Gasnące słońce/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące słońce |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Publiusz stał na najwyższem piętrze głównej wieży Obozu Batawów i patrzył przez okno strażnicze na północ.
U jego stóp, na dole, w domkach żołnierskich panowała cisza spoczynku. Wojownicy, odmówiwszy wieczorną modlitwę, ułożyli się do snu bez troski o jutro niepewne.
To niepewne jutro wisiało nad obozem od początku wiosny. Codziennie przybywał z kraju Germanów jakiś kolonista lub kupiec rzymski, uchodzący przed groźbą rychłej wojny. Ale minął kwiecień i maj i czerwiec miał się ku końcowi, a po drugiej stronie Dunaju nie błysnęła ani jedna włócznia.
Daremnie zapuszczali się śmielsi ochotnicy w głąb Kwadyi. Nie napotkawszy nigdzie zbrojnych hufców, wracali z wiadomościami uspakajającemi; barbarzyńcy albo wyruszyli przeciw któremu z plemion pobratymczych, albo rozbiegli się po lasach i polują.
Jednego tylko Publiusza nie zwiodło dziwne zachowanie się sąsiadów. Zdobywszy trybunat na kresach północnych, znał on bardzo dobrze zwyczaje Germanów. Wiedział z doświadczenia osobistego, że nie przekraczali oni Dunaju większemi gromadami nigdy na wiosnę i jesienią. Ponieważ nie posiadali dostatecznej ilości łodzi, przeto ciągnęli latem po opadnięciu wód brodami lub przesuwali się zimą po lodzie. Tylko drobniejsze hufce wpadały do cesarstwa w każdej porze roku, gotowe zawsze do śpiesznej ucieczki.
Im dłużej trwała cisza złowroga, tem gorliwiej czuwał Publiusz nad bezpieczeństwem prowincyi, powierzonych jego opiece. Objeżdżał ciągle warownie, rozrzucone wzdłuż granicy, odbywał przeglądy wojska, kazał pozrywać mosty i pilnować dniem i nocą wszystkich brodów.
Wszakże za temi lasami i górami, które milczały tak uporczywie, jak gdyby wszelkie życie w nich zastygło, rozkazywał Serwiusz. Były prefekt rzymski nie poprowadzi na legiony bezładnych tłumów, wie bowiem z góry, że nieokiełznana odwaga ulegnie ostatecznie zawsze rozważnej sztuce wojennej. On przygotowuje się do wyprawy z sumiennością przezornego wodza. Nie łupu pożąda jego zuchwalstwo, lecz zwycięztwa.
Bo trzeba być zuchwałym, żeby się chcieć zmierzyć z potęgą Romy. Najsilniejsi padali u jej stóp, porażeni jej piorunami. Nawet ciężko chory lew bywa jeszcze groźniejszym od zdrowego jelenia.
Publiusz, chociaż nie lekceważył Serwiusza, nie wątpił ani na chwilę o jego pogromie. Wierzył, że odeprze go sam, bez pomocy innych wodzów pogranicznych.
Czasem tylko, gdy pokonany całodziennym trudem rzucał się na twarde łoże i nie mogąc zasnąć wskutek nadmiernego zmęczenia, obliczał siły cesarstwa, ogarniało go przykre uczucie trwogi przed czemś nieznanem. Nie o siebie się lękał, strach bowiem był obcy jego odwadze. Jakiś cichy, w najskrytszych zakątkach serca patryoty utajony głos mówił mu o legionach, zdziesiątkowanych przez ostatnią wojnę i zarazę, o buntach żołnierza i o zniewieścieniu trybunów.
Duma rzymska odpowiadała temu głosowi pogardliwym uśmiechem, ale on szeptał ciągle, przypominając liczne klęski, zadane „panom świata“ przez barbarzyńców. Gdyby się wszyscy porozumieli...
Wówczas zrywał się Publiusz z posłania, kładł na siebie z gorączkowym pośpiechem suknie, obchodził bramy i mury, a kiedy się przekonał, że straże czuwają, szedł na główną wieżę i wpatrywał się z takiem wytężeniem w lasy germańskie, jak gdyby chciał siłą wzroku wydrzeć tajemnicę, która się wpośród nich zaczaiła.
I dziś nie znalazł spoczynku. Zaledwo przymknął powieki, zdawało mu się, że widzi olbrzymią falę, toczącą się z szumem całego morza na Obóz Batawów. Pędziła z hukiem, podmyła mury, wyważyła bramy, rozbiła wieże i zatopiła domki żołnierskie.
Publiusz, rozbudzony tem widziadłem, zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Dlaczego zwlekają? — mówił do siebie, — niechby już raz przyszli, abym im mógł obrzydzić chęć niepokojenia cesarstwa.
— Czy nic nie dostrzegłeś? — zapytał legionisty, który trzymał straż na wieży.
— Góry milczą ciągle, wodzu, a lasy nucą kołysankę ptakom — odpowiedział żołnierz. — Nawet kupców nie widzieliśmy od tygodnia po drugiej stronie rzeki.
Publiusz oparł głowę na dłoni i wpatrzył się w cienie nocy, jak to czynił codziennie od kilku tygodni.
Jeszcze księżyc nie obrzucił pyłem srebrzystym brzegów Dunaju. Na ciemnem niebie świeciła tylko gwiazda wieczorna blaskiem fosforycznym, śląc ziemi długie, drżące promienie.
Publiusz wsłuchiwał się w ciszę, pomagając uchem oku. Ale żaden dźwięk podejrzany nie przypływał z lasów, które odcinały się czarną wstęgą od tła jaśniejszego od nich widnokręgu.
W poblizkich błotach przypominały sobie żaby ubiegłej wiosny radości i zawody. Nie chórem grały, jak w maju i w pierwszej połowie czerwca. Któraś odezwała się leniwo, od niechcenia. Po chwili odpowiedziała jej druga, trzecia, czwarta — w przestankach — nagle zarechotały gromadą, wszczynając wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby się nawzajem pożerały. Nie była to harmonijna pieśń młodości, lecz ochrypły krzyk walczących z sobą wrogów.
Po raz pierwszy zastanowiła Publiusza ta wrzawa bezładna, przesiąkła nienawiścią. Słyszał ją codziennie, ale nie zwracając na nią uwagi. Dziś drażniło go wszystko. Już od samego rana czuł w sobie niepokój, który przenosił go bezustannie z miejsca na miejsce. Zwiedził kilka warowni, popłynął na drugą stronę Dunaju, wrócił do obozu, chodził od bramy do bramy, zrzędził na setników, dostrzegał opieszałość w służbie tam, gdzie jej wcale nie było.
Znał on ten niepokój bardzo dobrze, poprzedzał bowiem zawsze w jego życiu wypadki ważniejsze.
Może już idą? Może zbliża się groźba Serwiusza, skradając się z ostrożnością drapieżnego zwierzęcia, zakryta górami.
Publiusz wytężył znów wzrok, ale jego siłę odparły ciemności nocy.
— Dlaczego te żaby tak wrzeszczą? — mruknął, zwracając się do żołnierza, jakby czekał na odpowiedź.
Zrozumiawszy niestosowność zapytania, spojrzał uważnie na legionistę i wyrzekł:
— Ty jesteś Rufiusz z czwartej kohorty?
— Ty wiesz, przesławny legacie — odparł żołnierz, który stał pod murem, wyprostowany, z oczami zwróconemi na wodza.
— Walczyłeś pod mojemi rozkazami w Dacyi. Pamiętam cię. Służyłeś dobrze boskiemu imperatorowi. Dlaczego nie widzę na twojej piersi znaków łaski naczelnego wodza?
Legionista wahał się przez chwilę, potem wyrzekł głosem cichym:
— Boski imperator rozdziela oznaki swojej łaski zasłużeńszym odemnie.
