Grecja niepodległa/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Zieliński
Tytuł Grecja niepodległa
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
SCHYŁEK
32. SOFIŚCI

W okresie rządów Peryklesa i w latach następnych Ateny stały się ośrodkiem mądrości greckiej. Narodziła się ona, jak już wiemy, w Jonji; powołało ją do życia pytanie, skąd powstał świat żywy. Po Hezjodzie, który na początku wszechrzeczy stawił ziemię, Tales wskazał na wodę, Anaksymenes — na powietrze, Heraklit — na ogień. Pitagoras zaś, który filozofję przeniósł do greckiej Italji, wyprowadził wszystko to, co istnieje, z liczby... Ilu było myślicieli, tyle wypadło rozmaitych odpowiedzi. Wszyscy oni rozumowali w sposób bardzo przekonywający; cóż to znaczyło? Czy wszyscy mieli słuszność? Czy może — nikt?
Wszyscy mieli słuszność — tak rozstrzygnął sprawę sycylijski poeta i myśliciel Empedokles, autor zdumiewającego poematu «o przyrodzie». Świat powstał ze wszystkich czterech żywiołów, ziemi, wody, powietrza i ognia; ale żywioły te łączyły się ze sobą w rozmaitych stosunkach liczbowych, jak uczył właśnie Pitagoras. Z czterech barw zasadniczych otrzymujemy wszystkie odcienie, biorąc z każdej to więcej, to mniej; to samo i tutaj. W ten sposób wytknięta została droga, po której poszła najnowsza chemja; ze wszystkich filozofów przyrody Empedokles najbardziej zbliżył się do tego, co uważamy za prawdę dzisiaj.
Nie, nikt nie ma słuszności, odpowiedział inny poeta-myśliciel, Ksenofanes; był on słynnym rapsodem, t. j. śpiewakiem poematów homerowskich, i wybranym tylko słuchaczom recytował swe własne wiersze z filozofji przyrody, przyczem tułacze jego życie zawiodło go, mniejwięcej równocześnie z Pitagorasem, z Jonji do Italji południowej, gdzie wlaśnie założył szkołę w mieście Elei (szkołę «eleatów»). Nie, nikt nie ma słuszności. Wszystko, co mówił Tales i inni, dotyczy tylko świata pozornego, o którym świadczą nasze zmysły; ale świat ten jest tylko przywidzeniem, złudą naszych zmysłów. Poza nim istnieje wszakże świat prawdziwy, dostępny tylko naszemu rozumowi. O tym świecie prawdziwym nic powiedzieć nie możemy, prócz tego, że istnieje. Taki był ów słynny «dwuświat» eleatów; spotkamy się z nim jeszcze.
Wszelako oprócz Ksenofanesa i po nim znaleźli się też inni myśliciele, którzy o filozofach jońskich a zarazem i o eleatach orzekli, że z pośród nich nikt nie miał słuszności; tylko, że orzekli to w innem rozumieniu. Nikt z nich nie miał słuszności, ponieważ nikt z nich nic nie wiedział; również i teraz nikt nic nie wie i wiedzieć nie może. Skoro zaś mimo to mężowie owi przekonywali innych i zasłynęli, jako mędrcy, to dlatego, że, aby innych przekonywać, wcale nie jest potrzebna wiedza, potrzeba tylko mówić w sposób przekonywający. I o każdej rzeczy czlowiek światly wygłosić może po dwie przekonywające mowy, jedną za, drugą przeciw. W jednej mowie będzie np. przekonywał, że sprawiedliwość jest pożyteczna, w drugiej, że szkodliwa. I kto wysłucha tylko pierwszej mowy, ten będzie przekonany, że sprawiedliwość jest pożyteczna; kto zaś wysłucha tylko drugiej, ten tak samo przekonany będzie, że jest ona szkodliwą. Wszystko zależy od sztuki mówienia.
Przy takiem rozumieniu rzeczy żadnej mądrości być nie mogło; jakaż mądrość może być tam, gdzie wiedzy niema i nie będzie? To też nasi myśliciele nie nazywali siebie sophoi (t. j. «mądrymi>»), lecz tylko «sofistami» (t. j. «mędrkującymi»). Mało zaprzątało ich pytanie co do pochodzenia świata; wiedzieć coś o tem pochodzeniu — tak czy inaczej — było niemożliwością, przekonywać zaś innych, że powstał z ognia lub wody, było rzeczą bezcelową — bo czyż to nie wszystko jedno? Tymczasem zaś przekonywać ludzi, że rozmyślne zabójstwo człowieka zawsze i wszędzie powinno być karalne — albo, przeciwnie, że w pewnych razach nie powinno być karalne — to miało znaczenie, gdyż przydać się mogło na sądzie. Podobnież przekonywać ludzi, że sprzymierzeńców, którzy się sprzeniewierzyli i których pokonano, należy karać z nieublaganą surowością, aby dać przykład odstraszający innym, —albo, przeciwnie, że w stosunku do nich należy kierować się pobłażliwością, aby nie wywołać nienawiści powszechnej,—to było także rzeczą pożyteczną, gdyż przydać się mogło na zgromadzeniu ludowem. W tym kierunku zwracali też działalność swoją sofiści. Podejmowali się swą nauką wychować młodzieńców, aby wyrobić w nich zdolność pokonywania przeciwników i na sądzie i na zgromadzeniu ludowem: tacy zaś ludzie cieszyli się w Grecji rozgłosem; współobywatele otaczali ich szacunkiem i zasięgali u nich rady; wogóle uważano ich za ludzi «dobrych». I gdy pytano sofistów, co chcą osiągnąć swoją nauką, odpowiadali: uczynić uczni naszych dobrymi ludźmi. — A więc można nauczyć się być dobrym? — Tak, można. — Ale, przepraszam: właściwość czlowieka dobrego nazywamy cnotą (areté); według waszego zdania, można więc nauczyć się cnoty? Czyż cnota jest rzeczą nauczalną? — Tak, cnota jest rzeczą nauczalną (areté didaktón).
