy razem, zbyt krótkie są noce!
Przychodzę cię popieścić — czemu ci tak smutno?


Kochanko, wczoraj rożę przyniosłaś mi świeżą,
dziś straciła już zapach i kolor — umiera —
kiedym na ten świat patrzał, dziwną wizyę miałem —
zdało mi się, że w grobie zwłoki twoje leżą
a grób ten się powoli przedemną otwiera
i dźwignęło się wieko trumny nad twem ciałem.

Byłaś podobna sobie, lecz jakże zmieniona!...
Cała woskowej barwy, twe oczy błękitne
zapadły się w głąb czaszki, zamglone i szkliste;
rój robaków się wgryzał do twojego łona,
kłębił się pożerając biodra aksamitne,
wkręcał się w twoich włosów jedwabie złociste.

Gdyś weszła tu, zniknęło okropne zjawisko,
lecz pamięć jego w mózg mój wdziera się namiętnie
niosąc ze sobą zgrozę, szyderstwo i trwogę — —
Czujesz?... Śmierć jest nad nami tak blizko, tak blizko,
słyszałbym krok jej w każdem serca twego tętnie,
zbyt mi straszno i smutno — — pieścić cię nie mogę..



 B 

ądź zdrowa! Całe serce w tych wyrazach mieszczę,
bezmiar tęsknoty, bezmiar żalu w nich zamknąłem...
Kochanko! Czyliż kiedy spotkamy się jeszcze?
jak wąż pod skrzydło ptaka, przeczucie złowieszcze
wpełzło w mą duszę, że już nie zejść nam się społem.

Ah! Prędzej niż się rano stopi kropla rosy,
prędzej niż lilia zwiędnie, gdy mróz ziemię ścina,
prędzej niż obłok przemknie z wichrem przez niebiosy:
przy tobie modrookiej i srebrzystogłosej,
zbiegała mi święcona miłości godzina.

Kres nadszedł. Już nie zbliżyć mi do twego łona
piersi, byśmy szeptali blizkiemi ustami;
cień mi twój tylko chwytać w spragnione ramiona,
gdy staniesz przy mnie dłutem wspomnienia rzeźbiona,
gdy mnie smutek zamroczy, tęsknota omani...


Naówczas zamknę oczy w wyobraźnię zmienię
całą moc mojej duszy i złudzony chwilę
słyszeć będę twe słowa, czuć warg twoich tchnienie,
i drżąc z trwogi, że spłoszy cię mych powiek mgnienie:
wbrew woli je podniosę — i próżno już schylę.

Tak żeglarz, gdy go okręt z wichrami w zawody
niesie w dal, przez ocean niezmiernie szeroki:
gdy oczy zamknie, widzi rodzinne zagrody,
i drżąc, że mgnieniem powiek sen spłoszy, na wody
spojrzy, i w żal się grąży, jak bezdeń, głęboki.

Mych uczuć jakże słabe w mych słowach odbicie!
Niedostępna jest rozkosz i boleść dla słowa!
Głosu ptaka, gdy strzałą zraniony w błękicie,
żegna błękit i słońce i lot swój i życie,
trzeba mi, by ci posłać ostatnie: bądź zdrowa!...



 M 

ówcie! Czym ja ją naprawdę stracił
ni kiedykolwiek odzyskać mam?
Ah! Choćbyście mi nawet przysięgli,
nie chcę, nie mogę uwierzyć wam!

Ah! Choćbyście mi nawet przysięgli,
że tę straconą odzyskać mam,
że będzie moją, na zawsze moją:
nie chcę, nie mogę uwierzyć wam...



 B 

yłbym cię oddał pókim cię miał
za dziką tę jedynie
swobodę, z jaką wicher gna
przez moich skał pustynię.

Słodkich twych objęć wyrzekłem się
dla mary czczej i próżnej — —
dziś może bym za ciebie dał
ziemię, lecz żal zapóźny...



 Z 

amykam czasem oczy, w wyobraźnię mienię
całą moc mojej duszy i złudzony chwilę
słyszę jej ciche słowa, czuję piersi drżenie,
i choć wiem, że sen spłoszę przez powiek wzniesienie,
wznoszę je — i napróżno już potem je chylę.

Tak wędrowiec, gdy okręt go z wichrem w zawody
niesie precz przez ocean bezkreśnie szeroki,
gdy oczy zamknie, widzi ojczyste zagrody
i choć wie, że sen spłoszy, gdy spojrzy na wody,
patrzy — — i w żal się grąży, jak bezdeń, głęboki.



 U 

st twych więc usta nie tknęły niczyje?
Nikt nie uścisnął twojej drżącej ręki?
Nikt się nie oplótł w twoich włosów pęki,
ani się wessał w twoją białą szyję?

Nikt się nie wsłuchał, jak twe serce bije,
jak omdlewają słów błękitne dźwięki,
a ciała twego kształt smukły i mięki
zdroj tylko widział i wodne lilije?

I nigdy dumne to, królewskie ciało,
w niczyich ramion uścisku nie drżało?
Pragnienie twoje jest jak blask o wschodzie?

Nigdy w twych oczu słonecznym ogrodzie
nie trysła rozkosz kwiatami złotemi?
Pójdź! Tyś jest szczęściem najwyższem na ziemi!



 N 

ie widzę, słucham cię oczyma, biała!
Nagości twojej linie i kolory
w hymn mi się jeden łączą różnowzory,
w muzykę kształtu, w pieśń twojego ciała...

Melodyą jesteś i harmonią cała!
Rzucona kędyś w dalekie przestwory,
jako przelotne świecisz meteory — —
pieśń twej piękności promienieje, pała...

Komu się zjawisz taka, pójdzie dalej
z twarzą od świata odwróconą, senną —
tak ci rzeźbiarze, co Wenus promienną

niegdyś w paryjskim marmurze kowali,
chodzili cisi, senni między ludem —
oni widzieli cud i żyli cudem...



 W 

 twoje cudne, cudne, cudne oczy
kiedy patrzy: wstrzymuje się słońce,
i dziwuje im się kwiat na łące
i czar idzie z niebieskich roztoczy
w twoje cudne, cudne, cudne oczy.

W twoje cudne, cudne, cudne oczy
kiedy patrzę, chciałbym w łzę zaklęty
po twej twarzy spłynąć, bogom wziętej,
i z twej piersi patrzeć się uroczej
w twoje cudne, cudne, cudne oczy.



 J 

ak szlak, którędy snują się łabędzie,
twojemu sercu moje się podściela.

Niechaj się wszystko gęstą mgłą oprzędzie,
niech nic się swojem nie zowie nazwiskiem,
nic, co istotne, niech nie będzie blizkiem,
co skryte, niech się strawi i spopiela —

jak szlak, którędy snują się łabędzie,
twojemu sercu moje się podściela.

Niechaj przeszłości dusz i ciał niebędzie,
niechaj nie będzie wiedzy ni pamięci,
niechaj się wszystko na nowo uświęci,
jak się wiśniowy sad z wiosną zabiela —

jak szlak, którędy snują się łabędzie,
twojemu sercu moje się podściela.

Niechaj dzień jeden, jedna chwila będzie,
gdy tyle tylko będzie w duszach życia,
ile jest w sercach w jednej chwili bicia,
ile się blasku z ócz do ócz odstrzela —


jak szlak, którędy snują się łabędzie,
twojemu sercu moje się podściela.

Niechaj zostanie na zawsze, na wszędzie,
pamięć choć jednej, choć najkrótszej chwili,
kiedy się dusza tak ku duszy chyli,
że ich już istność ziemska nie rozdziela —

jak szlak, którędy snują się łabędzie,
twojemu sercu moje się podściela.



 Z 

 daleka od ludzkiego zgiełku i mrowiska
czasem dusza kobiety jest jak w gór załomie
pod niedostępnym szczytem i ścianą urwiska
woda głębokich jezior, skryta niewidomie.

Przecudowne gry światła na przejrzystej fali,
noce, gdy gwiazdy schodzą czerpać na dół wodę;
dni, kiedy się powierzchnia kolorami pali,
burze w czas wichru, cisze przesłodkie w pogodę;

łabędzie, które lecąc na toni przypadną,
cień orlich skrzydeł, co się z obłoków odbija,
mgły, co się na zwierciadłach nieruchome kładną;
tych cudów tam źrenica nie widzi niczyja.

A ci, co marzą wielkie piękności na ziemi,
którzyby chcieli o nie piersiami uderzyć
i wchłaniać je w głąb duszy zmysłami wszystkiemi:
nie znajdując ich w życiu — przestają w nie wierzyć.

Wtem ktoś, jakby wewnętrzne przeczucie go wiodło,
odkrywa załom skalny i staje w zachwycie —

i serce, które w piersi miał za próżne godło,
obudzone zachwytem, nowe czuje życie.

Z piękna albowiem wstaje duch świeży i młody
rosnąc lub straconego żałując ogromu...
Czasem dusza kobiety jest jak owe wody
przecudownej piękności, nieznane nikomu.



 J 

eżeli miałaś duszę piękną i szlachetną,
a jam ci nie uwierzył i wątpiłem o niej;
jeżeli miałaś duszę łagodną i kwietną,
a jam się lękał cierni krwawiących dla dłoni;
jeżeli w głosie twoim, co mi brzmiał tak mile,
nie chciałem słyszeć prawdy, chociaż prawdą dzwonił:
jeżeli możesz — przebacz... Patrz: głowę mą chylę
i przebaczenia prosząc, przed tobą-m ją skłonił.

Jeżelim ciebie skrzywdził, w twojej piersi młodej
widząc serce szydercze, pyszne, i obłudne;
jeżelim miał twą duszę za cień twej urody,
a nie za cudnej rzeźby oświetlenie cudne;
jeżelim cię odtrącał, jak przekleństwo nowe,
gdyś ty może być mogła nowem ducha Świętem:
jeżeli możesz — przebacz... Patrz: pochylam głowę
i skłaniam się przed tobą z kolanem ugiętem.

Jeślibym ręce twojej, gdyby uścisk dała
dziewiczy i tak cichy, jak kwiatu rozwicie,

nie chciał płacić uściskiem, ani twego ciała
umiał słyszeć pieśń młodą, utajoną skrycie;
jeżelim wszędzie widział kłamstwo i mamienie,
gdzie powinienem prawdę widzieć i zobaczyć:
jeżeli możesz — przebacz... Widzisz me spojrzenie?
o jedno tylko pyta: czy możesz przebaczyć?

A gdyby to i prawdą, choć tak smutną, było,
jeśli wielka twa piękność jest zgubną przynętą,
to wszakże człowiek staje przed marmuru bryłą
i bóstwem ją swej własnej duszy czyni świętą.
I ja tak powinienem był stanąć przed tobą,
a jeśli się twa dusza, jak łąka, nie kwietni:
to kwiatów własnej duszy ubrać ją ozdobą
byłoby i mnie godniej i dla cię szlachetniej.