— Znam legionistów nie tak walecznych, jak Rufiusz, a mimo to ozdobionych naramiennikami i portretem imperatora. Nie przypominam sobie, żebyś się kiedy upomniał o należną twojej odwadze nagrodę. Dla czego?
Żołnierz milczał zakłopotany.
— Pyta cię twój wódz — nalegał Publiusz.
— Służąc uczciwie sztandarowi, któremu zaprzysiągłem wierność, pełnię tylko obowiązek — mruknął wojak.
— Mówisz jak patrycyusz, ale i patrycyusza boli brak uznania. Obowiązek bez nagrody jest ciężarem zbyt wielkim dla sił śmiertelnika. Zgłosisz się jutro do pretoryum po naramiennik walecznych.
— Ty rozkazałeś, wodzu — odparł legionista głosem tak obojętnym, że się Publiusz zdziwił.
Wziąwszy z muru pochodnię, oświecił jej płomieniem twarz wojownika i wpatrzył się w nią bystro.
— Nie przypominam sobie także — odezwał się po chwili — ażebyś brał kiedykolwiek udział w buntach obozowych, a tylko krnąbnych nie cieszy uznanie wodza. Dla czego nie dziękujesz?
Żołnierz, który pobladł lekko pod badawczem spojrzeniem Publiusza, wahał się znów z odpowiedzią.
— Pyta cię Kwintyliusz, przyjaciel walecznego żołnierza — wyrzekł Publiusz po krótkiem milczeniu. — Może cię setnik niesłusznie znieważył, może stała się inna krzywda... Wszystkiego wiedzieć nie mogę.
— Troskliwe oko twoje dostrzeże każdą niesprawiedliwość, a prawe serce kocha każdą, choćby najdrobniejszą zasługę — odpowiedział legionista. — Wiedzą o tem wojownicy całego cesarstwa.
— Więc dlaczegóż rozmawiasz ze mną jak z obcym?... Obowiązkiem moim nagrodzić odwagę i gorliwość w służbie.
— Przebacz, wodzu, ale dusza moja nie pragnie zaszczytów tej ziemi.
Wyrzekłszy to, opuścił legionista głowę, jakby czekał w pokorze na wyrok.
Jego dusza nie pragnie zaszczytów tej ziemi?... Takie same słowa słyszał Publiusz już gdzieś. Ale gdzie, kiedy?
Zaszczytów, dostatków i rozkoszy tej ziemi pożądają wszyscy śmiertelnicy, widząc w ich osiągnięciu jedyny, najwyższy cel życia. Ubodzy zazdroszczą bogatym, słabi mocnym, nieuznani sławnym, słudzy panom. Tak było zawsze i będzie do wygaśnięcia rodu ludzkiego. Od czasu tylko do czasu wznosi się jakiś mędrzec lub bohater ponad zwykłe pragnienia człowieka.
Kto nauczył tego prostego żołnierza mowy tak dumnej, żeby się jej żaden Kwintyliusz, Korneliusz lub Klaudyusz nie powstydził? Byłżeby on uczniem Epikteta?
Publiusz przypatrywał się legioniście ze zdumieniem. Nagle błysnęły jego oczy groźbą... Przypomniał sobie, gdzie słyszał takie same słowa. To oni, ci nienawistni mu chrześcianie, ci przewrotni sekciarze uczyli pogardy dla łask i urzędów cesarskich przez nienawiść do Rzymu. Słowa podobne obiły się o jego uszy niejednokrotnie w sali sądowej.
Przysunąwszy pochodnię tuż do twarzy legionisty, zawołał:
— Ty jesteś chrześcianinem!
Żołnierz milczał.
— Czy wiesz, że zwolenników tego szkodliwego zabobonu rzucają tygrysom, jak padlinę?
Żołnierz nie ruszył się.
— Przysiągłeś wiarę sztandarom boskiego imperatora!
Teraz podniósł legionista głowę i spojrzawszy śmiało w oczy Publiusza, odezwał się:
— Łaska twoja, wodzu, postanowiła mnie wynagrodzić za gorliwość w służbie, co znaczy, że dochowuję wiary sztandarom boskiego imperatora. Jeżeli Rzym płaci swoim walecznym śmiercią hańbiącą na arenie, to przyjmę to odznaczenie z posłuszeństwem, jakie przystoi żołnierzowi.
W jego głosie nie było ani cienia szyderstwa. Drżał w nim ból tłumiony, przesiąkły uległością.
Groźba zgasła w oczach Publiusza. Oddał pochodnię żołnierzowi i wyrzekł:
— Zgłosisz się jutro po naramiennik walecznych, a w pierwszej bitwie postarasz się zginąć za cześć świętego Rzymu. Zasłużyłeś sobie na śmierć zaszczytną.
Legionista wyprostował się znów pod murem, a Publiusz wrócił do okna.
Bolesne były myśli, które rodziły się pod czaszką patrycyusza rzymskiego. Prosty żołnierz, syn barbarzyńcy, zawstydził go, przypominając mu obowiązki zwierzchnika wobec podwładnego. Bo nie grozi się karą hańbiącą wojownikowi, co oddaje życie za honor sztandaru. Na polu bitwy nie pyta nikt o taką lub inną wiarę. W legionach służyli oddawna wyznawcy różnych bogów i ginęli ochoczo za wielkość Rzymu.
Ten chrześcianin upokorzył go, lekceważył jego łaskę. Zadawalniał się spełnianiem obowiązku, dochowywaniem zaprzysiężonej wiary, jak patrycyusz dawnych czasów, któremu ubogi Rzym nie miał jeszcze czem płacić za waleczność i cnotę obywatelską.
Więc tak potężnym jest ów przesąd wschodni, że usuwa różnicę pochodzenia, wychowania i stanowiska społecznego, podnosząc duszę ciemnego nędzarza do pojęć mędrca i pana?...
Publiusz, chociaż nienawidził „przewrotnych doktryn niewolników“, zdawał sobie dokładnie sprawę z ich znaczenia. Wszakże tłumiło chrześciaństwo w człowieku pragnienia samolubne, a wzmacniało w nim równocześnie wszystko to, co obywatel cnotą nazywa. Uczyło ono pogardy dóbr tej ziemi, poczucia łączności jednostki z całością, panowania nad zmysłami i bezgranicznego oddania się sprawie ogólnej. Na takich podwalinach wznoszą się gmachy, twardsze od srogości całych wieków.
Gdyby chrześcianie byli zwolennikami prastarych tradycyi rzymskich, nie skąpiłby im Publiusz uznania, jeżeli bowiem kto, to szanował on wszelką ofiarę z pragnień osobistych. Ale ci sekciarze wołali głośno przed trybunałem pretora i pod mieczem kata, że słońce świętej Romy gaśnie, że Bóg ich strąci Jowisza Kapitolińskiego z tronu złocistego i zajmie jego miejsce. Rzuceni w paszcze lwów i tygrysów, rozpięci na krzyżu, rozrywani na strzępy hakami, smażeni na rozpalonych kratach, urągali potędze imperatora uśmiechem obojętnym. Ich bohaterstwo było zbrodnią stanu, którą należało zdusić, jak gadzinę szkodliwą. Bo niechby liczba ich wzrosła, niechby wojsko...
Publiusz pobladł, przerażony dalszemi wnioskami. Teraz przypomniał sobie, że spotykał pod wieczór nad rzeką gromadki żołnierzów, pochylonych ku sobie głowami, jakby się wspólnie modlili. Gdy go dostrzegli, chowali coś za tuniki i rozchodzili się szybko. Byliżby to chrześcianie?