Zatrzymajmy się tutaj na chwilę; uprzytomnijmy sobie, co to znaczy. Przypomnijmy sobie Pindara; podług jego nauki cnota jest dziedziczna, z dobrego ojca dobry rodzi się syn, ze zlego zły, tak samo, jak ze lwa rodzi się lew, a z lisa lis. Było to nastawienie arystokratyczne: krąg ludzi dobrych był zamknięty, postronnym nie wolno było doń przeniknąć. I oto występują sofiści i twierdzą: cnoty można się nauczyć, każdy, jakiekolwiek byloby jego pochodzenie, może ją sobie przyswoić, jeśli posiada talent i pilność. Łacno pojąć, jaki oddźwięk radosny musiała nauka podobna znaleźć w owych czasach demokratycznych.
Wszelako, nieunośmy się zbytnio: wszystko byłoby dobrze, gdyby sofiści uczyli istotnie cnoty, czynili z uczni swych ludzi naprawdę dobrych. Lecz nie; uczyli ich tylko przekonywać innych na sądzie i na zgromadzeniu ludowem; uczyli ich nie tego, jak być dobrym, lecz tylko, jak wydawać się dobrym. Jednakowoż wśród sluchaczy był jeden, który rozumiał, na czem polegał niedobór ich nauki, i chciwie starał się mu zaradzić: był to Sokrates. Lecz o nim pomówimy w dalszym ciągu.
Niemniej wszakże nawet ów pozór cnoty, który sofiści w swej nauce wykłladali ludziom, zjednywał ich serce — zwłaszcza dzięki temu, że sami byli to ludzie bezwarunkowo rozumni i dobrzy; schlebiało tedy niejednemu, aby być do nich podobnym. Zapoznajmy się z najważniejszymi wśród nich.
Jeden przybył do Aten z zachodu: był to Gorgiasz z Leontyn w Sycylji, uczeń owego Tyzjasza, którego już znamy; nic dziwnego, że to „niegodne pisklę niegodnego kruka” zaszczepiło mu jak najżywszą namiętność do przekonywającej wymowy. Mieszkańcy Leontyn, zagrożeni przez swych sąsiadów Syrakazańczyków, wyprawili go do Aten z prośbą o pomoc, on zaś wymową swoją tak oczarował sluchaczy, że jego sposób wyrażania się, rozmieszczania słów, budowania zdań poprostu sprawił przewrót w krasomówstwie ateńskiem.
Drugi przybył z północy: był to Protagoras z Abdery w Tracji. Człowiek pelen sił i energji, pozyskał przyjaźń Peryklesa i otrzymał odeń zaszczytne zlecenie: ułożyć ustawy dla założonej przezeń — przez Peryklesa — nowej kolonji, Turji, na miejscu zburzonego przed stuleciem Sybarysu. Odwiedzał często Ateny i w czasie późniejszym i zaprzyjaźnił się z poetą tragicznym Eurypidesem; w domu jego odczytał swój utwór o bogach, zaczynający się od słów: „O bogach nie mam nic do powiedzenia, ani tego, że istnieją, ani tego, że ich niema”. Utwór ten oburzył jednego ze słuchaczy, i ten oskarżył Protagorasa o bezbożność; z wyroku sądu ludowego książka uległa spaleniu, sam zaś Protagoras został wygnany. Udał się okrętem na Sycylję i wskutek burzy, jaka wybuchła na morzu, zginął w falach.
Trzeci przybył z południa — Hippjasz z Elidy, sąsiad i wielokrotny gość sławnej Olimpji, gdzie chętnie wygłaszał wobec zgromadzonych Hellenów wytworne mowy na tematy ogólnokształcące. Był on swego rodzaju wszechczłowiekiem, starając się nietylko przeniknąć tajemnice wszystkich nauk i sztuk, lecz także zgłębić wszystkie rzemiosła; tak, razu pewnego, wystąpiwszy wobec świątecznego zgromadzenia w Olimpji, nie bez próżności jął zapewniać swych słuchaczy, że wszystko, co miał na sobie, obuwie, plaszcz, pas, pierścienie, wykonane jest przez niego samego. W nauczaniu swem lubił stawić pytania, w jaki sposób co powstało, mocą «przyrody» czy też mocą «umowy» (physei czy thesei) — język, małżeństwa, gmina obywatelska i t. d.
Nakoniec, czwarty przybył ze wschodu, acz z bliskiego, z wyspy Keosu; zwal się Prodikos. Był to człowiek innego pokroju — chorowity, smutny, o posępnym poglądzie na życie, które wydawało mu się łańcuchem niedoli; winę tego jego «pesymizmu», jak pogląd jego mianujemy, poniekąd ponosiła ojczyzna jego, mająca ponurą u Greków reputację wskutek często zdarzających się samobójstw jej obywateli. Sam on wszakże wzywał nie do samobójstwa, lecz do zbawczej zdrowej pracy, do naśladowania plemiennego bohatera Doryjczyków, Heraklesa, który także pracą nieustanną zdobył sobie nieśmiertelność. „Jemu poświęcił on ku nauce ludzkiej swą piękną przypowieść: «Herakles na rozdrożu».
