Gęś (Gawalewicz, 1898)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gęś |
Pochodzenie | Szkice i obrazki |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Bo nie wiem, czy państwu wiadomo, że kiedyś nosiłem karabin i byłem żołnierzem?..
A jakże.
Mars, pokręcając sumiastego wąsa (chyba mu wyrosły od czasów olimpijskich), spoglądać musiał na mnie z rodzajem politowania i wzruszał ramionami, szepcząc ochrypłym głosem austryackiego kapitana:
— Donnenoetter noch a Mal! i to się nazywa wojakiem!... Unerhört!!!.. Collosal dumm!
Kiedy sobie przypomnę te chwile, to mi samemu wydaje się moja ówczesna fizjonomia tak mizerną, drobną, śmieszną i politowania godną, że parsknąłbym dziś jeszcze śmiechem, gdyby nie wspomnienie surowego oblicza pana kaprala Cisa, który miał wąsy, jak szydła, a spojrzenie ostre, jak bagnety, a głos przejmujący, jak uderzenie trzciny o blachę.
Es war collosal dumm, nie przeczę, ale mimo to zrobiono ze mnie żołnierza, chociaż przy rewizyi przed panem Regimentsartztem starałem się okazać takim cherlakiem i zdechlakiem, że mi nad moją fizyczną biedotą samemu łzy w oczach stawały.
Cóż chcecie, wojsko — to nie bardzo ponętna rzecz dla człowieka, chowanego jak w pudełku, strzeżonego od wszystkich dolegliwości życia, pieszczonego wszystkiemi względami, należącemi... jedynakom.
A no, nie miałem ochoty dźwigać karabinu i nosić munduru z czerwonemi wprawdzie wyłogami i świecącemi guzikami, ale zawsze munduru, który moje cywilne ciałko w twardą, wojskową przyoblekał skorupę.
Nie pomogło udawanie, nie pomogła najkwaśniejsza mina, jaką kiedykolwiek w życiu mogłem przybrać, nie pomogły solenne zapewnienia, że miewam kurcze w łydkach i zatykanie w piersiach; pan Regimentsartzt słuchał z powagą, kiwał głową pobłażliwie, zmierzył klatkę piersiową, wysokość od czuba do pięty, zajrzał w oczy, obejrzał przednie zęby i milczący jak armata przed wystrzałem, zasiadł do pisania certyfikatu, a potem jednem, jedynem słowem, huknął mi nad uszami, niby dwudziestofuntowe działo Kruppa: Feldzugskriegsdiensttauglich! i klepiąc protekcyonalnie po nagich ramionach, dodał z uśmiechem:
— No, alles gut, będzie sem wojak; jak se patrzy!
I zostałem wojakiem „jak se patrzy“ w niebieskich pantalonach, ciemno-granatowej bluzie i czapce niebieskiej, zwanej poprostu „Holtzmütze;“ u boku, zamiast szabli ojców, miałem na białym rzemieniu zawieszony bagnet i zacząłem się uczyć przebierać nogami według taktu: „eins, zwei — słoma, siano“, wykręcać automatycznie głowę na komendę links — schaut, rechts-schaut! i salutować z nabożną miną wszystkim stworzeniom Bożym, noszącym na kołnierzu więcej niż jedną gwiazdkę.
Przybył mi wówczas do nazwiska poczciwych przodków moich pierwszy zaszczytny tytuł w życiu: K. k. einjährig Freiwilliger der k. k. oesterreich-ungarischen Armee; krócej nazywano mnie „roczniakiem,“ co było wprawdzie łatwiejszem do wymówienia, ale mniej zaszczytnem, ze względu na wspólność tego tytułu z rocznemi cielętami i źrebcami, które nie były k.k., ale nie potrzebowały się uczyć marszu musztry na dziedzińcu „kasarni“ mojego pułku.
Mój Boże, myślałem sobie nieraz, stojąc w szeregu wyciągnięty, jak struna, wpatrzony w pana kapitana, jak w źródło wszelkiej mądrości cywilnej i wojskowej, jak w tęczę władzy, która jednym wyrazem: nieder! może powalić czterdziestu dwóch ludzi plackiem na ziemię, a jednem: auf! podnieść ich znów z kurzu i błota; — mój Boże, myślałem, takie roczne źrebię to przecież ma lepiej ode mnie, jednorocznego ochotnika, bo mu nie każą godzinami całemi z wywalonym językiem pędzić po błoniach i wertepach, dźwigać kilkunastofuntowego karabina na lewem ramieniu, tornistra na plecach i szynelu, jak boa zwiniętego w wałek przez plecy, bo nie potrzebuje słuchać komendy i bać się pana kaprala Cisa, jak ognia piekielnego.
Ba, ale źrebię, choćby nie wiem jakiej rasy, nie może zostać oficerem austryackim, a mnie ta piękna nadzieja uśmiechała się w przyszłości, nota bene po złożeniu egzaminu z jakich dwudziestu przedmiotów o tak specyalnych tytułach, że dziś ich już dobrze powtórzyćbym nie umiał...
— Ho, ho! — mówiłem sobie — skoro tylko zostanę oficerem, zaraz sobie każę zrobić galowy mundur i najprzód pojadę z wizytami do wszystkich moich znajomych, a potem na złość panu kapralowi, będą mu pod samym nosem przechodził dziesięć razy tam i napowrót, aby salutował póty, póki... póki mu ręka nie odpadnie.
A wszystko to tak przez zemstę za te sekatury, jakiemi nam biedakom bez wyjątku w ciągu całorocznej martyrologii wojskowej dokuczał.
Jestem przekonany, że gdyby mógł był cały oddział Freiwilligów utopić gdzie w jakiem bagnie, był by to uczynił z pewnością, a jeśli się wstrzymał od takiego okrucieństwa, to tylko dlatego, że potem nie byłby się miał nad kim znęcać.