I ból gwałtowny zatargał sercem patryoty rzymskiego. Zewsząd straszyły groźby... On je widział, przeczuwał raczej, a nie mógł ich pochwycić, bo zbliżały się zdradziecko pod osłoną tajemnicy. Gdyby wszyscy wrogowie istniejącego porządku wystąpili do boju jawnego, wytrzymałby Rzym niezawodnie i zgromił ich nienawiść. Ale oni ostrzą miecze w niedostępnych kniejach, w podziemnych norach i w zaułkach wielkich miast, pełzając do swoich celów z przezornością wężów. Któż policzy ich ramiona?...
Nad lasem, po drugiej stronie rzeki, na wschodnim skraju zamajaczyła właśnie słaba łuna, jakby odblask dalekiego światła. Po chwili wyjrzał z pod koronkowej zasłony wierzchołków drzew rąbek tarczy różowej, która odcinała się wyraźnie od ciemnego nieba. Łuna rozpływała się, tarcza podnosiła się szybko w górę i nad borami zawisł duży, czerwony księżyc. Chociaż go aureola promienna nie otaczała, zdawało się Publiuszowi, że tryska z niego potok krwawego światła, które się po całym rozlewa widnokręgu. Dokądkolwiek spojrzał, na prawo, na lewo, przed siebie, wszędzie widział krew.
Równocześnie witały żaby wschód miesiąca wrzawą tak wstrętną, jakby chciały przerazić krzykiem świadka swoich sporów.
Ale on posuwał się obojętnie szlakami niebieskiemi, tracąc po drodze jaskrawą barwę i niezwykłe rozmiary. Im się więcej oddalał od czarnej wstęgi lasów, tem mniejszą była jego tarcza i bledszem światło. Malał i żółkł z każdą chwilą.
Już odbił się wysoko od widnokręgu i płynął równo, spokojnie w błękitnych przestworzach, obrzucając ziemię pyłem srebrzystym. Jego blaski tajemnicze zdjęły zasłonę z gór, drzew i wód, rozproszywszy ciemności nocy.
Zrobiło się tak jasno, że Publiusz odróżniał dokładnie pnie dębów, ściętych po drugiej stronie Dunaju.
Coś tam zaszeleściło. To jeleń zbliżał się krokiem poważnym do rzeki. Stanął nad wodą, podniósł głowę, spojrzał na księżyc, napił się i odszedł wolno, jak przyszedł.
Publiusz wytężył znów wzrok w stronę gór markomańskich, które, spowite w szarą mgłę, zamykały północny skraj widnokręgu niby olbrzymy, broniące przystępu do zaczarowanej krainy.
Kiedy tak stał i patrzył, wlawszy całą wolę w oczy i uszy, zdawało mu się, że z uroczystej ciszy pogodnej nocy nie płynie ku niemu stłumiony szmer bardzo jeszcze dalekiej wrzawy. Nagle zawołał:
— Idą!
Rufiusz, trzymający się ciągle pod murem w postawie wyprostowanej, poruszył się, jakby się chciał zbliżyć do okna. Ale go obecność legata przykuła do miejsca.
— Idą! — powtórzył Publiusz. — Czy oczy twoje umieją czytać w mgle nocnej? — zapytał legionisty.
— Straż nocną powierzają mi zwykle setnicy — odparł żołnierz.
— Spojrzyj tam! — rozkazał Publiusz, wyciągając rękę na północ. — Czy widzisz te wysokie, wązkie cienie, które rysują się na tle gór, oświetlonych blaskiem księżyca?
Wzrok żołnierza poszedł w kierunku wskazanym.
— Orle twoje oko nie myli cię, wodzu — wyrzekł Rufiusz po dłuższem milczeniu. — To dym z olbrzymich ognisk. Germanowie idą...
— Będziemy mieli jutro dzień gorący — mówił Publiusz.
— Złożę znużone cielsko na krwawem polu, jak rozkazałeś — mruknął Rufiusz. — Tyle się napracowałem...
Wódz spojrzał na żołnierza, który stał z głową pochyloną. I ulitował się możny pan nad nędzarzem, urodzonym do śmierci niesławnej.
— Odpuść mi, Rufiuszu — wyrzekł Publiusz głosem miękkim. — W żyłach twoich nie płynie krew pierwszych rycerzy Rzymu, przeto nie wiesz...
Nie dokończył myśli, pomiarkowawszy się, żeby wyzwoleniec germański nie zrozumiał boleści Rzymianina.
— Odpuść mi i nie pamiętaj zniewagi — powtórzył, wyciągając prawicę do Rufiusza.
A stary wojak przypadł do jego kolan, objął je i całował.
— Nie żal zginąć pod okiem takiego wodza, jak ty, przesławny panie — mówił głosem zdławionym. — Nie straszna zresztą jest śmierć dla nędzarza, który nie zostawia na ziemi nic, okrom krótkiej pamięci takich, jak on, biedaków. Dzień jutrzejszy połączy mnie na drugim świecie z tymi, których tu kochałem; wróci mi drogie oblicze matki, narzeczonej... Nie żałuj mnie, wodzu, gdyż zazdrości raczej jestem godzien...
W duszy Publiusza błysnęło, jakby ją wielki blask oświecił. Zrozumiał nareszcie tajemnicę chrześciaństwa, widział źródło, z którego tryskała jego siła przedziwna. Ten wydziedziczony istniejącego porządku, nie doznawszy szczęścia na ziemi, spodziewał go się na innym świecie.
Teraz wiedział, dlaczego przesąd wschodni zatruwał swoją słodką trucizną nieszczęśliwych i dobrych, dla czego wytwarzał fanatyków i bohaterów.
Ten prosty żołnierz oddawał życie tak samo, jak on, za honor Rzymu, z tą tylko różnicą, że jemu, patrycyuszowi, płaciła ojczyzna za wierną służbę władzą i purpurą senatorską, a jego, ubogiego wyzwoleńca, nieznaczną śrubkę w machinie państwowej, wynagradzała złotą blaszką z podobizną imperatora. Nazwisko Kwintyliusza zapisze historya na swoich kartach nieśmiertelnych, imię zaś Rufiusza zmiesza się z milionem innych, które czas cisnął do otchłani zapomnienia. Jakżeż mieć żal do tego biedaka, że pociesza się szczęściem innych światów?...
— Jeżeli ci bogowie twoi pozwalają dochować przysięgi, złożonej sztandarowi — odezwał się Publiusz po dłuższem milczeniu — to módl się do nich w chwili ciężkiej.
Rzekłszy to, dotknął ręką głowy Rufiusza i zeszedł wolno z wieży.
Nie śpieszył się, nie kazał rozbudzić legionu, chociaż wiedział, że Germanowie ukażą się ze wschodem słońca po drugiej stronie Dunaju. Niech sen da żołnierzowi siły, których będzie jutro potrzebował. Przed nagłym napadem bronią obozu straże...
I jak skazaniec, znużony długiem czekaniem na wyrok, staje się obojętnym na wszelkie groźby, tak uczuł się Publiusz nagle spokojnym. Obszedłszy jeszcze raz główne bramy, udał się do swojego mieszkania, spoczął na łożu i zasnął natychmiast.
Jeszcze wschodzące słońce nie ozłociło wód Dunaju, kiedy w obozie rozbrzmiały pobudki bojowe. Szybko wdziewał na siebie żołnierz suknie i zbroje, bo niezwykłe wzywały go dźwięki. Ponury głos tuby, używanej w wojsku rzymskiem podczas bitwy, oznajmiał mu dzień krwawy.