Tacy byli owi mężowie, których nęciło ku sobie słońce Aten Peryklesowych; przybywali tu niezależnie od zleceń państwowych, spodziewali się bowiem znaleźć tu najliczniejszych i najpilniejszych uczniów. Dawało im to, oprócz sławy, także i korzyści. Za nauczanie brali oni zapłatę, i przytem pokaźną. Sokrates, który nauczał bezpłatnie, taką sprzedajność pracy nauczycielskiej uważał za rzecz zdrożną; przynosi to zaszczyt Sokratesowi, ale nie uwłacza sofistom, którzy postępowali w gruncie rzeczy tak samo, jak przyjęte jest postępować dzisiaj. Przyjazd znakomitego sofisty był prawdziwem świętem dla miasta. Dach i stół przyjmowali soliści u jednego obywatela ateńskiego, bogatego Kalljasza, który za honor dla siebie poczytywał goszczenie w swoim domu luminarzów Hellady. Przyjeżdżali oni zazwyczaj nie sami, lecz w towarzystwie swych najbliższych uczni; uczniowie ci, jako już posunięci w nauce, często bywali asystentami mistrza w jego stosunkach z nowymi uczniami, Od uczniów zaś, dosłownie, trzeba się bylo bronić: od samego świtu kołatali burzliwie do gościnnych drzwi Kalljasza, ku wielkiemu rozdrażnieniu starego oddźwiernego, który przeklinał wszystkich owych «sofistów» i cudzych i swoich. [ oto rozległy perystyl bogatego domu przyjął tłum wielbicieli; przyjezdny sofista występował, zwracał się twarzą do swego audytorjum, które kornie czekało na jego słowa, i wygłaszał milym, miarowym, nieco śpiewnym głosem swą zgóry przygotowaną, być może wyuczoną mowę na jakiś temat z filozofji moralnej, bądź w formie rozprawy, bądź w formie przypowieści, Po skończeniu mowy wolno było zadawać pytania; na pytania te mistrz odpowiadał znowu mową powiązaną, mniej lub więcej długą.
Wszystko to napozór wyglądało dobrze i wielu niewątpliwie niemały osiągało pożytek z obcowania z tymi wybitnymi myślicielami i mówcami, rozszerzając swój widnokrąg i rozwijając swój dar wymowy. Ale dla większej liczby ludzi umysłowo niedojrzałych nauka ta była prawdziwą trucizną. Teza: «w każdej sprawie można wygłosić dwie sprzeczne, jednakowo przekonywające mowy» — podrywała wszelkie podstawy prawdy i moralności. Weźmy sąd i rozprawę karną; jeśli świadkowie stoją po twej stronie, udowadniaj, że zeznania świadków w każdym razie zasługują na zaufanie, że niema pewniejszego sposobu ustalenia prawdy. Jeśli masz świadków przeciw sobie, udowadniaj z równą namiętnością, że zeznania świadków na żadne zaufanie nie zasługują, że człowiek bywa omylny, że oprócz pomyłki mimowolnej słowa jego wypaczyć może zła wola zysku. W szkole sofistów można się było nauczyć tej sztuki «dowodzenia w obu kierunkach»; członków zaś sądu ludowego, prostych, niewyćwiczonych w djalektyce obywateli ateńskich, można było snadnie schwytać na wędkę jędrneji zewnętrznie przekonywającej mowy. Ustawodawstwo zaś Solona, który nie przewidział sofistyki, dawało powody do występowania takich niesumiennych sług wymiaru sprawiedliwości: w tych razach, gdy stroną poszkodowaną bywało państwo, albo osoba niezdolna do obrony swych interesów, pozostawiało ono prawo oskarżenia każdemu, ktokolwiek chciał się go podjąć. I oto występował taki ochotnik, mający poza sobą studja w szkole jakiegoś sofisty. Na ofiarę swą wybierał on jakiegoś zamożnego, spokojnego i dobrodusznego obywatela; przed wniesieniem przeciw niemu skargi, dawał mu do zrozumienia, że gotów zrzec się swego zamiaru, jeśli otrzyma odeń przyzwoity datek. I nieraz upatrzony podsądny, nawet czując się niewinnym, wolał zapłacić łapówkę, byle uniknąć kłopotów i nie plamić czystego imienia sprawą sądową o niewiadomym wyniku. W taki to sposób sofistyka w dziedzinie sądowej zrodziła odrażającą działalność sykofantów — tak zwali Ateńczycy owych niesumiennych oskarżycieli, i wyraz ten zachował się po dzień dzisiejszy w tem znaczeniu, jakkolwiek wytłumaczyć go, jak należy, już starożytni nie umieli.
Niemniej niebezpieczne było działanie źle przyswojonej sofistyki i w dziedzinie politycznej: wszak i w radzie pięciuset i w zgromadzeniu ludowem rozstrzygali sprawy ci sami obywatele prości, nie wyszkoleni w szermierce słowa. Co począć, jeśli przymusowe wtłoczenie do związku morskiego, dajmy na to, wyspy Melosu, będąc rzeczą korzystną dla Aten, przeczy jednocześnie wymogom sprawiedliwości? Skoro masz podstawy, aby bronić sprawy Melosu (otrzymawszy odeń, być może, porękawiczne) — udowadniaj, że sprawiedliwość jest ostoją władzy, że sami bogowie karzą tych, którzy uciekają się do gwałtów i t. d. Skoro zaś, przeciwnie, jesteś na mieszkańców Melosu nie łaskaw — udowadniaj, że pożytek państwa stoi ponad wszelkiemi innemi rachubami, że wszelka władza wspiera się o przymus, i jednocześnie daj do zrozumienia, że jeśli przeciwnik twój tak gorąco broni Melijczyków, to jest wątpliwe, czy robi to bezinteresownie. W szkołach solistów uczono przemawiać i w obronie sprawiedliwości, i przeciw niej; wyszukanie wywodów na rzecz jednej i drugiej tezy nie było trudne, umysłowość zaś obywateli była nawet bardzo podatna dla zdobywczej sily zewnętrznie przekonywających rozumowań. Na gruncie tedy sofistyki rosła i krzewiła się zaraza demagogji, która miała zatruć życie polityczne Aten w latach, jakie nastały po świetnych rządach Peryklesa.