Zresztą, cóż w tem dziwnego?... nie lubiano nas z początku w całym pułku, w którym przez długie lata dosługiwać się musieli starzy żołnierze, pod wąsem i stopnia, i stanowiska, a tu pierwszy lepszy cywilista, z przeproszeniem młokos jeszcze, który prochu nigdy nie wąchał, a od niucha tabaki kichał kilka godzin — miał na jakichś wyjątkowych prawach wciskać się w szeregi, roczek sobie przebaraszkować i potem szabelką już przed frontem machał i jak kogucik piał komendy.
To mogło irytować żołnierzy vom Kom und Schrott, co to od „gemeinego“ szli w górę po stromych stopniach „felebra,“ i tu najczęściej u szczytu marzeń stawali.
Pan sierżant dla przeciętnego śmiertelnika, zabranego w szeregi Marsa i Bellony, był ideałem władcy nizszego rzędu.
Mój Putzer, kolega wojak tej samej rangi, tylko posiadający sztukę czyszczenia butów, szczotkowania kabatu i wycierania tryplą mosiężnych guzików przy mundurze, za miernem wynagrodzeniem guldena miesięcznie, mój putzer tedy, nazwiskiem Bobak, kiedy sobie w niedzielę podpił w kantynie na moje conto, to mnie całował w ramię ukradkiem i mówił:
— Życę panu freiwilligowi, aby awansirowali na felebra.
Biedakowi zdawało się, że mi tem największą swoją wdzięczność okazywał.
Poczciwy Bobak przywiązał się do mnie, jak do rodzonego brata, i pomimo spartańskich prawdziwie pojęć o naturze i obowiązkach żołnierza, z dziwną jakąś pobłażliwością patrzył na mnie mizerotę, kiedy na Uibungsmarszach z podbitemi piętami wlokłem się, kulejąc, na szarym końcu i kląłem, jak stary dragon — ze łzami dzieciaka zgrymaszonego w oczach.
Bywało, brał nawet mój karabin i dźwigał go na prawem ramieniu, aby ulżyć „panu freiwiligowi;“ ospowata jego i opalona, jak z juchtowej skóry twarz, uśmiechała się wtedy pobłażliwie, a w małych, siwych oczkach zdawało mi się czytać wyrazy:
— To ci chudzina, nieborak, kaj jemu marsirować po takiej grudzie!... Jesce ci to gdzie skrepiruje, zanim do logru dojdziemy!
Pan kapral Cis wprawdzie pochodził z jednej i tej samej wioski podkarpackiej, co mój Bobak, a pono nawet kiedyś pasał konie z nim razem na jednem pastwisku, ale odkąd wszedł w kownstelacyę gwiazdek na kapralskim kołnierzu — udawał, jakoby towarzysza lat dziecinnych nie znał nigdy w życiu.
Co mu tam jakiś rekrut, gemeiner, pucobut, jakieś zero umundurowane w szeregu, którego on, Cis, był początkową cyfrą!... A i Bobak, sam przejęty do głębi wnętrzności swoich poszanowaniem zwierzchniczej władzy i rangi dawnego kolegi po biczu, nie śmiał nawet sam przed sobą przyznać się w skrytości serca, że ongi dzisiejszego pana kaprala najpoufalej w świecie tykał, a gdy się zdarzyło, to i po karku bez subordynacyi wygrzmocił, kiedy się pod stodołą gzili wieczorami.
Teraz dałby był sobie raczej kułak roztłuc kolbą własnego karabina, aniżeliby miał wziąć dawnym zwyczajem brata Cisa za strzyżoną czuprynę i wytargać mu „chyrę.“
Jeszcze czego!... a toć Gis teraz „cisarski wojak“ i „pan kaprol,” któremu na trzy kroki trzeba salutirować i mówić: „Panie kaprol, melduję pokornie, że ich sztrozak już rychtyk wyfutrowany!...“ co miało znaczyć w zwyczajnym języku śmiertelnych, iż siennik pana kaprala należycie słomą wypchany został.
— Is gut! — odpowiadał krótko i ostro dwugwiazdkowy bohater, przymrużając oczy i wydymając dumnie usta, pod dwoma zakręconemi szydłami wąsów, które wcale „ozdobą twarzy” jego nazywać się nie mogły.
Bobak zaś odchodził taki dumny przeświadczeniem o spełnionej swej misyi, jak gdyby nie kapralski siennik, ale całego Lewiatana wypatroszył i nadział samym szafranem!
Dwóch nas w całej kompanii było sforną — wprawdzie nie w sienniku, ale w oku kaprala Cisa; ja najniższy wzrostem w„gliedzie“ i kolega mój z drugiego końca szeregu, poczciwy Stefek i t. d. — o nazwisko mniejsza, zwłaszcza, że żadnym blaskiem rycerskich czynów i odwagi nie zajaśniało w annalach jednorocznych ochotników.
Stefek był największym ignorantem, jakiego kiedykolwiek odziewał mundur wojskowy. Tak mu było obojętnem, czy się nosi karabin na prawem, czy na lewem ramieniu, czy się występuje, prawą, czy lewą nogą naprzód, czy pan kapitan komenderował Habt Acht, czy Ruht! — czy go zapiszą do raportu za spóżnienie na „egzercyrkę,“ czy nie — czy go zamkną do kozy na dwadzieścia cztery godziny o chlebie i wodzie za przeróżne formalne uchybienia; tak sobie lekceważył wszystko, z taką stoicką cierpliwością. znosił wszystkie szykany, jak gdyby nie miał ani nerwów, ani kropli krwi, ani za grosz ambicyi.
W szkole, podczas wykładów o sypaniu szańców polowych, albo kopaniu rowów obronnych, najobojętniej w świecie rysował karykatury chudego, jak tyka, porucznika Czibulki, jeżeli nie chrapał, oparty na mojem ramieniu lub nie układał dowcipnych epigramatów.
Spać lubił namiętnie, codzień też spóźniał się na musztrę, a powołany do raportu, najbezczelniej komponował przygody, które mu nie pozwoliły stawić się do apelu.