Z głównej kwatery wychodził już Publiusz, otoczony starszyzną i chorążymi. Wstąpił na mównicę polową i czekał na legion. Kiedy go otoczyli piesi i konni, łucznicy kreteńscy i balearscy procownicy, w te do nich przemówił słowa:
— Towarzysze! Do waleczności zagrzewać was nie będę, gdyż wiecie równie dobrze, jak ja, co należy czynić w obliczu nieprzyjaciela. Przypomnę wam tylko, że zwycięzców czeka moja pamięć i łaska boskiego imperatora, zwyciężonych zaś niewola u barbarzyńców. Broniąc czci i potęgi świętego Rzymu, bronicie własnej swobody, która jest najwyższem dobrem człowieka na ziemi. Pamiętając o tem, zwyciężycie albo zginiecie. Niech żyje imperator!
— Niech żyje imperator i jego legat! — huknęło wojsko.
— A ty, Marsie — mówił Publiusz dalej, odkrywając głowę — któryś ludowi rzymskiemu tysięcy wygranych bitew nie pozazdrościł, prowadź i dziś nasz oręż, jak to czynisz od wielu wieków. W boskie ręce twoje składamy nasze życie i naszą sławę.
W obozie zaległa na kilka chwil taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęk łańcuchów, poruszanych w stajniach przez konie. Stary i młody, wierny i niewierny, Rzymianin i barbarzyniec, wszyscy zapomnieli w obliczu śmierci o swoich wątpieniach i różnicach wyznań i modlili się w skupieniu, polecając się opiece istot potężniejszych od człowieka.
Pierwszy Publiusz nakrył głowę szyszakiem i, zwróciwszy się do prefekta obozu, rozkazał:
— Łucznicy i procownicy będą bronili przystępu do najbliższych brodów; na mury wytoczyć maszyny pociskowe; jazda niech będzie w pogotowiu!...
Wydawszy to rozporządzenie, udał się z przyboczną świtą na dach głównej wieży, zkąd mógł śledzić ruchy najeźdźców.
Jeszcze nie było nic widać, chociaż słońce, wypłynąwszy już na niebo, odsłoniło cały pas pograniczny. W oddali tylko, wzdłuż stoków gór zapalała się i gasła niezliczona ilość światełek, posuwających się w kierunku obozu.
Publiusz wpatrywał się uważnie w te błyski.
— Idą wielką gromadą i dobrze uzbrojeni. Żelazne ostrza włóczni mienią się w słońcu — odezwał się do otoczenia.
— Nie staną nad brzegami rzeki przed południem — zauważył jeden z młodszych trybunów. — Mamy czas...
Zaledwo domówił tych słów, zahuczały lasy, ciągnące się wzdłuż Dunaju, po stronie germańskiej, jakby się sto huraganów zerwało nagle w puszczy. Na prawo, na lewo, wokoło zadrgało powietrze wrzawą tak rozległą że doświadczeni wojownicy spojrzeli zdziwieni po sobie.
Znali oni bardzo dobrze tę wrzawę, która poprzedzała każdy napad Germanów, ale tak potężnego łoskotu jeszcze żaden z nich nie słyszał. Daremnie zwracał Publiusz ucho to w tę, to ową stronę. Nie można było odróżnić, zkąd idzie okrzyk wojenny barbarzyńców. Zdawało się, że wszystkie drzewa skrzypią, wszystkie gałęzie szumią, że lasy ruszyły i zmierzają ku granicy rzymskiej. Groźna pieśń nadpływała zewsząd, płosząc mieszkańców kniei. Ogromne stada ptaków wirowały nad wierzchołkami odwiecznych dębów i sosen, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Orły i wrony, sępy i kraski, jastrzębie i sójki, drapieżnicy i śpiewacy leśni złączyli się w jednę gromadę, połączeni przestrachem. Z borów, najbliższych Dunajowi wypadły całe stada żubrów, łosiów, jeleni i bawołów i wskakiwały na oślep do wody pod strzały łuczników.
Publiusz spojrzał ku górom, na owe światełka, które mnożyły się z każdą chwilą, na las, coraz głośniejszy, potem skinął na najstarszego z chorążych i zapytał go szeptem:
— Czy rozumiesz, co się dzieje?
— Rozumiem — mruknął chorąży. — Takiego najazdu germańskiego jeszcze cesarstwo nie widziało.
— Pojedziesz natychmiast do Rzymu — nie będziesz oszczędzał ani koni, ani siebie — nie spoczniesz dopóty, dopóki nie staniesz przed prefektem pretoryanów i nie opowiesz mu, co oczy twoje widziały, a uszy słyszały. Szczęśliwej drogi!
— Nie spocznę, wodzu — wyrzekł chorąży i zbiegł szybko z wieży.
A wrzawa szła ku obozowi coraz głośniejsza i bliższa. Rozlała się tak szeroko wokoło, że wchłonęła w siebie wszystkie odgłosy dnia. Nawet Dunaj zdawał się milczeć.
Publiusz przechylił się przez baryerę, otaczającą dach, zasłonił ręką oczy od słońca i patrzył. Wtem przedarły się przez jednostajną wrzawę krótkie nawoływania rogów i prawie jednocześnie ukazał się na skraju lasu nieprzejrzany łańcuch konnych. Wypadli, przebiegli przestrzeń, oczyszczoną z drzew, wypuścili na łuczników i procowników, rozstawionych po drugiej stronie rzeki, grad strzał, cofnęli się, i rozłamawszy się na dwie połowy, popędzili wzdłuż Dunaju, jedni na wschód, drudzy na zachód.
Dziwnie wyglądali ci jeźdźcy. Pokryci od szyi do pięt jakąś szarą skorupą, przylegającą szczelnie do ciała, siedzieli na małych, zwinnych koniach, zabezpieczonych, tak samo jak oni, przed pociskami. U zwierząt było widać tylko duże otwory, zostawione dla oczu.
Byli to Jazygowie, plemię słowiańskie, najlepsi łucznicy pomiędzy barbarzyńcami. Tkwiąc w pancerzu, sporządzonym z kopyt końskich, podchodzili śmiało pod strzały kreteńczyków, nadzwyczaj pożyteczni w walce podjazdowej.
Publiusz zmarszczył brwi, ujrzał bowiem przed sobą przeciwników, których się nie spodziewał. Odgadł natychmiast ich plan: chcieli przejść Dunaj, zdala od miejsc, bronionych przez straż rzymską.
Już otwierał usta, by wysłać naprzeciw nich jazdę posiłkową, kiedy się za łańcuchem pierwszym ukazał drugi i trzeci. Drugi wykonał takie same zwroty, jak pierwszy, trzeci zaś złączył się w dziesięć większych oddziałów i stanął wprost brodów najbliższych obozowi.
Teraz snuli się z lasów piesi wojownicy, uzbrojeni w miecz, tarczę i włócznię. Olbrzymi wzrost, atletyczna budowa ciała i złociste włosy zdradzały ich pochodzenie. To nadciągali Germanowie, a szli w takim porządku, jak gdyby nie barbarzyńcy się zbliżali, lecz regularne wojsko rzymskie. Prowadzili ich byli legioniści. Publiusz poznał ich zdaleka po małych okrągłych tarczach i po lśniących napierśnikach. Nawet pióropuszów nie zdjęli z szyszaków.
Już dotarły pierwsze szeregi do lewego brzegu Dunaju, już wypełnił się cały pas pograniczny, jak go daleko najbystrzejsze oko mogło ogarnąć, głowami ludzkiemi i końskiemi, a las stękał ciągle pod stopami ukrytych jeszcze najeźdźców i wzdłuż stoków gór błyszczała bez przerwy nieprzejrzana ilość światełek.
Więc to mrowisko, które Publiusz widział przed sobą, a które przewyższało liczbą dziesięć razy jego legion, uszczuplony przez rokosz Serwiusza, było tylko drobną cząstką powodzi, co spadała na cesarstwo?...
Bo to nie zwykły najazd... To żywa powódź!... To idzie nareszcie na Rzym owa zemsta barbarzyńców, zapowiadana przez patryotów od lat stu... owa olbrzymia fala, która straszyła Publiusza w sennych widzeniach.
