Grecja niepodległa/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grecja niepodległa |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1937 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Związek delijski i hegemonja ateńska były zburzone, długie mury, łączące stolicę z Pireusem, Sparta kazała rozwalić, lecz, jako miasto, Ateny nie zginęły. W przeciwieństwie do bezwględności Lisandra, królowie Sparty nie ważyli się na starcie z oblicza ziemi państwa, którego obywatele z taką sławą, pospołu z własnymi ich przodkami, walczyli pod Salaminą, pod Platejami i Mikalą.
Położenie zwyciężonych, co prawda, z początku było ciężkie. Lisander znów powołał do władzy skrajnych możnowladców, stworzywszy z ich Środowiska radę naczelną, złożoną z trzydziestu mężów. Głową rady był niejaki Krytjasz, człowiek bardzo zdolny, w pewnym okresie będący nawet uczniem Sokratesa, lecz zacięty przeciwnik ludowładztwa i w walce z niem nie przebierający w środkach. Pod jego ręką rządy trzydziestu upamiętniły się długim szeregiem nieprawości i krwawych gwałtów, wskutek czego mężowie rady otrzymali mianotrzydziestu tyranów. Nareszcie, cierpliwość obywateli się wyczerpała, i w sąsiednich Tebach powstała z pośród wygnanców ateńskich pokaźna siła zbrojna, która za cel postawiła sobie obalenie tyranji. Teby na cel ten patrzyły życzliwie: teraz były one po Sparcie najpotężniejszem państwem i, rzecz zrozumiała, przeniosły niechęć swą z pokonanych Aten na ich zwycięzców. Tebańczycy nawet powzięli u siebie szczególne postanowienie, które brzmiało tak: „jeśli kto zacznie przez Beocję przewozić broń przeciwko tyranom ateńskim, to my nic nie widzimy i nic nie słyszymy ”. Dzięki tej życzliwości, przywódca wygnańców, Trazybul, zdołał zorganizować swą drużynę i zająć nią twierdzę na granicy Attyki. Tutaj jęli napływać ku mu wszyscy niezadowoleni z rządów Krytjasza i jego popleczników; niebawem powstało wojsko, z którem ruszył na Ateny. Wojsko trzydziestu tyranów uległo rozbiciu; sam Krytjasz poległ w boju, walcząc mężnie, Trazybul zaś zajął Ateny, przywracając demokrację. Sparta dobrotliwie przyjęła ten przewrót, zadowolona z tego, że Trazybul uznał hegemonję spartańską i ogłosił powszechną amnestję, zakazując jakichkolwiek prześladowań za pomoc, wyświadczoną strąconym tyranom.
W ogóle zaletami rządów Trazybula były umiarkowanie, uczciwość i nawet wspaniałomyślność; tem dziwniejszą jest rzeczą, że za jego czasów Ateny pociągnęły do odpowiedzialności, skazały i uśmierciły swego najuczciwszego i najsprawiedliwszego obywatela — Sokratesa (r. 399), jak to widzieliśmy wyżej.
Wogóle zaś położenie świata greckiego w początkach drugiej hegemonji spartańskiej przedstawiało się jak następuje:
Na Sycylji Egesta, która wywolała wyprawę ateńską przeciw Syrakuzom, po klęsce tej wyprawy, zwróciła się o pomoc do Kartaginy i cel swój osiągnęła. Kartagina chętnie ponowiła próbę, która nie udała się w r. 480, i podjęła na znużone oblężeniem Syrakuzy niszczycielską wyprawę. W tej ciężkiej godzinie ocaliła Syrakuzy dzielność jednego obywatela, Dyonizego. Objął on w swem mieście rządy tyrana, ale wzamian za to obronił je od naporu nieprzyjaciela, i nietylko obronił, ale uczynił je panem prawie całej Sycylji (oprócz zachodniego kąta, zajętego przez kolonje fenickie). Był to działacz państwowy, w rodzaju Lisandra — rozumny, stanowczy, lecz bez żadnych powciągów moralnych. Ojczyznę swą podźwignął bardzo wysoko, miłością wszakże nie cieszył się ani w niej, ani w innych grodach sycylijskich: nikomu nie ufał, posługując się dla bezpieczeństwa rozgalęzionym systemem szpiegostwa. Opowiadają, że gdy jeden z jego pochlebców, Damokles, wysławial jego szczęście, ten go zaprosił na obiad. Obiad był wspaniały, i Damokles czuł się zachwycony; nagle zauważył nad głową swoją miecz, na włosiu końskim zwisający z powały. Zbladł i jął blagać tyrana, aby go zwolnił od stolu; Dyonizy spełnił i tę prośbę, powiedziawszy doń: stakie jest i szczęście moje”. I odtąd «miecz Damoklesa» stał się przysłowiem.
Wszelako z zewnątrz tyranja Dyonizego, trwająca lat powyżej czterdziestu, uchodziła za silną i ustaloną, i Platon, który właśnie wtenczas marzył o państwie idealnem, rządzonem przez sprawiedliwość, powziął nadzieję urzeczywistnienia swego marzenia z pomocą szczęśliwego władcy Syrakuz. Gorzko się jednak co do niego rozczarował: nieufny Dyonizy i w nim upatrzył niebezpiecznego spiskowca, i Platon z trudem uratował swe życie.
Przy tem wszystkiem Sparta mogła być zadowolona z sytuacji na Zachodzie: Dyonizy był jej sprzymierzeńcem i w pewnych razach jej pomagał. Nie tak pomyślnie ułożył się dla niej stan rzeczy w Grecji właściwej. Widzieliśmy już, że Teby odrazu zajęły wobec niej postawę nieprzyjazną, nie uznając jej hegemonji, za ich zaś przykładem poszedł Korynt, nie mówiąc już o Argosie. W innych państwach Spartę wspierali arystokraci, gdy tymczasem demokraci walczyli przeciw niej; stąd wynikała dla niej konieczność czuwania nad tem, aby wszędzie pozostawali u steru arystokraci, i w tym celu utrzymywania, gdzie po temu zachodziła potrzeba, swych «harmostów», t. j. ludzi, strzegących porządku. Rzecz zrozumiała, że to wielu nie mogło się podobać: spokoju wszakże tymczasem nie naruszano.
Największe trudności piętrzyły się przed Spartą na Wschodzie. Gdy satrapowie perscy pomagali Lisandrowi pieniędzmi przeciw Atenom, nie taili tego, że domagają się, jako nagrody, zwrotu Jonji. Wkrótce po klęsce Aten nastały w Persji zdarzenia, które kazały na czas pewien odłożyć wykonanie tego zamiaru. Król Darjusz II umarł, pozostawiając dwóch synów; starszy z nich, Artakserkses II, miał charakter dobry i cichy, młodszy zaś, Cyrus, na podobieństwo swego wielkiego imiennika, wyróżniał się niepospolitym rozumem i szaloną odwagą. I oto zamierzył on wydrzeć koronę królewską bratu starszemu i w tym celu, oprócz wiernych sobie szyków perskich, zwerbował dziesięć tysięcy greckich najemników oraz ochotników, wśród których był także młody Ateńczyk Ksenofont, uczeń Sokratesa. Szaleństwem wydawała się myśl wtargnięcia z tak szczupłem wojskiem do krainy tak odleglej; a jednak ta «wyprawa Cyrusa» była zdumiewająco pomyślna: nigdzie nie spotykając oporu, śmiały buntownik dotarł aż do Eufratu. Tu, nakoniec, Artakserkses postanowił wydać mu bitwę. Znowu genjusz Hellenów odniósł tryumf nad siłą Azjatów; lecz w bitwie poległ sam Cyrus i pochód dalszy stał się bezcelowy. Aby wojsko greckie zgubić, wódz perski zaprosił do siebie dowódców greckich i zdradziecko ich zamordował; osierocone szyki obrały wodzem Ksenotonta, i ten, przezwyciężając niewiarogodne trudności, doprowadził je do pobrzeża greckiego. Ten słynny «odwrót dziesięciu tysięcy» sam on potem opisał w swem najlepszem dziele — «Anabasis» (t. j. «wyprawa» Cyrusa).
Uporawszy się z niebezpieczeństwem, Artakserkses przypomniał Sparcie o Jonji. Wodzem Spartan był wtenczas król Agezylausz, mąż śmiały i rozumny, czujący w sobie krew Leonidasów i Pauzanijaszów, Oddać Jonję, której nigdy nie oddawały Ateny — znaczyłoby to pokazać wszystkim Hellenom i barbarzyńcom, o ile hegemonja spartańska słabsza jest od ateńskiej. Z drugiej strony, wyprawa Cyrusa pokazała światu całemu, że król perski nawet we własnym kraju nie jest zbyt groźny. I oto Agezylausz postanawia nanowo podjąć dzieło, przerwane heroiczną Śmiercią Kimona pięćdziesiąt lat temu.
Wszelako Kimon był tylko dowódcą związku delijskiego; Agezylausz zaś czuł się wodzem naczelnym całej Hellady. Od czasów Agamemnona, myślał sobie, wodza takiego w Grecji nie było. I na wzór tamtego postanowił zacząć swą wyprawę od ofiary w Aulidzie. Aulis wszakże leżała na ziemi Beotów; Teby, wrogo usposobione wobec Agezylausza i Sparty, znienacka przeszkodziły ofierze i rozrzuciły płonące biodra ciołka. Z ciężkiem uczuciem odszedł Agezylausz: niedokończona ofiara wróżyla niedoprowadzoną do końca wyprawę.
Jończycy natomiast widzieli w Agezylauszu zbawcę: opatrzony ich błogosławieństwami, ruszył w pochód, wzmocniwszy wojsko swe najemnikami Ksenotonta. Znów powodzenie stanęło po stronie Hellenów; nawala barbarzyńców ulegała rozproszeniu tam, gdzie pojawił się Agezylausz. Zapomniał on już o wróżbie aulidzkiej i widział siebie na złotym tronie Artakserksesa, — gdy wtem przybyli doń gońce z kraju i zażądali, aby wracał natychmiast: „Nie czas obecnie na podboje — Sparta wciągnięta jest w wojnę helleńską”.
Chodziło istotnie o to, że Teby, skorzystawszy z nieobecności Agezylausza, zawarły z Atenami przymierze przeciw Sparcie. Artakserkses, dowiedziawszy się o tem, nie licząc na silę swego oręża, wyprawił do Hellady swych pełnomocników z workami złota, aby wzmocnić nieprzyjaciół Sparty, w których widzial swych naturalnych sprzymierzeńców. Nie było to przekupstwem, lecz wspólnem przedsięwzięciem, w którem Grecy mieli uczestniczyć wojskiem, Persowie zaś — pieniędzmi. W Tebach, w Koryncie, w Argosie posłowie perscy znaleźli posłuch; niestety, pokusie nie oparły się też i Ateny, gdy zaproponowano im odbudowanie «długich murów» Temistoklesa, łączących stolicę z Pireusem, warunku i rękojmi hegemonii morskiej. W ten sposób wciągnięto Spartę w wojnę helleńską.
Agezylausz wpadł w rozpacz; taki wieniec piękny gotował Helladzie, — i sami Hellenowie go rozszarpują. „Oto — powiedział z goryczą, wskazując obecnym na leżącą przed nim perską monetę zlotą z rysunkiem łucznika, — tysiącami takich łuczników wygania mnie Artakserkses z Azji.” Ale cóż było począć? Wypadło wrócić do Grecji.
Udało mu się chwilowo sprawę Sparty podźwignąć, lecz na to, aby toczyć wojnę podwójną — i przeciw Persji, i przeciwko Grekom — ojczyzna jego była za słaba. Wypadło Sparcie wybierać między pożytkiem Hellenów a własnym. Agezylausz całą potęgą swego wplywu wspierał politykę helleńską, lecz położenie jego było beznadziejne. I oto, Sparta wyprawia do króla Persji jego wroga Antalkidasa z prośbą, aby zmusił Hellenów do zawarcia między sobą pokoju: podstawą pokoju ma stać się wolność wszystkich gmin greckich, za pośrednictwo zaś w rokowaniach królowi oddawano Jonję. Nie odrazu osiągnął cel; przez lat kilka jeszcze ciągnęla się ponura wojna; wreszcie, w r. 587 zawarto haniebny pokój, który słusznie nosi miano swego twórcy i nazywa się pokojem Antalkidasa. Odtąd Jonja, która w ciągu bez mała stu lat cieszyła się wolnością, znów stała się prowincją, podległą królowi perskiemu.
Od tej chwili niema już w Helladzie polityki helleńskiej; każda gmina myśli tylko o sobie. Sparta nie bez utajonej rachuby kładzie nacisk na «wolność» wszystkich gmin: z pośród wszystkich gmin oddzielnych była najsilniejszą, gdyż współzawodniczące z nią Teby zasadzały potęgę swą na tem, że były głową związku beockiego. Na mocy pokoju Antalkidasa związek ów rozprzęgnięto; Sparta wszakże nie ufała Tebom, wiedząc, że nie porzucają one myśli o jego odbudowie. I oto, aby dopełnić dzieła rozpoczętego, wódz spartański nagłym napadem opanował twierdzę tebańską, słynną Kadmeję (r. 382).
Jednakowoż Sparta omyliła się w swej rachubie; swym zdradzieckim napadem nie tylko nie osiągnęła celu zamierzonego, lecz naodwrót, pogrzebała go, a wespół z nim i siebie samą.
Tebańczycy naogół nie cieszyli się szacunkiem w świecie greckim; istniało mniemanie, że ciężkie, wilgotne powietrze ich urodzajnej równiny odbijało się niekorzystnie na ich zdolnościach umysłowych. Wszelako teraz właśnie wśród nich był jeden, łączący w sobie niepospolity umysł i bohaterską waleczność z surową rzetelnością I gorącem umiłowaniem ojczyzny: był to Epaminondas. Dzięki spiskowi partji patrjotycznej, którego on był kierownikiem, oraz poparciu Aten, które odpłaciły sąsiadom wdzięcznością za pomoc, wyświadczoną niegdyś Trazybulowi, — Kadmeja zostala oswobodzona. Wkrótce potem związek beocki odbudowano; gdy zaś Sparta, powolując się na pokój Antalkidasa, zażądała, aby Teby uwolniły miasta beockie, — Epaminondas odrzekł: «Naprzód wy uwolnijcie Messenję».
Tak owo widmo prastarej winy raz jeszcze w całej pełni stanęło przed winowajczynią. Rokowania przerwano; Sparta wyprawiła do Beocji wojsko, aby ostatecznie uśmierzyć nowego przeciwnika — napróżno. Epaminondas na głowę rozgromił Spartan w bitwie pod Leutrami (r. 371). By! to kres hegemonji spartańskiej.
Gminy Grecji Środkowej (prócz Aten) przyłączyły się do Epaminondasa; sam Peloponez uległ rozpadowi. Epaminondas ruszył do Arkadji, stąd do Lakoniki... Z trudem wierzono, że zdarzyć się to moglo. Sparta pyszniła się tem, że „ani jedna Spartanka nie widziała dymu nieprzyjacielskiego”; gdy razu pewnego jakiś Ateńczyk zrobił uwagę Spartańczykowi: „Nie raz pędziliśmy was od Kefisu”, ów ironicznie odpowiedział: „Zato my was od Eurotasu — nigdy”. Po raz pierwszy od czasów założenia doryckiej Sparty zbrojna siła nieprzyjaciół ukazała się na
brzegu Eurotasu.