Co kilka dni przynosił od lekarza poświadczenie, że ma fluksyę, że cierpi na wieczną „dyahrryę, „że sobie wywichnął nogę, byle tylko uwolnić się od służby. Raz na miesiąc regularnie przytrafiały mu się nieszczęścia familijne, umierały ciotki, babki, stryjenki, okradali go złodzieje z butów, spodni, kabatów i najpotrzebniejszych części ubrania.
Nie było z nim rady.
Kręcił, kręcił, tumanił, okłamywał wszystkich od dołu do góry, a zawsze jakoś szczęśliwie wywijał się od uciążliwych obowiązków.
Tylko z kapralem Cisem nie mógł sobie poradzić.
Nie pomagały cygara Virginia, fundowane całemi tuzinami; które kapral Cis z pogardliwą miną, niby niechętnie przyjmował i wkładał za duże, odstające ucho z szykiem, właściwym tylko austryackiemu obrońcy skombinowanej ojczyzny; nie pomagały serdelki i halby piwa, fundowane w kantynie przy każdej sposobności, nie pomagały komplementa — nicht und nichts, und noch ein Mal nichts!...
Cis, jak smok połykał wszystko: i cygara, i serdelki, i piwo, i komplementa, a przed frontem przewracał groźnie oczyma, jak krwiożerczy tygrys, i pastwił się nad nami dworma szczególniej, których sobie obrał za swoich kozłów ofiarnych.
Kolega Stefek traktował swoją żołnierkę, jak zabawkę; zrezygnowany był na wszystko, byle tylko rok obowiązkowej służby przeminął; do oficerskiej rangi nie tęsknił wcale, on — który byłby przysiągł, że armatę robi się według przepisu owej znanej facecyi: „bierze się dużą dziurę i oblewa dookoła roztop.onym spiżem.“
’ Kiedy mu nasz kapitan — (brr!... na samo wspomnienie jego dziś jeszcze zrywam się na równe nogi i rękę machinalnie podnoszę do czoła) — wymyślał: — Sie Kamec! — Sie durch Gottes Unvorsichtigkeit Mensch — geordenes Vieh! — co wszystko jeszcze nie wyczerpywało dosadnej frazeologii Marsowego syna, Sfefek patrzył przed siebie, jak głuchoniemy; i zdawał się nic rozumieć ani jednego wyrazu.
To była jego dyplomacya, która do wściekłości doprowadzała pana komendanta, rzucającego z oczu, jak z moździerza, ogniste bomby i kartacze na tych verfluchte — frejwilligów, co nie mogli żadną miarą wyzuć się z natury cywilistów i nabrać ducha militarnego.
Do przywilejów naszego stanu należało i to, że wolno nam było mieszkać prywatnie po domach, a tylko w pewnych godzinach dnia stawiać się w koszarach na musztrę i naukę czternastu przedmiotów mądrości wojskowej, od których w głowie powstawał taki chaos, jak gdyby wszystkie myśli biły w bęben na alarm.
W ciągu jednego roku mieliśmy połknąć całą praktyczną i teoretyczną wiedzę i strawić ją razem ze strategią, inżenieryą polową, regulaminem wojskowym, nauką o broni, taktyką, wymyślaniem pana kapitana, dokuczaniem kaprala Cisa etc. etc.
Komu się nie przewróciło we łbie od tej edukacyi, ten miał prawo stawać pod koniec roku do egzaminu przed prześwietną komisyą, pod przewodnictwem pana generała, i aspirować o złotą gwiazdkę na kołnierzu, szablę przy boku i tytuł eines k. k. Lieutenants.
Jak nas było czterdziestu kilku, wszyscy drżeli, niby pióropusz podczas kirchparady na stosowanym kapeluszu komenderującego naszą brygadą przy Barnem wspomnieniu tej ostatniej próby naszych nóg, zahartowanych marszem, i naszych mózgów, nabitych, niby mina, wiadomościami sztuki wojennej.
Drżeli wszyscy oprócz kolegi Stefka, któremu było ganz Pomade und Wurst, czy obstanie, czy padnie przy egzaminie. Wiedział, że jeżeli Pan Bóg zechce zrobić cud, to pozwoli mu bez przygotowania wszelkiego zostać oficerem, a jeżeli nie zechce, to trudno sprzeciwiać się Jego woli.
Iluż to ludzi bez tej odznaki żyło na świecie i nawet chwaliło sobie swoją egzystencyę!...
Wprawdzie, według zdania kaprala Cisa, człowiek, który nie służył wojskowo i nie miał przynajmniej stopnia gefreitra, nie był wart nawet wystrzelonego naboju; gdyby to było w jego mocy, byłby wszystkich „cywilów“ nabił W jedną dużą armatę i wypalił z niej na wiatr.
Kiedy nam to powtarzał przez zaciśnięte, bursztynowego koloru zęby, podczas chwilowego wypoczynku, spoglądał na mnie i na Stefka takiemi oczyma, jakby dla nas dwóch wspaniałomyślnie osobne przeznaczał moździerze.
Licho wie, dlaczego nas ten Cis tak serdecznie nienawidził.
Niech mu tam nasze poczęstunki niewymowne będą, ale chyba nikt go nigdy tak nie karmił i nie poił, jak my obaj, chcąc go ugłaskać i pozyskać.
Strusi miał żołądek ten człowiek, a serce z granitu...
Ale czy miał serce?...
Bylibyśmy co do jednego przysięgli, że zamiast serca, miał pod kabatem „Regulamin wojskowy,“ który był alfą i omegą jego pojęć, zasad, przekonań i inteligencyi.
Kapral Cis, to duży ołowiany żołnierz na wzór tych, którymi w dzieciństwie bawiliśmy się niegdyś; to już nie człowiek, tylko automat z karabinem w ręku.
O ludzkich uczuciach, o delikatniejszych porywach serca, o szlachetniejszych instynktach — ani mowy!...