Zrozumiał on szybko, iż teraz już nie o boju zaczepnym myśleć należy, lecz o obronie.
— Cofnąć łuczników i procowników! Wszyscy na mury — niech się ołów topi, a wrząca woda niech kipi nieustannie w kotłach! — rozkazał.
Mury wytrzymają ich nacisk — rozważał. — Jeśli nie prowadzą z sobą maszyn oblężniczych, nie dopuszczę ich do obozu.
Ale oto rozstąpił się tłum barbarzyńców i z lasu wyszedł długi szereg wozów, strzeżonych przez konnicę. Tarany, wieże i domy na kółkach dostrzegł na nich Publiusz.
Wówczas pochylił głowę, przymknął powieki i modlił się gorąco do Marsa.
— Ukaraj tego zdrajcę! — prosił.
A tego, którego nazwał zdrajcą, witali właśnie Germanowie okrzykiem tak potężnym, iż powietrze zadrgało znów na kilka mil wokoło. Stał on na wzgórzu, otoczony naczelnikami rodów, cały zakuty w srebrne łuski. Orle skrzydła poruszały się na jego szyszaku, biały płaszcz powiewał na jego ramionach.
Kiedy się uciszyło, wskazał Serwiusz ręką na Obóz Batawów. Na znak ten odezwały się rogi i Jazygowie rzucili się pierwsi do Dunaju. Za nimi ciągnęli Kwadowie i Markomanowie, dalej jakieś ludy, nieznane Publiuszowi, wlokące za sobą na tratwach maszyny oblężnicze.
Przejście odbywało się równocześnie w tylu miejscach, że nie można było nawet myśleć o powstrzymaniu barbarzyńców. Sami Jazygowie wybiliby łuczników i procowników legionu do nogi. A brodami szły takie tłumy, że się woda w rzece podniosła.
Więcej ze zdumieniem, niż z trwogą, przypatrywało się wojsko rzymskie tej masie głów, które, widziane z góry, zdawały się wypełniać cały Dunaj. Legionista kresowy, przywykły do łatwych zwycięztw z sąsiadami, lekceważył ich ilość.
Już stanęły tysiące na prawym brzegu i zamiast zmierzać wprost na obóz, posuwały się na południe, tworząc z obu stron ogromne półkole, które zwężało się ciągle w miarę, jak przybywały nowe siły.
— Okrążają nas — zauważył jeden z trybunów.
— Prowadzi ich prefekt Serwiusz — mruknął Publiusz.
Germanów prowadziła rzeczywiście ręka doświadczonego wodza, zwykle bowiem rzucali się oni odrazu, z ogromnym krzykiem na nieprzyjaciela, i albo zwyciężali po krótkim boju, albo uchodzili.
Dziś nie spieszyli się. Otoczywszy Obóz Batawów z trzech stron, zatrzymali się i czekali cierpliwie na sygnały. Byli setnicy rzymscy przebiegali ciągle przed szeregami, przynosząc rozkazy Serwiusza.
Już słońce odbyło połowę dziennej wędrówki, kiedy się w kilku miejscach odezwały równocześnie rogi i Jazygowie, rozwinięci w długi łańcuch, rozpoczęli walkę. Podbiegli w pełnym galopie pod samą warownię, wypuścili strzały i cofnęli się z takim samym pośpiechem. Krwawą tę igraszkę powtarzali bezustannie, niepokojąc łuczników i procowników.
Pod ich osłoną zbliżały się miarowym krokiem regularnego wojska dwa szeregi pieszych wojowników, przyodzianych w napierśniki i spodnie skórzane. Wyobrażenie smoka z roztwartą paszczą, znak polowy Kwadów, nieśli przed nimi chorążowie.
Szli, przeciw zwyczajowi germańskiemu, w milczeniu, a gdy podeszli na odległość pocisków rzymskich, zakrył się pierwszy szereg z przodu tarczami, drugi zaś podniósł swoje do góry, broniąc głów przed strzałami.
Daremnie wysilali się procownicy, by złamać ten mur ruchomy. Kwadowie postępowali w szeregu tak zwartym, że nie zostawili najdrobniejszej szczeliny dla pocisków. Z głuchym łoskotem spadały kamienie na dach z tarczy, nieszkodliwie dla napastników.
A tuż za piechotą skrzypiały maszyny oblężnicze, posuwane na kołach przez ręce niewidzialne. Ciągnęły tarany, wieże, olbrzymie ślimaki, wozy, napełnione drabinami i wiązkami chrustu, domki, zaopatrzone okienkami. Pchali je ludzie, ukryci w ich wnętrzu.
Cały ten tabor poruszał się ku zdumieniu Rzymian w największym porządku, bez zwykłych okrzyków germańskich.
W chwili, kiedy Kwadowie, przekroczywszy rów, wdarli się na wał, rozległa się komenda, podawana setnikowi przez setnika. Z błyskawiczną szybkością odchylił pierwszy szereg tarcze i chmura włóczni zawisła nad murami, prażąc obrońców obozu. Stało się to tak nagle, że zanim się Rzymianie spostrzegli, zakrył Germanów znów dach z tarczy.
Prawie równocześnie przypadli Jazygowie i drugi szereg Kwadów cisnął swoje włócznie.
Głośne klątwy odpowiedziały z góry na zręczność barbarzyńców. Żołnierz rzymski zrozumiał teraz, że ma przed sobą przeciwnika, który może się stać strasznym.
W samą porę wezwała tuba z dachu głównej wieży maszynistów do roboty, bo tarany nieprzyjacielskie szły prosto ku bramom. Zawarczały koła i deszcz kamieni posypał się na przyrządy napastników.
Ale zagrożonym taranom śpieszyły na pomoc dwa nowe szeregi Kwadów i tłumy półnagich olbrzymów, obrosłych rudym włosem, uzbrojonych tylko w tarczę i w drąg, zaostrzony przy końcu w ogniu.
Teraz dopiero podnieśli Germanowie okrzyk wojenny. Z pod tarczy ich wydobywały się przeraźliwe głosy, wzbijające się ponad obóz groźbą okrutną.
— Na Rzym, na Rzym! — huczało wokoło.
Nowe szeregi Kwadów, wyrzuciwszy włócznie, rozstąpiły się, robiąc miejsce dla półnagich olbrzymów. Na oślep, bez zachowania ostrożności, skoczyła ta dzicz do taranów i wozów z drabinami. Z góry posypały się strzały, kamienie, polał się ołów stopiony, bryzgnęła wrząca woda, i śmierć przestała ofiary swoje liczyć.
Gromadami padali Germanowie, ale na trupie jednego barbarzyńcy stawało trzech żywych, a każdy świeży wojownik, draźniony coraz więcej zapachem krwi, widokiem zabitych i odurzony rosnącą wrzawą walki, zważał coraz mniej na pociski. Z wściekłością ranionego zwierzęcia uderzali poparzeni taranem w mur i pięli się po drabinach.
Bez potrzeby wzywała tuba Rzymian do czujności. Żołnierz, widząc przed sobą karne szeregi i nieprzejrzane tłumy, zmiarkował, że broni nie obozu, lecz własnego życia. Podwajał, potrajał siły, nie czuł ran, lewą ręką pracował, gdy mu wróg prawą obezwładnił.
Strzały Jazygów, włócznie Kwadów, pociski, wysyłane z wież ruchomych, padały tak gęsto i celnie, że po dwóch godzinach ubyła na murach trzecia część obrońców.
Już zdołali Germanowie otworzyć kilka wyłomów; już snuł się po obozie dym, wydobywający się z domków, zapalonych wiązkami chrustu, rzucanemi z zewnątrz...