Lecz jeśliś nie umiała zgadnąć, lub nie chciała
jak pragnąłem w tej chwili, by w ciebie uwierzyć,
jak czekałem, czy w pysznej twej świątyni ciała
nie przyjdzie się bóg jakiś skrzydłami zaśnieżyć;
jeżeliś mogła odczuć, że przed tobą stałem
jak ów mag, czekający cudu, gdy zaklina;
jeślim cię mógł zobaczyć, jednak nie ujrzałem:
nie mów, że moja wina — jest to twoja wina.


Lecz jeśliś nie widziała, że masz w swojem ręku
serce ludzkie, jak zmilkłe muzyczne narzędzie,
któremu tylko tknięcia potrzeba do dźwięku,
tylko dłoni, co z niego melodyę dobędzie;
jeżeliś nie poznała, że jesteś, jak ona
wróżka, co mając władzę zakląć — nie zaklina:
że ani żałowana przejdziesz, ani śniona,
nie mów, że moja wina — to jest twoja wina.



SONET Z „ANIOŁA ŚMIERCI“.
 W 

szystko więc przeszło, wszystko przeminęło
i nigdy, nigdy, nigdy nie powstanie;
wszystko w grobowe runęło otchłanie,
na wieki wieków, na wieczność runęło...

Milczące, ciche, straszne śmierci dzieło...
Niczemże szczęście, niczemże kochanie?
Niczem ból?!... Niczem!... W głuchym oceanie
ileż okrętów bez śladu zginęło...

Trzy siostry były, trzy siostry jak Psyche
przeczyste, jasne, trwożliwe i ciche:
Wiara, Nadzieja, Miłość ich imiona...

Z tych dwie umarły, a trzecia nad niemi
w niemej boleści, z rękoma zwisłemi,
Miłość, stanęła jak słup, odrętwiona.



 O 

lbrzymi, świetny kwiat — odurza mię swą wonią,
oślepia barwą, w sieć chwyta mię swych gałęzi,
próżno się wyrwać chcę: wszędy mię one gonią,
gdziekolwiek jestem, sieć oplata mię i więzi.

Lubieżny uścisk jej, jak ramion oplecenie,
szkarłat ma krasnych ust, łon śnieżność kielich kwiatu,
szmer liści, jako szept namiętny i westchnienie,
podobna jego woń do włosów aromatu.

Czuję, jak serce me odrętwia kwiat olbrzymi,
jak mózg wysusza mój, jak siły wchłania moje,
wyssana ze mnie krew w kielichach jego dymi,
lecz próżno z siebie chcę gałęzi strącić zwoje...



SALOMON I SULAMITKA.
SULAMITKA
 T 

we oczy jak pochodnie gorą, od których noc się rozpłomienia.


SALOMON

Wśród rzęs twe oko jak jezioro, które nadwodny gaj ocienia.


SULAMITKA

Twe usta są jak wiśni grona purpurą malowane ciemną.


SALOMON

Ust twoich róża rozchylona motyle nęci ponademną.


SULAMITKA

Pierś twa, jak brama, kędy woje wroga łoskotem trwożą stali.


SALOMON

Jak dwa gołębie piersi twoje, co na śnieżystej siedzą hali.


SULAMITKA

Twe słowa jak najsłodsze miody, jak szum cedrów twoja mowa.


SALOMON

Jak dźwięczny szelest górskiej wody, jak zapach myrry twoje słowa.


SULAMITKA

Jak płomień podczas nocy mroźnej, tyś pożądany mnie i drogi.


SALOMON

Jak łódź do brzegu z fali groźnej, spieszę, o luba, w twoje progi.


SULAMITKA

Pierś twą chcę czuć na mojem łonie, w uściski pochwyć mię palące.


SALOMON

Zstokrotnić chciałbym moje dłonie i ust i źrenic mieć tysiące.


SULAMITKA

Ramiona twoje mnie unoszą, jak róża od gorąca, mdleję.


SALOMON

Poję się twego tchu rozkoszą, jak palma w piaskach gdy wiatr wieje.


SULAMITKA

Obłok zasłania me źrenice, w otchłań upadam, w głębię ciemną...


SALOMON

W oczach mych skrzą się błyskawice, ziemia zapada się podemną...


SULAMITKA

O luby! szczęścia to godzina nad wszystkie życia chwile święta.


SALOMON

O luba! chwila to jedyna, gdy się o śmierci nie pamięta.


SULAMITKA

Mądrem i pięknem będzie dziecię, którem poczęła w tej godzinie.


SALOMON

Jak w pączku często kona kwiecie, w łonie niech twojem dziecko zginie.


SULAMITKA

Od grozy ciało me drętwieje — — przecz słowu dałeś wyjść strasznemu.


SALOMON

Li tylko to, co nie istnieje, o luba, nie podlega złemu.



II.
 T 

yś nie umarła, a jednak zaiste
dla mnie zagasły twe oczy świetliste,
dla mnie są zimne twe usta, nie płonie
dla mnie krew ogniem w twojem młodem łonie,

W pamięci mojej złożyłem cię grobie
taką, jak byłaś — — gdy myślę o tobie,
widzę cię taką, jak niegdyś dziewczyną — —
a lata płyną, puste, głuche płyną.



 W 

 pamięci mojej stanęła tak blada
jak widmo senne,
a przed tem widmem cały świat upada
w głębie bezdenne.

Upada z całą swą walką, cierpieniem
w głębie bezdenne,
przed jednym bladym i znikomym cieniem
jak widmo senne.



 Z 

 daleka patrzą na mnie twe oczy
błękitne, duże,
a chociaż takie są jasne, jak słońce,
powiek nie mrużę.

Powiek nie mrużę i nieolśniony
tym blaskiem stoję,
to jak lód zimne, choć jak słońce, jasne
są oczy twoje.



 C 

oraz to większy czar mnie uderza
z lic twych obrazu,
patrzę weń często, często i długo
z tęsknotą bez wyrazu.

I z serca mego twoje bym serce
krew przelał, miła,
własnem mem życiem chciałbym to sprawić,
abyś mi ty ożyła...



 S 

łyszałem ciebie... Zdało mi się może,
lecz głos twój dzwonił mi chwilę w przestworze,
podobny woni, ziół i kwiatów echu,
co w przestrzeń leci w powietrznym oddechu.

Może bez wiedzy twej, we śnie, w odległy
kraj ku mnie myśli twe cicho pobiegły,
jak te jaskółki, co niekiedy wrócą
zobaczyć dawne gniazda, które rzucą.



 Z 

da mi się czasem,
jakby mi na twarz padało to słońce
co w ową wiosnę świeciło przed laty
dziwnie promienne — —
jakbym tak samo, jak wówczas, pachnące
w ogrodzie naprost mych okien czuł kwiaty,
kwiaty wiosenne...

Zda mi się czasem,
że mi ta wiosna czarowna powraca
i wszystkie moje umarłe marzenia
zmartwychpowstaną — —
i cały świat mi szkli się i rozzłaca,
i patrzę w jakieś świetlne oddalenia,
w przestrzeń świetlaną...



 K 

ocham cię jeszcze... Ani mnie powiedzieć
niewolno tego, ani tobie wiedzieć,
lecz ja nie żądam nic, nawet pamięci...
A wszak tym, którym na oczy się rzuci
noc: o jasności nikt marzyć nie broni,
i to marzenie najwięcej ich nęci,
chociaż im jasność nigdy już nie wróci
i chociaż bardzo cierpią tęskniąc do niej.



 D 

laczegoż teraz nie mogę gdzieś z tobą
w zaciszu siedząc, wieść cichej rozmowy?
Czemuż nie mogę ująć twoich dłoni,
na mem ramieniu uczuć twojej głowy?

Czemuż nie mogę podzielić się z tobą
każdym oddechem, każdym kęsem chleba,
każdą radością i każdą boleścią — —
i tylko tak mi wiecznie tęsknić trzeba...



  I  

dę przez drogę życia złą i ciemną,
dokąd?.. czyż wiem?...
A zawsze, wszędzie twój cień idzie ze mną,
nocą i dniem.

Zawsze i wszędzie słucha serca mego
najskrytszych drgnień,
ani opuszcza mię, choć lata biegą,
twój blady cień.



 P 

amiętam ciebie... zda mi się że cała
jasność mojemu życiu przeznaczona
przeszła wraz z tobą, wielka i wspaniała,
i nigdy więcej, nigdy nie zadnieje...
A teraz jeszcze wyciągam ramiona
tęsknę za tobą, jakbym miał nadzieję,
że przyjdziesz do mnie, i nie mogę do tej
myśli przywyknąć, żeś dla mnie stracona,
że nie zostało mi nic, prócz tęsknoty...
Pamiętam ciebie... Dzień mi bez godziny
nie spłynął jeden, choć lat zbiegło wiele,
żebyś ty z wspomnień mych ciemnej głębiny
nie wyłoniła się, cicha i blada,
jaką widziałem cię niegdyś w kościele
po raz ostatni... Naówczas owłada
mną taki smutek i tak wielka żałość,
jakbym cię wczoraj żegnał... wobec cienia
postaci twojej, wobec przywidzenia,
czuję tę samą młodzieńczą nieśmiałość,
te same dziwne dreszcze i pragnienia,
jakiem czuł niegdyś — i nic już nie pomnę,
ni lat przebytych, ni późniejszych wrażeń,
i myśli moje błądzą nieprzytomne
w krainie zmarłych, zmartwychwstałych wrażeń...



 W 

 tę cichą senną, wonną noc majową
czuję twe ręce ponad moją głową —
słonią mi świat...
O! gdyby więcej pod rękoma twemi
niepomnieć życia i siebie i ziemi
i złud i strat...



 T 

yle lat zbiegło, a jam jeszcze do tej
nie przywykł myśli, że dla mnie stracona,
że nie zostało mi nic, prócz tęsknoty.

Jeszcze wyciągam ku niej me ramiona,
jeszcze jej czekam, jeszcze marzę o niej,
a wiem, że nigdy nie powróci ona...

Obraz jej wszędzie, zawsze za mną goni,
wiecznem jest niebem mojego marzenia
i wiecznem dnem jest w uczuć moich toni.

Czas biegnąc wiele niszczy i odmienia
i wiele grzebie w niepamięci pyle,
lecz jej nie wydrze z mojego wspomnienia,

jak jej nie wydarł, choć lat zbiegło tyle...



 G 

dzieś ty, o gdzieś ty?!... Kocham cię jedyna,
kocham cię zawsze... zdasz mi się tak blizka,
że tylko rękę wyciągnąć ku tobie,
a ręka, zda się, twą rękę uściska.

I tylko ramię wyciągnąć ku tobie,
a ramię kibić twą obejmie wiotką,
i tylko lekko zgiąć cię, a ku piersi
ty się przychylisz i uśmiechniesz słodko...