Ba!.. Otóż nieprawda; pomyliliśmy się wszyscy — kapral Cis był takim człowiekiem, jak my, a może i lepszym od wielu. Tak jest, przekonała mnie o tem... gęś, zwyczajna, duża, biała, gęgająca gęś, przekonała w lat kilka po rozstaniu się z wojskiem, ze służbą wojskową, z panem kapitanem, wiecznie zachmurzonym i klnącym, z Bobakiem, który się spił, jak Bela, z żalu przy pożegnaniu z mojemi butami, z karabinem, bębnem, kantyną i koszarami.
Kapral Cis zrehabilitował przedemną swoje człowieczeństwo.
Ale pozwólcie mi nie uprzedzać wypadków i do tej gęsi, pieczonej tak długo w tytule przy ogniu waszej ciekawości, dojść miarowym krokiem.
Bóg widział; ile bezsennych nocy spędziliśmy przed owym fatalnym egzaminem, ślęcząc nad książkami i kajetami, jak nam rycerskie łydki sromotnie drżały, gdyśmy prosto, jak kołki en plaine parade, w kasku na głowie, pozapinani na wszystkie guziki świecące i nie świecące, stawali przed długim stołem w sali egzaminacyjnej, pod rotowym ogniem spojrzeń i zapytań marsowej komisyi.
Jak nakręcone pozytywki, jeden za drugim pytlował odpowiedzi o Zündnadelgewerach, o fortyfikacyach, szarżach kawaleryi, patrolach etc. etc. Każdy gotów był rozgrywać bitwy, brać szturmem szańce, zdobywać okopy, strzelać z armat, jak z papierowej pukawki... ho, ho!... „albośmy to jacy tacy?!..“
Przy praktycznym egzaminie szło trochę gorzej, nawet znacznie; udając przed frontem siarczystych Napoleonów, Turennów, Eugeniuszów Sabaudzkich, nie mogliśmy jakoś tak odrazu połapać się z komendą, ale szło to przecież.
Armia zyskiwała w nas dzielnych oficerów, jak z igły.
Gott sei gelobt! — rok próby i żołnierskiej edukacyi przeminął.
Kiedy się już wszystko skończyło, żal nam było rozchodzić się i wracać znów do stanu cywilnego, żal było tego życia koleżeńskiego, tych ćwiczeń, marszów, uciążliwych — prawda, ale zdrowych dla ciała, wesołych, pełnych nowych, nieznanych wrażeń...
Nigdy w życiu nie sypiałem tak smacznie, jak w ciągu tego jednego roku służby wojskowej, nigdy nie miałem lepszego apetytu i strawniejszego żołądka, jak podczas tych „sztrapaców“ fizycznych po polach, lasach, wertepach, wlokąc się za głosem bębna lub trąbki. A kiedy „banda,“ idąc na czele, zagrała nam marsza na tempo krakowiaka, muskuły choćby nie wiem jak zmęczone, wyciągały się, jak sprężyny, nowy duch wstępował w człowieka, pierś rosła, głowa z fantazyą podnosiła się do góry, tornister i karabin tracił naraz na wadze i szło się: eins, zwei, jak laleczka po kurzu, czy błocie, po gościńcach, po bruku.
Kiedyśmy przechodzili miastem, przy dźwięku muzyki, ludzie stawali po trotuarach, głowy wychylały się z okien, panny wracające z pensyi uśmiechały się do nas mimowoli, służące w bramach kamienicznych zakrywały sobie usta fartuszkami, a wszyscy na głos powtarzali, pokazując nas sobie palcami:
— A oh, roczniaki idą — freiwilligi!
Wielki bęben huczał przed nami: bum — bum, trąbki i puzony wygrywały: dziń-ta dra-ta! dziń-ta drata!... słonko przeglądało się w naszych bagnetach i guzikach, młodość śmiała się w oczach, zdrowie rumieniło na ogorzałych twarzach.
Eh. co tam gadać — przyjemne bywały chwile!
Nawet kolega Stefek ożywiał się w takich razach i gdyby tak obowiązki żołnierza ograniczały się do defilady przy muzyce po rynku miejskim o południu, to kto wie, czy nie byłby nabrał smaku do żołnierki.
Siły się nam wyrabiały, z chuderlawych młodzików w ciągu roku wyrastały tęgie zuchy; był to najwidoczniejszy pożytek służby wojskowej.
Każdy sypiał, jak kamień, hartował się i mężniał, a jadł, jak wieloryb.
Czego się mam wstydzić, żem miewał nieraz apetyt, jak wygłodniały alligator, i gdyby wurstle były grube, jak pięciofuntowe działa, byłbym po manewrach zjadł ich ze dwie pary.
Żołnierz zziajany, zbiegany, od samego świtu na rekonesansach po polach, wzgórzach, lasach, byłby się chwytał zębami żywego konia pod panem adjutantem.
My ze Stefkiem bylibyśmy nieraz zjedli żywcem kaprala Cisa, przegryzając razowym komisbrodem — o i jak!
Nic dziwnego, dochodziliśmy do antropofagii ze złości.
Poczekaj ty Cisu, damy my tobie po egzaminach!..
Ba, otóż to, żeśmy mu nic nie dali, bo na trzy dni przed końcem roku zabrali nam kaprala im Sturmschritt.
Bobak tylko, który wszystko wiedział, co się „regimentu“ tyczyło — powiedział nam, że go na własne żądanie „przetransferowali“ do innej kompanii na instruktora w kadeckiej szkole.
Zniknął nam z oczu, jak kamfora, przeczuwając spisek męczonych swych ofiar; jego szczęście, bo inaczej — no!...
Nie mogłem mu zapomnieć nigdy pogardliwego uśmiechu, z jakim patrzył na mnie, gdym razem z kolegami ważył się na wadze od siana w wojskowym magazynie; alboż to moja wina, że razem z bagnetem, butami i czapką, cała moja c. k. wielkość ważyła tylko sto cztery funty!.
Cis splunął, odwrócił się odemnie, jakby mu widok mej lekkości wstrętnym był i rzekł:
— To mi wojak! dobry cielok więcej waży.