A do warowni zbliżały się nowe szeregi; lecz nie smoka Kwadów, jeno orła Markomanów nieśli przed niemi chorążowie. Ich krótkie miecze, podobne do rzymskich, połyskiwały zdaleka.
Spostrzegł ich Publiusz i ściągnął brwi. Stał on ciągle na dachu głównej wieży. Jazygowie, poznawszy naczelnego wodza po sztandarach, powiewających nad jego głową, zasypywali go strzałami. Kilka z nich odbiło się o srebrny napierśnik, dwie zerwały mu pióropusz z szyszaku, dwie inne przeszyły tuż obok niego jednego z chorążych, który runął przez baryerę w przepaść; ale on zapomniał o sobie, pochłonięty przez walkę. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, iż jego życiu grozi ciągłe niebezpieczeństwo.
Z głową, podaną naprzód, z głęboką, pionową zmarszczką nad orlim nosem, z ustami zamkniętemi szczelnie, śledził przez zmrużone powieki ruchy nieprzyjaciół nakształt drapieżnego ptaka, co szuka miejsca, z któregoby się mógł rzucić na upatrzoną ofiarę. Jakaś celna strzała Jazyga rozwiązała mu złotą spinkę, podtrzymującą płaszcz na prawem ramieniu, a on nie podniósł nawet ręki, by ująć osuniętą suknię. Nie słyszał, nie widział nic, co się do niego odnosiło. Widział tylko nowe szeregi Germanów i słyszał wycie napastników.
Bo półnaga dzicz, rozbijająca sobie czerepy o mury, nie krzyczała, lecz wyła, rozwścieczona oporem Rzymian. Walka doszła już do tego stopnia zapamiętałości, gdzie człowiek traci przytomność, nieczuły na rany, obojętny na śmierć. Germanowie, oblani krwią, pokryci oparzelinami, pięli się po drabinach, ciskając do wnętrza obozu zapalony chrust — Rzymianie, ścigani ciągle strzałami Jazygów, wychylali się nieostrożnie z kryjówek.
— Łucznicy i procownicy z murów! — rozkazał Publiusz. — Włócznicy i szermierze na wyłomy!
Nie owej wyjącej tłuszczy się obawiał. Dałby sobie z nią radę, gdyby jej Kwadowie i Markomanowie nie przeplatali.
Obrzucił wzrokiem badawczym siły napastników. Już stały tysiące karnego żołnierza, posłusznego komendzie, pod murami, a z prawej i lewej strony obozu odcinały się jeszcze od ruchliwego tła bezładnych tłumów liczne oddziały, które czekały w zwartych szeregach na znak do boju.
Nienawiści tego olbrzymiego wojska nie wytrzyma jego legion. Niech się tylko Markomanowie, zaopatrzeni w broń rzymską, wedrą na mury, a rozpocznie się rzeź straszliwa. Kogo miecz uczonego żołnierza nie dosięgnie, tego dobiją drągi dziczy lub zadusi dym pożaru. Zachodzące słońce oświetli gruzy i martwe twarze wojowników, którzy sobie na śmierć zaszczytniejszą zasłużyli...
Obozu Batawów nie obroni... Choćby jego włócznicy i szermierze przetrzymali barbarzyńców do nocy, spotka ich jutro los nieuchronny. Dla niego ma każde ramię wartość dużą, a nieprzyjaciel może kłaść pod mury takie stosy trupów, że po nich siły nowe wtargną bez przeszkody do wnętrza warowni. I żywa noga nie wyjdzie z tej klatki.
Gdy wypadnie znienacka z obozu, zostawi połowę żołnierza po drodze, lecz druga połowa przedrze się przez zastępy germańskie, by służyć dalej Rzymowi...
Szybko porządkowały się te myśli w głowie Publiusza. Pochylił się jeszcze więcej ku przodowi, jak zwierz gotujący się do skoku.
Szukał wyjścia z matni... Ale nie znalazł nigdzie miejsca otwartego. Na północy krępował jego ruchy Dunaj, na wschodniej i zachodniej stronie obozu kłębiło się mrowisko najeźdźców, a bramy południowej strzegł sam Serwiusz. Widocznie wiedział ten zdrajca, że się walka nie rozegra na murach, bo oszczędzał wyborowego żołnierza, trzymając znakomitą jego większość przy sobie. Tylko półnagą dzicz ciskał pełną garścią pod strzały Rzymian.
A jednak trzeba zakończyć to bezcelowe mordowanie i ocalić dla Rzymu część legionu...
Publiusz wyprostował się i rzekł do swoich podkomendnych głosem stanowczym:
— Utorujemy sobie mieczem drogę przez ten motłoch. Kogo Mars zachowa przy życiu, ten stawi się pojutrze w Jurarum. Tam się złączymy i policzymy.
Zamilkł, czekając, czy który z naczelników kohort nie wtrąci jakiej uwagi. A kiedy się żaden z nich nie odezwał, bo wszyscy zdawali sobie dokładnie sprawę z położenia, w jakiem się znajdowali, rozkazał:
— Kohorta pierwsza wypadnie bramą wschodnią, druga zachodnią, reszta południową. Jazda oczyści przed nami pole — łucznicy i procownicy rozwiną się po bokach — szermierzów i włóczników ustawić w klin podwójny, bokiem szerszym do środka. — Starać się utrzymać szyk bojowy do ostatniej chwili. — Oddziały, oderwane od całości, niech się trzymają razem. — Mieć ciągle na uwadze, że się barbarzyńców zwycięża porządkiem i szybkością.
Skinął na trębaczów i dodał jeszcze:
— A teraz do widzenia, towarzysze, pojutrze w Jurarum, albo za kilka godzin w krainie cieniów.
Pożegnał podkomendnych przyjaznem spojrzeniem i zeszedł pierwszy z wieży.
Właśnie dochodzili Markomanowie do warowni...
Nagle, ku zdumieniu barbarzyńców, rozwarły się bramy i na karki ich wypadła jazda rzymska. Uderzenie było tak niespodziewane i tak gwałtowne, iż złamało odrazu w trzech miejscach żywy łańcuch, opasujący mury. Długie miecze konnych wykosiły w przeciągu kilkunastu minut szeroką drogę dla pieszych. Zanim się napastnicy pomiarkowali, co się stało, opróżnił się obóz bez przeszkody.
Publiusz szedł ze swoim oddziałem ku południowi, wprost na stanowisko Serwiusza. Postępując w środku wojska, panował nad jego ruchami.
Nie mylił się... Serwiusz czuwał... Z pagórka, na którym stał, pędzili trębacze na wszystkie strony, niosąc Germanom nowe rozkazy. Ale usłuchali ich tylko Markomanowie i Kwadowie, którzy zsuwali się z pośpiechem w zwarte szeregi. Półnaga dzicz, podniosłszy przeraźliwy okrzyk, rozpoczęła bój na własną rękę. Część jej wpadła przez opuszczone mury do obozu, część rzuciła się na Rzymian.
Daremnie miotała się dzicz jak opętana. Miecze Rzymian odbijały ciosy drągów i kładły każdego, kto się zbliżył na długość ramienia. A gdy który z legionistów padł, ugodzony przez wroga, wciągano go do środka i lukę wypełniał natychmiast inny żołnierz.
W milczeniu, bez okrzyków, z wytężoną ciągle uwagą, szedł oddział Publiusza, prowadzony jego okiem.
Wtem zaszumiało wokoło. To krążyli znów Jazygowie, jak stado sępów, i zasypywali straceńców strzałami. Tylko trzy razy odpowiedzieli im łucznicy i procownicy rzymscy. Wyrzuciwszy resztę pocisków, cofnęli się do środka, niezdolni do dalszej walki.
Coraz częściej odzywała się teraz komenda setników: Zwieraj się! Trupy zaczęły tak gęsto padać, że ich żywi nie mogli już z sobą zabierać.