I tylko usta wyciągnąć, a twoich
ust się poczuje pocałunek... Nieba!
Aby już nigdy nie zatęsknić do niej,
ileż lat jeszcze przetęsknić potrzeba?...



III.
 K 

ocham cię, światło!... Na moje źrenice
zlewasz się falą: nurzam się w niej, tonę,
oczy ku tobie wznoszę roztęsknione,
na twej jasności promienną mgławicę.

Kocham cię, jasna! Patrzę na twe lice,
oczu szafiru rzęsą ozłocone,
na krasę twoich ust — patrzę i płonę,
tem więcej pragnąc, im więcej się sycę...

Kiedy mię światło falą opromienia,
zda mi się, czuję twoje uściśnienia,
a gdy w ramiona, ciebie, jasna, chwytam:

całą mi światła płonie świat ozdobą,
i sam już nie wiem i sam siebie pytam:
czyś ty jest światłem? czy światło jest tobą?



 P 

ójdziemy razem na gięte przełęcze
obłękitnionych gór nad morską tonią;
pójdziemy słuchać, jak w oddali dzwonią
fale, od skał się rozbryzgują w tęcze.

Pójdziemy patrzeć, jak się na pajęcze,
lotne mgieł łodzie blaski słońca kłonią
i za okrętów białym żaglem gonią
za ciemne morskich rubieży obręcze.

Pójdziemy patrzeć, kędy wśród lazuru
marzącej wody: Capri się promieni
błyszczącą ścianą skalistego muru..,

Serca nam usną, a dusze zatoną
w jakiejś niezmiernej, świetlanej przestrzeni,
w słonecznych omdleń ciszę nieskończoną...



 A 

 kiedy będziesz moją żoną,
umiłowaną, poślubioną,
wówczas się ogród nam otworzy,
ogród świetlisty, pełen zorzy.

Rozwonią nam się kwietne sady,
pachnąć nam będą winogrady,
i róże śliczne i powoje
całować będą włosy twoje.

Pójdziemy cisi, zamyśleni,
wśród złotych przymgleń i promieni,
pójdziemy wolno alejami,
pomiędzy drzewa, cisi, sami.

Gałązki ku nam zwisać będą,
narcysy piąć się srebrną grzędą,
i padnie biały kwiat lipowy
na rozkochane nasze głowy.

Ubiorę ciebie w błękit kwiatów,
niezapominek i bławatów,

ustroję ciebie w paproć młodą
i świat rozświetlę twą urodą.

Pójdziemy cisi, zamyśleni,
wśród złotych przymgleń i promieni,
pójdziemy w ogród pełen zorzy,
kędy drzwi miłość nam otworzy.



 D 

usze błękitne, ciche, zamyślone,
przez sfer milczące, skrysztalone tonie,
lotne, jak blaski, powiewne jako wonie,
idą błękitne, ciche, zamyślone —

dusze błękitne ciche zamyślone,
gdy śnieg w miesięcznym seledynie płonie
i góry błyszczą w szafirów oponie,
idą błękitne, ciche, zamyślone —

idą błękitne, ciche, zamyślone,
jak przez wikliny ponadbrzeżne wiotkie
światła słoneczne z wody, jasne, słodkie,

jak zdali fletów dwa dźwięki pastusze:
ku sobie nasze rozkochane dusze
idą błękitne, ciche, zamyślone.



 W 

idzę kraj jakiś w oddali, w oddali,
kraj z mgły przejrzystej, z rozkołysań sosny,
z letnich południ i z porannej wiosny,
z cisz szmaragdowych na łąk ciemnej fali,

z blasków, gdy słońce morze rozopali,
z majowych nocy zadumy miłosnej,
z drgnień dzwonków polnych, z rozmowy półgłosnej
limb zamyślonych wśród milczącej hali...

Widzę kraj taki jak przez modro-złotą
gazę, co wiesza się na młodym gaju,
drżąca i cicha, pajęcza i zwiewna...

To kraj twej duszy, z tego ona kraju,
obłękitniona mych marzeń tęsknotą,
spłynęła ku mnie, promienna i śpiewna...



 D 

opóki miałem gdzieś dom oznaczony,
a kędyś w obcą zaleciałem dal:
daleko było mi do mojej strony,
było mi tęskno i było mi żal — —
lecz dziś, gdy nigdzie niema mego domu,
równie mi pusto wśród świata ogromu.

Pókim się łudził, że jestem kochany,
że czyjąś pamięć wszędzie z sobą mam:
choćbym był zabiegł gdzieś na oceany,
lub w step niezmierny: nie czułbym się sam —
lecz dziś, po chwili zgasłej bezpowrotnie,
wszędzie mi równie pusto i samotnie...



 G 

dzie jest twój sen? gdzie jest twój sen?
spytało wielkie morze;
góry spytały, gdzie jest mój sen?
i szum mnie spytał w borze.

Słońce mię pyta: „gdzie jest twój sen,
sen, co był sercem w tobie?“
Gdzie jest mój sen? gdzie jest mój sen?
Wraz z sercem mojem w grobie.



 P 

onure widmo, co nad wodne głębie
płyniesz w obłoków zawichrzonych kłębie:
niesione wichrem rozszalałym halnym,
straszne, że smreki drżą na brzegu skalnym:

mnie nie przerazisz... Gdyby wyszła ze mnie
mara mej duszy na te wodne ciemnie;
to przed jej smutkiem, ty, górskie widziadło,
cofnęłobyś się i w turniach przepadło.



 P 

rzez turnie, pustki wiatr ściga mgły,
ściga niechwytne nad wodą toń — —
O serce ludzkie, ścigaj swe sny,
przez turnie, pustki je goń.

Scigaj niechwytne twoje sny-mgły,
aż cię ból zdejmie i żal i gniew,
goń je, aż z ciebie wytrysną łzy,
wytrysną łzy, wytryśnie krew...



 P 

oranne białe płyną mgły
pod Beskid modrosiny;
nad Granatami słońce się lśni
przez srebrne pajęczyny.

W kotlinie, nizko, schodzi cień
z ciemnych jeziorek głuszy;
blady, jesienny powstaje dzień
i ranną rosą prószy.

Na hali deski pustych strzech
zdaleka lśnią do słońca;
dokoła trawa, kamień i mech,
pustka, jak grób, milcząca.

Z poza przełęczy lecą mgły,
z szumem się w górze mącą,
i zapadają, jak ludzkie sny,
w przepaść, jak grób, milczącą.



 D 

aleko został cały świat,
wiatr tylko po uboczy
nagiej, pożółkłej, po szarych mchach,
jęczące skrzydła włóczy.

Nie przyszła tutaj ze mną wraz
pamięć, ni myśl niczyja,
tylko tęsknota, co duszę rwie,
tęsknota, co zabija...



 W 

e mgłach strumienie szumią wód
po skale biegnąc ściętej;
we mgłach wieczorny opadł chłód
na sennych fal odmęty;

we mgłach żałobny pomrok z hal
i ciemnych zszedł krzesanic —
i we mgłach spływa żal, ach żal
bez dna, bez dna, bez granic...



 S 

arkofag w ciemnym wykułem marmurze
i postawiłem w nim urnę z popiołem;
w tej urnie wiele, ach! wiele zamknąłem
więcej, niż życie... Wkołom blade róże

obsadził wieńcem i bluszcze po murze
ciemnozielone i smutne rozpiąłem — —
tam ze schylonem idę klękać czołem
i myśl w głębinę dni umarłych nurzę.

Co jest popiołem w sarkofagu owym,
było mi niegdyś żywem — — mnie się zdało,
że razem ze mną, z mojem życiem skona...

A oto moje pogrzebione ciało,
a oto dusza moja pogrzebiona
w tym sarkofagu leży marmurowym.



 O 

 zimny marmur opieram mą głowę
i serce w urnę z popiołami kładę;
czuję, jak róże zwisły ku mnie blade
i słyszę smutne szemranie bluszczowe.

Godziny idą... zda się, że bronzowe
słychać stąpanie czasu... Gwiazd gromadę
już noc rzuciła na strop i lewadę
dokoła w mroki skryła księżycowe.

Jak dawno czoło o grobowiec wsparłem:
nie wiem — gdym szedł tu, był dzień na błękicie — —
com czuł, com myślał, nie wiem — śniłem może...

A może wyszło ze mnie moje życie
i tam, w to zimne, marmurowe łoże,
tam poszło leżeć w trumnie, z tem umarłem...



 P 

rzy sarkofagu tego głuchej płycie
wiem, że na zawsze kiedyś pozostanę;
krew moja wsiąka w te głazy ciosane,
z krwią mą w sarkofag wsiąka moje życie.

Róże i bluszcze, co się tu krzewicie
niegdyś mą ręką bolesną zasiane:
splećcie nademną cienistą altanę,
abym nie widział słońca na błękicie,

ani księżyca na wieczornem niebie,
bo każde z świateł tych zbudzić mię może
wspomnieniem chwili tryumfu przebrzmiałej —

one promienny mój tryumf widziały,
a jam nie wiedział wówczas, że go włożę
w urnę i w grobu marmurach pogrzebię.



 J 

estże to prawdą? Nie jestże złudzeniem?
Mogłoż znicestwieć, co się zdało trwałem?
Tak w noc bezsenną, bezkresną pytałem
pod bluszczu smutkiem i róż zamyśleniem.

Ze zdruzgotanem na ustach imieniem,
z sercem od ciosu krwawem i omdlałem,
na pustce łąki w tę noc długo stałem
pod sarkofagu kamiennem milczeniem.

A wśród pustkowia niezmiernych cmentarzy,
gdzieś zanurzony w półmroczne otchłanie,
jakbym sarkofag ten umyślnie stawił

naprzeciw jego zadumanej twarzy:
daleki Sfinksa kształt mi się pojawił,
jako odpowiedź na moje pytanie...



 Z 

 posępnej ciszy, z grobowej martwoty,
z kamiennych chłodów owego kościoła,
coś mnie na słońce, na zieleń łąk woła,
głos jakiejś wielkiej, głębokiej tęsknoty.

Otom się zbawił zorzy słońca złotej,
za życia z żywych wydarłem się koła,
mam cios milczący i mrok dookoła
i głuchą przestrzeń ponurej ciemnoty.

Do łąk zielonych tęsknię i do szumu
drzew nad potokiem, do ludzkiego głosu —
lecz jeśli wyjdę z murów mego tumu:

to po to, abym znów na ten świat wrócił,
któremum wydarł się i którym rzucił,
by się zakopać wśród mroku i ciosu.



 O 

 morza modre, o łąki w rozkwitach,
o lasy śpiewne pieśnią zadumaną,
kaskady, złotą bryzgające pianą
ku słońcu, co się płomieni na szczytach:

oto ma dusza w czarach i zachwytach
wśród was się miała czuć rozkołysaną
melodyą jakąś, dotąd jej nieznaną,
zrodzoną kędyś w kwiatach i błękitach...