No i powiedzcie, jak ja miałem mieć sympatyę dla człowieka, który w ten sposób upokarzał moje 104 funty!...
Wprawdzie sto-cztero-funtowy żołnierz sammt Stiefel und Boyonnet nie mógł imponować góralowi z pod Nowego Targu, który jedną ręką podnosił cały karabin z bagnetem i to od cieńszego końca, nie poczerwieniawszy nawet z natężenia.
Siłacz był, choć niepokażnej pozytury, jak większość austryackih żołnierzy, ale wytrzymały, zahartowany, zajadły, a rygorysta, że niech go kaci!
Ale dosyć tej jeremiady Cisowej — zniknął nam z oczu, choć jak kołek dokuczliwy w bucie, sterczał w pamięci długie lata.
Po egzaminach z rozmaitym rezultatem, ale przeważnie pomyślnym, zrzuciliśmy mundury, przedzierzgnęli się znów w przyzwoitych cywilów, wyściskali, wycałowali i rozeszli w świat. Odzwyczajonemu od tużurka, kapelusza i gorsowanej karnizelkl, dziwnym się wydawał nowy kostyum, przy którym brak bagnetu u lewego boku na białym rzemieniu sprawiał wrażenie jakiejś pustki, jakby po amputacyi.
Najczulej żegnaliśmy się z towarzyszem niedoli, poczciwym Stefkiem, nad którym ani Pan Bóg, ani komisya egzaminacyjna litości nie okazała.
Przepadł z kretesem.
On jeden biedaczysko, z rangą tylko kaprala i obowiązkiem dosługiwania w czynnej służbie, wyszedł z tych opałów.
Przez wpływy, stosunki, środki i środeczki udało mu się potem czasowo uwolnić od tego ciężkiego wyroku i pokuty za lekceważenie przez cały rok dobrowolnych obowiązków marsowego syna.
Biedny Stefek miał minę pierwszy raz skrzywioną i kwaśną, kiedy mu obwieszczono przy ostatnim raporcie takie postanowienie komisyi.
Na drugi dzień zameldował się marode i chyba tym razem nie na żarty... miał dyahrryę.
Minęły lata...
Militaryzm wywietrzał znów ze mnie do szczętu; dużo rzeczy zmieniło się od tego czasu. Skończyło się i studya, zaciągnęło w szeregi innej armi, która wprawdzie bez broni chodzi po świecie, ale niemniej musztruje się i walki stacza o comisbrod i żołd codzienny.
Byłem już na własnym chlebie i o własnych siłach uszedłem kawał drogi w życiu; wlokła się za mną tylko jedna kula u nogi, to... powinność wojskowa. Niewidzialne więzy przykuwały mnie ciągle do żelaznego zbrojnego kolosu, nazwanego armią; byłem żołnierzem w rezerwie i w każdej chwili rozkaz cesarski mógł mnie powołać w szeregi i wyrwać znów z moich stosunków.
Jeden jedyny wyraz był najstraszniejszą groźbą dla mojego spokoju i egzystencyi, a tym wyrazem była: „wojna!...“
Z najpiękniejszych marzeń o ziemskiem szczęściu zbudzić mnie mogła wrzawa bojowa i bęben dobosza, bijącego na alarm.
Wtedy nie było rady; zbieraj się, mości poruczniku, rzucaj wszystko i „rukuj“ do swojego pułku!... Przyjemna perspektywa.
Ile razy Andrassy, lawirując pomiędzy wirami i mieliznami dyplomatycznemi, zachwiał się, dostawałem dreszczów i rumieńców. Ja, który zasypiałem dawniej nad polityką w gazetach, teraz czytywałem codziennie wiedeńskie telegramy i bawiłem się w horoskopy polityczne.
Całą duszą należałem do ligi wiecznego pokoju znienawidziłem nawet ks. Bismarka za te ciągłe postrachy i manię zbrojenia się od świtu do nocy, ale co go to mogło obchodzić!.. On robił swoje, a w danym razie ja musiałbym zrobić swoje i przypomnieć sobie, że nie darmo chowałem w biurku dyplom c. k. oficera.
Minął jakoś szczęśliwie rok jeden, drugi i trzeci; w dyplomatycznym garnku gotowało się ciągle, pryskało, syczało, kipiało raz ciszej, to znów głośniej, ale jakoś do eksplozyi nie przychodziło. Andrassy z Bismarkiem stali z warząchwiami nad kuchnią i warzyli ten bigos, mieszali, solili, pieprzyli, uśmiechali się do siebie i oblizywali, ale... garnka nie wywracali na ogień.
Zacząłem wierzyć w moją dobrą gwiazdę.
Nie będzie wojny, mówiłem sobie — pocoby miała być?.. albo to dawno była?.. przecież tak co roku nie można sobie krwi upuszczać. Daj Panie Boże Andrassemu zdrowie, że tak lawiruje zręcznie;mogę przynajmniej spać spokojnie.
Ba — nie należy nigdy dyplomatów — chwalić przed ich dymisyą i obalaniem gabinetu.
Kreutzhimmeldonnerwetter — alleluja!.. wrzasnąłem raz na wiadomość o rozruchach na półwyspie Bałkańskim. Oj — oj!... źle, będzie trzepanina!.. no i była, jak państwu wiadomo.
Takie to moje szczęście.
Pomijam całą historyę kampanii wschodniej, jako nie należącą do rzeczy, a przechodzę do tego okresu, w którym Austrya zaklinając się, że nie stąpi nogą na terytoryum ottomańskie — wybrała się pewnego pięknego poranku uśmierzać tych figlarzy Bośniaków. co poczuli dziwny apetyt do żywych nosów i uszu swych sąsiadów.
To nie była przecież wojna, nie — broń Boże, to była okupacya, a że tam jakiś Hadżi-Loja wyprawiał awantury i że trzeba było strzelać nawet z armat, to trudno; a la guerre, comme a la guerre.