Tak, nie ulega wątpliwości: sofiści, jakkolwiek osobiście byli to ludzie uczciwi i porządni, wnieśli jednakże niemałą rozsterkę w życie Aten na schyłku wieku V: i sykofantyzm i demagogja w znacznym stopniu obarczają ich sumienie. Lecz slowo, jako Logos, niedarmo było tak czczone i prawie ubóstwiane przez starożytnych Hellenów: jeśli niekiedy bywało trucizną, to ono też zawierało w sobie i odtrutkę. I nie ci ocalają ludzkość, którzy z obawy przed trucizną ograniczają lub niweczą wolność słowa, lecz odwrotnie, ci, którzy wolności tej nie pozwalają się rozwinąć, ludziom zaś— wydobyć z wolnego słowa zawierający się w niem lek na truciznę. Wymieniłem już imię owego Ateńczyka, który, przysluchując się naukom sofistów, z niepokojem dostrzega! jad, ukryty pod ozdobną powierzchnią ich plynnych, dlugich, przekonywających mów — imię Sokratesa; jemu to sądzone było odkryć owo lekarstwo przeciw truciźnie, o którem wspomniano tutaj.

33. WOJNA PELOPONESKA.
(431—404)

Burza rozpętała się z powodu tego z członków związku peloponeskiego, któremu najbardziej ciążył pokój pięćdziesięcioletni — Koryntu.
Wiemy już o jego niesfornej kolonji, Korcyrze, na morzu Jońskiem; dumna ze swej potężnej floty — drugiej po ateńskiej — nie przyłączyła się ani do jednego związku, ani do drugiego, i bogaciła się w pokoju, rozwijając swe stosunki handlowe z Grecją oraz Italją. Jej zadzierżysta polityka wobec swej metropolji zmusiła nakoniec tę ostatnią do podjęcia przeciw niej środków stanowczych; Korcyra, przestraszona, udała się o pomoc do Aten, prosząc, aby przyjęto ją do związku delijskiego. Czy było to rzeczą możliwą wedle warunków pokoju pięćdziesięcioletniego? Tak, powiadała Korcyra, ponieważ nie należy do czlonków związku peloponeskiego; nie, odpowiadał Korynt, ponieważ kolonja obowiązana jest iść za swą metropolją, Sprawa była sporna, i Ateny poprzestały na półśrodku: zawarły z Korcyrą odrębny sojusz odporny, lecz nie zaczepny.
Korynt był oburzony; w radzie państw peloponeskich kładł nacisk na to, że Ateny naruszyły traktat; Sparta niechętnie poddawała się jego wywodom; z uwagi wszakże na stanowczą postawę reszty związkowców wysłała do Aten ultimatum z żądaniem, aby te „wygnały ohydę kilonową,” t. j. jak rozumiano powszechnie, Peryklesa, który po kądzieli pochodził od Alkmeonidów. Ateńczycy odpowiedzieli całkiem zasadnie żądaniem, ażeby Sparta nasamprzód u siebie „wygnała ohydę tenarską”. Sparta zasięgnęła rady Delf: te, zawsze wrogie Atenom, w imieniu swego boga udzieliły Sparcie błogosławieństwa na wojnę z niemi, dodawszy, że bóg ich wesprze „i wołany i niewolany.”
Tak rozerwany został traktat pięćdziesięcioletni, nie przetrwawszy nawet lat piętnastu, i zaczęła się wojna — wojna bratobójcza, w której zginąć miał kwiat Hellady.
Przyjmując wojnę, Perykles był świadom tego, że Ateny nie zdołają sprostać zjednoczonym silom Peloponezu; Attykę wydał na lup ich grabieży. Ale Ateny były nie do zdobycia: były połączone niezłomnemi murami z Pireusem i, dzięki temu, mogły otrzymywać drogą morską wszelkie artykuły, niezbędne dla wszystkich mieszkańców Attyki, którym wypadło na czas najazdu nieprzyjaciół szukać schronienia wewnątrz murów miejskich. I oto, gdy nieprzyjaciele szczerbić będą swój oręż o niezwalczone mury, w tym samym czasie spodziewał się zapomocą swej floty zadawać im pokolei szereg drobnych ciosów, dopóki, znużeni, nie poproszą o pokój i nie uznają hegemonji Aten.
I tak byłoby się stało, gdyby nie jedno zdarzenie, którego nikt przewidzieć nie mógł.
Armje Peloponezu rzeczywiście jęły pustoszyć Attykę — już w pierwszym roku wojny, a jeszcze dokładniej w drugim; chłopi, tłocząc się za «długiemi» murami, z rozpaczą patrzyli na lunę pożaru, trawiącego ich wsie, łany i winnice. Wszystko to było przewidziane i wzięte w rachubę.
Lecz pod wpływem upału i skupienia wielkiej ciżby w Atenach nagle wybuchła dżuma — najstraszniejsza ze wszystkich, jakie pamiętano w Grecji. Ludzie gromadami umierali dokoła studzien, do których przychodzili, aby ukoić swe palące pragnienie; wkrótce nie było rodziny, któraby nie opłakiwala ofiary niepokonanej choroby. I wciąż nie widziało się końca. Krążyly okropne wróżby, przypominano sobie o dawnej wyroczni, zapowiadającej, że

Runą zastępy doryjskie, i dżuma runie ich śladem.

Przypominano sobie o zagadkowej odpowiedzi Apollina, danej Spartanom: a więc to jest owa «niewołana» pomoc boga! Wszak już Homer mówi, że dżumę zsyła Apollo swemi niewidzialnemi strzały.
Pod naciskiem niedoli lud odstrychnął się od Peryklesa. Coprawda nie na długo: był on teraz bardziej niezastąpiony, niż kiedykolwiek. Ale i jego dni były już policzone: dżuma krążyła wokół niego, rażąc jego rodzinę; ostatni zaniemógł on sam. Razu pewnego, gdy leżał nieprzytomny, jego przyjaciele, siedząc u jego łoża, sławili jego zalety i zaslugi; wtem Perykles otworzy! oczy i rzekł im z uśmiechem: „To, czem najbardziej się szczycę, pominęliście, przyjaciele.” — „Co mianowicie?” — „To, że z mojego powodu nikt z Ateńczyków nie przywdział żałoby.”