Otoście miały być weselem dla niej,
ogrodem, pełnym woni i kolorów,
i tem smutniejsze jej dzisiaj jesteście...

Śmierć ku niej z morskiej wyziera otchłani,
śmierć się kołysze nad nią w szumie borów
i w kaskad grzmocie i w kwiatów szeleście...



 K 

ochałem ciebie... Zła dola nad nami
od pierwszej chwili twarz jawiła ciemną;
odszedłem — twemi pożegnany łzami
nad wszystkiem w świecie, tylko nie nademną.

Odszedłem... Świat się cały nie zwalił,
ani runęły pod nim rusztowania,
tylkom u progu twojego zostawił
całe pragnienie i miłość kochania.



 M 

ów do mnie jeszcze... Z oddali, z oddali
głos twój mi płynie na powietrznej fali,
jak kwiatem, każdem słowem twem się pieszczę...
Mów do mnie jeszcze...

Mów do mnie jeszcze... Te płynące ku mnie
słowa są jakby modlitwą przy trumnie
i w sercu śmierci wywołują dreszcze —
mów do mnie jeszcze...



 P 

rzychodzisz do mnie noc po nocy,
śnisz mi się długo i boleśnie — —
patrzę w twe oczy, a twe oczy
są jak dwa zimne światła z lodu.

Wyciągam ręce do twych dłoni:
twe dłonie są jak ostre noże;
chwytam twe małe drogie stopy:
twe stopy są jak ostre ciernie.

I budzę się od krwi na rękach,
na dzień się budzę długi, smutny — —
przychodzisz do mnie noc po nocy
śnić mi się długo i boleśnie.



 C 

zas płynie... Nigdy więcej nie przyjdą ku sobie —
rozeszli się na zawsze, na zawsze rozstali,
żyją, jakby na innym każde żyło globie — —
czas płynie, czas, co z każdym dniem rozdziela dalej...

Stracona chwila złudy... Już jak grobu płyta
powoli mchem zarasta i pleśnią zakwita:
tak owa chwila w pomrok wspomnienia się chowa
i z wolna ginie z oczu, jak płyta grobowa.

Rozstali się... Czy patrzą jeszcze kiedy w stronę
swojej dawnej przeszłości? Czy oczy zaćmione
mimowolnie mgłą żalu zwracają ku sobie,
żyjąc, jakby na innym każde żyło globie?...

Obcy są sobie do dna...

Raz, w dalekich górach,
gdy się wieczór na ziemię w ciemnych zsuwał chmurach,
wieczór górski jesienny, posępny i słotny:
na Anioł Pański dzwon bił. Siedziałem samotny
patrząc w okno. Tak pusto mi było, jakoby

same mię otoczyły mogiły i groby,
a dusza moja, nakształt oślepłego ptaka,
co bijąc skrzydłem próżno, nie śmie zfrunąć z krzaka,
błąkała mi się w piersi, smutna i samotna
i ciemna, jako noc ta w mroczych chmurach słotna.
Nagle począł dzwon dźwięczeć... W tej pustce w tym mroku,
na nieskończone lasów i tęsknot otchłanie,
smutny, w przestrzeń płynący dzwon na Zwiastowanie,
jak u nas tam daleko, u gór moich stoku...
I zdało mi się wówczas, że z chmur, jak lilia,
wykwitnie twarz anielska; że się mgła rozwija
i że z mgły, nakształt srebrnej światłości księżyca,
srebrna, cicha i jasna zjawi się Dziewica...
Jam wówczas tylko wierzył... I wówczas, w tej zmroczy,
w owej dalekiej stronie, w obczyźnie dalekiej,
w tej samotności grobu: gdym wznosił powieki
i spojrzałem ku niebu — zawilgły mi oczy...
Wezbrało mi się serce... Byłbym ziemię całą
cisnął do mego serca — ono świat kochało,
to puste, głuche serce w ową dziwną chwilę
kochało świat do łez...
Byłem podniesiony

w nieziemskie i nieznane mi dotąd regiony
jakiejś wielkiej miłości, ukojeń wzajemnych,
zapomnień krzywd i żalów i uniesień ziemnych,
byłem, jakby na zmarłych ziemskich żądz mogile.
Czułem w wnętrzu mem, w piersi, duch, co się kołysze
ponad wszystkiem, co ludzkie, z niczem się nie zspala,
jest jako mgła nad rzeką, pod którą grzmi fala,
a ona ma swą wieczną, niezmąconą ciszę...
I rzekły moje usta w ową dziwną chwilę
wielkie, święte i czyste: ave Maria...

Rozstali się — i nigdy nie przyjdą ku sobie,
rozeszli się na zawsze, na zawsze rozstali,
żyją, jakby na innym każde żyło globie — —
czas płynie, czas, co z każdym dniem rozdziela dalej —
są sobie obcy do dna.
Lecz czyż nigdy ona
nie czuła nad sercem, jakby wzdłuż jej łona
płynęła ciepła, duża spadła łza deszczowa?
I nigdy nie słyszała w wieczornej godzinie,
kiedy dusza się Bogu, jako kwiat rozwinie,
cichego słów szelestu: bądź zdrowa! bądź zdrowa!
bądź szczęśliwa na wieki! bądź błogosławiona!...



IV.
 M 

oja miła ma cudne usteczka,
ma usteczka jak wiosenne rano —
moja miła jest cała melodyą
gdzieś na łąkach i kwiatach śpiewaną...

Na usteczkach mojej miłej oczy
zawisają, jak na polnym kwiecie —
moja miła jest stworzona na to,
aby przez nią śnić o innym świecie...



 K 

ocham cię! Słodycz twojego spojrzenia
świat w czarodziejską wizyę mi zamienia,
a świat mój cały
pod twoją ręką, u twej stopy małej.

Pod piersią twoją serca twego bicia
zegarem są mi dla mojego życia —
dni moje biegą
za cichem, śpiewnem biciem serca twego.



 T 

e słodkie oczy twe: nic mi nie mówią —
patrzę w twe oczy, nie widzę w nich duszy;
nic mi nie mówią słodkie twoje usta;
patrzę w pierś twoją, nie widzę w niej serca.

I kiedy chciałbym ci przy nogach klęknąć,
kolana objąć twoje i całować —
lodowa ręka na pierś mi upada
i kona we mnie coś, gnie się i ginie.



 A 

 taka świętość cię otacza
taki nimb twej dziewiczości,
że gdy się blizko widzi ciebie,
serce niepomne jest miłości.

I tylko patrzy się na ciebie,
jak na cud jakiś, na zjawisko,
i człowiek dziwi się sam w sobie,
że jest cud — i że jest tak blizko...



 D 

obranoc... Niech ci się śni,
że na łące stoisz pełnej kwiatów,
a przy tobie ja na łące stoję
i kwiat daję ci, biały kwiat szczęścia...

A chociażby krwią i potem trzeba
rosić ziemię, by ten kwiat wydała:
niechaj płyną, byle móc ci podać,
móc ci podać kwiat, biały kwiat szczęścia...



QUI AMANT.
 U 

cisz się ziemio... Niech mi nic nie zmąca
tego snu duszy. Gdzieś za okrąg słońca
zszedłem, gdzie światło przejrzyste i senne
jak szklanną gazę rzuca niebo z góry,
i jakieś wielkie obszary przestrzenne
w krąg się rozlały bez końca, bez końca,
a morze z kwiatów bieli i purpury,
toczy się w bezmiar falami wielkiemi
i nic, prócz pustki, niema dookoła
i nic, prócz kwiatów, nie widać na ziemi...

Pustynia, głusza, a jednak coś woła,
coś w mojej duszy odzywa się z cicha,
coś tak cichego, jak kwiat, gdy oddycha...
Słucham — i słyszę... Jestto jedno Imię...
Leci przez świata roztocze olbrzymie,
w przejrzystem świetle brzmi, przez kwiatów morze
płynie, w dal płynie, jak łódź po jeziorze.
Widzę, jak na nich kołysze się zwolna,
jak się te kwiaty chylą, gdy przychodzi:


one je czują, kiedy po ich toni
płynie, podobne do rozchwianej łodzi.
Żadna muzyki tej wygrać nie zdolna
lutnia, ni cytra, jaką owo Imię
wokoło siebie rozrzuca i dzwoni...
Pustynie od niej zabrzmiały olbrzymie
i gaza światła zabrzmiała po cichu,
jak rój much złotych w liliowym kielichu.



 Z 

amykam oczy... Przed oczyma memi
obraz dalekiej rozwija się ziemi...
Wielkie jezioro błękitną przestrzenią
odbija niebo; nad niem się zielenią
mirty i róże z kwiatami białemi,
a gór dalekich śnieg, co w niebo wzlata,
jest jakby wzlotem zachwyceniem świata,
jest jakby świata zamyśleniem cichem,
jest jego pieśnią, modlitwą, uśmiechem...
Na błękit wody schodzi cisza z śniegów,
złocista cisza, podobna bogini,
a fala, dzwoniąc u zakwitłych brzegów,
grające stopom jej sandały czyni
i po muzyce wodnej śnieżne cisze
stąpają zwolna i idą błękitem...
Na brzegu gaj się różany kołysze
i mirt w toń kwieciem prószy srebrnolitem.



 N 

ad wodą ową, nad jeziorem owem,
nad owem niebem ziemi szafirowem,
w które się z gajów kwiat pachnący prószy,
nad szklanną szybą tej cichej otchłani:
tam chodzi Pani jasna, cudna Pani,
tam chodzi Pani, Pani mojej duszy.



 P 

ani mej duszy gdzie obróci oczy,
czystość i cisza rodzą się z jej oczu.
Łabędź tak biało skrzydeł nie roztoczy,
jak Ona myśli rozpościera czyste.
Róże, co tkwiły w jej ciemnym warkoczu,
pod Twoje stopy godne upaść, Chryste...



 W 

śród ciemnych świerków jest kapliczka z drewna,
mała kapliczka w podgórskiej ustroni.
Tam, jak cudowna z legendy królewna,
przyszła uklękła i śliczną twarz w dłoni
ukryła klęcząc. Było rano. Świeże
srebrzyły rosy gałęzie i trawę,
daleko góry błyszczały jak wieże
w szafirze nieba ciemne i złotawe.
Przez drzewa słońce przeświecało z boku
pękami jasno-różanych promieni,
lub do złotego podobne potoku,
lało się z gąszczu po ziemnej zieleni.
Rzeźwy szedł powiew od gór. W tej kaplicy
półmrocznej, światłem rozwidnionej słońca
i blaskiem smutnej w ołtarzu gromnicy:
Ona, ze skronią na dłoniach, klęcząca
duszą wzniesiona w niezmierne niebiosy,
wydała mi się snem, widzeniem, zjawą...