Miasto samo nie zostało zdobyte; uratował je stary Agezylausz, raz jeszcze objąwszy dowództwo nad wojskiem swego kraju. Zato Epaminondas ogłosił wezwanie, ażeby wszyscy heloci messeńscy zbierali się wokół niego. U podnóża sławnej Itomy, gdzie tak często szukali schronienia ich przodkowie, założył dla nich stolicę, która otrzymała nazwę Messeny. Tak, nareszcie, dokonało się wyzwolenie Messenji (r. 569) — odkupienie starodawnej winy. Testament Arystomenesa nie był zapomniany w dniach najcięższej niewoli; pamiętano, gdzie zakopał on rodzimą świętość, zadatek zapowiedzianego odrodzenia męczeńskiej krainy. Teraz, po trzystu latach, wydobyto ją z wiernej kryjówki — i ma zasadzie jej przywrócono w dawnej stolicy Andanji obrzędowość misteriów Demetry i Kory. Dokument, dotyczący tego aktu, zachował się do naszych czasów.
Sprawa Epaminondasa odniosła tryumf: Sparta nie zdołała ponownie ujarzmić Messenji. Próżno zebrała swe ostatnie siły, aby raz jeszcze stoczyć bój o władzę: Epaminondas po raz drugi pobił ją pod Mantyneją: (362 r.) — co prawda, zwycięstwo to okupił śmiercią.
Utrata Miessenji pociągnęła za sobą ruinę całego ustroju politycznego Sparty; pozbawieni nadziałów messeńskich, obywatele jej zubożeli i już nie byli w możności pełnienia tych obowiązków, których domagało się od nich ustawodawstwo Likurga. Tebom nie udało się zająć ich miejsca: po śmierci Epaminondasa nie miały już Teby wybitnych mężów stanu. Hellada rozpadła się na dużą liczbę gmin samodzielnych; zjednoczyć je, stworzyć z nich jedno państwo helleńskie okazalo się niemożliwością.
Gdy Sokrates umierał w więzieniu ateńskiem latem r. 399, nie wszyscy uczniowie jego mogli być obecni przy ostatnich chwilach mistrza. Zpośród wybitnych jeden, Ksenofont, nie zdążył jeszcze wrócić z awanturniczej wyprawy, która zaprowadziła go w głąb Azji; drugi był w Atenach, lecz choroba na czas pewien przykuła go do łoża. Tym drugim był Platon.
Wtenczas nie miał jeszcze lat trzydziestu: urodził się w samym początku wojny Peloponeskiej, w r. 427. Jako syn bogatej i arystokratycznej rodziny, mógł wedle własnego upodobania wybrać sobie pole działalności; wyposażony od natury fantazją twórczą, nadto zaś pozyskawszy w wykwintnem kólku, w którem się obracał, umiejętność wymowy ozdobnej, subtelnej i barwnej, zrazu poświęcił się poezji tragicznej. Przypadek atoli kazał mu spotkać się z Sokratesem: jemu, bogatemu młodzieńcowi, ubranemu wytwornie, z nim, półżebrakiem, odzianym w stale ten sam wytarty płaszcz; — i ten to przypadek, spotkanie, rozmowa, rozstrzygnęly o dalszem jego życiu. Wróciwszy do domu, spalił napisane przez siebie tragedje; odtąd jeden tylko istniał dlań bohater, Logos.
I był to, zaprawdę, bohater tragiczny; «Sternik kieruje okręt swój obok skał pobrzeżnych, wśród głazów podwodnych ku przystani», — ze sternikiem tym daje się porównać każdy człowiek żyjący, jednakowe są warunki dla życia i dla żeglugi, — tak uczył Sokrates, i miał słuszność, niewątpliwą słuszność. Spróbujmy zagłębić się w to porównanie. Oto jeden sternik: trzyma ster prosto ku przystani, chce do niej dotrzeć, ale wiatr i fale silniejsze są od niego; wbrew jego woli kierują okręt jego z wiernego nurtu ku skałom nadbrzeżnym, i jeśli bóg jakiś nie da mu ratunku, rozbije się o głazy. Takiego sternika nazywamy złym: nie daj boże, abyśmy mieli zawierzyć życie jego sztuce! — A oto drugi: i ten prawidłowo nastawił ster ku przystani — lecz nagle, niewiadomo dlaczego, zmienia kierunek, skręca wprost na skały brzegowe. «Co robisz?» Lecz on, zaufany w sobie, śmieje się z naszego strachu: jeden potężny zwrot sterowego wiosła i — przesunęliśmy się mimo skał, i znów płyniemy środkiem niezawodnego nurtu. Sternik dobrowolnie zmienił kierunek okrętu i dobrowolnie go naprostował. I takiego sternika nazywamy dobrym. — A więc i w życiu jest to samo? Lecz w życiu skręcanie z drogi prawdy nazywamy błędem, grzechem, przestępstwem. Wypadałoby z tego, że ten, który dobrowolnie dopuszcza się grzechu, bywa lepszy od tego, który grzeszy mimowoli, że dobrowolny zabójca, naprzykład, lepszy jest od mimowolnego. Lecz skoro tak, to dlaczego pierwszego skazujemy na karę, drugiego zaś uniewinniamy? Coś tu, widocznie, postawione jest niewłaściwie, ale co mianowicie?
Rzecz zrozumiała, że Platon zwracał się z tem pytaniem do swego nauczyciela Sokratesa; od niego wszakże odpowiedzi prostej nie otrzymał. « Albo-ż ja wiem? Albo-ż ja mówię, że wiem cokolwiek? Niedarmo jestem synem akuszerki: jej sztukę odziedziczyłem i ja. Nie rodzę ja myśli sam, tylko innym pomagam ją urodzić». I Platon przekonał się, że jemu wypadnie samemu budować gmach moralności rozumnej na gruncie, oczyszczonym przez jego mistrza, uzupełnić pozytywnemi wynikami jego pracę przeważnie negatywną. I Platon to uczynił; tem zaś, że to uczynił, usprawiedliwił Sokratesa. Ten ostatni jest przeto wlaśnie tak wielki, że natchnął Platona. Samo przez się byłoby lepiej pozostawić ludziom ich moralność instynktowną, niż ją odbierać im, nie dając wzamian moralności świadomej i rozumnej.
Ale osiągnięcie tego celu wymagało czasu i pracy usilnej; życie stawiło tymczasem swe żądania, kłopoty, przeszkody. Gdy na glowę mistrza zwaliła się burza, pobyt w Atenach przestał być bezpieczny także i dla jego uczni, zwłaszcza dla Platona, który nawet spokrewniony był z Krytjaszem i innymi przeciwnikami demokracji. Na szczęście, jeden z uczni Sokratesa, Euklides, był obywatelem sąsiedniej Megary; ten wspaniałomyślnie oddał swój dom do rozporządzenia kolegów. Wśród nich skorzystał też i Platon z jego gościnności. Jednakowoż był to dopiero początek. Niekrępowany względami materjalnemi, niezwiązany już więcej z Atenami osobą swego byłego mistrza, udał się w podróż. Śladem Pitagorasa i on odwiedził Egipt, przyjaźnie podówczas usposobiony dla Hellenów; wiekowa stateczność życia egipskiego, tak jaskrawo odbijająca od gorączkowej zmienności greckiego a zwłaszcza ateńskiego, wywarla na nim głębokie wrażenie. Po Egipcie — Cyrena, po Cyrenie — Tarent italski, ówczesna stolica zakonu pitagorejskiego, rządzona przez jednego z największych pitagorejczyków wszech czasów, Archytasa. Bylo to doświadczenie niezapomniane: gdy Platon stawił później żądanie, ażeby bądź filozofowie bywali powoływani do rządów nad miastem, bądź władcy zasięgali rad filozofji, niewątpliwie myślał o Archytasie. Ale było to jeszcze nie wszystko: wśród pitagorejczyków rozkwitaly studja matematyczne, i sam Archytas był wynalazcą owej stosowanej gałęzi wielkiej nauki, która poglądowo, urzeczywistniając w praktyce wyniki jej wyliczeń teoretycznych, bezpośredniem, dotykalnem doświadczeniem stwierdzała ich słuszność, — mechaniki. Z Tarentu okręt zawiózł Platona do ówczesnej stolicy Zachodu greckiego, Syrakuz. Ten atoli gród wielki pozostawał wtenczas pod władzą tyrana, mrocznego i nieufnego Dyonizego I. Nawykły do wolności słowa Ateńczyk nie mógł nie wzbudzić przeciwko sobie jego gniewu; gniew ten wzmógł się jeszcze bardziej od bezgranicznego szacunku, jaki żywił dla przybysza własny jego siostrzeniec i zięć, Dion. I oto Dyonizy daje posłowi spartańskiemu, który na dworze jego gościł, zlecenie, aby niepostrzeżenie przyprawił Platona o zgubę; ów, wziąwszy go na swój okręt, wysadza go na wyspie Eginie, pozostawiając dalszy los jego owej nienawiści, z jaką Egińczycy, odpłacając za dawne krzywdy, traktowali Ateńczyków. Rachuba okazała się słuszna: pochwyciwszy Platona, Egińczycy postanowili sprzedać go na targu niewolników, Na szczęście, w Eginie przebywał wtenczas bogaty Cyrenejczyk Anikerys, który znał Platona z odwiedzin tegoż w jego mieście rodzinnem Cyrenie. Kupił on Platona — oczywiście, aby natychmiast zwrócić mu wolność. Taki był niewiarogodny wynik podróży Platona: po dwunastoletniem wędrownem życiu, spędzonem w przyjacielskiem obcowaniu z mędrcami i władcami, Platon, jako wyzwolony niewolnik, powrócił do kraju.
Było to w r. 387, gdy osiągnął lat 40: niestrudzony aż do tej chwili uczeń, teraz dopiero uważał siebie za dojrzałego ku temu, aby uczyć innych. Jego przyjaciele ateńscy zebrali pokaźną sumę, aby zwrócić Anikerysowi koszty wykupienia Platona; gdy ten, w szlachetności swojej konsekwentny, zrzekł się przyjęcia sumy, postanowiono użyć jej na kupno ziemi dla nowej szkoły. Ale gdzie ją założyć? Nie w samem mieście, zbyt hałaśliwem i niespokojnem, ale i niezbyt odeń daleko. Zatrzymano się na gaju «herosa» Akadema, tym samym, który uświęcony był obrzędowością Wielkich Dyonizjów. Niegdyś, dzięki hojności Kimona, gaj ten zmieniono w park podmiejski ze stawami, alejami i kwietnikami, szczególniej uroczy w porze wiosennej. Tu założył Platon swoją szkolę; była to słynna jego Akademja, która przetrwała chwalebnie dziewięć stuleci i przekazała imię swe różnorodnym a jednak pokrewnym instytucjom naukowym czasów nowożytnych.
W założeniu Akademja była czemś w rodzaju bractwa religijnego, poświęconego kultowi Muz i Charyt: boginie te słynęły jako inspiratorki, pojące myśl ludzką mądrością treści i pięknością formy, i służono im nietyle składaniem ofiar, ile dziełami Logos’u.
Platon jął tedy nauczać: ale czego uczył i jak? Czy znalazł wyjście z zaułka, w którym zabłąkała się jego myśl młodzieńcza?
Znalazł je, zaglębiwszy się w treść samej sprawiedliwości, czyli, co jest prawie tem samem, w treść samej cnoty. Ludzie, patrzący na rzeczy powierzchownie, wysławiają władzę ponad wszystko, wyobrażając sobie, że daje ona czlowiekowi szczęście; Platon atoli z nazbyt bliska przyjrzal się władzy Dyonizego syrakuzańskiego i jej szczęściu, aby dać się uwieść. Nad głową tyrana widział on ustawicznie wiszący symboliczny miecz Damoklesa. Wszelako Platon zajrzał w duszę posępnego władcy jeszcze głębiej, niźli on sam. Nietylko niebezpieczeństwa zewnętrzne zatruwały jego życie — jeszcze okropniej truł je żrący robak wewnętrzny niezadowolenia z siebie, nieufności, wyrzutów i niepokojów sumienia. Obok zaś tego władcy mrocznego stawił on świetlaną postać Archytasa z Tarentu, otoczonego miłością powszechną, męża prawego i sprawiedliwego, — i pytanie co do tego, co czyni człowieka szczęśliwym, rozwiązywało się samo przez się.
Czem dla ciała jest zdrowie, tem dla duszy jest cnota, uczył Platon. Ludzie zazwyczaj człowieka cnotliwego nagradzają miłością: nagradzają go swą laską: jeszcze lepiej. Ale najlepsza jest ta jasność wewnętrzna, to błogie samopoczucie, którem cnota sama nagradza człowieka cnotliwego; na tem właśnie polega jego szczęście. Człowiek cnotliwy będzie przeto zawsze szczęśliwszy od grzesznika; tak uczył Platon, ku zdumieniu wielu niewtajemniczonych sluchaczy, wciąż jeszcze uważających za coś pozytywnego ową zewnętrzną, pozlacaną pomyślność przestępcy, który do bogactwa lub władzy doszedł przez zbrodnię. Lecz on nie dał się zbić z tropu ich wyrazom zdumienia i szedł dalej, wywolując jeszcze głośniejsze protesty:... „a zpośród dwóch grzeszników ten, który poniósł karę za swe grzechy, szczęśliwszy jest od tego, który pozostał bezkarny”. Wniknijcie w treść tej wzniosłej nauki: przekonacie się, że szczęście czlowieka jest niezależne od warunków zewnętrznych, w których życie jego upływa; przekonacie się, że — jak glosi późniejsza heroiczna formuła mądrości, pochodzącej od Sokratesa, — że cnota wystarcza dla szczęśliwości życia.
Na tem polega istota filozofji moralnej Platona, jego wielkie odkrycie, jego wielka w obliczu ludzkości zasługa. On wszakże poszedł jeszcze dalej i stworzył wokół tego jądra myśli prawdziwej obsłonkę przypowieści, jeśli nie tak bezwzględnie prawdziwej, to przecie tak czarującej w swem pięknie, że i dziś jeszcze nie jesteśmy w możności oprzeć się jej czarom. W istocie: cóż to jest cnota, sprawiedliwość, piękno—nie w swych przejawach, nie w swem działaniu na człowieka, ale same w sobie? Podług nas są to pojęcia oderwane — tak później, jak zobaczycie, myślał Arystoteles, tak nauczył on myśleć i nas. Lecz Platon pozostawał jeszcze pod urokiem pięknej religji swego ludu. Tam, na Akropolu stala na występie Propilejów biała, marmurowa świątynia Zwycięstwa; kto modlił się w niej, czyż słał modły do abstrakcji, do oderwanego pojęcia? Nie, oczywiście: Zwycięstwo było dlań boginią. A gdy Hezjod mówil o Prawdzie, córze Zeusowej, skarżącej się swemu ojcu niebieskiemu na nieprawość ludzką — czyż wyobrażał sobie tę Prawdę, jako abstrakcję, jako pojęcie? Rzecz jasna, że nie! Prawda była i dla niego boginią. Lecz Platon był filozofem, był myślicielem; dla niego cnota, sprawiedliwość, piękno nie były już boginiami, ale jeszcze nie były też i pojęciami; bylo to coś pośredniego, lecz coś realnego, nie zaś abstrakcyjnego — wedle jego mianownictwa, były to idee. Wzrokowi śmiertelnemu są one niedostępne; wszelako w powłoce śmiertelnej przebywaliśmy nie zawsze i nie zawsze w niej przebywać będziemy.