W chwilę potem już nie żył.
Po śmierci jego jedność obywateli uległa rozbiciu. Nieprzejednani arystokraci po dawnemu zbierali się w tajnych klubach, nie uważając jeszcze momentu za właściwy do wystąpienia. Umiarkowani wybrali na swego wodza Nikjasza, potomka tego, który ongi przeprowadził do Aten Epimenidesa; na podobieństwo swego przodka, był to człowiek pobożny, po ojcowsku zachowujący się wobec ludu, a przytem mąż zdatny i do rady i do miecza, jakkolwiek ostrożny aż do podejrzliwości. Wszelako bardziej zdecydowani demokraci podtrzymywali przywódców śmiałych a niewybrednych w środkach działania, — t. zw. demagogów, — którzy doradzali im środki krańcowe i niekiedy karkolomne; najwpływowszy wśród nich był Kleon, z zawodu skórnik. Prawdziwy następca ducha Peryklesowego był wtenczas jeszcze młodzieńcem dwudziestoletnim: był to jego krewny Alcybiades, piękny z wyglądu i czarujący w obejściu z ludźmi. Tymczasem zwracał on na siebie uwagę w potrzebach wojennych walecznością lwa, w odstępach zaś czasu między niemi — swawolnemi wybrykami i pijatykami; niekiedy, zresztą, ogarniała go zaduma, i wtenczas przychodził do Sokratesa i z pokorą odpowiadał na jego pytania uduchowione, godzące w samą głąb serca ludzkiego.
W pierwszych latach po śmierci Peryklesa wojnę toczono w jego duchu, jak żądał tego ostrożny Nikjasz; wkrótce atoli małoznacząca z pozoru okoliczność dała stanowczą przewagę Atenom. Admirał ateński Demostenes (starszy), płynąc koło pustynnych brzegów Messenji, powziął myśl zajęcia załogą ruiny Pilosu, rodzinnego miasta homerowskiego Nestora. Heloci messeńscy jęli się zbiegać ku niemu; Spartanie zlękli się, aby nie powstała tam druga Itoma, i oblegli Pilos od strony morza, wylądowawszy na leżącej przed nim wysepce Sfakterji. Demostenes obległ! zkolei oblegających. Położenie było nieokreślone: Spartanie mężnie wytrzymywali oblężenie, otrzymując żywność przez nurków. Lecz zarządzający państwem zatrwożyli się o los swych obywateli: machnąwszy ręką na sprzymierzeńców, dla których dali się wciągnąć w tę niepotrzebną dla nich wojnę, wysłali do Aten posłów, ofiarując pokój.
Nikjasz, obrany strategiem, wspierał ich; Kleon, natomiast, przeciwstawiał się wszelkiemi sposoby propozycji pokojowej, stawiąc niemożliwe do przyjęcia warunki i utrzymując, że Spartanie na Sfakterji dawno byliby wzięci, gdyby nie kunktatorstwo strategów. Wtenczas Nikjasz spytał go ironicznie, czy nie chciałby go zastąpić. Kleon, chcąc-niechcąc, musiał przyjąć ofertę. Wszyscy byli przekonani, że demagog, w rzeczach wojny niedoświadczony, skręci kark — i wielu pragnęło tego, z Nikjaszem na czele. Ku powszechnemu wszakże zdumieniu powodzenie mu dopisało: w ciągu kilku tygodni Sfakterję zdobyto, i Spartanie dostali się do niewoli. Była to, coprawda, zasługa Demostenesa, któremu Kleon przezornie pozostawił dowództwo nad akcją wojenną, mimo to wszakże Nikjasz był upokorzony, i partja Kleona wzięla górę. Politykę ostrożności porzucono; Kleon domagał się działań stanowczych, a w tym celu przedewszystkiem — powiększenia prawie wdwójnasób wkładów związkowych.
Był to krok szaleńczy: jeśli cokolwiek jeszcze utrzymywało przy życiu związek delijski, to właśnie sprawiedliwość «podziału Arystydesowego» i humanitarna polityka Nikjasza. Nastąpił wybuch oburzenia ze strony związkowców; rozumny wódz spartański Brasydas pochwycił korzystny dla Sparty zwrot w toku wypadków i wylądował z wojskiem na wybrzeżu trackiem. Tu kolonje nadmorskie spotkały go jak oswobodziciela; jedna po drugiej przyłączały się do niego, zrywając traktat z Atenami. Związek delijski był bliski rozpadu; aby ocalić swą hegemonję, Ateny wyprawiły przeciw Brasydasowi wojsko, nad którem dowództwo, rzecz naturalna, objął Kleon. Rozegrała się bitwa, w której obaj wodzowie — i Brasydas, i Kleon — polegli.
Teraz w obu państwach zatryumfowała partja pokoju; zawarto go na zasadzie t. zw. status quo, t. j. przywrócenia tego stanu, w jakim państwa przebywały do czasu wojny. Już starożytni zwali pokój ten pokojem Nikjasza (421).
Ponieważ wojnę wszczęli Peloponezyjczycy, więc pokój zawierał w sobie stwierdzenie ich klęski. Szczególniej niezadowolony z tego był, oczywista, Korynt: skoro Sparta byla za slaba, aby sprawować hegemonję w Peloponezie, to niechaj przejmie ją jej brat starszy, los Temenosa, Argos. Argos był nie od tego; w taki to sposób Peloponez się rozszczepił. Sparta jęla zrazu rzetelnie wykonywać warunki pokoju, lecz opór sprzymierzeńców obrócił wniwecz jej wysiłki.