— Zakryć się tarczami! — ostrzegała tuba.
Bo z dwóch stron zbliżały się zwarte zastępy piechoty markomańskiej, niosącej świeże siły. Żołnierz Serwiusza nie śpieszył się. Gdy się półnaga dzicz przed nim rozstąpiła, podszedł tuż do oddziału rzymskiego, cisnął włócznię i dobył miecza.
I rozbrzmiał szczęk oręża. Szermierz potykał się z szermierzem, równy z równym.
Daremnie upominali setnicy ciągle: Zwieraj się! Za wielu nacierało... Wkrótce rozprzęgły się szeregi boczne i nieprzyjaciel zaczął się wżerać w tułów oddziału. Tam, gdzie miecz otworzył drogę, wpadali rudzi olbrzymi i rozszerzali otwór drągami.
Legionista bronił się z rozpaczą gladyatora, walczącego na arenie o prawo do życia. Ale jego ramię, osłabione pracą kilku godzin, zaczęło omdlewać.
I w chwili, kiedy wojsko rzymskie utrzymywało już tylko wysiłkiem szyk bojowy, zadudniła ziemia pod kopytami wielkiego mnóstwa koni.
Publiusz spojrzał przed siebie... To pędził sam Serwiusz na czele jazdy markomańskiej... Leciał zrazu prosto, a kiedy się zrównał z czołem oddziału, zwrócił się nagle na lewo i wpadł z boku klinem z taką siłą na Rzymian, że rozbił ich na dwie połowy.
Zachwiały się szeregi... Centurya zmieszała się z centuryą i czujność naczelnego wodza stała się zbyteczną. Jak woda do spękanego naczynia, tak wciskali się piesi Markomanie ze wszystkich stron do wnętrza oddziału. Prysł szyk bojowy i mąż godził na męża...
Publiusz obejrzał się... Wokoło niego połyskiwały miecze nieprzyjacielskie. Otaczały go zewsząd, chciwe sztandarów rzymskich.
Więc dobył własnej broni. Teraz był i on tylko jednostką, prostym żołnierzem, którego życie zależało od osobistej zręczności.
Wspiął konia i rzucił się naprzód. Ze spokojem pewnego swej ręki szermierza, rozdawał ciosy, zastawiając się tarczą. Postępowali za nim chorążowie i garstka legionistów. Szli, a gdzie ich miecze błysnęły, tam lała się struga czerwona.
Tuż obok Publiusza biegł żołnierz, nie należący do jego zwykłego otoczenia. On bronił głównie osoby wodza, on odbijał ciosy Markomanów.
Kiedy oko Publiusza spoczęło na nim, runął na twarz, zalany krwią. Podniósł się jeszcze, wyciągnął rękę i zawoławszy: „Spełniłem, wodzu, co rozkazałeś!“ padł na zawsze.
Był to Rufiusz, chrześcianin...
Publiusz chciał się pochylić nad wiernym towarzyszem, by mu zamknąć powieki, lecz nieprzyjaciel groził już tak blizko, że nie miał ani chwili do stracenia. Pierwszego barbarzyńcę, który się otarł o niego, ciął przez łeb, drugiego pchnął pod żebra, trzeciemu rozpłatał brzuch, czwartego zwalił z konia, ugodziwszy go włócznią.
Daremnie jednak bronił się, przytomny i szybki. Przemoc obezwładni jego zręczność, bo stu ramion nie dali mu bogowie, a sto mieczów ujrzał naokoło siebie. Jeszcze kilka sekund, a złamie się i jego waleczność, zwyciężona liczbą.
Już podał naprzód głowę, jak ścigany zwierz, który leci bez pamięci na śmierć niechybną, kiedy usłyszał tuż za sobą komendę germańską.
Znał on dobrze ten głos dźwięczny... Odwrócił się, by pomścić klęskę legionu na jej sprawcy, lecz w tej samej chwili spadła na jego szyszak tarcza Serwiusza. Zachwiał się i zsunął z konia.
Zaszumiało mu w uszach, zakipiało pod czaszką i gęsta mgła zasnuwała mu oczy. Zdawało mu się jeszcze, iż słyszy szept: „Leż spokojnie, nie ruszaj się!“ że czuje jakiś ciężar, przygniatający go do ziemi, potem już nic nie słyszał i nie czuł...
Stracił przytomność...
Kiedy się przebudził, owiewała go taka cisza, jak gdyby krwawa stopa wojny nie przeszła nigdy po tych stronach. Zamilkły okrzyki barbarzyńców, ustał szczęk oręża...
Otworzył oczy... Z góry, z nieskalanych najdrobniejszym obłoczkiem błękitów pogodnej nocy letniej spoglądał na niego księżyc, ten sam, który oświetlał wczoraj Obóz Batawów, pogrążony w śnie tysięcy ludzi zdrowych i ufnych w swoje siły. I te same gwiazdy mrugały niezmiennie na sklepieniu niebieskiem, chociaż morze jęków i ostatnich westchnień popłynęło ku nim, skarżąc się bogom na śmierć okrutną.
Ani jedno światełko nie zbladło.
Publiusz przymknął znów powieki.
Przed zwierciadłem jego pamięci przesuwały się wypadki ubiegłej doby, od owej chwili począwszy, kiedy spostrzegł dym z ognisk germańskich, aż do uderzenia Serwiusza, które mu odebrało przytomność. Po raz pierwszy w życiu uległ na polu bitwy, zgromiony tak straszliwie, jak jego pradziad Warus w lasach teutoburskich.
Pokonała go nie sztuka Serwiusza, lecz pycha rzymska, lekceważąca barbarzyńców. Gdyby nie był pominął przestróg, których mu koloniści i kupcy, osiedleni w kraju Kwadów nie szczędzili, byłby zgromadził w obozie większe siły, pościągał na jedno miejsce wszystkie wojska, rozrzucone wzdłuż granicy. Piastował przecież godność nadzwyczajnego legata imperatora. Rozkazów jego słuchały trzy prowincye: Windelicya, Recya i Noricum.
Zawinił-że wobec ojczyzny, zgrzeszył-że lekkomyślnością lub brakiem rozwagi?... Sumienie wodza i żołnierza nie wyrzucało mu nic. Uczynił, co do niego należało, przytomny aż do chwili utraty świadomości.
Zwyciężyła go pycha rzymska, zaszczepiona w jego krwi przez wieki tryumfów wojennych, pospołu z gniewem bogów. Bo tylko zagniewane potęgi nadziemskie mogły spuścić na cesarstwo taką powódź, jakiej dzieje dotąd nie zapisały. Wszakże przeprawiały się przez Dunaj ludy, o których Publiusz nawet z powieści nie słyszał. I jak daleko jego oko mogło dosięgnąć, wszędzie falowały tłumy, ginące w szarej dali. Cała ziemia północna stanęła pod bronią, by strzaskać świętą Romę. Takiego najścia nie mógł nikt przewidzieć, bo nie znała go przeszłość.
Nie, nie zawinił... Każdy inny wódz byłby na jego miejscu tak samo postąpił.
Publiusz chciał się dźwignąć z kałuży skrzepłej krwi, która go ziębiła, ale jego nogi przykuwał do ziemi znaczny ciężar. Wyciągnął rękę... Leżał pod trupem konia. Dobywszy wszystkich sił, usunął przeszkodę i podniósł się z trudem.
Naokoło niego tarzały się stosy wojowników rzymskich i germańskich, spoczywających zgodnie obok siebie. Obraz ten obejmowała zewsząd rama, utkana z łun pożarów. Palił się Obóz Batawów, jak pochodnia, płonęły osady i miasta okoliczne wieńcem ognistym. Barbarzyńcy świecili sobie wśród pochodu. Byli już tak daleko, że przestrzeń wchłonęła ich wrzawę.