Wojna była przecież za Bałkanami,
Zaczęto mówić o mobilizacyi ze względu na zasadę: si vis pacem, para bellum i... omal, że nie musiałem swojego nosa i uszu zanieść na wety Serajowczykom.“
Nie wiele ja tam o tych drobnostkach trzymałem w mojem życiu, cóż to ostatecznie nos, albo ucho?... głupstwo, często więcej przeszkadza, niż pomaga — niechby go też schrupała jaka piękna Bośniaczka; tylko to odrzynanie sprawiało mi pewną dystrakcyę, a jeszcze, broń Boże — tępym kozikiem.
To mi psuło cały humor i odbierało rycerski animusz, zresztą byłem już fix und fertig, ale jakiś święty patron organów słuchu i powonienia ulitował się nad moją fizyognomią i sprawił, że mój pułk nie został zmobilizowany.
Nosem i uszami chwalić go będę po koniec życia za tę dobrodziejską przysługę.
Zostałem tedy doma, ale... niestety, poszli inni;ktoś przecie pójść musiał rozprawić się z Hadżi-Loją i tu dopiero zaczyna się historya o gęsi, do której szedłem tak długo bocznemi drogami, jak... Andrassy do Bośnii.
Wreszcie doszliśmy obaj do celu.
Co tam historya zrobi z moją „Gęsią“ i niby nie — austryacką Bośnią, przewidzieć nie mogę, zdaje mi się wszelako, że słowiańska ta prowincyjka stanie się gęsią na austryackim rożnie i dopiecze już na nim do końca...
Był tedy śliczny ranek pogodny, słoneczny, wesoły, uśmiechnięty, jak dziewczyna przed lustrem, kiedy się wystroi w niedzielę.
Na dworcu kolei w Krakowie wrzało, jak w kotle.
Dnia tego transportowano dwa bataliony wojska na okupacyę. Żołnierze stali wzdłuż peronu w długim szeregu, obładowani do drogi, czekając na hasło przełożonych. Czapki z fantazyą założone na bakier, miny zuchowate, karabiny w rękach, płaszcze przez piersi w wałek zwinięte, tornistry pełne, płócienne torby wyładowane drobiazgami, manierki pełne wódki, kołysały się im na sznurkach, głowy do góry — ot, jak to bywa w czasach wojennych.
Przed frontem uwijało się kilku oficerów, pobrzękując szablami, wydając łamanym polsko-niemieckim językiem rozkazy. W tym chaosie głosów, rozmów, brzęku; urywanej komendy, wyrzynał się od czasu do czasu gwizd lokomotywy lub przeraźliwy szum wypuszczanej z kotła pary.
Jak zwykle, mnóstwo gapiów cisnęło się we drzwiach i oknach, po za rampą od ulicy, przypatrując się niby zwykłemu, a niezwykłemu widokowi.
Znalazłem się przypadkowe na peronie, wmięszany w ogólny wir.
Przeglądając szeregi żołnierzy, podzielonych na„cugi, “ szukałem mimowoli jakiej znajomej twarzy, badając charakterystyczne, typowe fizyognomie tych bohaterów z konieczności.
Żal mi było biedaków, wysyłanych na ofiarę polityce zaborczej; prawdę powiedziawszy, wstydziłem się trochę w głębi duszy tej ekscepcyi, jaką mi łaskawy los zrobił, bo ostatecznie i ja byłem żołnierzem i mnie należało wybrać się z nimi na wspólną dolę i niedolę.
Wtem uczułem na ramieniu rękę... patrzę i oczom trudno mi uwierzyć.
W mundurze zapiętym pod szyję, obładowany jak prawdziwy Kameel, uśmiechnięty — zgadnijcie kto? wita się ze mną... Stefek.
A ty tu co? — pytam zdziwiony.
A jak widzisz, idę okupować Bośnię.
Bój się Boga, człowieku — więc się nie wykręciłeś?
— Nie chciałem.
— Co?...
— Nie chciałem; przyszła mi fantazya pójść na wojenkę, nudziłem się, będę miał rozrywkę.
Otworzyłem szeroko oczy i usta. Stefek szedł na wojenkę z nudów!... to było nie do uwierzenia.
— Gdzieżeś ty bawił przez te lata? — spytałem znów.
— Wszędzie, byłem nawet w Algierze — odrzekł z miną uśmiechniętą — doktoryat filozofii dyabli wzięli, jak ci może wiadomo. Spalili mnie przy egzaminie, zostało trochę grosza po ojcu, więc się tłukłem po świecie — teraz dobrałem się do płótna w kieszeni, nie było co robić, przypomniałem sobie moję żołnierkę i jak widzisz — bin cingerückt!
Miał tak wesołą, zadowoloną minę, jakby to postanowienie sprawiało mu przyjemność.
— Aleś ty, biedaku, zawsze tylko kapralem? — zauważyłem, spojrzawszy na dwie jego białe sukienne gwiazdki na kołnierzu.
— Jakże chcesz, abym awansował przecież dopiero od sześciu tygodni nosze; znów mundur na sobie — odparł, poprawiając tornister na plecach — a z jednorocznej służby wyszedłem niebyt honorowo. Powiadam ci, żaden zawód nie wydawał mi się tak przyjemnym i urozmaiconym, jak wojskowy. Nie poznałbyś dawnego filistra ze szkoły ochotników.Zbudził się we mnie żołnierski duch... zobaczysz, zostanę jeszcze generałem!
— Daj ci Boże, chociaż nadziwić się nie mogę...
— Ba, człowiek jest od tego na świecie, aby się dziwił Panu Bogu — przerwał mi ze zwykłym sobie humorem — ale ja ci tu jeszcze jedną niespodziankę zgotuję. Patrzno tam — dodał, wskazując ręką na lewo, gdzie stał wyprostowany, jak świeca, w nowiutkim z igły mundurze, jakiś oficer, w niebieskich pantalonach, wpuszczonych w cholewy, przepasany żółtą, jedwabną szarfą z dwoma długiemi chwastami, z ręką opartą na nowiutkiej, wypolerowanej szabli, na złoconym rzemieniu.