W Atenach tymczasem Alcybiades dosięgnął, nakoniec, wieku męskiego; pragnąc się wszelkiemi sposobami wydźwignąć, ażeby wraz ze sobą dźwignąć też Ateny, wszedł w stosunki z Argosem i zorganizował w samym Peloponezie przymierze przeciw Sparcie. Nie miał jednak powodzenia: na polu bitwy Sparta dawne wykazała męstwo, i związek peloponeski odbudowany został na poprzednich zasadach. Wtenczas Alcybiades stworzył nowy plan działania — o wiele od tamtego śmielszy.
Musimy tutaj wrócić do kolonij greckich na zachodzie, w szczególności do Sycylji.
Czem dla Grecji właściwej była Persja, tem dla nich było potężne państwo fenickie w Afryce północnej, Kartagina; jednocześnie z wyprawą Kserksesa dokonał się, jak widzieliśmy, najazd Kartaginy na Greków sycylijskich, lecz ci pod wodzą Syrakuz szczęśliwie odparli najeżdców (480 r. przed N. Chr.) To doprowadziło do hegemonji Syrakuz w Sycylji — te zaś stanowiły kolonię Koryntu, a więc szczepu doryckiego. Kolonje innych szczepów niechętnie znosiły ową hegemonję dorycką i z otuchą spoglądały ku Atenom. Teraz właśnie — w roku 415 — jedna z nich, Egesta, zwróciła się do Aten o pomoc.
Alcybiades z zapałem poparł tę prośbę. Bujnemu jego umysłowi cudny zamarzył się obraz: strącić hegemonję Syrakuz, zjednoczyć wszystkich Greków sycylijskich oraz italskich, z ich pomocą rozgromić Kartaginę i potem, dolączywszy do związku delijskiego cały zachód grecki, poddać swej władzy Peloponezyjczyków i objąć panowanie nad światem. Sam czuł się na siłach, aby dziela takiego dokonać — i pono się nie mylił.
Ateńczycy nie mogli oprzeć się jego płomiennej wymowie; sprzeciwy Nikjasza miały ten tylko skutek, że siły floty, przeznaczonej na wyprawę, zostały powiększone, i sam on był przydzielony Alcybiadesowi, jako jego towarzysz. Flota odplynęła.
Ale zaledwie zdążył Alcybiades opuścić Ateny, już wrogowie jego, stronnicy Kleona, puścili w ruch intrygę. Zrazu w drodze ciemnych plotek, następnie coraz wyraźniej nieobecnego stratega oskarżali o bluźniercze rozgłoszenie tajemnic eleuzyńskich i o skaleczenie posągów Hermesa. Ateńczyków ogarnęła trwoga: nigdy jeszcze nie byla im tak bardzo potrzebna pomoc bogów, jak teraz, gdy stali w obliczu tak śmialego zadania. Postanowiono odwołać Alcybiadesa, ażeby usprawiedliwił się przed sądem.
Na Sycylji ledwo zaczynały się działania wojenne, gdy przybył państwowy statek gończy z żądaniem powrotu Alcybiadesa. Nie znaczyło te jeszcze, że był zgubiony: więcej, niż prawdopodobne, że udałoby mu się usprawiedliwić się. Lecz Alcybiades, jak potem się okazało, przesadzał potęgę swych wrogów; nie ufając Atenom, umknął do Argosu. Ucieczka jego dala oręż w rękę jego wrogów: wskutek ich podżegań wydano nań wyrok śmierci, i wszyscy kapłani otrzymali polecenia, aby go przekląć. Jedna tylko Teano, kapłanka Demetry, odmówiła spełnienia nakazu, oświadczywszy: „Jestem kaplanką modłów, nie zaś przekleństw”.
Dowiedziawszy się, że jest skazany na śmierć, Alcybiades wykrzyknął z nienawiścią: „Otóż dowiodę wam, że żyję!” i z Argosu przeszedł do Sparty.
Dowództwo wyprawy sycylijskiej przypadło w udziale temu właśnie, kto najmniej ją pochwalał: Nikjaszowi. Powinność swą wypełnił on rzetelnie: obległ Syrakuzy od strony morza i lądu — zaczęły już obiegać pogłoski o kapitulacji. W tej atoli chwili uwydatniła się cała doniosłość Alcybiadesa. Udowodnił Spartanom, że upadek Syrakuz będzie zwiastunem ich własnego upadku, i namówił, aby dali pomoc zagrożonemu miastu. Wyprawiono do Sycylji najlepszego po Brasydasie dowódcę, Gilippa. Oddział jego nie był liczny, ale urok imienia spartańskiego w Sycylji był tak potężny, że na wezwanie Gilippa zbiegły się tysiące ochotników, i z pokaźną siłą ruszył na odsiecz Syrakuzom. Sprawy rychło wzięły inny obrót. Na domiar niedoli Nikjasz niebezpiecznie zachorował. Napisał do Aten, ażeby przysłano nową flotę i nowego wodza. Z napięciem ostatnich sił Ateńczycy wyprawili na Sycylję nową flotę pod wodzą Demostenesa, pozostawiając jednocześnie na stanowisku stratega także i Nikjasza. Lecz było już za późno: Syrakuzańczycy ostatecznie wzmogli się na duchu, Ateńczycy ponosili jedną porażkę po drugiej. Jeszcze można było przynajmniej ocalić flotę, i Nikjasz postanowił ją ratować, ale zaćmienie księżyca, co zdarzyło się akurat tej nocy, którą przeznaczono na odjazd, kazało przesądnemu i choremu wodzowi odroczyć powrót na miesiąc. Tymczasem Syrakuzańczykom udało się zamknąć flotę ateńską; wojsku wypadło cofać się lądem, niewiadomo dokąd. Ścigane zewsząd, wojsko to w oczach topniało; resztki jego wzięte były do niewoli. Demostenes i Nikjasz zostali straceni.