I nigdy tego rana nie zapomnę,
tych gór w przestworzu świecących złotawo,
jak piramidy i gmachy ogromne,
i jej klęczącej i tej świeżej rosy.



 B 

yliśmy razem w kamiennej dolinie,
gdzie się piętrami ścieżka w górę winie,
wbiegając wężem na ścięte urwisko.
Na dole złomy, a w otchłani, nizko,
staw, ciemna bezdeń, tak ponura oku,
jak las o późnym, przeddeszczowym mroku.
Wokół złom, dzikie poszarpane skały,
podobne fali huraganu w biegu
zaklętej w kamień. Na urwiska brzegu
głaz, prosto w przepaść pochylony cały.
Tam, po tym progu skalnym, co ucieka
z pod nóg i z sobą porywa człowieka:
patrząc jej w oczy, przewiodłem Ją, w ręku
czując Ją całą, pełną zaufania,
a razem pełną niewieściego lęku.
Tam czułem serce Jej przy sobie blizko,
serce przy sercu... W górze się rozsłania
mgła, płyną szczyty, skalne uroczysko
zdaje się lecieć w strop... Królewno moja!
Jabym Cię jeszcze poprowadził wyżej,
gdzie wieczne Światło z słonecznego zdroja
przez złote kłęby się zlewa obłoku,
na łąkę taką, gdzie się nie przybliży

nic, co się w Światła nie skąpie potoku!
Tam ciała nikną, lub stają się raczej
duchami: ognia przepalone błyskiem,
nędz, brudu, wstrętu nie są już siedliskiem,
ani przyczyną cierpień i rozpaczy.
Królewno moja! Na Mistycznej Łące,
w tym duszy mojej ogrodzie tajemnym,
patrząc na mgłami przesłonięte słońce,
daleki klęskom i boleściom ziemnym:
gdybym u kolan Twych mógł oprzeć czoło
i na świat patrząc zdaleka, zdaleka,
zapomniał o tem, że jest życie w koło
i że w mej piersi jest serce człowieka...



 O 

 połóż, połóż mi na oczach dłonie!
Słyszysz, jak krew mi w każdej tętni żyle?
Czujesz, jak każda kropla krwi mej płonie?
I cóż?! Po ziemskiej tej ohydnej bryle
przewiewać będzie zawsze wiatr mogilny
i zawsze pełną będzie łez i zgrzytu
w niemych objęciach wielkiego błękitu —
i cóż z porywów i żądzy bezsilnej?!
Posępne widmo... Lata mię już goni
z potem na czole, z ranami na dłoni,
i każdą chęć mą, każdą żądzę miesza —
wiem, znam cię! znam cię! tyś cierpiąca rzesza...
Tak, słyszę! czuję! wiem, gdzie iść się winno,
wiem, czego żądasz ty od nas na świecie —
niech mię więc wicher z pola, jak pył zmiecie,
jeżelim służbę zaniedbał powinną!
Rozumiem wszystko. Jeśli moją drogą
idąc, nie krzepię, nie bronię nikogo,
jeśli me słowo ni tarczą, ni chlebem,
ni krzykiem krzywdy, ni skargi jest echem:
niech runę w przepaść z tym śmiertelnym grzechem
i niech niepamięć będzie mi pogrzebem!...



 C 

iszo! Przestrzeni! Światło! O wy święte
miłości duszy mej, nieogarnięte,
nieokrężone żadną zmysłów siłą,
najwyższe, czyste! Wy, w których geniusze
czaru dom mają i ojczyznę świętą:
oto mi serce znów w piersi zabiło,
jak ku wam bije, kiedy w górskie głusze
wtopiony cały duchem, z piersią wzdętą
niewysłowionych uczuć płomieniami,
wchłaniam was w siebie, żyję w was i z wami!
Wyście mej duszy życiem!... Ile zdolna
ma dusza kochać cię, Przestrzeni wolna,
i ciebie, Światło! i ciebie, o ciszy!
ile tęsknoty wybucha z jej wnętrza
ku wam, gdy w więzach i okowach dyszy,
w jarmarcznym gwarze i w toni ciemnoty:
tyle miłości i tyle tęsknoty
teraz się w potok w niej szalony spiętrza!...



 P 

atrzcie na twarz Jej! Czyście Ją widzieli?
Tak piękną duszę Bóg raz tylko stwarza!
Wierzę, że mogą być w niebie anieli
i że Bóg kształt ich na ziemi powtarza
w wybranych duszach. Wierzę, że są kwiaty,
które się rodzą z spojrzeń ludzkich oczu.
Wierzę, że krążą ponad ziemią światy,
tęskniące do niej w niezmiernem przeźroczu.
Wierzę, że jedno ludzkie krótkie życie
może za sobą poprowadzić ludy...
Wierzę w natchnienia z ognia, wierzę w cudy,
i wierzę w bóstwo z promieni w błękicie...



 K 

ocham Cię za to, że Cię kochać muszę,
kocham Cię za to, że Cię wielbić mogę,
kocham Cię za to, żeś Ty mi jedyna
piękną kobiecą objawiła duszę,
że się przed tobą kolano ugina
i myśl o tobie każda niesie trwogę
i niepokoi się tem i pamięta,
żeś może dla niej za czysta, za święta...



 M 

orza pięknością, gór i łąk urokiem
chciałbym zasłonić świat przed Twojem okiem.
Niech nigdy Prawda swojej strasznej twarzy
przed Twoją jasną nie stawia źrenicą;
niechaj Ci życie będzie tajemnicą,
Niech Ci się tylko śni i tylko marzy.
W zaczarowanym ogrodzie Swej duszy,
żyj, jak królewna od świata odcięta;
niech Ci na czoło kwiatem mirtu prószy
Psyche, ta, której zmysłem niedotknięta
dusza, ni jednej zmazy nie pamięta.



 B 

o chciałbym Ciebie widzieć zawsze panią
błękitnych myśli państw i snów z kryształu;
chciałbym, byś jasno szła i tylko za nią,
za tą, co wziąwszy panowanie ciału
i najpiękniejszą duszę biorąc w siebie,
najczystszą była na ziemi i niebie.
Przez mistrza-m widział wykute jej lice:
schylone na dół łagodne źrenice
i głowę cicho ku piersi schyloną,
ku piersi, gdzie się światło rodzić może,
objętej białą dziewiczą zasłoną;
i usta czyste, jak kwiat na jeziorze,
i czoło niebu podobne, gdzie ciągiem
złotym obłoki suną się powoli —
tak mistrz ją w piękna zamknął aueroli
na wieki wieków... Przed owym posągiem
zbudujmy ołtarz i w blask owionięta
bądź mi kapłanką jej, Ty moja Święta!...



 K 

ocham Cię! Tęsknię! Wołam Cię do siebie!
Świat cały Twojem nazywam imieniem!
Tyś jest mą wiarą na wysokiem niebie,
Tyś jest mi całej ludzkości wcieleniem...
Przez Ciebie kocham, nienawidzę... W Twojem
istnieniu źródło mojego istnienia;
Ty jesteś mojem sercem, krwi mojej zdrojem
i duszy mojej Tyś harfą z płomienia!



 Ś 

piewaj mi! Śpiewaj!... Nie! Niema przestrzeni!
Widzę Cię! Słyszę! Cóż, choć między nami
kraje są całe? Myślą połączeni
jesteśmy razem... Śpiewaj tu, w mej duszy,
głos Twój brzmi, dźwięczy, drży, nabrzmiały łzami —
śpiewaj, jak wówczas... Głos Twój mię przenika
wskróś, wskróś przez serce... On mię rwie i kruszy!
W las jakiś rzuca mię wznak ta muzyka!
W otchłań, co dyszy za memi plecami!
Śpiewaj, ach! śpiewaj! Głos Twój świeci łzami,
głos Twój się cały błyszczy łez strumieniem,
jak sznur ze złota wstęgą dyamentów...
Śpiewaj! Siej łzami!... Nad lasu milczeniem,
nad straszną głuszą przepastnych odmętów,
nad straszną nocą i grozą otchłani,
śpiewaj, straconych i ginących Pani...



 J 

ak Demon głos Twój krąży mi nad głową,
jak Demon z ognia rozpościera pióra —
chmurą mię żaru owija ogniową,
w bezmiar mię, w zaświat porywa ta chmura...
Lecę w toń, ginę... Kocham Cię! Przyjdź do mnie
Ach! Gdyby rzucić te cielesne pęta!...
Ojczyzna nasza, patrz! nieogarnięta!
Morza, pustynie rozlane ogromnie...
Ojczyzna nasza, patrz, te wichry kwiatów,
tę kłęby tonów, te światła orkany!
Ojczyzna nasza: ocean wezbrany
wszystkim płomieniem, wszystkiem pięknem światów!
Pójdź! Niech się wali na druzgi strzaskany
krąg ziemi! Niech się w proch rozpada cała!
Pójdź! Ramionami owinę Cię, biała —
pójdź ze mną! W niebo, czy w przepaść podziemną:
serce przy sercu, w dłoni dłoń: pójdź ze mną!..



 Ś 

piewaj... Błękitu kołyszą się fale...
Jak słodko usnąć... Ciche, jasne pola...
Błękit je falą słoneczną okola...

Jak słodko usnąć... Po kwietnej dąbrowie,
pomiędzy krzewy zawisłe omdlałe,
spokojnej śmierci idą aniołowie...



 P 

od gorzkim smutkiem opada mi głowa...
Weź ją w Twe ręce, w białe ręce Twoje,
patrz na mnie słodko... Świat we mgłę się chowa
i wieją po nim niebieskie pokoje
i tonie cały w głąb cichego dźwięku,
jak w blask księżyca... Bez żalu i lęku
oddałbym ducha mego w ręce Twoje.



 P 

amiętasz świerków tę aleę ciemną,
gdziem usta moje do rąk Ci przycisnął?
Na moim krzyżu jam wówczas zawisnął
bolesnem sercem. Tam skrzydła nademną
roztoczył anioł bólu ciemnopióry
i twarz milczącą mi ukazał w zmroczach,
a jam, źrenice podniósłszy do góry,
na wieczność mu się ofiarował cały
i dał mu palcem dotknąć mego czoła...
Tyś nie widziała, ale w Twoich oczach
dwie łzy zabłysły, dwa smutne kryształy —
Tyś nie widziała, lecz zgadła anioła.



 Z 

 łez, które dla mnie mgliły Twoje oczy,
różaniec w mojej uwiłem pamięci.
Kiedy mię cisza wieczorna otoczy
i spokój lasów tatrzańskich okoli:
idąc, jak ludzie od świata odcięci
ofiarą duszy i Bóstwa miłością:
pod lasu cieniem i nieba cichością
różaniec z łez Twych przesuwam powoli.