Znaczy to: nie zawsze w niej przebywały i przebywać będą nasze dusze; Platon kładzie na to nacisk, piętnując przesąd gminny, utożsamiający «nas» z naszemi ciałami. A czem-że jest nasza dusza? Opisać ją trudno, lecz przyrównać można do skrzydlatego rydwanu, kierowanego przez woźnicę i zaprzężonego w parę rumaków. Wożźnica — to Rozum; z rumaków jeden, szlachetny, to Wola — drugi, nieszlachetny, to — Pożądliwość. Przed swem wcieleniem dusze zamieszkują w niebiosach, w przybytku bogów, i uczestniczą w ich objeździe przestrzeni niebieskiej, przybytku idej. Oglądanie owych idej to — karm nieśmiertelności. Bogowie ją spożywają bez przeszkód; dzięki temu właśnie są nieśmiertelni i wiecznie szczęśliwi. Ale dusze borykać się muszą z przeszkodami: rumak - Pożądliwość ciągnie rydwan wdół ku światu zmysłowemu, nie pozwalając woźnicy-Rozumowi przez czas dłuższy napawać się oglądaniem idej. I szczęśliwe są dusze, którym udało się pokonać opór niesfornego rumaka! |Inne tracą swoje skrzydła i upadają na ziemię. Tutaj następuje ich wcielenie. Te wśród nich, którym moc Pożądliwości nie pozwoliła nic dojrzeć w świecie nadniebnym, pozbawione są chęci wyrwania się ze swej doli zwierzęcej i, po spędzeniu w niej życia człowieczego, przewcielają się też w rzeczywiste ciała zwierzęce. Te wszakże, które zachwyciły choć odrobiny nadniebnego widoku, już nie zdolne są o nim zapomnieć doszczętnie: ponosi ich tęsknota. Tęsknota owa wzmaga się zawsze, ilekroć spotykają one na ziemi odbicie idei niebiańskiej; najsilniej zaś działa na nas odbicie tej idei niebiańskiej, którą postrzegamy wzrokiem, najbystrzejszym ze wszystkich narządów zmysłów; jest nią idea piękna. Odbicie jej w ludziach pięknych wywołuje najpotężniejszą tęsknotę za przybytkiem niebieskim, ową miłość, pod której urokiem dusza odzyskuje utracone skrzydła i znów staje się zdolna ku temu, aby wzlecieć do swego przedwiecznego przybytku, do niebios.
Wszelako, dopóki żyjemy na ziemi, obowiązani jesteśmy wykonywać przygotowawcze prace ziemi, starając się stworzyć warunki, w których wychowanie człowieka w cnocie dałoby się jak najrychlej uskutecznić; ogół warunków tych nazywamy państwem — etyka osiąga swe dokonanie w polityce. Wychodząc z wymagań moralności, Platon naszkicował plan państwa idealnego. «Czyń każdy, co do ciebie należy» — oto hasło sprawiedliwości. Zarząd i ochrona — to jedna sprawa; praca wytwórcza — druga; łączyć ich nie można. To zarysowywa podział obywateli na trzy kategorje: rządzicieli, ochraniaczy, wytwórców; nietrudno przekonać się, że odpowiadają oni trzem częściom duszy, Rozumowi, Woli i Pożądliwości. Ideałem pierwszych jest mądrość, ideałem drugich — męstwo, ideałem trzecich — wstrzemięźliwość (sôphrosynê); nad wszystkiemi trzema kategorjami jednako panuje ogólny dla wszystkich ideał sprawiedliwości; są to cztery zasadnicze (kardynalne) cnoty etyki Platona. Co zaś do trzech kategoryj społecznych, to Platon oddaje wytwórcom wszystkie dobra ziemskie, związane z bytem rodzinnym i własnością prywatną — i, nie mając o nich do powiedzenia nic istotnego, pozostawia ich na boku. Co do rządzicieli i ochraniaczy, to w stosunku do nich należy rozwiązać trudne zadanie, — ażeby, mając w ręku pelnię władzy, używali jej nie dla własnej korzyści, lecz dla dobra rządzonych i ochranianych, i poprzestawali na życiu surowem, trudnem, bogatem w dobra wewnętrzne, nie zaś powierzchowne, na życiu, które wyznacza im sprawiedliwość, z jego bytem społecznym, bez rodziny, bez własności prywatnej. Cóż ich ku temu przysposobi? Naprzód, dobre urodzenie, — Platon zdawał sobie w pelni sprawę co do jego konieczności, — i powtóre, — odpowiednie wychowanie.
Minęło dwadzieścia lat nauczycielstwa Platona w jego Akademji, gdy zaszły zdarzenia, które pozwoliły mu powziąć nadzieję co do ziszczalności jego państwa idealnego: Dyonizy I umarł, i tron w Syrakuzach zajął syn jego, Dyonizy II (r. 367). Młodszy władca, w przeciwieństwie do ojca, zdawał się być pełen entuzjazmu i szlachetnego zapału; ponadto, rzeczą pocieszającą była władza, którą miał nad nim szwagier jego, wyżej nadmieniony Dion, płomienny czciciel Platona. Pod wpływem tych nadziei, filozof podjął swą drugą podróż do Sycylii. Nadziejom tym nie sądzono było się ziścić. Z początku rzeczywiście władał on duszą młodego tyrana; nie był to wszakże wpływ długotrwały. Pochlebstwo dworskie pełniło swą cichą, zgubną robotę i wreszcie poróżniło szwagrów: Dion został wygnany. Platon, jakkolwiek otoczony szacunkiem, opuścił dwór syrakuzański. Powrócił raz jeszcze w nadziei, że uda mu się pojednać zwaśnionych szwagrów; skoro zaś pojednanie nie doszło do skutku, Platon ostatecznie oddał swą pracę Akademji. Nauczony doświadczeniem, uznał nieziszczalność swego państwa idealnego na ziemi i przedłożył współczesnym i potomnym plan państwa drugiego co do wartości — ten plan, który został przezeń naszkicowany w drugiem jego obszernem dziele, w «Prawach».
Szkoła Platona w największej czci przechowywała dziedzictwo swego mistrza: ocalało ono w całości. Grupę odrębną, niedużą lecz cenną, stanowią w niem te dzieła, w których bezpośrednio odtworzony jest schyłek życia Sokratesa: «mowa obrończa» (apologja), «Kryton» z uchyloną przezeń propozycją ucieczki z więzienia i szczególniej «Fedon» — o nieśmiertelności duszy — z niezapomnianym opisem ostatnich godzin i Śmierci mędrca. Z pośród innych djalogów wyodrębniają się wcześniejsze, w których zawiera się to, co można nazwać «polowaniem logosu na pojęcie»: «Eutyfron» czyli o pobożnośći, «Laches» czyli o męstwie, «Charmides» czyli o skromności (sôphrosyné; słowo to wypada tlumaczyć rozmaicie i zawsze niedokładnie); do tejże grupy należy i «Hippjasz Mlodszy», zapewne najważniejszy, zawierający obraz owego zaulka ślepego, od którego zacząłem swój szkic o rozwoju Platona. W djalogach tej grupy rozmowa nie zawsze prowadzi do określonego wyniku: zazwyczaj nawet pojęcie umyka od logosu. Jednakowoż nie umniejsza to ich znaczenia: poza przyczynkami do charakterystyki metody sokratesowskiej otrzymujemy także cenne rezultaty częściowe, wynagradzające brak rzeczy głównej. Największą wszakże uciechą dla światlego czytelnika są to t. zw. djalogi literackie, najwidoczniej pochodzące z pierwszych dwudziestu lat działalności Platona w Akademji: «Gorgjasz» (o moralności), «Fedros» (o ideach), «Uczta» (o miłości), w szczególności zaś obszerna «Rzeczpospolita» (w 10 księgach). Bardziej specjalne zainteresowania budzą djalogi ostatnich jego lat dwudziestu, po ostatniej podróży jego na Sycylję, zaczynając od «Teeteta» (o poznaniu) i kończąc na ostatniem obszernem dziele «O prawach» (w 12 ks.); do tej samej jednak grupy należy jego «Tymeusz», wzniosła przypowieść o stworzeniu świata, i jego «Krytjasz», zaciekawiający wszystkich opisem tajemniczej Atlantydy.
Platon umarł jako starzec 80-letni w r. 547, trwale ustaliwszy swą Akademję, jako żywe i na późniejsze czasy ogniska swej filozofji: pod schylek stulecia stała się ona instytucją państwową, co zapewniło jej żywotność także i w wiekach następnych. W okresie początkowym tradycja pierwszego mistrza trzymała się mocno; jednakowoż od trzeciego wieku poczynając, dzięki Arkezylajowi, zaszczepił się w niej duch zwątpienia co do możliwości wiedzy, duch, który groził podkopaniem gmachu całej pozytywnej filozofji założyciela szkoły. Była to t. zw. Akademja średnia; istniała ona koło dwóch stuleci i stała się źródłem natchnienia, między innemi, dla Cycerona, w którego dziełach filozoficznych jeszcze czuje się zapał i zadzierżystość tego średnioakademickiego protestu, Z końcem wszakże wieku I przed Nar. Chr. nowy przewodnik Akademji, Antjoch z Askalonu, ponownie wprowadza ją w dawne lożysko pozytywne; zainicjowana przezeń t. zw. nowa Akademja dąży w działalności swej nietyle do rozwijania filozofji założyciela, ile do jej interpretowania, do tego, aby pozostawała w stalym, ścisłym związku z świadomością współczesnych. W pracy tej uplynęły jeszcze trzy stulecia. Lecz oto i do Aten zawitalo Światło, zapalone w Egipcie, a potem i w Rzymie przez Ammonjusza i ucznia tegoż Plotyna; stworzony przez nich «neoplatonizm» podkreślił w nauce jej stronę mistyczną i ekstatyczną: zalecał wyznawcom swoim zaglębianie się w sobie gwoli osiągnięcia spójni duchowej z bóstwem, zamiast mowy przekonywającej ogłaszał skupione «milczenie» za źródło poznania. Pod znakiem neoplatonizmu filozofja antyczna stoczyła swe ostatnie bitwy z umocnionem chrześcijaństwem, które, jednakże, i samo nie uniknęło jego wplywu. Tak minęły jeszcze trzy stulecia, dopóki w r. 529 cesarz Justynjan wraz z innemi szkolami filozoficznemi w Atenach nie zamknął też i Akademii, jako ostatniej twierdzy «pogaństwa».
Odtąd Platon oddziaływa na nas jedynie swemi utworami; działanie to wszakże jest dostatecznie potężne po dzień dzisiejszy. Nie wszyscy przygotowani są po temu, aby go doznać na sobie. Lecz dusze, które niezupełnie jeszcze zapomniały o swej ojczyźnie niebieskiej, widziały w nim zawsze i zawsze widzieć będą natchnionego mistrza swej tęsknoty świętej — tego, z którym w obcowaniu najrychlej zdołają uczuć ową miłość mistyczną, rękojmię przyszłego wzniesienia ku przybytkowi światła wiekuistego.
W owym czasie, gdy Fidjasz i współpracownicy ego, rzeźbiarze, dawali ludowi swemu wypukłe wyobrażenia bogów, malarstwo dążyło do tego, aby stwarzać na płaszczyźnie wrażenia takiej samej wypukłości, mile
uwodząc oko. Nie odrazu stawiło ono przed sobą to zadanie: pierwszy wybitny malarz Polignot, współcześnik i przyjaciel Kimona, jeszcze bez żadnych cieniów kładł farby na białem wapnie murów. Lecz już współcześnik Peryklesa, Apollodor, usiłował współzawodniczyć z rzeźbą, odtwarzając wraz z przedmiotami także i ich cienie. Wielu z pośród współczesnych nowatorstwo także wydało się rzeczą dziką; żartobliwie przezwali Apollodora «malarzem cieniów», on jednakże upierał się przy swojem, przeświadczony, że utorował ścieżkę tym, którzy przyjdą po nim. | okazało się, że miał słuszność. waj najwybitniejsi jego zwolennicy byli to malarze z czasów wojny Peloponeskiej, Zeuksis i Parrasios, współzawodniczący między sobą w tak naturalnem odtwarzaniu przedmiotów, aby można było wziąć je za prawdziwe. Taki kierunek w malarstwie nazywamy illuzjonizmem. O zdobyczach ich na tem polu świadczy następująca opowieść. Razu pewnego posprzeczali się obaj, kto w swem malowidle bardziej zbliży się do natury. Zeuksis odmalował grono winne tak dobrze, że wróble sfrunęły, aby dziobać jagody. Już był pewien zwycięstwa; „a ty, spytał swego współzawodnika, coś namalował?” Parrasios dobył ze swej pracowni obraz pod zasłoną. „Proszę, uchyl zasłony”, drwiąco rzekl Zeuksis, byśmy i my także mogli zachwycić się twoim obrazem”. Lecz Parrasios tylko się zaśmiał: malowidło przedstawiało właśnie zasłonę. Teraz Zeuksis uznał, że jest zwyciężony: „ja — rzekł — zwiodlem tylko wróble, Parrasios zwiódł mnie”.
Obecnie, pod schyłek wieku V, malarstwo zrównało się z rzeźbą i osiągnęło najwyższy rozwój w odtwarzaniu zrównoważonego, że tak powiemy, stanu przedmiotów. Nastręczało się atoli pytanie, czy w ten sposób wszystko już zostało osiągnięte, czyli też możliwy był dalszy postęp. I tu olbrzymie znaczenie zyskała rozmowa, jaką toczył razu pewnego Sokrates z nadmienionym wyżej malarzem, Parrasiosem, rozmowa, świadcząca o zdumiewającej przenikliwości mędrca ateńskiego także i w rzeczach sztuki. „Nieprawda-ż”, mówił Sokrates, „malarstwo jest to odtwarzanie widzialności; płaskie i wypukłe, ciemne i jasne, szorstkie i miękkie, chropawe i gładkie, starcze i mlodzieńcze w ciałach — wszystko to oddajecie w barwach, naśladując w ten sposób rzeczywistość?” — „Masz słuszość”, odrzekł malarz. — „I gdy staracie się odtworzyć piękno, zważywszy, że w jednym czlowieku nie można znaleźć zespolu wszystkich doskonałości, zbieracie z rozmaitych wzorów to, co w każdym jest dobre, i w ten sposób tworzycie calość piękną?” — „Tak rzeczywiście czynimy”, odparł malarz. — „No, a to, co najbardziej nas przekonywa, co nam się podoba, budzi w nas i miłość, i tęsknotę i zachwyt — czy odtwarzacie stan duszy? Czy też nie jest on możliwy do odtworzenia?” — „Lecz jakże”, odparł ten, „można odtwarzać to, czego nie da się wymierzyć, co niema ani barwy, ani czegokolwiek z tego, co wymieniłeś przed chwilą, czego nawet widzieć niepodobna?” — „A czyż nie zdarza się, że człowiek życzliwie lub wrogo spogląda na drugiego?— „Sądzę, że tak”.— „Ależ to chyba można oddać w wyrazie oczu?” — „Można, i owszem”. — „Porównaj potem twarze, biorące udział w niedoli i w radości przyjaciół — czy podobne są do siebie?” — „Nie, oczywiście; w pierwszym wypadku są zasępione, w drugim rozjaśnione”. — „A tego czyż niepodobna odtworzyć?” —, Można w zupełności”. — „A przecież i wspaniałomyślność i szlachetność z jednej strony, nikczemność i nieszlachetność z drugiej, również i skromność i umiar z jednej strony, zuchwalstwo i swawolę z drugiej — wszystko to także odbija się w naszych twarzach i na postawie oraz na ruchach ludzi?” — „Masz słuszność”. — „A więc i te także może być odtworzone?” — „Bezwarunkowo”. — „A które wizerunki”, kończył Sokrates, „więcej, zdaniem twojem, czarują ludzi, czy te, w których zaklęty jest charakter piękny, dobry i miły, czy naodwrót — szpetny, miegodziwy, niemiły?” — „Różnica olbrzymia, Sokratesie”
Rozmowa ta, zachowana do naszych czasów przez Ksenofonta w jego « Wspomnieniach o Sokratesie» (ks. III, rozdz. 10), stoi na rubieży dwóch epok, piątego i czwartego wieku. Przedstawić życie duszy — oto zadanie, które ustępujący wiek piąty przekazał swemu następcy, czwartemu. Życie duszy, atoli, ujawnia się w tak zwanych afektach, które mogą być dwóch rodzajów: bądź silne i gwałtowne, bądź słabe i łagodne. Pierwsze wśród Hellenów nazywały się pathê — dosłownie przekładamy to słowo przez «namiętności», lecz prócz tego zachowaliśmy i słowo greckie w formie «patos», «patetyczny». Drugie w języku ich nazywały się ethê — my odpowiedniego terminu nie znamy, i mimowoli zmuszeni jesteśmy posługiwać się słowem greckiem i rozróżniać «patos» i «etos», «patetyczny» i <etyczny». Gniew, rozpacz, zachwyt, miłość — są to wszystko namiętności, «pathê»; przeciwnie, melancholja, smutek, cicha radość, życzliwość — to «ethê»
Odtwórcami tych dwóch rodzajów uczuć stali się właśnie dwaj najwybitniejsi artyści-rzeźbiarze wieku IV; jak sztuka wieku V osiągnęła swój rozkwit najwyższy w tryumwiracie, który stanowili Fidjasz, Miron i Poliklet, tak sztuka następnego tryumfuje w obu swych Dioskurach, Skopasie i Praksytelesie. Skopas był artystą patosu, Praksyteles — etosu; społem rozwiązali zadanie, o którem mowa była wyżej — zadanie plastycznego odtworzenia życia duszy.