Jeszcze przed smutnym wynikiem przygody sycylijskiej Spartanie, idąc za radą Alcybiadesa, zadali Atenom inny cios; wtargnąwszy do Attyki, zajęli załogą Dekeleję, położoną tak, że z niej można było rozpuszczać zagony w rozmaitych kierunkach.
Takie było otrzeźwienie się Aten z krótkotrwałego czadu: cala flota zginęła, nieprzyjaciel zaś stanął w sercu Attyki.
Alcybiades jednakże nie pragnął zguby swej ojczyzny: marzył otem, aby podźwignąć sprawy Aten ku dawnej wyżynie. Zdumiewająca, zaiste, byla umiejętność, z jaką przystosowywał się do okoliczności. Czlowiek, gorszący wszystkich w Atenach swą rozwiązłością, w Sparcie przewyższył wszystkich surowością życia i wytrwałością — zdawało się, że urodził się i wychował pod prawami Likurga. Zjednawszy sobie powszechne zaufanie, zapragnął, aby wyprawiono go do satrapy perskiego, Tyssafernesa. Z tym ostatnim miał on pomówić o wspólnej akcji w Jonji, która na wieść o pogromie sycylijskim prawie cała odpadła od Aten. Satrapę i wogóle Persów znów oczarowa| wytrzymałością i wspaniałością na ucztach, — Persowie wielce to cenili, — działał atoli nie na rzecz Sparty, lecz wbrew jej interesom, dowodząc swemu gospodarzowi, że Ateny przestały już być niebezpieczne, i że dla Persji korzystniejszą jest rzeczą podtrzymać je przeciw porosłemu w silę związkowi peloponeskiemu. Równolegle nawiązał stosunki z arystokracją ateńską, namawiając ją do obalenia u siebie demokracji: w takim razie — powiadał — Persja im dopomoże. Gdy zaś arystokraci, korzystając z nieobecności wojska, które zajęte było wojną z Jonją, dokonali owego przewrotu, Alcybiades obiecał pomoc swą temu właśnie wojsku, był przez nie powołany na wodza i, skierowawszy się ku Hellespontowi, pokonał Spartan w świetnej bitwie pod Kizykiem (410 r.). Po wielu porażkach znów blysnął promień szczęścia dla znużonych Aten. Alcybiades znów stał się ulubieńcem ludu; śród powszechnego zachwytu powrócił do Aten.
A jednak nieufność przeciw niemu, wywołana jego wielokrotnemi zdradami, tliła się pod popiołem, gotowa wybuchnąć płomieniem przy pierwszej sposobności. Oczekiwano odeń, że odzyska dla Aten Jonję; była to wszakże sprawa nielatwa, i na początku, wskutek nierozumu podwładnego, wojsko Alcybiadesa doznało nawet niepowodzenia, Wtenczas zachwyt odpłynął —następnego roku nie wybrano go na stratega. I teraz nie było w tem jeszcze nic ostatecznego: takie wahania czasowe były w demokracji rzeczą zwyczajną. Lecz Alcybiades potrafił wszystko, tylko nie czekać; poraz drugi porzucił Ateny i wyniósł się do jednego z zamków swych na Hellesponcie.
Tu był on świadkiem ostatniej, fatalnej bitwy, która położyla kres wojnie peloponeskiej. Wodzem Spartan był wtenczas Lisander, czlowiek rozumny, acz wyzuty z sumienia; objąwszy komendę nad flotą, udał się do Hellespontu, aby odebrać Ateńczykom tę komunikację wodną i pozbawić ich w ten sposób połączenia z kolonjami na północy Morza Czarnego, skąd otrzymywali oni zboże. Flota ateńska wystąpiła przeciw spartańskiej nad t. zw. rzeką Kozią (po grecku Egospotamos). Alcybiades, który zamieszkiwał w pobliżu, odrazu dostrzegł słabą stronę tej pozycji, oddalonej od punktów prowiantowych, i radził strategom, aby odpłynęli ku miejscom korzystniejszym; lecz ci odparli, że nie życzą sobie, aby się mieszał w ich sprawy. I oto, skorzystawszy z czasowego odejścia wojska, Lisander napadł na słabo bronioną flotę i zniszczył ją, a flota owa, z olbrzymim trudem zbudowana po katastrofie sycylijskiej, stanowiła ostatnią nadzieję oslabionych Aten. Wojsko się wtenczas poddało; w szybkiej inwazji Lisander odebrał Atenom kolonje trackie, obległ je z lądu i z morza i, po krótkiem oblężeniu, zmusił do kapitulacji (404 r.)
Wkrótce po upadku ojczyzny, zginął też i Alcybiades. Uciekł on do swego przyjaciela, satrapy perskiego; Lisandrowi atoli udało się podburzyć go przeciw zdrajcy. Dom jego otoczono wśród nocy zbrojnymi ludźmi i podpalono, a gdy z mieczem w dłoni wybiegł on z płomieni, zasypano go gradem strzał i zabito.