 N 

a niebie gwiazdy. Las ciszą objęty
stoi milczący, ciemny i zaklęty,
ni jeden powiew wiatru go nie trąca.
U skraju lasu świecą oniemiałe
drzewa półjasne, błękitnawo białe,
zda się posągi drzew w blasku miesiąca.
Nad góry wschodzi powoli Syryusza
błękitna gwiazda. Martwota i głusza.
Suchemi liśćmi szemrzą tylko gaje
i szum strumienia w księżycu migota.
Za mną kapliczka z drewna... Zwolna wstaje
w mej piersi wielka, głęboka tęsknota...
Patrzę na leśną głuszę i ciemnicę,
na białych świerków posągi olbrzymie;
patrzę na wieczną świata tajemnicę,
którą na gwiazdach niemi aniołowie
dzierżą przykutą. Patrzę na to Imię,
co w sobie całą wszechistność zamyka,
na wszechmoc w jednem utajoną Słowie;
patrzę na wielką natury potęgę,
na mlecznej drogi niezmierzoną wstęgę
patrzę, jak cicho leśna ćma przemyka...

Słyszę, jak owad u nóg w trawie szepce
i jak wre ogień w czarnem wnętrzu ziemi;
jak Czas po globach niezliczonych depce
i w tajemnicę zstępuje bezdenną,
którą na gwiazdach aniołowie niemi
dzierżą przykutą... Pod ciszą kamienną
granitów; słucham, patrzę... Już jaśnieje
księżyc nad lasem i srebrem go rosi —
tęsknota moja dźwiga się, podnosi,
na cały przestwór świata olbrzymieje...
Pusto... Gaj prószy liściami suchemi
i blask księżyca lśni na świerków korze — —
w taką noc rzekłeś przed wiekami Boże:
„Źle człowiekowi samemu na ziemi“.



 S 

zukałem ciebie pośród kobiet roju,
czekałem ciebie o każdej godzinie,
i pełen byłem trwóg i niepokoju,
że zanim przyjdziesz, życie moje minie.
Bo nie wątpiłem, że jesteś, że moje
oczekiwanie nie jest czczem złudzeniem,
że niedaleko gdzieś od Ciebie stoję
z moją tęsknotą, nadzieją, pragnieniem.
Od lat już całych niewidzialnym cieniem
byłem przy Tobie, szukając daremnie
w kobietach Ciebie, coś istniała we mnie.
Ciebie poczułem przed dawnemi laty,
gdy głos w noc cichą zabrzmiał mi nad głową,
a mnie się zdało, że się sypią kwiaty,
że kwiatem na mnie pada każde słowo...
Lata tęskniłem za taką rozmową
i latam czekał, aż się znów powtórzy...
Przyszła — przebrzmiała, jak więdnie liść róży
z kochanej ręki, który barwą bladą
długo swój dawny szkarłat przypomina,
z którym się kończy dzień i dzień zaczyna
i z którym wreszcie na sercu w grób kładą.



 B 

ronzowy księżyc lśni wśród chmur powodzi —
zda mi się, płynę w kruchej, wątłej łodzi
przez wielkie morze w noc ciemną i niemą.
Fala szeleszcząc pod łódkę podchodzi
i znów się pod nią rozpościera niemo.
Wicher przeciągle w żaglu moim wieje —
płynę przez morza szerokie rozchwieje.
Za mną, przedemną, nie widać wybrzeży,
pustynia wody... Wiatr łódkę popycha,
posłuszna idzie, zadumana, cicha,
ster mój i wiosło nieruchomo leży.
Za mną, przede mną: ciemność. Mgła z ołowiu
wilgotna, ciężka, po wodnem pustkowiu
błądzi i w smutne wije się obrazy,
jakby nad tonią groźne i ponure
leciały w mroku anioły zarazy
i strasznej śmierci. Płynę w mar tych chmurę —
płynę, a one biorąc się za ręce,
straszliwe wiążą koło łodzi wieńce...
Płynę w dantejski jakiś krąg rzucony...
Z mgieł księżyc wydarł się krwawo czerwony
z twarzą szatana, co przeklina... Płynę...
Tam, dokąd łódź ma po przestworzu zmierza,

altana z bluszczu stoi u wybrzeża,
o skał oparta łagodną ruinę.
W altanie święta, jasna, marmurowa,
ziemi i nieba Pani i Królowa,
biała Madonna. U jej stopy płonie
oliwna lampka o blasku różowym,
złożone trzyma do modlitwy dłonie,
róże jej wieńczą dyadem i skronie,
bóstwo w uśmiechu śmierci marmurowym.
W nogach od kolan wyżłobiona płyta
i wieńce kwiatów. Tam kogo doniesie
łódka i lampa blaskiem go powita:
serce mu z piersi w zachwyceniu rwie się
i na kamienne rzucając się progi
całuje święte marmurowe nogi,
a potem w kwiaty i we łzy je wieńczy.
Tam płynę. Wicher w żaglu moim jęczy —
płynę — lecz lampki zobaczyć nie mogę...
wiem tylko, że jest i wskazuje drogę...
Wiem, że Madonna tam jasna i cicha
ludzkiemu szczęściu słodko się uśmiecha
i błogosławi anielstwem Swej twarzy
łódź, co u stóp Jej na morzu się waży
i odpoczywa po długiej podróży.
Wiem to — a w koło ciemność, bezkres wody,
wilgotnych mgławic straszne korowody

i cisza grobu, straszniejsza od burzy.
Płynę — na piersi głowa mi się skłania,
źrenice mi się zamykają zwolna...
Płynę — łódź moja w całun mgieł się słania,
fala nią chwieje czarna i powolna
i szepcze głucho o potwornej głębi,
która się pod nią przewala i kłębi.
Wiatr w moim żaglu przeciągle zawodzi —
zda mi się płynę po śmierć w mojej łodzi...



 L 

ecz choćbym wrócić mógł z ciemnego morza,
nie wrócę, pójdę za złowieszczą falą;
ani mię słońca już nie nęci zorza,
ani mi gwiazdy, gdy się w noc zapalą,
nie biorą więcej duszy między siebie,
i nic na ziemi ani nic na niebie
ducha mojego zachwycić nie zdoła.
Głos Twój mię tylko tam do Ciebie woła,
głos, na przestrzeni zdaleka rzucony,
głos, co mi serce wraz z życiem wyrywa —
myślę, na przeszłość twarzą odwrócony:
czy to się miłość, czy śmierć tak odzywa?



  I  

 zakochałem się w tej myśli smętnej,
że ona z Tobą razem idzie w parze,
że z walki życia ponurej i wstrętnej
wyjdę, przez Twoje wyjść zmuszony oczy.
Bez żalu o tem i spokojnie marzę
i jedno tylko mam w sobie pragnienie:
aby mię głos Twój prowadził uroczy
na wieczną ciszę i wieczne milczenie.



 O 

 gdybyś przyszła! Raz jeszcze dziewicze
jasne i czyste Twe zobaczyć oczy!
Raz jeszcze fale uczuć tajemnicze
widzieć w Twej piersi i z Twoich warkoczy
wetchnąć woń kwiatów... Raz jeszcze Twe ręce
do ust przycisnąć; raz jeszcze łzy Twoje
i Twoje ciche zobaczyć rumieńce;
raz jeszcze z ust Twych słyszeć imię moje!
Raz jeszcze tylko!...



 S 

zczęśliwi, którzy wierzą, że po skonie
duchami pójdą w Elizejskie błonie
i tam spotkają tych, których kochali.
Gdybym tak wierzył, chciałbym choć z oddali
patrzeć na Ciebie i pod Twoje stopy
za pieśnią rzucać pieśń, jak kwiatów snopy,
i takim hymnem owieńczyć Cię, droga,
ażby z błękitu wyjrzała twarz Boga!
Gdybym tak wierzył... Serce mi się zrywa...
Odwróć odemnie twarz i bądź szczęśliwa!



LEGENDA.
  I  

 znów tak samo słońce wejdzie gdzieś tam w świecie,
na wielkich cichych górach zimny lód zapali,
znów obłokami wicher śnieg z upłazów zmiecie
i wiosna zajaśnieje na błękitnej fali.
Znowu się maić będą winnice i drzewa,
znowu się dookoła zazieleni pole — —
idzie wiosna różanousta, złotobrewa,
z żółtym jaskrem i habrem niebieskim na czole.

I znów tam będzie owa ranna, jasna cisza,
mącona tylko gwarem rozpędzonej rzeki
i skryta, upleciona z świeżych wiklin nisza,
podobna do alkowy Nimfy w czasie spieki.
I znowu się na liściach przejrzyste i złote
błyszczeć będą owady i motyl zaleci
w tę skrytą pośród wiklin ponadrzeczną grotę
i wkradnie się wraz z słońcem przez zielone sieci.

I znów będzie tak samo, jak niegdyś przed laty,
dawno lub może wczoraj... Któż ten czas przeliczy?

W każdym razie już całe padły wpoprzek światy,
została tylko pamięć szczęścia i goryczy...

Kiedy? Kiedy to było?... Nie pytać bez celu —
było kiedyś... zostało wieczystą legendą...
Było kiedyś daleko i przed laty wielu — —
może wczoraj... Legendę chwile tęsknot przędą...

Legendę urodziło to drzewo nad rzeką,
pod którem się łączyły serca, dusze, dłonie...
Ono stoi — — tam kędyś daleko, daleko,
stoi i w wodę patrzy, a kiedy liść zrzuci,
to ten liść tak, jak przeszłość opada i tonie,
i tak, jak przeszłość, nigdy więcej nie powróci.

Legendę urodziły te wikliny rzeczne,
co słyszały słów tyle, tyle łez widziały,
i przepuszczały przez się promienie słoneczne
na łzami zaciemnione jej oczu kryształy...

Legendę urodziły te ścieżki, co biegły
między gąszcze i krzewy ku rzece ze wzgórza,
i widok na dolinę jasny i rozległy
i deszcze z wiosną płynne i gradowa burza...


I czy to było wczoraj, czy było przed laty,
oni sami niewiedzą; któż ten czas przeliczy?
W każdym razie upadły wpoprzek całe światy,
została tylko pamięć szczęścia i goryczy.
I została legenda cicha, rzewna, święta,
w głębi duszy noszona, przez słowa nietknięta,
nie znana prócz nich dwojga na świecie nikomu;
została pamięć czaru dziewiczego sromu,
co się, jak kwiat do słońca miłości otwierał,
jak kwiat, który nie uwiądł w żarze, choć umierał...

Kiedy, kiedy to było... Nie pytać bez celu — —
było kiedyś: zostało wieczystą legendą.
Kiedyś, kiedyś po latach, po wypadkach wielu,
może się zejdą z sobą, może mówić będą.
Nie przypomną przeszłości, lecz pod każdem słowem
ona drgać będzie skryta, jak łza pod powieką,
i serca zadrgną biciem tak dawnem, a nowem,
i obejrzą się w przeszłość, daleko, daleko...