Wyglądał, jak lalka z wystawy Regimentsschneidra.
— Kto to? — zapytałem, nie mogąc rozpoznać w pierwszej chwili twarzy odwróconej z profilu.
— Przypomnij sobie — no, nie poznajesz?
— Cis!... — zawołałem nagle, plaskając w ręce.
— A tak, Herr Lieutenant Cis — potwierdził Stefek — przed trzema dniami zosłał mianowany oficerem.
Gorąco mi się zrobiło ze zdziwienia... Cis oficerem!... Koniec świata. Da hört schon Alles auf!
W gruncie rzeczy nie było w tem nic dziwnego; dawny kapral dostał się do szkoły, uczył się, pracował, harował, złożył egzamina i — awansował.
Dziwne bywają zrządzenia i psikusy losu; ten wyjątkowo był psim figlem, mianować oficerem Cisa i stawiać go nad kapralem Stefkiem!... może niesprawiedliwy, ale głęboki miałem żal do losów i fortuny.
To... to wydawało mi się naprawdę colossal dumm!...
Nie mogłem napatrzeć się na pana lejtenanta, którego fizyognomia jaśniała, jak zawsze, dumą i butą, a lata wprawdzie oszlifowały go trochę powierzchownie, ale zostawiły zawsze główne kontury rysów i całej postaci niezmienione.
Na pastucha dawnego jużby się był nie nadał, ale na fornala dworskiego, po zrzuceniu munduru i odpasaniu szabli, mógłby być w sam raz.
Z tym samym nosem zadartym impertynencko, z temi samem i szydłowatemi wąsiskami, stał jak c. k.Napoleon Bonaparte pod piramidami.
Drżyjcie Bośniacy!
Wszystkie doznane sekatury, wszystkie przykrości z czasów pamiętnej mojej żołnierki jednorocznej, zbudziły się nagle w mej pamięci, jak rój brzęczących komarów.
Żal mi się serdecznie zrobiło Stefka i instynktownie podałem mu rękę:
— A toś się dostał pod bat!-rzekłem ze współczuciem.
— Eh — machnął ręką — nie boję się teraz;będziemy żyli w zgodzie. Nie taki dyabeł straszny.
Ba, ba!... tak się to mówi, dość było spojrzeć na tego pana lejtenanta, w którym dawny kapral urósł tylko do dziesiątej potęgi.
Kiedyśmy tak rozmawiali z sobą, nagle zrobił się we drzwiach wchodowych ruch; przez tłum przeciskała się wieśniaczka stara, opalona od słońca, z twarzą, jak suchy grzyb pomarszczoną, w chustce białej na głowie, w płachcie na plecach, ot — babsko jakieś stare, zapłakane, skrzywione i powtarzające ciągle:
— Do synocka, do synocka — tylko zajrzę, moiście wy — chudzina na wojackę idzie — puśćcieno — jakeście dobrzy!..
Ten i ów, szanując matkę w prostej kobiecie, usuwał się, ale większość zastępowała drogę i odpychała biedaczkę, zbywając żartami albo ostrem słowem; ale ona nic, tylko swoje powtarzała:
— Da synocka, do synocka, jakeście dobrzy!No, i puścili wreszcie; starowina przecisnęła się przez szereg żołnierzy i stanąwszy na wolnem miejscu, zaczęła się rozglądać dokoła, szukając widocznie czyjejś twarzy. Czyjejżby — jeśli nie synocka, co go pędzili na wojenkę.
Naraz oczy jej padły w stronę Cisa; drobnemi krokami podeszła ku niemu spiesznie, oczy się roześmiały na chwilę, jakby błyskawicą radości na widok oficera, ale znów puściły się z nich łzy — zatkała sobie całą ręką usta i stanęła w pewnem oddaleniu od odwróconego pana lejtenanta, jakby nagle onieśmielona widokiem paradnego munduru.
Stała tak, widocznie walcząc z sobą, ale przemógłszy się, poczęła nieśmiało, cicho, głosem pełnym czułości, a dziwnie miękkim i łagodnym, jakby z pod serca dobytym, wołać cichutko na niego po imieniu:
— Antaś, Antaś!... — a gdy to nie skutkowało, odważyła się podejść bliżej i skubnąć go za rękaw.
Cis odwrócił się, jak na sprężynie.
— Was ist? — zapytał szorstkim tonem, a zobaczywszy pochyloną przej nim wieśniaczkę, sponsowiał, niby rak w ukropie, tak, że nie było już różnicy między kolorem jego twarzy i wyłogów na kołnierzu.
— Nie gniewajcie się — szeptała starowina, głosem pokornym, jakby poczuwała się do popełnionej zbrodni — te... bo to... eh...
Słowa jej zamierały na drgających ustach, jąkała się i łkała, serce z niej chciało wyskoczyć na język, ale widok majestatu syna dławił jej w piersiach głos. Łzy tylko sączyły się po twarzy, koło nosa, do ust otwartych. — już i ocierać je zapomniała.
Nie mogąc się zdobyć na wymowę, nagle szybkim ruchem, odwinęła płachtę i wyjęła z pod niej sporą, białą gęś, którą ukrywała dotąd, jak tajemnicę macierzyńskiej pieczołowitości...
Gęś potrząsła głową i trzepocząc skrzydłami, zagęgała, jakby chciała zwrócić ogólną uwagę na tę scenę, na złość ponsowemu panu lejtenantowi.
Starowina niemym ruchem wskazywała tylko, że to dla niego, powtarzając jedynie: „ot!... to... na drogę się przydo.“
Plątały się jej wyrazy; gęś była wymowniejszą, gęgała za nią i za siebie...
Dziwna to była scena; wobec pochylonej wiekiem, ogłuszonej wirem wieśniaczki, stał syn, pan lejtenant, jej duma i pociecha, jej wielkość! o jakiej nic marzyła nigdy; wstydziło ją to teraz, że była matką takiego kawalera...