Poprzednikiem obu był Kefizodot, ojciec Praksytelesa, ogniwo łącznikowe między wiekiem piątym a czwartym; głównym jego tworem był posąg Ireny, bogini pokoju, zamówiony u niego przez Ateny z okazji ustanowienia kultu tej bogini w r. 375. Ocalała do naszych czasów dobra kolja marmurowa tego posągu bronzowego, przechowywana w muzeum monachijskiem. Bogini trzyma w lewej ręce niemowlę Plutosa (t. j. Bogactwo); w ten sposób wyrażona jest myśl, że pokój jest źródłem bogactwa dla kraju. Wszelako wartość artystyczna posągu, oczywiście, polega nie na tej myśli, i nawet nie na przepysznej draperji, jakkolwiek ta bodaj nasamprzód zatrzymuje na sobie uwagę widza: nową zdobycz artystyczną czuje się w owem pełnem miłości macierzyńskiem spojrzeniu, jakiem bogini patrzy na tulące się do niej dzieciątko. Na tem polega postęp Kefizodota nawet w porównaniu z Palladami Fidjasza: dusza, widać, już się ocknęła; życie jej to łagodne, to burzliwe już nie opuści odtąd sztuki greckiej.
A przecież było to dopiero ocknięcie się do życia — nie więcej; życie samo miało przyjść później. I gdyby Ateny wieku IV były równie bogate i potężne, jak były w wieku V przy Peryklesie — jak przedziwnie rozkwitłaby ich sztuka w sensie nowego, tak wdzięcznego zadania! Lecz nie: talenty jeszcze były, ale nie znajdowały już dla siebie zastosowania w zubożałym materjalnie grodzie Pallady. Zamówienia przychodziły częściowo od poszczególnych bogaczy, częściowo zaś z zagranicy, od książąt z Azji Mniejszej, którzy nauczyli się cenić sztukę grecką i szczególniej ateńską. Ta zaś inicjatywa prywatna miała zkolei wpływ na wybór tematu. Młodzi bogowie — Apollo, Artemida, Dyoniz, Afrodyta, Eros — snadniej znajdowali dla się zbyt, niż surowe bóstwa starodawne greckiego Olimpu — Zeus, Hera, Demetra, Pallada. W zastosowaniu do nich artyści nowe rozwiązywali zadania; pociągnęło to za sobą dalszy krok ku uczłowieczeniu świata bogów.
Skopas, zresztą, był z pochodzenia nie Ateńczykiem, lecz Paryjczykiem i miał stosunki w Peloponezie: dzięki temu mógł wziąć udział w największem zadaniu architektonicznem w Grecji właściwej IV wieku — w budowie świątyni Pallady w Tegei arkadyjskiej. Daleko było co do rozmiarów świątyni tej do Partenonu, — środki Tegei były skromne — był to jednak przybytek bardzo wartościowy. Skopas był jednocześnie i architektem i rzeźbiarzem. Jako architekt, połączył on w swej świątyni wszystkie trzy style kolumn, idąc dalej drogą, wytkniętą przez twórcę Propilejów: do stylu doryckiego kolumnady okalającej oraz jońskiego — wewnętrznej dodał jeszcze styl koryncki, w postaci kolumnady wejściowej. Ten styl koryncki mało różnił się od jońskiego; główną nowością były kapitele kolumn, przypominające koszyk, otoczony zielenią.
Jako rzeźbiarz, Skopas musiał zatroszczyć się o rzeźbiarskie ozdoby świątyni — o frontony, metopy, fryzy. Z jednej jego grupy frontonowej, przedstawiającej łowy kaledońskie, pozostały nam szczątki — niestety szczupłe, dające jednakże wyobrażenie o jego zakroju artystycznym i pozwalające na to, aby mówić o prawdziwym stylu skopasowskim. Jest to zakrój bardzo znamienny: sprowadza się do lekkiego odchylenia od naturalizmu, o tyle wszakże przekonywającego, że mamy prawo mówić nie o pogwałceniu, lecz o wzmożeniu natury. A mianowicie: Skopas pogłębia oczodoły, wskutek czego występuje ostry cień, od nosa i brwi rzucany na oko, ten zaś cień wzmaga wrażenie namiętności, patosu. Po tej osobliwości najłatwiej można poznać rzeźby, pochodzące ze szkoły Skopasa. On sam wyrzeźbił postać bachantki, w której zapragnął zakląć patos zachwycenia w burzliwym ruchu głowy i reszty ciała — klasyczna ilustracja do słynnej tragedji Eurypidesa. Do jego szkoły zaliczyć musimy wzruszającą grupę Menelaja ze zwłokami Patrokla: niezapomniany jest pełen wyrzutu wzrok Menelaja, wzniesiony ku niebu, — ze wzroku tego w sposób niezrównany bije patos głębokiego bólu po stracie towarzysza i druha, który poległ za jego, Menelaja, honor. Wszelako największe dzieło szkoły Skopasa — to grupa Nioby i jej dzieci, o której wypadnie pomówić niżej.
Po swej spędzonej w Peloponezie młodości Skopas przesiedlił się snadź do Aten; w każdym razie zakrój jego widoczny jest na rzeźbach wytwórczości czysto ateńskiej. W Atenach zaś z konieczności zetknąć się musiał ze swym współzawodnikiem Praksytelesem. Praksyteles był synem nadmienionego wyżej Kefizodota, twórcy Ireny. Z pośród wielkich artystów starożytności jest on rzeźbiarzem jedynym, jakiego znamy bezpośrednio dzięki ocalałemu po nim dziełu oryginalnemu — Hermesowi Olimpijskiemu, znalezionemu w ósmym lat dziesiątku wieku zeszłego przy rozkopaliskach, dokonywanych w świątyni Hery, w Olimpji. Motyw przypomina motyw Ireny; tylko, że tutaj nie matka, lecz brat starszy bawi się z dzieciątkiem; Hermes pokazuje Dyonizowi grono winne, i malec wyciąga ku niemu rączęta. Tkliwość odtworzenia i tutaj jest uderzająca, lecz jest to tkliwość braterska, żartobliwym zaprawiona humorem. Z całej grupy promienieje szczęście olimpijskie, wywołując w nas tęsknotę za tym zagasłym światem urody, z którego grupa owa przyszła do nas, jako przypadkiem ocalony zwiastun.
Rzeczywiście, Hermes Praksytelesa nie należał do jego dzieł najznakomitszych. Sam on, jeśli polegać na opowieści anegdotycznej, oddawał pierwszeństwo dwu swoim posągom, Satyrowi i Erosowi. Przez satyra należy, prawdopodobnie, rozumieć «odpoczywającego»; ocalał on, przynajmniej, w największej liczbie kopij. Jest to wcielona idylla; spokój i swoboda nocy letniej odbija się pięknie i w twarzy i w całej postawie tego syna natury, który przed chwilą snadź skończył swą grę na flecie i teraz oddycha pieszczotą otaczających go pól i lasów. Znane były wszelako i inne satyry Praksytelesa, naprzykład, «nalewający» wina z dzbana do puharu, lecz w nim śliczna linja ciała zaciekawia nas bardziej, niż życie duszy. Co zaś do Erosa, to Praksyteles znów od tworzył w nim etos, a mianowicie etos zakochania, ale cichego, marzycielskiego i także, rzec można, idyllicznego. Takiemu ujęciu Erosa odpowiada i ujęcie jego matki, samej bogini piękna i miłości, Afrodyty. Wykonał rzeźbę swą na zamówienie Mnidyjczyków; «Afrodyta z Knidos» Praksytelesa otwiera sobą długi szereg klasycznych posągów tej bogini. Artysta przedstawił ją nagą, lecz nagość tę uzasadnił tem, że bogini udaje się do kąpieli; i tutaj nastrój sielankowy łączy się z wyrazem zakochania, skupionym w «wilgotnem» spojrzeniu jej oczu, zwężonych z lekka podniesioną niższą powieką. Ogólnem znamieniem typów praksytelesowskich był ów «praksytelesowski» owal twarzy, którym wyróżnialy się wszystkie.
Rzecz zrozumiała wszakże, że owal ten w zupelności dawał się pogodzić także i z tym wyrazem patosu, który znamionował figury Skopasa; szkoły obu artystów dawały się lączyć i wynikiem ich połączenia było jedno z arcydzieł patetycznej rzeźby starożytnych — grupa Niobidów. Sami starożytni już nie wiedzieli, kto był jej twórcą; wymieniali, jako twórcę, i Skopasa i Praksytelesa — oczywiście dlatego, że połączyły się w niej znamiona obu. Nie wiemy dokładnie, jaki był układ jej oddzielnych postaci; w każdym razie, ośrodkiem grupy była mater dolorosa świata antycznego, sama Niobe z najmłodszą córką; ten krańcowy patos jej rozdzierającego okrzyku „choć jedną, choć tę najmniejszą mi pozostaw!” Kopij, w których zachowały się figury grup, nie można nazwać doskonałemi; olbrzymie wrażenie, jakie mimo to sprawiają, należy całkowicie za zaslugę poczytać pomysłowi pierwowzoru.
Nowa sztuka znalazła dla się zastosowanie w tej dziedzinie, która w calości należy do jednego określonego etosu — etosu cichego smutku: jest to dziedzina rzeźby nadgrobnej. Śmierć w świadomości starożytnych wogóle pozbawiona była tego posmaku, który czyni ją odrażającą i straszną dla świadomości współczesnej; w owych czasach nikt nie uważa! tego za rzecz dziwną, jeśli, naprzykład, wnuk pocieszał dziada albo babkę troską, jaką zamierza okazać na ich pogrzebie. Takie-ż wrażenie sprawiają na nas owe liczne pomniki nadgrobne, które zachowały się z Aten wieku IV. Są to prześliczne sceny z kręgu domowego ogniska: gospodyni ze swą szkatułką, młodzieniec z jakimś ulubionym zwierzakiem i t. p. Uczestnicy nawzajem podają sobie rękę — na powitanie? na pożegnanie? — trudno orzec, ale to pewna, że wionie ku nam od tego miejsca spoczynku niezmierną ciszą ukojenia; przekonywamy się, że pocieszająca nauka misterjów eleuzyńskich przebrzmiała dla serc tych nienapróżno, że sztuka wspierała filozofję, ażeby ludziom znośną uczynić rzeczą pobyt na ziemi między obu zagadkami narodzin i śmierci.
Przy tem wszystkiem artyści, stawiąc pomniki nagrobne umarlym i nawet podpisując pod niemi ich imiona, nie dążyli ku temu, aby swe rzeźby czynić podobnemi tym, których miały uczcić: odtwarzali poprostu piękne kobiety, dziewczęta, pięknych mężczyzn, młodzieńców, starców. Taki kierunek twórstwa nazywamy idealistycznym. Lecz w jaki sposób osiągali artyści swe wyobrażenia o ideałach, które potem wcielali pracą swego dłóta? Czy brali je wprost z głowy? — Nie. Wspomnijmy słowa Sokratesa z wyżej nadmienionej rozmowy z Parrasiosem: z uwagi na niemożliwość znalezienia w jednym człowieku zespołu wszech doskonałości, artysta z rozmaitych wzorów zbiera to, co w każdym jest dobrego, i w ten sposób tworzy piękną całość. Tak postąpił, naprzyklad, Zeuksis: gdy Krotończycy zaprosili go, aby stworzył dla nich wizerunek Heleny, zażądał on, aby skierowano doń szereg najpiękniejszych dziewic tego miasta, wystudjował każdą zosobna i, na zasadzie zespołu otrzymanych wrażeń, wykonał zamówienie. Ten idealizm tedy ma u podstaw swoich realizm: i taka droga do idealizmu jest jedyną drogą słuszną.
Skoro zaś artysta w dążeniu swem do idealizmu zmuszony był przejść przez pośrednią dziedzinę realizmu, nastręczała się pokusa, aby niekiedy się na niej zatrzymywać, utrwalać w marmurze lub na tablicy rysy tej osoby, która była przedmiotem studjów — t. j. innemi słowy tworzyć jej portret. Rozwój sztuki portreto wej w zakresie rzeźby i malarstwa jest także owocem naszej epoki; znakomite są po dzień dzisiejszy portretowe hermy (tak zwały się po grecku podobizny, dające tylko głowę i pierś na prostokątnym cokole, odpowiadające rzymskim «biustom») Peryklesa, Alcybiadesa, Eurypidesa oraz posągi Sofoklesa i Demostenesa. Można spytać, w jaki sposób rzeźbiarze potrafili tworzyć portrety ludzi dawno umarłych, w rodzaju Peryklesa albo Sofoklesa; dokładnie tego nie wiemy, wolno wszakże przypuszczać, że ich podobizny, acz nieartystyczne, przechowywały się u ich potomków, albo też na odkładanych peplosach Pallady w jej kaplicy. Wszelako i portret może być bądź realistyczny, bądź idealistyczny. Jeżeli artysta skrupulatnie odtwarza wszystkie, nawet przypadkowe, rysy modelu, każdą jego brodawkę albo zmarszczkę, powstanie portret realistyczny. Jeśli zaś artysta, tworzący portret właśnie jako dzieło sztuki, postawi sobie pytanie co do idei i celu, do którego dążyła wielka artystka - natura, powołując do życia pewnego człowieka, i do niej spróbuje się zbliżyć, poświęcając takie drobiazgi, które ową ideę i cel zniekształcają, wtenczas otrzymamy portret idealistyczny. W epoce naszej jeszcze przeważa portret idealistyczny: najlepszy wzór jego — to portretowy posąg Sofoklesa.