Czyste, jak łzy, padały z skarbca dyamenty
i brukowały sobą ulicę podróżną;
świecą, ale je podjąć chcieć napowrót — próżno;
został tylko szlak długi, gdy ze skarbca lecą?!
a raz padłe: na zawsze tylko jak łzy świecą...


Legenda pełna szczęścia, żalu i cierpienia,
prócz nich dwojga, nieznana nikomu na ziemi.
Tam nad rzeką, pomiędzy ciche drzew podcienia,
powoli, z ramionami na pierś złożonemi,
przewiał ponad pamięcią Archanioł Milczenia.



V.
 G 

dym na cietrzewie w budce siedział
patrząc, jak wschód się w zmroku żarzy,
myślałem, ty kameo biała,
o twojej cudnej, białej twarzy.

O tem, że wszystko nas rozdziela
i że ta przestrzeń nie zmaleje,
i jak nic ciebie nie obchodzi,
co się w mej duszy wnętrzu dzieje;

że cały mniej dla ciebie znaczę,
niż cień, co przeszedł ci przed oczy — —
wtem na gałązce tuż koło mnie
siadł mały ptaszek w leśnej zmroczy.

Przebacz tej mojej śmiesznej myśli —
przez jedną, krótką chwilę trwała —
myślałem, żeś mi tego ptaka
tam w pustkę przez sen ty przysłała.



 G 

dybyś ty była szklannem jeziorem
patrzałbym w toń twą przez całe życie;
gdybyś ty była zielonym borem
słuchałbym szumu twego w zachwycie;
gdybyś ty była pustka bezludna
dla ciebie świata zrzekłbym się śmiele;
gdybyś ty była śmiercią — o cudna! —
szedłbym do ciebie jak na wesele.



 P 

owiedzcie: gdyby człowiek się łamał
wielkiem cierpieniem,
czy ona mogłaby ból ukoić?
— Jednem spojrzeniem.

Powiedzcie: gdyby człowiek padł martwy
pod ciężkim głazem,
czy ona mogłaby z martwych wskrzesić?
— jednym wyrazem.

A gdyby człowiek duszę swą skalał
śmiertelnym grzechem,
czem ona czystość tej duszy wróci?
— Jednym uśmiechem.


∗             ∗

Teraz ty powiedz, któremu dawno
wiosna nie dnieje:
czem ona twoją duszę zdobyła?
— Tem, że istnieje.



 N 

iechaj jej niebo świeci błękitnie
nad głową w leśnej toni;
jak czarodziejska paproć niech kwitnie,
jak lilia — pełna woni.

Niech jej najsłodszych ust się dotyka
wiatr lotny z leśnych głębin;
włos niech jej stroi konwalia dzika
i krasny pąk jarzębin.

Niech dąb wiecznego pełen pokoju
nad głową jej się waży;
niech się odbija obraz ze zdroju
jej białej, cudnej twarzy...



 S 

zukam cię — a gdy cię widzę
udaję, że cię niewidzę.

Kocham cię — a gdy cię spotkam
udaję, że cię niekocham.

Zginę przez ciebie — nim zginę
krzyknę, że ginę przypadkiem...



 B 

ądź zdrowa!... Kędyś tam daleko
w kwietnym ogrodzie waszej wsi,
zda ci się, że ci w uchu lekko
jakaś muzyka cicha brzmi...

To waszych pszczół nie będzie granie,
nie lip to waszych szumi liść — —
to będzie moje pożegnanie
zdaleka tam ku tobie iść...



VI.
SEN W KRÓLA RAMZESA OGRODZIE...

 S 

tały w króla Ramzesa ogrodzie, wśród lwów kamiennych i lwic,
dwa w różanej alei posągi: bogini i bóg —
bogini cudna jak brzoza biała i senna z nad wód,
która oczy wzniesione miała w głęboką gdzieś dal,
i bóg, który miał w ręku berło owite we bluszcz.
I przychodziły dziewczęta, gdy słońca prażył je żar
i kiedy żądzą rozpalał tajnię wspaniałych ich biódr,
i brały boga w ramiona, cisnąc mu usta do ust
i krwi szukając w nim żywej, jak ich, bijącej w nim, krew.
Lecz gdy cicha noc zeszła, naówczas — naówczas ten bóg
w króla Ramzesa ogrodzie, wśród wonią śmiertelnych aż róż,
cień swój z berłem bluszczowem ciskał bogini do stóp,
która oczy wzniesione miała w głęboką gdzieś dal — —

i czekał — czekał na grom, co nie przychodził weń bić!
wracasz się, obłąkane na niebiosach oko?
Tu jest twoja ojczyzna, wieczna i prawdziwa —
coć ciągnie z pod błękitu tam, na dół, głęboko,
gdzie się rozpacz zatacza, gdzie się męka zrywa...



POŻEGNANIE.
 B 

ądź zdrowa! To ostatni raz,
że mówię komu: bywaj zdrowa — —
dawno, ach dawno minął czas...

Ja nie zapomnę — — serce moje
niewiele w sobie imion chowa,
lecz ciebie każdy ciemny las
i każdy ostęp dziki, mroczny
i każdy górski szczyt obłoczny
przywdzieje znów przed oczy moje...

Z uśmiechem nad twem zejściem stoję —
tak mi przez ręce wszystko leci,
jak śmigłe ryby poprzez sieci — —
zostaje pustka próżnych ok...

Bądź zdrowa! Zczezł ostatni głos,
ostatni ruch, ostatni wzrok,
co miał do serca mego wejście — —
bądź zdrowa! Kładzie twe odejście,
jak pieczęć, na me życie los.



DAWNA CHWAŁA.
 D 

awna chwała mi się śni,
dawna chwała dawnych dni,
dawna siła, dawna moc
śni mi się w miesięczną noc.

Gdzie wśród wielkich, dumnych skał
z szumem wielki potok gnał
niosąc życia bujny sok:
dziś pozostał suchy stok.

Przyleciały orły tu,
co niebyły dawno tam —
zamiast wody naszły szlam,
zamiast jodeł porost mchu.



NIEZBADANY RYCERZ.
ROZMOWA ZE SPOTKANĄ.
 K 

ędyż to jedziesz nad morską toń.
Przy boku ci brzęczy rdzawa broń,
a z hełmu twego kita rozwita
jak ptak czerwony wiatr w siebie chwyta — —
kędyż to jedziesz? Pozostań tu,
ja ci miękkiego uścielę mchu,
ja ci od boku odpaszę broń,
na mojej piersi przytulę skroń
i ręce moje miękkie i białe
otrą ci z kurzu lica zgorzałe.
Kędyż to jedziesz, rycerzu, stój,
zatrzymam konia, przyjm spokój mój“...

„Dokąd ja jadę? Czyliż wiem sam?
Raz z wiatrem lecę, raz z morzem gnam,
raz włos mi stepu schwyca dziewica,
het w step ze sobą rwie obłędnica,
raz mię cudowne widziadło gór:
tęsknota woni w skał wiedzie mur,

to mię nad cichy uroczny rzek
szum: wiezie zdala nasenny lek,
lub w kopiec mrówek patrzę się długo,
jak chodzą, wiją się wieczną strugą,
lub w gwiazdy patrzę i ścigam je
w wieczornym mroku, w porannej mgle“...

„Nie znasz spoczynku, nie wiesz, co sen.
Pójdź, zaprzędź palce w mych włosów len;
patrz: jam rusałka, wodna Urodna,
leśna Szumiąca, twej chęci godna,
jam z traw Wykwitła, jak kwiatów blask,
to ja zapalam słoneczny brzask,
ja muchy złote puszczam przez dłoń,
ja z gór dalekich zwołuję woń,
oh! jam Świetlana, jam Zwierciadlana,
z źródeł kryształu w posąg ulana,
to włosy moje to rzeki szum
wklęty w zaśnięty magnetyzm dum“...

„Patrz, kędy leci ten orli ptak,
patrz, gdzie na szczycie tam widać znak,
jaka go ręka, siła stawiła?
Jak cud tyś piękna, jak cisza miła,
ale ten znak mię porywa tam — —
to sztandar jakichś niebieskich bram,

tam, za tą bramą niebieską Bóg,
spichrz nieskończenia, świętości bróg,
ah, tam jest jakieś świątalne życie,
tam dotrzeć koniem, stanąć na szczycie,
ztamtąd, na skrzydłach rozpiętych wszerz,
spiąć konia — skoczyć, z gwiazd dzwonić wież“!...


PIEŚŃ ODJEŻDŻAJĄCEGO RYCERZA.

O czem śnisz moje serce —
o czem ty śnisz na jawie?
Po jakim twoje skrzydła
ogromnym płyną stawie?
Wokoło białe lody,
toń czarnej milczy wody,
o czem śnisz moje serce
w marzeń zagnane grody?

Ah! Jaka niezgłębiona
porywa cię tęsknica!
Ah! Życie twe jest zimne
jak zimna tarcz księżyca!
Ah kędyż się podziało,
co być twem życiem miało,
pod jakąż położone
grobowiec wieczny skałą?


Ah powiedz moje serce,
ah powiedz mi nareszcie,
w jakiej cię wsi ułożyć,
w jakiem ukoić mieście?
Ty płyniesz wciąż przede mną,
płyniesz w pomłokę ciemną,
przelatujemy ziemię
i poza rubież ziemną.

Ah powiedz moje serce,
ah powiedz mi dokładnie,
na ile mil tysięcy
żądza ci leży na dnie?
Jakim ty dążysz szlakiem,
za jakim orlim znakiem
i jaki ptak królewski
jest twym królewskim ptakiem?

Jeśli to orzeł skalny,
co gromem nieba włada;
jeśli to orzeł morski,
co nad falami siada;
są li to wędrujące
sokoły mil tysiące,
czy gryfy napowietrzne,
bijące piersią w słońce?


Czy może jest to motyl
skrzydlaty w ponsu kwiaty,
motyl nieznany ziemi,
we wschodu dnia szkarłaty
zrodzony wśród błękity
z piękności i zachwytu,
motyl nad oczy ludzkie,
z obłąkań sennych, mytu...

Czy może jest to wicher,
ów wicher tryumfalny,
ów dzwon dzwoniący w niebo,
ów mocy żeglarz walnej?
Ah, wicher to jest może,
to snu Boskiego łoże,
ruch najcudniejszy świata,
wolności pęd w bezdroże...

Ah powiedz moje serce,
ah powiedz mi nareszcie,
w jakiej cię wsi ułożyć,
w jakiem ukoić mieście?
I jak się ta nazywa
moc, co się w tobie zrywa,
czy przez tęsknotę duch mój
już całe cię wyżywa?...


O czem śnisz moje serce,
o czem ty śnisz na jawie?
Po jakim twoje skrzydła
ogromnym płyną stawie?
Wokoło białe lody,
toń czarnej milczy wody,
o czem śnisz moje serce
w marzeń zagnane grody?