Oj, Boże, Bożeńku! żeby tylko tę gęś zabrał co prędzej, żeby sobie pójść tylko mogła z powrotem do domu i płakać a zawodzić nad tym „synockiem“ pocichu, w tajemnicy; ale tak stać na ludzkich oczach, wstyd!... no, przecież nie na złość mu to robiła, tylko z dobroci serca.
Wielka rzecz, oficer!... no wielka, już-ci, ale zawszeć to przecie i jej syn; i to taki syn, co iść musi na wojnę.
Jakżeż nie miała zobaczyć go jeszcze raz, wyprawić z Bogiem, a na drogę dać gościniec najlepszy, jaki był pod ręką — gęś!...
Żeby tylko ta gadzina tak nie syczała i nie pyskowała, jak najęta.
Obaj ze Stefkiem patrzyliśmy, jak w tęczę w pana lejtenanta Cisa... on stał, twarz mu się rozchmurzała, mieniła, okrągłe oczy wracały do normalnych rozmiarów, wreszcie postąpił krok naprzód i machinalnie z rąk matki wziął skrzydlaty podarunek, a gęś z jakimś panieńskim wstydem drzeć się zaczęła na całe gardło w oficerskich rękach.
Biedaczysko miał minę, jakby pod pręgierzem.
Rozstąp się ziemio i pochłoń pana lejtenanta z gęsią wrzeszczącą w obu rękach, z matką w chłopskiej płachcie przed nim, z całym batalionem wojska za nimi!.
Nie rozstąpiła się ziemia, nie pochłonęła nikogo, tylko poczciwy Stefek podbiegł ku panu lejtenantowi, jakiejś wewnętrznej komendzie dobrego, wrażliwego serca posłuszny, i uwolnił go od kłopotliwego ciężaru.
Zdawało mi się, że coś nakształt wdzięczności błysnęło w siwych oczach lejtenanta Cisa...
Dzwonek dał w tej chwili pierwszy sygnał do wsiadania.
Starowina otuliła się płachtą, z pod której stłumione łkania odpowiedziały dzwonkowi.
Twarz oficera zadrżała, uczucie synowskie, zbudzone płaczem matki, zwyciężyło dumę i ambicyę c. k. lejtenanta; pochylił się ku staruszce, zdjął czapkę i ucałował ją gorąco w rękę...
— Zostańcie z Bogiem! — przemówił do niej głosem, którego nigdym się w szorstkim ex-kapralu nie domyślał.
— Z Panem Bogiem, Antasiu! — wyłkała matka.
Jeszcze raz pochylił się do jej ręki, ale stara, jakby zawstydzona tą dobrocią syna oficera, cofnęła ją szybko, kreśląc krzyżyk nad jego ostrzyżoną głową, o płowych, jak słoma na rżysku, sterczących włosach.
— Mój Antku!. — szeptała cichuteńko i ustami ruszała, jakby w pacierzu.
Dawny nasz pogromca stał potulny teraz i wzruszony, z miną rzadką i spokorniałą; żal mu widocznie było matki, której może nie miał więcej zobaczyć, której pewnie lat wiele nie widział.
Zawszeć to matka, choć prosta chłopka, a on, aż oficer!.....
Matki nie awansują przecie, ale od natury mają rangę wyższą i od generała....
Nie, ten Cis miał serce; byłbym go uściskał w owej chwili i pogodził się z nim i zapomniał mu wszelkie urazy.
Trzeba było tak zrobić.
Upatrzywszy wolniejszą chwilę, zbliżyłem się do niego i podałem mu rękę.
— Jak się pan ma, panie Cis. Cóż, poznaje mnie pan?
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się.
— Ah!... servus.
Znaku już nie było z chwilowego wzruszenia w jego twarzy.
Wsiadał właśnie do wagonu z innymi oficerami.
— Cóż, a pan nie „rukuje“ z nami? — spytał, wychyliwszy się przez okno.
— Nie, zostaję-chciałem dodać: „na szczęście.”
— I zawsze w cywilu?
— Zawsze.
Uśmiechnął się szyderczo, jakby nad moim biednym losem, i przyłożywszy dwa palce do daszka czapki, z właściwem zacięciem, choć i lekceważeniem widocznem, rzekł mi znów:
— Servus.
Poszedłem do wagonów trzeciej klasy, by jeszcze raz pożegnać Stefka; czasu niewiele już zostawało. Pan kapral, w nabitym jak beczka śledzi wagonie, prawił właśnie ostrym, krótkim, urywanym głosem jakieś rozkazy swoim ludziom.
U nóg jego leżała gęś pana lejtenanta.
— Stefku, bądź zdrów — zawołałem — a nie daj się tam zarżnąć jakiemu Bośniakowi.
— Bądź zdrów, bracie — odrzekł mi — alboż to ja prosię... albo gęś? Zobaczysz, — wrócę oficerem, zobaczysz!... No i cóż ty powiadasz o tym Cisie?...dobry chłop, polubiłem go od tej chwili.
— Ja więcej nawet — odparłem — ja pogodziłem się z nim w duchu.
Dzwonek uderzył trzeci raz.
— Hurra! — odezwały się, jakby na komendę głosy w wagonach, powiały chustki, kapelusze, chaos wzmógł się jeszcze bardziej, maszynista gwizdnął, jakby klapę w piekle otworzono, i pociąg ruszył.
— Bywajcie zdrowi!...
Wróciłem ku drzwiom; tragarz jakiś z ogromną paką na plecach, rubasznym ruchem odtrącał kobietę, co wspinając się na palcach, spoglądała za odjeżdżającym pociągiem.
— Z drogi, babo!...
Kobieta skuliła się, jak spłoszona kura, i uskoczyła w bok, robiąc miejsce tragarzom i mnie.
Spojrzałem — była to matka lejtnanta Cisa...
Gęś była od niej szczęśliwszą — jechała z synockiem na wojnę.