Koniec epoki tej wysunął dwóch artystów, którym sądzone bylo streścić jej wyniki i wskazać szlaki epoce następnej; był to — Lizyppos w dziedzinie rzeźby i Apelles w dziedzinie malarstwa. Wielkość Lizyppa polega na tem, że on pierwszy w sposób należyty spożytkował wszystkie trzy wymiary, któremi — w odróżnieniu od malarstwa — rozporządza rzeźba: poprzednicy jego kształtowali swe posągi raczej z jednego tylko stanowiska, mierząc je tylko wzwyż i wszerz, nie zaś w kierunku, idącym ku patrzącemu, tak, że otrzymywano swego rodzaju obrazy wypukłe i cielesne. Lizyppos, przeciwnie, kształtował swe dzieła tak, ażeby można było oglądać je zewsząd i aby wszędzie przedstawiały one piękne skojarzenia linij. Proporcje ciała ludzkiego określił inaczej, niż Poliklet: specjalnie stosunek długości głowy do długości calego czlowieka wyrażał się u niego mniejszym ulamkiem. Proporcje Polikleta bardziej odpowiadały rzeczywistości, przeniesione atoli z żywego i poruszającego się ciała na ciala zastygle w bronzie, sprawiały wrażenie czegoś ciężkiego i przez to zmusiły Lizyppa do odchylenia się od nich. Usprawiedliwiając się, zwykł by! mawiać, że poprzednicy jego tworzyli ludzi takich, jakimi są, on zaś, jakimi się wydają. Dla nas najlepszym okazem jego twórczości jest w dobrej zachowany kopji Apoxyomenos, t. j. atleta, czeskrobujący z siebie» skrobaczką piasek a reny po walce.
Czem w rzeźbie był Lizyppos, tem w malarstwie był Apelles; obu ich zbliża do siebie i to, że byli, każdy w swej sztuce, wybranymi portrecistami Aleksandra Wielkiego. O Lizyppie, co prawda, przynajmniej kopje dają pewne wyobrażenie; o Apellesie wyrażamy sądy jedynie wedle słów tych, którzy jeszcze mogli widzieć przedziwne jego dzieła. Najwyższą sławę zyskał on swym obrazem Afrodyty, wychodzącej z morza, namalowanym dla wyspy Kos: górną połową ciala bogini wychylała się z wody, dolną byla jesze pogrążona w fali; tak, że artyście wypadło ukazać, jak boskie kształty przeświecały i przelamywały się w przejrzystym żywiole. Że artysta sprostał zadaniu swemu wyśmienicie, to przyjąć musimy na wiarę; sprawdzać swemi oczyma świadectwa o malarstwie antycznem możemy jedynie dla epoki następnej, która otwiera się po śmierci Aleksandra Wielkiego.
Obecnie Jonja znów pozostawała w takiem samem położeniu, jak przed wojnami perskiemi, z tą wszakże różnicą, że teraz w całej Grecji znikąd nie można było oczekiwać nadziei. Ateny, coprawda, dawno już zdążyły podźwignąć się po klęsce nad Egospotamosem i wybudować nową flotę, lecz ich próba ponownego stworzenia związku morskiego okazała się nietrwalą: wznowiony akurat w sto lat po pierwszym (w 378 r.), związek ów rozpadł się (w 355 r.), przetrwawszy nie wiele dłużej ponad lat dwadzieścia. Sparta, po utracie Messenji, stała się państwem drugorzędnem. Teby już dlatego nie mogły marzyć o wojnie zamorskiej, że nie miały ani floty, ani wygodnych przystani.
A tymczasem nie ulega wątpliwości, że gdyby udało się zjednoczyć państwa greckie, to taka Grecja jednolita stalaby się odrazu mocarstwem światowem. Sztuka wojenna w Grecji stała tak wysoko, że najemnicy jej, nawet poza jej granicami — w Persji i Kartaginie — uważani byli za najlepszych żołnierzy. Szczególnie wiele dokazał w tej dziedzinie Epaminondas. Dla literatury i nauki greckiej wiek IV był epoką rozkwitu: zwłaszcza w Atenach historycy, mówcy, filozofowie okryli imię greckie sławą nieśmiertelną; drugiej zaś Akademii podówczas na całym świecie nie było. Na równej wyżynie stały i sztuki plastyczne; wprawdzie, wskutek zubożenia państw, artyści rzadko dostawali zamówienia w ojczyźnie i zmuszeni byli poza Grecją szukać zastosowania swych talentów. Lecz w ten sposób właśnie rozpowszechniali na obczyźnie sławę Grecji i miłość ku niej. Kraje ościenne lgnęly do kultury greckiej i starały się wstąpić w jej krąg. Dotyczy to zwłaszcza Azji Mniejszej, której część zachodnia — Mizja, Lidja, Frygja, Karja — w znacznym stopniu już była grecka.
Tak, zapewne: gdyby zjednoczyć Grecję — ta nietylko oswobodziłaby Jonję, ale i pokonalaby świat. Lecz zjednoczyć ją z wewnątrz było rzeczą niemożliwą; każda próba w tym kierunku rozbijala się o wrodzone i nieprzeparte dążenie Greków do niepodległości gmin — do autonomii.
Pozostawało jedno: podjąć próbę taką z zewnątrz. Podjęło ją państwo, które dotąd nie brało wielkiego udziału w sprawach greckich — pólnocna sąsiadka Tessalji, Macedonja.
Był to kraj pół-grecki, pół-barbarzyński, który zachował jeszcze od czasów bohaterskich rząd monarchiczny; dynastja panująca uważała siebie za czysto helleńską, wywodząc ród swój od argejskich Heraklidów. Jednakże była to monarchja nie na modłę perską: król liczył się ze zdaniem swych «heterów» (t. j. «towarzyszów»), jak nazywał swych magnatów, i nie mógł ukarać śmiercią ani jednego Macedończyka bez wyroku swego wojska. Wojsko to było stalem pospolitem ruszeniem włościan macedońskich — miasta w tym pół-dzikim kraju jeszcze nie istniały. — Pod względem siły i wierności dla króla była to wielka potęga zbrojna i, opierając się na niej, mogliby Heraklidzi macedońscy dawno zająć stanowisko przodownicze na półwyspie Bałkańskim, gdyby nie ciągle waśni w ich własnem gronie; bywali wśród nich i wprzódy królowie zdolni, lecz za każdym razem wysiłki ich ginęły w zamieszkach, które następowały po ich śmierci.
Lecz teraz władcą Macedonji był człowiek, któremu podobnego cała Grecja ówczesna nie znała — król Filip (358—336). Jako królewicz jeszcze, spędził on lat kilka w charakterze zakładnika w Tebach i tam, pod nadzorem Epaminondasa, odbył najlepszą szkolę wojskową, jaką wtenczas można było znaleźć. Powołany na tron, prędko kres położył rozterce, która i tym razem towarzyszyła zmianie władzy, i natychmiast skierował wzrok na Grecję, płonąc z niecierpliwości, aby doprowadzić do końca dzieło swego mistrza Epaminondasa. Celem jego było — zjednoczyć Grecję pod swoją hegemonją, i potem poprowadzić ją przeciw Persom.
Na drodze do osiągnięcia tego celu widział dwie przeszkody — jedną od strony morza, drugą od strony lądu. Przeszkodą odmorską była owa wstęga helleńska, która i tutaj wieńczyła ląd — liczne greckie kolonje pobrzeża macedońskiego, w szczególności te, które pokrywały trójpalczasty półwysep — Chalcydykę, nazwany tak od imienia Chalcydy eubejskiej, metropolji większości jej zaludnienia. Niegdyś kolonje te wchodziły w skład ateńskiego związku morskiego, teraz uznawały hegemonję najpoważniejszej ze swego grona — Olintu. Przeszkodą na lądzie była Tessalja i Termopile.
Obie przeszkody same przez się nie były szczególniej ważne: związek olincki był słaby, Tessalja zaś, żarta wewnętrznemi walkami, nawet z radością powitałaby zdobywcę, niosącego pokój. W obu wypadkach jednak z poza wroga pierwszego wysuwał się drugi, potężniejszy: z poza Olintu — Ateny, zpoza Tessalji — Fokida.
Stało się tak, że Olint, przewidując nadciągającą burzę, zawarł przymierze z Atenami.
Ale dlaczego, można spytać, Ateny zgodziły się zawrzeć z nim to przymierze i wstąpić przeto w stosunki wrogie z potężnym królem północy? Należy wiedzieć, że w Atenach walczyły wtedy między sobą dwie partje — partja przyjaciół i partja wrogów Filipa. Pierwsza pragnęła pokoju, zjednoczenia Hellady, a potem dopiero — oswobodzenia bratniej Jonji; na czele tej partji stał zacny Fokjon, Arystydes IV wieku, i wymowny Izokrates. Ten poważny działacz sam nie występował jako mówca, słabość jego głosu nie pozwalała mu na to — lecz polityczne rozprawy jego na korzyść Filipa i zjednoczenia Hellady rozpowszechniały się wszędzie, torując drogę północnemu zdobywcy. Przywódcą drugiej partji był najlepszy mówca całej Grecji — wielki Demostenes.
Kto widział Demostenesa, jako malca, w żaden sposób nie mógłby przewidzieć, że wyrobi się zeń mówca. Był jąkałą, nie wymawiał niektórych liter i cierpiał na astmę. Potrzeba kazała mu ująć siebie w karby. Osierocony wcześnie, stał się, wraz z siostrami, ofiarą chciwych opiekunów. Widząc, jak marnują ich dobro, postanowił, — osiągnąwszy pełnoletność, pociągnąć ich do odpowiedzialności, i w tym celu stał się mówcą. Deklamował głośno na brzegu morza, starając się zagłuszyć szum przypływu; brał w usta kamyki, aby nadać językowi silę i giętkość, wieszał przed sobą lustro, żeby śledzić ruchy swej twarzy, i t. d; obdarzony żelazną wolą, zwyciężył wszystkie przyrodzone przeszkody, wygrał sprawę przeciwko swym opiekunom i stał się mówcą. Lecz ćwiczenia jego na polu krasomówstwa zbliżyły go z literaturą, a przez nią ze wspaniałą przeszłością Aten; nieznośna była dla niego myśl, że potomkowie wojowników z pod Maratonu i Salaminy uznają nad sobą władzę północnego barbarzyńcy.
To w żadnym razie stać się nie powinno; a ponieważ zdobycie Olintu otwieralo przed Filipem morze Egejskie, więc należało temu zapobiec. Oto dlaczego wszelkimi sposobami wspieral propozycję Olintu. Zgromadzenie ludowe dało się porwać jego wymowie; przymierze o Olintem zostało zawarte; pomoc byla posłana — lecz pomoc niedostateczna.
Dlaczego niedostateczna? Oto dlaczego.
Nadmieniono wyżej, że już Perykles w trosce swej o artystyczne wykształcenie Ateńczyków ustanowił rozdawnictwo wśród uboższych obywateli drobnych zasiłków pieniężnych podczas świąt Dyoniza, aby wynagrodzić im utracony zarobek. W owych względnie ż pokojnych latach, które nastąpily po klęsce nad Egospotamos, demagogowie chętnie kupowali sobie przychylność obywateli wnioskiem o rozdawnictwo steorikonu» także i w inne święta. W owych latach, gdy działał Demostenes, istniało już prawo, aby wszystkie zbędne sumy oddawać do kasy teorikonu i wszelką próbę uchylenia tego prawa karać śmiercią. Oto dlaczego w kasie wojennej było mało pieniędzy — i oto dlaczego Ateny nie mogly Olintowi wyświadczyć pomocy dostatecznej.
Filip cel swój osiągnął. Wzięcie Olintu było dla Aten dniem równie bolesnym, jak przed półtora stuleciem upadek Miletu. Lecz cóż bylo począć? Do nowej wojny należało szykować się powoli, a przedewszystkiem — zawrzeć pokój. I pokój zawarto (r. 346)
Tymczasem Filip pokonał i drugą przeszkodę — lądową. Tessalja, jak już nadmieniono, przywitała go chętnie; Termopile atoli, brama Hellady, pozostawały w rękach Fokijczyków. Stało się to w sposób następujący.
Fokida, zachodnia sąsiadka Beocji, byla krainą górzystą i ubogą; na jej ziemi wszakże leżały Delfy, «ognisko całej Hellady» z ich bogatemi skarby, które gromadziły się wiekami. Delfy, jednakże, były niezależne od Fokijczyków; z uwagi na ich doniosłość wszechhelleńską, rządziła niemi rada t. zw. amfiktjonów, t. j. przedstawicieli państw rozmaitych, przeważnie ościennych. W razie jakiejkolwiek krzywdy, wyrządzonej Delfom, amfiktjonowie wzywali na pomoc swe państwa i wydawali krzywdzicielowi wojnę, która zwała się «świętą». Takie wojny święte Grecja już widziała dwie: jedną w wieku VI, drugą w V-ym.
Teraz, po wyniesieniu się Teb ku potędze i po zwycięstwach Epaminondasa, spory pograniczne między Fokidą a Beocją stały się częstsze i ostrzejsze; broniąc się przeciw potężniejszym sąsiadom, Fokijczycy postanowili owładnąć Delfami i opanować ich skarby. Było to niesłychane świętokradztwo, któremu podobnego nie widziano jeszcze w Grecji. Amfiktjonowie natychmiast wydali wojnę Fokijczykom — trzecią wojnę świętą (r. 356—346) i powierzyli prowadzenie jej Tebom. Lecz Fokijczycy za złoto delfickie zwerbowali silne wojsko z najemników, i Tebańczycy nie byli w możności uporać się z przeciwnikiem. Wtenczas Filip tak pokierował sprawą, że amfiktjonowie jego obrali wodzem naczelnym; wojna przybrała obrót stanowczy i skończyła się klęską Fokidy. Ten wynik szczęśliwy zapewnił mu miejsce w radzie amfiktjonów, uprzednio zajmowane przez Fokijczyków, i — władzę nad Termopilami.
Ateny w tym samym roku zawarły z Filipem pokój; jasną wszakże było rzeczą, że Filip nie poprzestanie na dotychczasowych powodzeniach i stawi Hellenów wobec wyboru między uległością a wojną. Musiały więc Ateny gotować się do wojny. Nie wszyscy byli zgodni w tej sprawie. Na zgromadzeniu ludowem toczyły się nieustanne spory między Focjonem a Demostenesem: „Strzeż się”, wołał Demostenes do Focjona, którego osobiście szanował; „Ateńczycy zabiją cię, gdy ich ogarnie wściekłość.” — A ciebie”, odparł Focjon, „gdy oprzytomnieją.” Jednakowoż górę wziął Demostenes. Udało mu się osiągnąć zmianę prawa co do teorikonu; skarb wojskowy znów się napelnił, środki obrony krajowej wzrosły.
Przygotowania te trwały sześć lat z okładem. Przez ten czas jednakże i Filip, odwołany przez sprawy swe na pólnocy, znów wzmógł się na silach i powrócił do swej ulubionej idei. Łaknął nowej wojny helleńskiej; i agenci jego w radzie amfiktjonów dostarczyli mu do niej powodu. Pod pretekstem tego, że pewne miasteczko lokryjskie, Amfissa, zajęło część ziemi delfickiej, wydano mu czwartą wojnę świętą (r. 359—338), której prowadzenie, oczywiście, poruczono Filipowi. Król przyjął mandat i pchnął wojsko przez Termopile.
Dla Demostenesa rzeczą było jasną, że godzina sprzeciwu wybiła. Wszelako między Attyką a wojskiem króla leżała podległa Tebom Beocja, z Tebami zaś Filip od czasów jeszcze Epaminondasa w przyjaznych pozostawał stosunkach. Demostenes wytężył wszystkie siły swej potężnej wymowy i celu swego dopiął: Teby zawarły z Atenami przymierze, obie armje bratnie podążały ku granicy fokijskiej i jęły czekać nieprzyjaciela pod beockiem miasteczkiem Cheroneją.