PUSTKA.

Słyszałem głosy — — i znowu przewieje
czasu spać będę — — —


APOLLO Z OLIMPU.

I jam słuchał w dali — —
na tle mórz fali w sercach ludzkich dnieje,
nieskończoności blask w ich krwi się pali...
Jam, słysząc, otwarł Olimpu wierzeje,
bogowie czyści, wiekuiści wstali
i wytężyli słuch na ludzkie dusze
na chwilę śpiewne i milknące w głuszę.

Nikt tego nie wie, ni bogowie sami,
jakim się szlakiem serce ludzi snuje;

ich pieśń nad gwiazdy lśni pod błękitami,
w ich pieśniach wszechświat korony buduje;
jam lirę napiął, a na strunach drga mi
serc ludzkich słowo — i duch się wpatruje
w ich pierś, a ztamtąd, jak z roli łan zboża,
pod nasze oczy tu — powstaje zorza...



CUDNA KSIĘŻNA.
 C 

udna księżna chodzi po ogrodzie,
widzi białe łabędzie na wodzie,
białą rękę do się je przyzywa,
ale stado po wodzie odpływa
precz.

Cudna księżna przed stopami swemi
widzi kwiaty z barwami cudnemi,
chce je zerwać dla krasy i woni,
ale wszystkie kwiaty zwiędły w dłoni
jej.

Cudna księżna na niebie wysokiem
grę obłoków pragnie śledzić wzrokiem,
ale wicher gdzieś z przepaści świata
grę obłoków na niebie rozmiata
precz.

Cudna księżna ujrzała na drzewie,
ptaka, co ją ukołysze w śpiewie,

ale sokół, błądzący w przeźroczu,
ptaka nagle pochwycił z przed oczu
jej.

Cudna księżna — czyli uwierzycie? —
chciała posiąść gwiazdę na błękicie,
ale wieczór nadpłynął ponury
i z nad głowy gwiazdę zniosły chmury
precz.

Lecz, gdy ciemność północna nastała,
tej już nie wziął nikt tej księżnie cudnej —
mogła błądzić, zamyślona cała,
w ciemnym mroku przez ogród bezludny.



ŹRÓDŁO.
 A 

 był to też marcowy dzień,
śnieg palił się na górach,
z Węgier wiosennych podmuch tchnień
niósł wiatr na modrych piórach;
zajechał po mnie stary Krzyś,
a skrypce miał pod kozłem,
i pojechałem tak jak dziś,
dziewczynę z sobą wiozłem.

Otwarła się nam cudna toń
przepastnych pustych gór,
samotność — tylko z wiatrem goń
w niebieskich kłębach chmur!
Gdy wspomnę, gdziem ja wówczas był,
nadżycia widział cud — —
jaką jam wolność wówczas śnił,
bezzgrozę i beztrud!...


Nie zdało mi się, abym znał
kiedy gdzieindziej głowę,
lecz że ten wiatr mi zawsze wiał
od mórz przez skry lodowe!
Nie zdało mi się, abym czuł,
gdzie kiedy w bagnach duszę,
lecz że z tym wichrem zawsze współ
latać pod błękit muszę.

Nie zdało mi się, abym szedł
kiedy słańbioną nogą,
lecz zawsze ponad wichrów grzbiet
oczy szybować mogą;
nie zdało mi się, abym czuł
na czasce głazów masy,
lecz że na wieki los mnie wkuł
w śniegiem świecące lasy...

Ach! jak szeroko szumi skroń,
jak bystry piersi szum!
A to ja słońce chwycę w dłoń,
co złoci skalny tum!
A to gdy ramion zzerwę krąg,
rozpuszczę moją moc:
zajmę pierś chochołowskich łąk
pod śniegu skrytą koc!


A ta dziewczyna przy mnie tam,
rusałka pustek dzika — —
nie wie, co to jest życia cham,
ni czucie niewolnika —
nie zrodził jej podlony lud,
ona jest gór królewną — —
gdy płynie ze mną w słońca cud,
to harfą dumno śpiewną...

Nie trza mi skandynawskich zag,
ni szkockiej trza ballady,
gdy przy mnie ten półdziki ptak
w dziwożon idzie ślady;
nie potrzebuję z książek brać,
gdy mi natura stwarza — —
jam znał, co ona może dać,
lecz dziś — to próg cmentarza.

Napróżno wołam, próżno chcę
wskrzesić, co zmarło już;
w kielichu własną twarz na dnie
ujrzałem — — pusty kruż;
te góry w taki złoty dzień
znowu się będą lśnić,
lecz z nas tam nikt słonecznych drgnień
wiatru nie pójdzie pić...


Zwalił wesela mego zrąb
los szybki z nienazdania,
wykopał wkoło nóg mych głąb,
przepaść, jak ścios Krywania;
starca pieśniarza prasnął w dół,
dziewczynę żagwią sparzył,
a mnie w pamięci pierścień wkuł
i wrótka żalem zwarzył.

Ale gdy słońce błyśnie dziś
na śniegu choć okruchu,
wstaje mi z grobu stary Krzyś
z nutami wieków w duchu,
świat mi napełnia pocztem mar,
nie jestem więcej ludzi — —
kuźnia wre, huczy, kipi żar
i spiż się w formach studzi.

Ale gdy słońca zalśni brzask
śniegiem marcowych pór:
niebieskich widzę oczu blask,
jak ostre niebo gór;
dźwięczący, dzwonny słyszę głos,
duszy stalowy pręt,
co w skały bił — to śpiew, to gniew,
to żaru żądzy męt...


Dziś: bywaj zdrowa! — więcej mi
nic po was nie zostało,
czasem ja myślę, że się śni,
ni było, ni się działo;
legenda jakaś, duszy sen,
igraszka widzeń chwili — —
wiem, że ta odtocz leży hen,
lecz my — czyśmy tam byli?



ELEGIA NA WIOLONCZELLĘ.
 P 

rzychodzę na mogiłę — po latach, zdaleka —
nikt mnie już nie powitał, nikt na mnie nie czeka,
wkoło wszystko jest martwe,

Tam cicho pod ziemią
martwe, napółspróchniałe ciche kości drzemią
tej jednej, co mnie może naprawdę kochała,
kiedyś, dawno — — zostało tylko puste imię.
Cóż się stało z jej duszy? Cóż się stało z ciała?...
Pamiętasz? Ten szczyt w lesie — te płomyki w dymie
juhaskiego ogniska błyskające sino — —
pamiętasz? Czy i wszystkie myśli ludzkie giną?

Jak dawno... Jakże wszystko, wszystko mam za sobą...
Jestże prawdą, żeś była, że mówiłem z tobą?
Jestże prawdą, że niegdyś, bez słowa wyznania,
mieliśmy młode serca przepełne kochania,

mieliśmy młode dusze przepełne miłości — —
pamiętasz?
Lecz kto?
Martwe w ziemi twoje kości...
Kości twoich się pytam ? Twych zwłok pół-spróchliny?
Tak przeszło — ja pamiętam. Pamiętasz głębiny
tej wody, gdzie nas tratwa, bez steru, bez wiosła
dzikim wichrem pędzona w noc burzy precz niosła
pod skały w toń skrzesane? Pamiętasz szczyt w górze,
gdziem cię wiódł, jeszcze wówczas, jako piorun w chmurze
zatajony, nim błysnął? Pamiętasz?

Cóż pytam?!
Czyli jestem szalony i cień w ręce chwytam?
Pamiętasz owe rano, gdy nas rozdzieliła
błękitno-ciemna głębia cichego jeziora?
Pamiętasz? Tyś mi rzekła cicho : już nie pora...
Pamiętasz! I znów burza piorunami biła,
a na przeciwne szczyty dwa nasze zerwane
serca biegły — — raz tylko może tak kochane...

Jam powstał! Zdobywałem wierchy i zawieje,
zdobywałem myśl ludzką i własną nadzieję,

wznosiłem się, lecz nikt mi, jak bóstwo uroku,
nie złocił dnia młodości...

Dziś wszystko jest w mroku,
nikt nie wie, co jest prawdą, co kłamstem mej duszy,
nikt nie wie, co mnie pali, nikt, co krew mą suszy,
jestem, jak ostęp górski, po którym wiatr goni,
czasem złom się usunie, czasem śnieg się wzruszy
i zesypie lawiną, a w dnie uroczyska,
w głębi leży staw ciemny nieruchomej toni —
pamiętasz?

Dłonią stawu nie sięgaj po wodę,
staw ten daje lodową, zamarzłą ochłodę,
niech ptaki z niego piją i gór pojawiska.

Nie sięgaj — ale prawda! Cóż tobie po wodzie?
Ty leżysz cicho w ziemi, w wiekuistym chłodzie,
cóż, że dziś mi tak żywa? Jakiego anioła
ręka cię z twego grobu przed me oczy woła
i po co? Tyle lat już — czyś ty tam, w twej trumnie,
przypomniała mnie sobie i przychodzisz ku mnie?
Widzę twą duszę — o nie! nie tu ona idzie!


Widzę, jak ciebie anioł prowadzi za rękę —
księżyc się tam połowi na skał piramidzie,
idziesz w górską dolinę i patrzysz na mękę
dwóch dusz prawie dziecinnych, stworzonych dla siebie,
lecz nie sobie znaczonych...

Anioł, co cię wiedzie,
obojętnie oczyma czyta gwiazdy w niebie
i pyta czasem: czy tu?

A ty tych kamieni
szukasz, po których szliśmy i w serc naszych biedzie
szukali ulgi, milcząc — w milczeniu zgubieni...
O śpij! Na tamtej ścieżce ja lękam się ciebie,
sam nią idę samotnie — znalazłem te ślady —
zaiste! Nie ruszyły się głazów posady,
każdy ślad twojej stopy wzrok w mroku odgrzebie,
każdy krok w uroczysku nocą oniemiałem —
tuś szła...
Nikniesz mi kędyś... Wiesz, co mówić chciałem?
Bądź zdrową!...



MIŁOŚCI OWE...
 M 

iłości owe, o których tak mnogo
słyszałem w życiu — kędyż one są?
Ja nie pamiętam, nie baczę nikogo,
przeszedłem może kiedy czyją drogą,
ale nikt drogą nie przestąpił mą.

Jednej kobiety nie zostawiam w drodze —
są jakieś cienie, czy też były — cóż?
Z dziewiczem sercem żywot mój przechodzę,
albom je oddał gwiazdom, gór szeżodze[2],
szumowi lasu, wodzie, schodom zórz...



CZASEM LATA PRZECHODZĄ...
 C 

zasem lata przechodzą, że nie wspomnę o niej
lecz znowu się przypomni, a za każdym razem
jakby wszedł do pachnącej śródleśnej ustroni,
jakobym oczy wiosennym poił krajobrazem...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Pozycja spisu dodana przez Wikiźródła.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Szerzoga — dawniej mgła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.