Publiusz nasłuchiwał. Może odezwie się jaki głos, wzywający pomocy, może oszczędziło okrucieństwo wojny jeszcze kogoś, oprócz niego, aby miał towarzysza w tej strasznej godzinie.
Ale ci, których zwycięzcy zostawili na krwawem polu, nie potrzebowali już niczego od żywych. Uśpieni snem ostatnim, przestali łaknąć, pragnąć, nienawidzieć i cierpieć. Nie przebudziły ich nawet ochrypłe krzyki sępów, które krążyły nad pobojowiskiem. Pozwalali sobie bez oporu - wydzierać oczy i szarpać ciało.
Publiusz opuścił głowę.
Jakby dla ukarania jego dumy, zostawili bogowie tylko jego samego na cmentarzysku legionu, jego, który witał zawsze z uśmiechem lekceważenia pogróżki barbarzyńców. A i on zawdzięczał dalszy pobyt na ziemi jedynie wspaniałomyślności przyjaciela. Bo rozpatrzywszy się w położeniu, domyślił się, że go Serwiusz ogłuszył rozmyślnie uderzeniem tarczy i przywalił koniem, aby go wyrwać z mściwych rąk Markomanów.
Więc Rzym może się stać podobnym do owych nędzników, których przykuwał od tylu wieków do swojego rydwanu tryumfalnego, może wić się u stóp mocniejszego, podły niewolnik, błagający o litość tego, którego deptał?...
— O bogowie, bogowie! — szeptał Publiusz, i posłał niebu spojrzenie, pełne wyrzutu. — Gdzie byłeś, Marsie, kiedy mój ukochany legion pękał, jak kruche naczynie? Nie służył-żem ci wiernie od lat najmłodszych?...
A niebo milczało niezmiennie pogodne i tak słodko uśmiechnięte, jak gdyby kołysało do snu najszczęśliwszy ze światów. I księżyc nie zwracał uwagi na krwawe pole, chociaż się jego promienie łamały w tysiącach szklistych, szeroko rozwartych oczów.
Nie po raz pierwszy widział Publiusz pole, zasiane trupami, wielu bitew świadek i kierownik. Ale po raz pierwszy został sam, jedyny żywy między umarłymi. Była w tej okrutnej samotności, którą dzieliły z nim tylko stada sępów, taka groza, że pragnął gorąco, aby się którykolwiek z poległych dźwignął z twardego posłania i przemówił do niego głosem ludzkim, choćby to był półnagi barbarzyniec. Żywy człowiek pożądał człowieka żywego, zapomniawszy o różnicy między wrogiem a przyjacielem.
I kiedy tak stał, wytężywszy wzrok i słuchał, zdawało mu się, że od strony Obozu Batawów, po przez mgły srebrzyste nocy księżycowej, płynie ku niemu stłumiony szelest, jakby stąpań istot żyjących odgłos daleki.
Pochylił się, wstrzymał oddech...
Na tle blednącej łuny zarysowały się czarne cienie, które zbliżały się do miejsca pogromu. Jakieś brudne światełko migotało przed niemi.
Publiusz podjął miecz i tarczę i szedł ku tym cieniom poprzez stosy trupów. Każdego legionistę otaczał wał barbarzyńców. Sprzedali drogo życie...
Cienie poruszały się nad krwawem polem... Światełko stawało się coraz wyraźniejsze...
To błądzili dwaj żywi jeźdźcy wśród umarłych i szukali kogoś przy blasku pochodni. Posuwali się wolno, oświetlając twarze poległych.
Gdy Publiusz rozróżnił kształty ludzkie, wówczas przystanął i zawołał po rzymsku:
— Kto idzie?
Jeźdźcy zatrzymali się na sekundę i nasłuchiwali, z której strony głos nadchodzi, potem rozległ się tętent galopujących koni.
— Publiusz... Publiusz! — zadzwoniło w ciszy nocnej dźwiękiem tak radosnym, że Publiusz zadrżał.
Wszystka krew zbiegła się w jego sercu, a potem rozlała się ukropem po całem ciele.
Byłażby to ona? Ona tu?
Skoczył naprzód, przypadł do jeźdzców... Jeden z nich zsunął się z konia i padł w jego objęcia.
— Publiusz, Publiusz! — szeptała Mucya, łkając zcicha na piersi ukochanego.
A on tulił ją do siebie i całował jej włosy, zapomniawszy o nienawiściach patryoty rzymskiego. Bogowie zesłali mu ją w najcięższej godzinie życia, jako najdroższą, najsłodszą pociechę za okrutny ból dnia ubiegłego. Jego najlepszy przyjaciel, ten, który chciał z nim dzielić trudy wędrówki doczesnej, wierny aż do ostatniego tchnienia, stanął przy nim wówczas, kiedy byłby nawet wroga powitał z radością.
Rzymski patrycyusz był w tej chwili tylko nieszczęśliwym człowiekiem, zdeptanym robakiem, wdzięcznym bez granic za szczery uścisk, za słowo kochające.
Nie pytał, zkąd przyszła. Miał ją przy sobie, obejmował jej ciało drżące, wdychał jej oddech ciepły.
I odczuł ten mąż hartowny, nieubłagany dla siebie i dla innych, rozkosz miłości, potęgę związku dwóch serc, stopionych w jedno. I tulił coraz namiętniej Mucyę do siebie.
A ona szeptała urywanemi słowy:
— Pożerała mnie tęsknota za Rzymem... W nocy straszyły mnie widma Korneliów... W dzień męczyła wrzawa barbarzyńców... Tylu ich było, o, tak dużo... Serce moje wyrywało się do was, do zagrożonych, ale on, Serwiusz, śledził bezustannie kroki moje... Wrócić do was nie mogłam... Kiedy wyruszyli w krwawą drogę, biegłam ich śladami... Towarzyszył mi jeden z poddanych Serwiusza — nasz... jeniec wojenny... Ty go wynagrodzisz, Publiuszu... Ty pozwolisz mi służyć ojczyźnie... być z wami w chwili ciężkiej... Ty wiesz, że zajmowałam się w domu leczeniem niewolników... Znam sztukę lekarską... Pójdę w twoim orszaku w przebraniu męzkiem i pocieszać będę konających, a rannych pielęgnować... Może mi Rzym przebaczy, że się serce moje odwróciło od jego bogów... Nie mogłam inaczej, Publiuszu, nie mogłam... A jeśli nie. Tam, gdzie tyle pocisków pada, znajdzie się także jeden dla Kornelii... Tylu mojej krwi złożyło głowę na polach sławy... a życie bez ciebie, bez Rzymu dusi mnie, jest męczarnią...
I znów zakwiliło na piersi Publiusza ciche łkanie kobiety, pozbawionej przez dumę panów świata ogniska domowego za to, że chciała się modlić do Boga ubogich i wydziedziczonych.
— Ty nie oddasz mnie powtórnie w ręce kata — prosiła Mucya — ty pozwolisz mi żyć, jak mi nakazuje moja wiara, dla nieszczęśliwych i cierpiących, albo umrzeć, jak mi nakazuje moja krew, śmiercią Rzymianki za ojczyznę. O, ty nie wiesz, jak zniewaga boli Kornelię...
Publiusz objął jej głowę, jakby ją chciał zastawić przed ciosem.
Miał-że on już prawo do bezlitośnej dumy rzymskiej? Nie był-że i on nieszczęśliwym i cierpiącym? Może go jutro ciśnie pod stopy zwycięzcy...
— Będziemy służyli razem ojczyźnie, Mucyo — wyrzekł. — Może widok naszej hańby nawróci serce twoje do odwiecznych podań Rzymu..
— O Publiuszu! — zawołała Mucya, całując jego ręce.