Cala Hellada z bijącem sercem oczekiwała wyniku bitwy, w której rozstrzygał się los jej niepodległości. Animusz sprzymierzonych nie był świetny; znów jęly krążyć niepokojące wróżby:
Obym uniknął bitwy u dennych wód Termodontu
W orła przemienion w chmurach lub w szatę mgły przyodziany.
Łzy wróży ona pobitym, zwycięzcy zasię — zagładę.
(Termodont — strumień opodal Cheronei). Demostenes żartował, pokrzepiając swoich: „Pitja filipkuje” — mówił do towarzyszy. Sam wszakże był mistrzem słowa, nie zaś miecza; wojsko sprzymierzonych, nadomiar, liczbą ustępowalo wojskom królewskim. Szczęście wojenne znów uśmiechnęło się Filipowi: bój pod Cheroneją (r. 338) pogrzebał niepodległość grecką.
Gdy dzień fatalny dobiegał kresu, wyborowy oddział tebański — «święty zastęp» Epaminondasa — poległ do ostatniego męża, i Filip, przechadzając się po pobojowisku, mógł z twarzy rozpoznawać wszystkich towarzyszów swej młodości. Nie tak walecznie, niestety, bili się Ateńczycy: wielu z pośród nich w panicznym uciekło popłochu, pociągając z sobą i Demostenesa.
Istotnie, odtąd Filip stał się panem Grecji. Z owoców swego zwycięstwa skorzystał on, zresztą, w sposób bardzo umiarkowany; skończywszy z pierwszą częścią swego zadania, zabrał się do drugiej: wyzwolenia Jonji. Zwołał przedstawicieli zjednoczonej Grecji do Koryntu; stawili się wszyscy, prócz Spartan, na których już można było nie zwracać uwagi. Ten związek koryncki (r. 337) uznał hegemonję Filipa i obrał go na wodza przeciw odwiecznemu wrogowi.
Filip tryumfował; otwarło się przed nim pole niezmierzonej sławy... I nagle, w przededniu wyprawy, powaliła go strzała mordercy, który mścił się w ten sposób za krzywdy osobiste. Cała Grecja drgnęła, przypomniawszy sobie wróżbę cheronejską: «zwycięzcy — zagładę». Swobodniej też odetchnęła Persja.
Rychło atoli zrozumieli wszyscy, że zadanie Filipa przeszło w pewne ręce: następcą niepospolitego ojca stał się jeszcze genjalniejszy syn — Aleksander Wielki (336—323).
Wtenczas był to jeszcze młodzieniec; lecz jako pacholę ujawniał rysy, zapowiadające jego wielkość przyszłą. Pięknej urody, czarujący w obejściu z ludźmi, rycersko śmiały i wspaniałomyślny, cielesną również siłą górował nad wszystkimi swoimi rówieśnikami. Z upodobaniem opowiadano, jak uskromił sam dzikiego rumaka, którego przyprowadzono jego ojcu, i któremu następnie, wskutek szerokiego łba, dano nazwę Bucefała (t. j. «bykogłowego»). Rumaka tego nikt nie potrafił dosiąść, i już chciano go odprowadzić; wtenczas Aleksander poprosił, aby pozwolono mu podjąć próbę; próba się powiodła, i gdy królewicz, dosiadłszy ujarzmionego rumaka, przycwałował do Filipa, ten uściskał go i rzekł mu: Synu mój, szukaj sobie równego mocarstwa, Macedonja jest dla ciebie za ciasna. Jedna wada obarczała Aleksandra już teraz, odpowiedzialność zaś za nią ponosilo raczej otoczenie jego, niż on sam. W Macedonii, jako w kraju pół-barbarzyńskim, lubowano się w długich, rozpasanych pijatykach. Nie stronił od nich sam Filip i wdrożył do nich i syna. Uchodziło tam za znamię siły spelniać olbrzymie cheraklesowskie» puhary; ten, który się odznaczył, brał z rąk królewskich nagrodę, — bywało, że nazajutrz wynoszono go z komnaty martwym. Aleksander polubił te wybryki; oszołomiony zaś trunkiem, przestawał panować nad sobą. Z łagodnego stawał się okrutny, ze skromnego — chełpliwy; zapominał o czci dla ojca, o przyjaźni dla druhów. Potem, wytrzeźwiony, gorzko ubolewał nad tem, co popełnił w stanie oszołomienia.
Wprawdzie, zaszczepiwszy synowi tę truciznę, Filip dał mu także i środek przeciw niej zaradczy, zaprosiwszy do niego na nauczyciela największego owych czasów filozofa, Arystotelesa, ucznia Platona. Wpływ Arystotelesa na Aleksandra był podwójny: naprzód, wzbudził on w swym wychowańcu zamiłowanie poezji i nauki, a zatem i cześć dla Aten, kędy kwitły i poezja i nauki; powtóre, nauczył go, choć do pewnego stopnia, panować nad sobą i miarkować nieuskromiony żar swej duszy.
Taki był ten, który odziedziczył wielką puściznę Filipa. Dowiódł on natychmiast, że był tej puścizny godzien. Zamieszki, które i tym razem wszczęły się i w jego królestwie, i w Helladzie, stłumił szybko i dokonał tego, że państwa greckie uznaly go wodzem swoim przeciw barbarzyńcom. Poczem, zebrawszy i swoje wojsko, i oddział połączonych państw greckich, udał się na wyprawę.
Pierwsze zadanie jego polegało, oczywiście, na tem, aby wyzwolić Jonję. Przeszedł Hellespont i wtargnął w krainę trojańską. Satrapowie najbliższych prowincyj wyprowadzili przeciw niemu swe wojska i zajęli brzeg rzeki Granika, wpadającej do Propontydy; Aleksander pobił ich tutaj i ruszył dalej, nie spotykając prawie oporu, wzdłuż całego zachodniego wybrzeża. Uporawszy się bez szczególnego trudu z tem pierwszem zadaniem, niezwłocznie podjął drugie i główne — podbój królestwa perskiego.
Opuściwszy wybrzeże, poprowadził wojsko wgłąb kraju. Zająwszy Gordjum — dawną stolicę króla Frygji Midasa, — dowiedział się, że jest tu jego rydwan, i że temu, kto «rozplącze» węzeł dyszla tego rydwanu, sądzono objąć władzę nad światem.
Trudność zadania tkwiła w tem, że końce zwrócone były ku wnętrzu węzła. Aleksander, przekonawszy się, że usiłowania jego, aby węzeł rozwikłać, były daremne, dobył miecza i rozciął go — odtąd «węzeł gordyjski» stał się przysłowiem.
Tymczasem i król perski przekonał się, że wypadnie mu walkę toczyć ze śmiałym zdobywcą już nie o Jonję, ale o swoje mocarstwo: królem zaś był wtenczas Darjusz III, człowiek dzielny i waleczny. Ruszył on ze swej dalekiej Suzy; Aleksander ze swej strony skierował się przeciw niemu i zstąpił ku południowemu wybrzeżu Azji Mniejszej w Cylicję. Tu wszakże zatrzymała go niespodziana choroba: wykąpawszy się w lodowatej wodzie górskiej rzeki Cydnu, dostał febry i był bliski zgonu. Lekarze odstąpili chorego, prócz niejakiego Filipa, dawnego jego przyjaciela. | oto, gdy Filip miał podać królowi mocne lekarstwo, ten otrzymał od swego najlepszego wodza Parmenjona list, zawierający taką przestrogę: „Strzeż się Filipa: Darjusz obiecał mu nieprzeliczone skarby i córkę rodzoną za żonę, jeśli otruje ciebie”. Wszedł Filip z lekarstwem; Aleksander wziął odeń czarę, jemu zaś oddał list, I, badawczo patrząc mu w twarz, jął powoli wypijać lekarstwo. Filip, przerażony, zaczął przysięgać i zapewniać, że jest niewinien; Aleksander wszakże pozostał spokojny i łaskawy; niebawem postradał przytomność. Lek okazał się skuteczny; król wyzdrowiał i znów podjął wyprawę.
Na granicy Cylicji i Syrji, w samym kącie morza Śródziemnego, spotkały się oba wojska; tu leżało miasto Issos, które też dało imię bitwie. Darjusz zdołał wąwozami górskiemi obejść lewe skrzydło Aleksandra i uderzyć na jego tyły; wojsko Aleksandra stanęlo wobec alternatywy: zwyciężyć albo zginąć. Z tem większą walczyło odwagą. Zwycięstwo jego było zupełne; Darjusz z trudem ocalił resztkę swoich hufców, lecz rodzina jego — matka, żona, dzieci — stały się lupem zwycięzcy, który, zresztą, rozkazał, aby utrzymywano je na stopie królewskiej.
Zwycięstwo pod Issem otwarło przed Aleksandrem Syrję i wszystkie poludniowe posiadłości Darjusza. Wszelako miasta niekiedy stawiały mu opór, zwłaszcza słynna stolica Fenicji, Tyr, którą przyszło mu oblegać w ciągu siedmiu miesięcy. Obleganie grodów wogóle w starożytności stanowiło rzecz trudną — cała przewaga była po stronie oblężonych. Aleksander popadł już w przygnębienie; pocieszylo go widzenie, jakie nawiedziło go we śnie. Wydało mu się, mianowicie, że ściga satyra, który wszelkiemi sposoby stara się umknąć, w końcu jednakże daje się pojmać. Sen wytlumaczony został przez jednego z wróżbiarzy, i przytem bardzo prosto. Zwracając się do Aleksandra, wróż wymienił imię tworu, który mu się przyśnił, oddzielając wyraźnie jego gloski: «satyros», co w języku macedońskim znaczyło: «Tyr — twój». I tak też się stało.
Po Fenicji poddał się także i Egipt. Tu Aleksander postanowił zalożyć stolicę nadmorską, doskonale rozumiejąc, że bajecznym tego kraju bogactwom brak jest wylotu na morze — faraonowie egipscy bali się żeglugi, królowie zaś perscy tylko wysysali Egipt, mało troszcząc się o jego potrzeby. Sam on wyznaczył miejsce pod budowę miasta, które otrzymało jego imię i zachowało je po dzień dzisiejszy: jest to Aleksandrja.
Stąd zawrócił z powrotem do Fenicji, zamierzając następnie przejść do Mezopotamii i dalej do wschodnich prowincyj Darjusza. Ten ostatni, znękany porażkami, i utratą rodziny, zaofiarował Aleksandrowi pokój na bardzo korzystnych warunkach: ustępował mu wszystkie ziemie ma zachód od Eufratu. Aleksander zgromadził przyjaciół swych na naradę. Najstarszy z nich, nadmieniony wyżej Parmenjon, rzekł: „Gdybym był Aleksandrem, tobym się zgodził”. —„Zgodziłbym się i ja”, złośliwie odpowiedział król, „gdybym był Parmenjonem”. Pokój odtrącono; Darjusz zmuszony by! wydać jeszcze jeden bój o swe ostatnie dzierżawy.
Bój rozegrał się opodal ruin dawnej władczyni wschodu, Niniwy. Zwycięstwo przyszło Aleksandrowi niełatwo: przez chwilę wydawało się nawet, że jego lewe skrzydło, którem dowodził Parmenjon, zostanie starte przez napór barbarzyńców. Zato na drugiem skrzydle Aleksander rozgromił wrogów, i zwycięstwo to rozstrzygnęło bitwę. Darjusz znowu uciekł, tym razem już bez wojska; przepyszny palac królów perskich, Persepolis, stał się zdobyczą Aleksandra.
Teraz dopiero cale zadanie było wypełnione. Do tej pory zwycięzca pędził tryb życia surowy, starając się nie ulegać wrodzonemu nałogowi swej ojczyzny; lecz oto nastał odpoczynek po trudach bitewnych, a wraz z nim czas zabawy i ucztowania. Podczas jednej uczty, już nocą, ktoś rzekł do króla: „Powiadasz, że kochasz Ateny: pomścij więc pożar Akropolu i spal pałac Kserksesa”. Temistokles i Arystydes podziękowaliby za podobną zemstę; lecz oszołomiony pijatyką Aleksander uznał ją za słuszną, chwycił płonącą pochodnię i na czele wesołej czeredy pomknął ku poblizkiemu pałacowi. Następny ranek ujrzał w gruzach i zgliszczach przedziwny pomnik sztuki wschodniej — i zbudził w sercu wytrzeźwionego króla świadomość, że, bez potrzeby i celu, popelnił rzecz barbarzyńską.
Zato w kolisku przyjaciół bywał hojny i wspaniałomyślny i po królewsku obdarowywał każdego. Pamiętał i o dalekich. W Atenach wtenczas panował pokój i ład pod rozumnemi rządami Likurga i Demostenesa; nie byli oni jego przyjaciółmi, lecz tam-że zamieszkiwał powszechnym otoczony szacunkiem również i sędziwy Focjon, bezinteresownie usiłujący współobywateli swych pojednać z hegemonją macedońską. Temu to Focjonowi Aleksander przesłał sto talentów — na nasze pieniądze około miljona złotych. Dziwny obraz ujrzeli posłańcy króla, gdy weszli w jego dziedziniec: Focjon sam wyciągał ze studni wiadro wody, żona jego stala opodal i miesiła ciasto w dzieży. Posłańcy złożyli dar królewski u jego nóg; Focjon, zdziwiony, spytał: „Dlaczegóż to Aleksander właśnie mnie przysyła to złoto?” —, Dlatego”, uprzejmie odpowiedzieli tamci, „że mieni cię być najlepszym wśród Ateńczyków”. — „Niechaj-że tedy pozwoli, abym i nadal pozostał takim”, rzekł starzec i polecił im odnieść złoto zpowrotem.
W pościgu za Darjuszem Aleksander nie śpieszył się zbytnio, nie podejrzewając wszakże, że nieszczęśliwy król ścigany może być przez innych. Gdy wreszcie go dopadł, Darjusz już nie żył; jeden z dworzan jego, Bessos, zamordował go zdradziecko, rachując, że w ten sposób zaskarbi sobie laskę nowego władcy. Król jeszcze oddychał, gdy wszedł dowódca czołowego oddziału macedońskiego, i poprosił, aby mu dano się napić. Ten spełnił jego prośbę, Wypiwszy wodę, umierający rzekł doń: „Aleksander cię wynagrodzi; jego zaś niech nagrodzą bogowie za dobroć jego wobec mojej rodziny”. Rychło podszedł i Aleksander; długo patrzył na ostatniego potomka wielkiego Cyrusa; odpiąwszy swój płaszcz królewski, tkliwie osłonił nim zwłoki nieszczęsnego monarchy.
Bessowi odpłacił szczodrze: kazał przywiązać go do dwóch drzew, nachylonych ku sobie, i następnie drzewa te puścić, tak, że ciało jego uległo rozerwaniu na dwie części. Niestety, i pod innemi względami Aleksander poddawał się barbarzyńskiemu środowisku, w jakiem przebywał: swój grecki strój zamienił na perski; na podobieństwo królów perskich, jął poczytywać się za boga, nie zaś za człowieka, i na tej zasadzie domagał się dla siebie czci boskiej. Persowie, rzecz zrozumiała, godzili się z tem łatwo, lecz w swej drużynie macedońskiej wywoływał on szemranie, które wzmagało się coraz bardziej. W trzeźwym stanie Aleksander zachowywał jeszcze swą dawną wspaniałomyślność; tak, widząc, że wśród najbliższych jego przyjaciół jeden, Hefestjon, naśladuje go w noszeniu stroju perskiego, drugi zaś, Krater, w dalszym ciągu nosi płaszcz grecki, zachował jednaką życzliwość dla obu: „Hefestjon kocha Aleksandra, a Krater — króla”. Lecz podczas uczt, gdy wino rozwiązywało wszystkim języki, nastawały niekiedy momenty grozy. W czasie jednej z nich Aleksander w napadzie szału zabił Klita, który ocalił mu życie nad Granikiem; wytrzeźwiony, długo potem leżał w milczeniu, wzdychając i płacząc. Niegodziwi pochlebcy korzystali z tych jego nastrojów ducha, wmawiając weń, że niepotrzebnie się kaja, że wszystko, cokolwiek czyni król, jest sprawiedliwe. I mowami temi upijał się on jeszcze silniej, niż winem, i coraz bardziej stawał się niepodobny do siebie.
Nakoniec, życie pokojowe mu obrzydło; nanowo zapragnął trudów bojowych, życia na stopie surowej i twardej. Cała Persja już należała do niego; wschodnią sąsiadką jego były legendarne Indje, o których Grecy mieli wtenczas wyobrażenia bardzo mgliste. Postanowił podbić ten kraj i przedsięwziął wyprawę w krainę Pięciorzecza. Znów towarzyszyło mu szczęście; jeden król indyjski za drugim uznawał jego władzę. Aleksander marzył już o tajemniczym Gangesie i, jak mniemano podówczas, o kresach ziemi; ale tu wojsko jego odmówiło posłuszeństwa. Zmuszony był zarządzić odwrót; odwrót nastąpił poczęści drogą lądową, poczęści morzem przez ocean Indyjski i zatokę Perską, ażeby zbadać także i tę część ziemi.
Naturalnem miejscem połączenia obu części wojska był Babilon nad Eufratem, stolica starożytnej mądrości chaldejskiej. Później wspominano wszelkiego rodzaju znaki złowieszcze, jakie dały się widzieć w chwili, gdy wstępowano w to miasto fatalne. Astrologowie chaldejscy radzili Aleksandrowi, aby unikał Babilonu; stado kruków, gdy zbliżał się, poderwało się z murów, kracząc i walcząc między sobą, przyczem niektóre padły martwe u jego nóg; po zabawie w piłkę na tronie Aleksandra zasiadła jakaś postać tajemnicza, przybrana w jego opończę i koronę, i na pytanie otaczających oznajmiła, że sam Serapis — miejscowy bóg śmierci — przysłał ją tutaj. Aleksander miał duszę niezłomną, lecz niepokoiły go złe przeczucia; otoczył się zgrają czarnoksiężników i zaklinaczy, ale pod ich wpływem czuł się jeszcze gorzej; coraz częściej odtąd ją! niepokój swój zagłuszać winem. Wtenczas właśnie druga część jego wojska, żeglująca morzem, przez Eufrates wróciła do Babilonu. Wielka była radość spotkania: Aleksander przewspaniałą ucztą ugościł junaków. Uczta trwała noc całą; o świcie król chciał udać się na spoczynek, lecz jeden z druhów uprosił go, aby przeucztował z nimi jeszcze i dzień następny. Aleksander ustąpił — i wpadł w gorączkę. Spalając się od pragnienia, żądał, aby mu dano wina; zaczęła się maligna, wszelki ratunek stał się niemożliwy.
Podczas jednej z pośród jasnych minut choroby ujrzał Aleksander współbojowników, w smutku okalających jego loże. Starego Parmenjona już nie bylo w ich gronie — sam ukarał go śmiercią w owych złych czasach, przed wyprawą na Indje; ale był wśród nich rozumny Ptolemeusz, wierny Seleukos, waleczny Antygon i jeszcze szereg innych, wszyscy czynni i potężni, jak wybrani... Aleksander bowiem potrafił dobierać pomocników. Jeden nich spytał konającego, kogo czyni następcą wśród swej drużyny — wszak dzieci własnych nie miał. Król z łoża agonji obrzucił ich badawczem spojrzeniem — nie, żaden wybór nie był tu możliwy. „Najgodniejszego” —
odrzekł, i niebawem umarł (r. 323).
Cała nadzieja pokojowego rozwoju świata umarła wraz z Aleksandrem. Za życia wszystkich przygniatał potęgą swej osobowości: „ziemia milkła u nóg jego” — jak mówi Pismo. Gdyby był zdążył, jak ojciec, Filip, przeżywszy wiek swój, wychować syna-następcę, jedność jego światowego mocarstwa byłaby zapewniona. Ale nie, przekazał je «najgodniejszemu», za najgodniejszego zaś każdy poczytywał siebie. Rozpadło się królestwo Aleksandra. Ptolemeusz odrazu opanował Egipt i ogłosił się królem w Aleksandrji; trzysta bez mala lat panowali potomkowie jego, Ptolemeusze, w tym kraju. Prowincje wschodnie przypadły w udziale Seleukowi; wprawdzie pod rządami jego potomków ziemie za Eufratem znów odszczepily się od świata greckiego i stworzyły odrębne, barbarzyńskie królestwo Partów, tak, iż państwo «Seleukidów» ograniczało się głównie do Syrji i miało, jako stolicę, Antjochję, założoną przez Seleuka. Azja Mniejsza rozpadła się na kilka państw; najważniejsze z nich było królestwo Pergamu, nazwane tak od imienia swej stolicy. Macedonja, w której Aleksander, jako namiestnika, zostawił Antypatra, stala się igraszką w ręku wielu współzawodników i koniec końców przypadła w udziale potomkom Antygona; stolicą jej stała się nowozałożona Tessalonika — obecnie Saloniki — zawierająca w swej nazwie pamięć o zwycięstwie Filipa nad Tessalijczykami, które stało się podwaliną jego potęgi.
A Grecja?
I ona drgnęła na wieść o śmierci Aleksandra; przyrodzona dążność do autonomii zbudziła się znowu. Ateny zapragnęły wyzwolić się z pod opieki macedońskiej. Na czele ruchu stanął, rzecz jasna, Demostenes; postanowiono pchnąć wojsko ku Termopilom przeciwko armii Antypatra. Ale i ta próba skończyła się niepowodzeniem; wojsko ateńskie zostało pobite i wysłannicy Antypatra stanęli w Atenach, żądając, aby im wydano Demostenesa. Ten ostatni uciekł przez zatokę Saronicką na wyspę Kalaurję, gdzie stała starodawna świątynia Posydona z prawem schronu. Jednakowoż tam go odnaleziono; widząc, że zamierzają uprowadzić go przemocą wbrew prawu boga, poprosił, aby pozwolono mu napisać kilka słów do rodziny. Uzyskawszy pozwolenie, wyjął swój «stylos» — zaostrzoną pałeczkę do pisania po nawoskowanej tabliczce — podniósł wszakże do ust nie jej ostry, lecz tępy koniec, w którym przechowywał truciznę. Tak, przynajmniej, udało mu się umrzeć na wolności.
Jego stały przeciwnik, szlachetny Focjon, przeżył go; zginął w latach sędziwych wskutek knowań wrogów podczas jednego z następnych przewrotów, potwierdzając proroctwo Demostenesa — zginął śmiercią Sokratesa w więzieniu.
Rzeczywiście, Grecja nie zaznała spokoju po stłumieniu powstania Demostenesa. Ulegając naciskowi Macedonji z północy i Ptolemeuszów z południa, stała się znów areną nieskończonych wojen; lecz te nas już zaciekawiać nie będą. Aleksander wszelako żył nienapróżno; dzięki niemu cały świat wschodni uległ hellenizacji; język, literatura, sztuka Hellady nie zamykały się już w obrębie mórz Egejskiego i Jońskiego — ośrodkami ich
staly się Aleksandrja, Antjochja, Pergam; nawet dalekie Partja i Indje doświadczyły na sobie ich wpływu. Wszędzie rozsiane zostały ziarna doskonalenia się umysłowego, i ziarna te wzeszły i wydały owoce, któremi żywimy się po dzień dzisiejszy.
Przewagi Filipa w Grecji oraz zwycięstwa Aleksandra na Wschodzie przesądziły rolę Aten na całą przyszłość dalszą: ich stanowisko polityczne zniweczone zostało na zawsze. Próżno było marzyć o odbudowaniu tego, co stanowiło podstawę ich potęgi w okresie Peryklesa, o związku morskim i hegemonji morskiej: wszystko pochłonęla mocarstwowa potęga Aleksandra i grecko-orjentalne państwa jego spadkobierców, i cała polityka Aten musiała odtąd zamykać się w tem, aby wyzyskując współzawodnictwo między Macedonją z jednej strony a egipskiem królestwem Ptolemeuszów z drugiej, zachować przynajmniej samoistność dzielnicową i samorząd.
Również i wiekowa Aten wspólzawodniczka, Sparta, była wykreślona z liczby mocarstw epoki po-aleksandryjskiej; a przecież co za różnica między obu miastami! Dla Sparty obalenie jej siły politycznej i wojennej było równoznaczne z zupelną zagładą; stała się poprostu dziwolągiem społecznym wśród państw, żyjąc nadal wedle ustaw Likurga z ich wspólnemi posiłkami, i nawet Rzym w czasach późniejszych chętnie jej to prawo pozostawił pod osłoną swej władzy światowej. Ateny, przeciwnie, nawet po utracie swej kierowniczej roli politycznej, zachowały wpływ kulturalny, znaczenie, jako państwa przodowniczego nietylko Grecji, ale i całego świata. Sprawdziło się słowo Peryklesa: Ateny stały się najwyższą szkołą Hellady, i nietylko Hellady, ale i całej ludzkości.
W takich warunkach działalność owych mężów, którzy przyczynili się do wzmożenia roli kulturalnej Aten, zasługuje na naszą szczególną uwagę. Jednego już znamy: był to Platon, jako głowa założonej przez się Akademji. Z pośród innych szczególniej wyróżniają się dwaj: współzawodnicząc ze sobą, obaj przecie pracowali razem ku pożytkowi i ku chwale Aten. Byli to — Izokrates i Arystoteles.
Pierwszy z nich, Izokrates, za główny oręż swój poczytywał słowo, jako takie. Uczeń sofisty Gorgjasza, odziedziczył jego podziw dla mowy przekonywającej; odziedziczył także styl, piękną dźwięczność i symetrję jego okresów, w szczególności zaś ów «ideał sofistyczny» wszechstronnie ukształconego człowieka, który ten starał się zaszczepić podczas wycieczek do Aten. Lecz Gorgjasz był obcokrajowcem; Izokrates był Ateńczykiem i mógł założyć w mieście ojczystem stalą szkolę. Tak też uczynił. Na podobieństwo Akademii, był to również typ szkoły wyższej. Kurs był czteroletni. Oprócz retoryki, jako osobnej nauki o słowie, wyklładano także i inne nauki, stanowiące pospołu krąg wykształcenia ogólnego. Nauczanie atoli zasadzało się nietylko na wykładach; głównem zajęciem uczniów były ćwiczenia praktyczne w krasomówstwie pod kierunkiem nauczyciela, i ćwiczenia te, zgodnie z obyczajem greckim, postawione były na gruncie «agonistycznym», t. j. miały postać zawodów z zaszczytnemi nagrodami dla zwycięzców.
Szkoła Izokratesa przetrwała aż do bitwy pod Cheroneją i wywarła doniosły wpływ na dalszy rozwój krasomówstwa w Atenach — i nietylko na rozwój krasomówstwa. Nie sami tylko przyszli oratorzy uczęszczali do tej szkoły: porównywano ją z koniem trojańskim, z którego wnętrza wyszli najlepsi woje achajscy. Cała proza uległa, acz nie odrazu, urokowi stylu Izokratesa: najbliżsi uczniowie, Eforos i Teopompos, przenieśli go na pole historjografji, później zaś także i popularyzatorzy w dziedzinie filozofji uznali za stosowne gwoli większego powodzenia swych nauk nasycić je stylistyczną doskonałością tego mistrza mowy. Nawet w dziedzinę poezji szkoła Izokratesa przenikała zwycięskim wpływem: tragedja wieku IV doświadczyła na sobie jego potęgi. Wogóle zwolna zakorzeniło się przeświadczenie, które obecnie, naprzykład, tak korzystnie wyróżnia pisarstwo francuskie od innych, że nie wolno pisać niechlujnie, że istnieje pewne minimum zalet stylistycznych, poniżej którego nie powinien zstępować ten, ktokolwiek bierze za pióro. Przeświadczenie to, stanowiące o godności mowy greckiej, zwłaszcza zaś attyckiej, było zasługą niestrudzonej działalności Izokratesa.
Rzecz zupełnie zrozumiała, że i osoba mistrza, dzięki temu wszystkiemu, wysunęła się wśród działaczy owego czasu, że słowa jego słuchano także i poza murami szkoły; to zaś zkolei skusiło go do wystąpienia z własnym programem politycznym. Nie był mówcą zgromadzeń ludowych; głos jego był zbyt wątły. Nie mogąc atoli oddziaływać zapomocą słowa żywego, za oręż obrał słowo pisane, ale pisane tak, jakgdyby je głosił, t. j. to, co właściwie nazywa się pamfletem politycznym. W pamfletach tych miał na widoku cel podwójny: miały służyć jednocześnie i jako wykład jego programu politycznego i jako wzór jego stylu; bez końca opracowywał je, aby ze stanowiska wartości stylu uczynić je nieposzlakowanemi. Co zaś do treści politycznych dzieł Izokratesa, to można ją jednem określić słowem: panhellenizm. Żyją w nim tradycje wojen wyzwoleńczych, które doprowadziły Hellenów do uznania się za naród wspólny mimo ich plemiennego rozczłonkowania. Póki trwała hegemonja Sparty, póki Ateny, stworzywszy swój drugi związek morski, utrzymywały przynajmniej cień swej dawnej potęgi politycznej, Izokrates marzył o przywróceniu starodawnego dualizmu epoki Kimona i Peryklesa — Sparta na czele lądowych, Ateny na czele morskich sił Hellady, zjednoczonych dla walki ze wspólnym nieprzyjacielem o wyzwolenie Jonji. Gdy jednak oba państwa zeszły z areny, lzokrates, nie ufając skromnej potędze Teb, jął szukać wodza dla Hellenów poza granicami Hellady właściwej i wzrok jego spoczął na Filipie. Był jednym z tych, którzy bezinteresownie popierali politykę macedońską w Atenach; bezinteresowność ta stawi go na stopie równej Z Focjonem i dodatnie wyróżnia go od Filokratesa, Eschinesa i innych najmitów króla macedońskiego. Co prawda, tę hegemonję macedońską wyobrażał on sobie w Helladzie jako owoc pokoju, nie zaś wojny, i krwawe jej urzeczywistnienie w bitwie pod Cheroneją r. 338 było dlań głębokiem, tragicznem rozczarowaniem: kazało mu ono przeciąć swe życie samobójstwem w sędziwym wieku lat 98.
Zapędy, stanowiące treść w pisarstwie Izokratesa, zginęły tedy razem z nim; przeżyły go natomiast owe surowe wymagania co do formy pisarstwa, wymagania, które stawił zarówno sam sobie, jak i innym, w związku z sofistycznym ideałem człowieka wszechstronnie ukształconego, który starał się urzeczywistnić w swej szkole. I jedno, i drugie w wieku I przed Nar. Chr. przeszło do Rzymian, od Rzymian zaś do nas; i wszyscy my, o ile uznajemy jedno i drugie — pośrednio i bezwiednie jesteśmy uczniami Izokratesa. W tym samym atoli czasie, gdy ten człowiek niepospolity budował od strony formy gmach oświaty greckiej, inny współcześnik jego starał się gmach ten napełnić treścią, i to treścią taką, która na dziesiątki wieków stała się pokarmem ludzkości; był to Arystoteles.
W odróżnieniu od lzokratesa — Arystoteles nie był Ateńczykiem; ojczyzną jego było miasto greckie Stagira w owym pasie nadmorskim, który oddzielał Macedonję od Archipelagu. Ojciec jego, Nikomachos, był lekarzem nadwornym królów macedońskich; stąd też i dziedziczne jego stosunki z dworem macedońskim. Lecz osobiście ciążył on ku Atenom, jako umysłowemu ośrodkowi Hellady ówczesnej; jako siedemnastoletni młodzian udał się tam w r. 367.
Tu zastał dwie szkoły wyższe: Akademję Platona, która podówczas miała już poza sobą lat dwadzieścia, oraz szkołę krasomówczą lzokratesa, mniej więcej tyleż lat mającą poza sobą. Wybrał pierwszą; dopóki żył Platon, pozostawał jego uczniem, lecz nawet rozszedlszy się z nim na polu zagadnień filozoficznych, w dalszym ciągu żywił dlań cześć najwyższą: „aczkolwiek i Platon i prawda są mi drogie, jednakże święta powinność każe
mi oddać pierwszeństwo prawdzie”, mówi w pewnem miejscu (Etyka I, 5), które to przepiękne zdanie stało się przysłowiem i wśród nas w jego zwięzłej formie łacińskiej: «Amicus Plato, sed magis amica veritas». Po śmierci Platona w r. 547 Arystoteles opuścił Ateny i wkrótce potem był zaproszony przez Filipa na jego dwór, jako wychowawca królewicza, późniejszego Aleksandra Wielkiego. Oczywiście, cudów pedagogicznych dokazać nie mógł i on — przerobić namiętny i nieokiełznany charakter młodego lwa było nie w jego wladzy. Wszelako wpoił weń szacunek i miłość dla wiedzy i poezji, a wraz z niemi i wszystko to, co nas tak czaruje w tej wielkiej i niezapomnianej postaci. Mimo to jednak Ateny w dalszym ciągu zdaleka nęciły ku sobie dawnego ucznia Platona; po wstąpieniu na tron swego wychowańca w r. 535 przesiedlił się tutaj i założył w gaju przy świątyni Apollina Licejskiego (t. j. Świetlistego) swą szkołę, która też otrzymała miano «Liceum» (stąd nasze «licea») albo «perypata» (t. j. właściwie «aleje» gaju). Czuł się tu bezpieczny, póki jaśniała gwiazda Aleksandra; gdy zaś ten ostatni umarł w r. 525, stronnictwo przeciwmacedońskie podniosło głowę, i przeciw filozofowi zgloszono oskarżenie o bezbożność. Oskarżenie to bardzo przypominało sprawę, wytoczoną Sokratesowi, podszewka polityczna była i tutaj oczywista. Wszelako Arystoteles, nie będąc, jak Sokrates, Ateńczykiem z urodzenia, nie miał obowiązku poddawać się wszystkim swawolom nie zawsze wobec dzieci swych sprawiedliwej macierzy: oświadczywszy, że nie chce dostarczać Atenom powtórnej sposobności dopuszczenia się zbrodni przeciw filozofji, uszedł, pozostawiwszy na czele Liceum ucznia swego i przyjaciela Teofrasta. Wkrótce potem zmarł.
Liceum Arystotelesa założone było na wzór Akademji Platona; na jej podobieństwo było to formalnie religijne bractwo, poświęcone kultowi Muz. Lecz charakter zajęć był wśród towarzyszów Liceum odmienny. Wyrzeklszy się dwuświatowości Platona, poniechawszy jego zaglębiań się w podniebie spekulacji, zaludnione ideami, Arystoteles skierował wzrok na ziemię, na jej przyrodę i na przyrodę jej tworów, na życie człowieka i ludzkości. Celem jego dążeń była nauka w najszerszem tego słowa znaczeniu. Nauka atoli wymaga pewnych środków pomocniczych — bibljoteki przedewszystkiem, potem zaś zbiorów, pracowni, obserwatorjów. Wszystko to było w Liceum; w jakich rozmiarach, tego obecnie nie możemy już ustalić. Wieść niesie, że Aleksander hojnemi darami przyczynił się do urzeczywistnienia planów swego nauczyciela; że w czasie wypraw swych nie zapominał o nauce, dla której zainteresowanie wszczepił mu Arystoteles, że w szczególności Nearchos podczas swej bajecznej żeglugi po nowych rzekach i morzach troszczył się o pomnożenie zbiorów Liceum. Lecz, powtarzam, szczegóły nie są nam znane.
Nieco więcej wiemy o zajęciach. Godziny poranne poświęcone były surowej nauce: odbywały się wykłady dla samych członków Liceum; była to część pracy ezoteryczna. Godziny wieczorowe skupiały w gaju Apollina także szerszą publiczność, która o tej właśnie porze stawała się wolna od powszednich zabiegów o kawałek chleba; urządzano dla niej wykłady o charakterze ogólniejszym. Jako pisarz, Arystoteles jednakowo był wielki w obu dziedzinach; można nawet powiedzieć, że starożytność bardziej ceniła go, jako popularyzatora. Musimy w tym względzie zaufać jej świadectwom: pomniki bowiem pisarstwa ezoterycznego Arystotelesa do nas nie doszły. Były to djalogi — typ literacki, zapożyczony od Platona, lecz silnie przekształcony. Djalog Platona był swobodną rozmową, oprawioną w ramę narracyjną, z przeważającą rolą jednego współrozmówcy, najczęściej Sokratesa. U Arystotelesa materjał rozmowy dzielił się równo między obu przedstawicielami obu poglądów przeciwnych; po opowieści ramowej, zrazu jeden wygłasza mowę obszerną, potem takąż mową obszerną odpowiada mu jego przeciwnik, i nakoniec, w konkluzji sędzia wybrany wypowiada swe zdanie, zgodne, rzecz jasna, ze zdaniem samego autora. Taki był «djalog perypatetyczny», zajmujący odtąd swe miejsce obok «djalogu sokratycznego» Platona i Ksenofonta.
Zupełnie różne od tego pisarstwa, łączącego z powagą treści także nadobną i wytworną formę, było to, którego Arystoteles imał się w swych utworach ezoterycznych. Były to nawet nie tyle utwory, ile wykłady, napisane nie przez samego tylko mistrza, ale pono także i przez jego uczni: co do formy zupełnie bezpretensjonalne, zaciekawiają one wyłącznie swoją treścią. Zato treść owa jest nadzwyczaj różnorodna. Na pierwszym planie stoi tu logika, czyli nauka o prawach myślenia, o pojęciach, sądach i wnioskowaniach. O nauce tej można powiedzieć bez przesady, że stworzona została przez Arystotelesa; dziełami swemi w tej dziedzinie nauczył on myśleć nietylko świat antyczny, ale, jak zobaczymy, i świat nowy. Dalej następują dzieła z zakresu fizyki (t. j. nauki o przyrodzie) i metafizyki, psychologji, meteorologji i zoologji, etyki i polityki, teorji prozy i teorji poezji; każde z dziel tych zawierało nowe objawienia i dawało bogatą strawę niezliczonym umysłom w starożytnym i nowożytnym świecie. W pracy Arystotelesa było coś wszechogarniającego: jak Homer stoi w zaraniu, tak Arystoteles u kresu Grecji niepodległej; wypływające z Homera zdroje wiedzy łączą się razem w tym olbrzymim basenie, jakim byla świadomość Arystotelesa.
Rozumie się samo przez się, że dzieła podobne wobec ich ściśle naukowego charakteru były nie do pomyślenia bez ogromnej pracy przygotowawczej, bez gromadzeń materjałów, po części sporządzanych przez samego mistrza, po części przez jego współpracowników i uczni; i jeśli już dziela same uderzają nas swym obszarem i tytaniczną pracą myśli, o której świadczą, to jeszcze większem przejmuje nas zdumieniem to, czego dowiadujemy się o zbiorach materjałów, które u podstawy dzieł owych legły. Dość powiedzieć, że «Polityka» Arystotelesa w swych 10 księgach oparta jest na olbrzymiej pracy o ustroju państwowym gmin greckich i barbarzyńskich, obejmującej 158 ksiąg (z nich niedawno odzyskaliśmy jedną księgę — «o państwie ateńskiem»). Autorem tego zbioru był sam Arystoteles; inne zbiory gromadzone były przez innych członków Liceum, wśród których pierwsze po samym mistrzu miejsce należało do ucznia jego, przyjaciela i następcy, wyżej nadmienionego Teofrasta.
Rzeczywiście, na podobieństwo Akademii, także i Liceum przeżylo swego twórcę; niedość na tem: inny jego czlonek, Demetrjos z Faleronu, osiągnąwszy w latach 318—308, dzięki wpływowi Macedonji, władzę nad Atenami, zamienił je w instytucję państwową, przyczyniając się w ten sposób do stworzenia tego, co można nazwać «uniwersytetem ateńskim». Obok Akademji przetrwało i Liceum cały okres antyku; w ostatnich stuleciach wstąpiło ono w ścisły z nią związek: nauka Arystotelesa stała się jakgdyby «małemi misterjami» dla tych, którzy mieli dostąpić wtajemniczenia w «wielkie misterja» Platona. I rzecz zrozumiała, że czytanie i wykładanie dzieł pierw- szego mistrza stanowiło naczelną troskę i pracę profesorów Liceum; jednakowoż pod tym względem wypadnie stwierdzić od samego początku szczególne zaćmienie, trwające lat dwieście zgórą, a będące zapowiedzią zaćmienia jeszcze dłuższego w wiekach średnich.
Słowo Arystotelesa żyło nadal w Liceum, dzięki jego bezpośrednim i pośrednim uczniom, Teofrastowi i innym; jednakże dziela jego oryginalne wywiezione były z Aten przez następcę Teofrasta i przeniesione do Skepsydy opodal starożytnej Troi. Tam przechowywały się u jego spadkobierców, lecz nie były wydawane. Nastał czas, w którym królowie Pergamu, współzawodnicząc z Ptolemeuszami egipskimi, założyli własną bibljotekę; ponieważ dla uzupełnienia zbiorów nie cofali się przed rekwizycjami, przeto posiadacze dziel Arystotelesa uznali za wskazane zakopać je w kryjówce podziemnej, gdzie przeleżały one okolo stulecia. Nakoniec, znalazł się amator, który nabył ten skarb i przewiózł go do Aten; stamtąd Sulla po wzięciu Aten w r. 83 zabrał go do Rzymu i wtenczas dopiero, dzięki pracowitości gramatyka Tyrannjona, po dwóch z połową wiekach od czasu ich powstania, dziela Arystotelesa zostaly naukowo wydane i stać się mogły dorobkiem całego świata cywilizowanego. Wtenczas też zaczęło się ich czytanie oraz interpretowanie w Liceum; zkolei zaczęto oglaszać też i komentarze, — słowem wydać się mogło, że ich stanowisko w filozofji wszechświatowej jest ostatecznie zapewnione. W rzeczywistości jednak stało się inaczej, i, jak już wyżej nadmieniono, owo zaćmienie, trwające lat bez mała 250, było jedynie zapowiedzią zaćmienia następnego, o wiele dłuższego.
Nastały wieki średnie; przedstawicielem żywych sił kultury ludzkiej stał się Zachód rzymski, lecz ten wkrótce po zawaleniu się cesarstwa zachodnio-rzymskiego zapomniał języka greckiego. Lgnął on do Arystotelesa, jego nauki, aby z pomocą jej uzasadnić i swoje wierzenia, — lecz nie mając dziel jego oryginalnych, musiał poprzestawać na okruchach, które swego czasu zostaly mu udostępnione dzięki przekładom łacińskim. Dzieła oryginalne przechowywały się niedaleko, w Konstantynopolu, możnaby je stamtąd zdobyć i przełożyć, — fatalny atoli rozdział kościołów postawił niepokonaną zaporę między Zachodem a Wschodem. A tymczasem na Wschodzie nowa wyrosła potęga, która stała się kulturalną dzięki zbliżeniu z cywilizacją grecką: byli to Arabowie. I oni to zapłonęli żądzą zapoznania się z Arystotelesem i powzięli glęboki dla niego szacunek; oświeceni kalifowie zachęcali do przekładania dzieł jego na język arabski częstokroć nie wprost z greckiego, lecz z przekładów syryjskich z oryginałów greckich. Ponieważ zaś Arabowie zkolei podejmowali wyprawy na Zachód, nawet założyli swój uniwersytet arabski na samych kresach świata zachodniego, w hiszpańskiej Kordowie, więc dzięki nim i Arystoteles wreszcie dotarł na Zachód. Cudowna, zaiste, droga okólna: przełożony zrazu z greckiego języka na syryjski, potem z syryjskiego na arabski, teraz z arabskiego został przełożony na łacinę. Łatwo wyobrazić sobie, jak bardzo wskutek tych przekładów ucierpiał; a przecież i w tej postaci «nowy Arystoteles» dostarczał bogatego pokarmu głodnemu umysłowi Zachodu europejskiego, w oczekiwaniu owych dni, gdy wielkie Odrodzenie wieku XV da mu i prawidłowe przekłady bezpośrednio z greckiego języka i możność czytania samych oryginałów.
Taki był ów los bajeczny puścizny po mędrcu ze Stagiry. W wiekach średnich znowu stał się on ogniwem połączenia między Zachodem a Wschodem. Nam trudno to nawet sobie wyobrazić, fakt wszakże pozostaje bezsporny: rycerze wypraw krzyżowych i witezie sułtana Saladyna, rozdzieleni wiarą, lączyli się ze sobą na gruncie wspólnego rozumienia Arystotelesa i wspólnej ku niemu miłości.
W czasach obecnych liczba jego czytelników bezpośrednich nie jest zbyt pokaźna. Platon w dalszym ciągu czaruje serca, Arystotelesa czytają prawie tylko specjaliści na polu historji filozofji. Dzieje się tak, naprzód, dlatego, że Arystoteles w dziełach, które nas doszły, jak już nadmieniono wyżej, nie dążył do piękna wyrazu; powtóre, dlatego także, że treść dziel tych jest naukowa, pod względem zaś naukowym Arystoteles został, jak i być powinno, wyprzedzony przez zdobycze czasów nowych, Wszelako ani wielkości jego ani chwale ten postęp nieunikniony i dobroczynny nie mógł przynieść żadnego uszczerbku. I jak nie ulega wątpliwości, że Hellada, owa Hellada, która pod schyłek wieku IV utraciła swą niepodległość polityczną, była mistrzynią późniejszej ludzkości europejskiej, tak niewątpliwą jest rzeczą i to, że wśród zrodzonych przez nią wychowawców jedno z miejsc naczelnych należy do Arystotelesa.
Jednakowoż tę swoją silę wychowawczą Grecja przez czas dlugi ujawniała nie bezpośrednio, lecz przez kulturę innego ludu, który stał się pierwszym jej uczniem, jakgdyby poto, aby z kolei stać się nauczycielem, bezpośrednim lub pośrednim, ludzkości europejskiej; ludem tem był lud Rzymian. Już Arystoteles w swym zbiorze ustawodawstw poświęcił pewną uwagę temu podówczas jeszcze nie bardzo potężnemu władcy ltalji środkowej; trzecie wszakże stulecie przeważyło szale wagi wszechświatowej ostatecznie na korzyść Rzymu. I my teraz rozstajemy się na czas pewien z Helladą, ażeby zająć się powstaniem i wzrostem tej drugiej wielkiej potęgi kulturalnej świata antycznego.