34. PRZECHADZKA PO ATENACH.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy posłami efeskimi, wyprawionymi do Aten dla układów, przy samym końcu wojny peloponeskiej. Okręt wiezie nas z początku wzdłuż północnego wybrzeża zatoki i południowego brzegu wyspy Chios, następnie pełnem morzem do przesmyku, który oddziela wyspę Andros od wyspy Eubei, a potem do drugiego między wyspą Keos i Attyką. Wpatrujemy się chciwie w tę ostatnią i dziwimy się, że jej brzegi są tak ponure i odludne; ale nasz towarzysz podróży mówi, że to jeszcze nie jest sama Attyka, tylko długa «wyspa Heleny», która się ciągnie wzdłuż jej brzegu południowo-wschodniego. Nareszcie nudna wyspa zniknęła: oto prawdziwa Attyka! Wysoko na przylądku Sunion błyszczy biała kolumnada świątyni Posydona, na której widok mocniej bije serce każdego Ateńczyka. Okrążamy go i płyniemy zatoką Sarońską wzdłuż zachodniego wybrzeża Attyki, bardzo krętego, z licznemi przylądkami i wysepkami. Na lewo leży sławna Egina, na prawo góry attyckie, cały labirynt, tak, że trudno się zorjentować: jest tam i Laurion z kopalniami srebra, i Olimp Attycki, i wreszcie szara ściana Hymettu, jakgdyby skokami schodząca do morza. Tu tworzy ona płaski przylądek Pasa (Zóstêr) ze świątynią Apollina, a potem, po i drugim skoku, odludną wyspę. Za Hymettem jest już równina Ateńska; rozróżniamy w głębi fronton Pentelikonu z połyskującemi kamieniołomami — tu, jak nas poucza towarzysz podróży, jeszcze niedawno wyłamano marmur do budowy Partenonu i innych gmachów. Na lewo widać zielony, lesisty Parnes, a na prawo oczywiście wymieniony już wyżej nagi Hymettos; zapach tymianku z jego niezliczonych pasiek, roztopiony w znojnem powietrzu wiosennem, dochodzi aż do nas. Podpływamy do Pireusu i jednocześnie wpijamy wzrok w równinę Ateńską; miasta, naturalnie, nie widać, ale można już dojrzeć trzy pagórki, wznoszące się nad niem: jeden, to Likabettos, drugi — pagórek Muz, trzeci — to perła Aten i Hellady — Akropol.
Mijamy płaski, bagnisty brzeg Faleronu, portu Ateńskiego przed Temistoklesem, i lądujemy w Pireusie. Kapitan okrętu będzie musiał jeszcze dużo czasu stracić przy uiszczaniu opłaty portowej, ale nas, jako posłów, puszczają bez przeszkód. Na brzegu tłumy ludzi: są tu i Pirejczycy i próżniacy ateńscy, którzy przyszli dowiedzieć się nowin z Jonji; lecz my roztropnie milczymy i staramy się jaknajprędzej wydostać z tych niezbyt pociągających miejsc; jest ciasno i głośno, i jakiś nieprzyjemny zapach, mieszanina dziegciu z rybami wątpliwej świeżości. Na szczęście nasz ateński «proksenos», który zapewnia zawsze gościnne przyjęcie wszystkim przyjezdnym z Efezu, przybył sam i sprowadził osły i niewolników po nasze rzeczy. Prosta droga prowadzi na północo-wschód, lecz wtedy nie zobaczymy ani miasta Pireusu, ani jego portu wojennego, i na naszą prośbę Artemidor prowadzi nas na południo-wschód. Podziwiamy regularność ulic — wszystkie są proste, przecinają się pod prostym kątem. Jest to dzielo Hippodamosa, przyjaciela Peryklesa, drugiego — po Temistoklesie — założyciela Pireusu; jego imię nosi wewnętrzny plac miasta — Agora Hippodamosa — duży, prostokątny, piękny w zieleni swych jaworów i marmurowej białości otaczających go kolumnad i świątyń. Skręcamy na południo-wschód i wychodzimy na drugi główny port Pireusu, na port wojenny Zeję. Jest on cały okrągły, z wąskiem wyjściem na morze. Okręty jeszcze nie wszystkie zostały spuszczone, gdyż pora jest wczesna; większość jeszcze zimuje w ogromnych warsztatach okrętowych, zajmujących większą część brzegu. Z upodobaniem przyglądamy się tym, które już zostaly spuszczone, ich zgrabności, ich odnowionej pozłocie na posągach Pallady, zdobiących ich dzioby. Nasz proksenos mówi o tem niechętnie, lecz my i bez tego wiemy, że ta flota Ateńczyków, to ich ostatnia nadzieja, odkąd poprzednia zginęła cała w Sycylji przed kilku laty. Idziemy wschodnim wybrzeżem do morza; nakladamy drogi, ale to się opłaca ze względu na zachwycający widok skalistej, ciągle się zmieniającej linji wybrzeża. Dochodzimy do trzeciego małego portu Munichijskiego; nad nim wznosi się plaski pagórek Munichijski, ozdobiony starożytną świątynią Artemidy. To nasza ojczysta, efeska bogini; wstępujemy, aby się jej pokłonić.
Pireus jest otoczony własnym murem, lecz prócz tego jest on połączony z Atenami zapomocą dwu «długich murów», Zeszedlszy z Munichji, wychodzimy przez bramę na przestrzeń między dwoma murami. Lecz cóż to? granica miejska jest już poza nami, a tu jest ludzi więcej, niż w samem mieście: cała przestrzeń jest zapełniona namiotami, szałasami... Ach, prawda: to mieszkańcy wsi attyckich, spędzeni z powodu czasów wojennych pod osłonę długich murów. Oto więc chronią się oni w namiotach i szalasach: ktoś, nie mając innego dachu nad głową, urządził sobie schronienie w ogromnej glinianej kadzi. Przeważnie są to kobiety, dzieci, starcy; nędza nie do opisania. A powietrze! Aż tchu w piersiach nie staje. I to w wiosennym miesiącu Elafeboljonie; można sobie wyobrazić, co będzie latem! Dwadzieścia lat temu w tych warunkach zjawiła się tu dżuma. Teraz już tego nie będzie, gdyż przedsięwzięto środki ochronne; strona sanitarna stoi dobrze w Atenach, i Pireus ma swój własny wodociąg — po drodze podziwialiśmy jego piękny wodotrysk. Ale w każdym razie — pomyśleć, ile już lat cierpią oni te niewygody, i ciągle nie widać końca. Tak, królowa morza niedarmo otrzymała tę swoją władzę: trzeba będzie opowiedzieć o tem w domu, w naszym bogatym, zaradnym i wiecznie niezadowolonym Efezie.
Droga nasza prowadzi wzdłuż północnego długiego muru; stopniowo jest coraz mniej szałasów, łatwiej się oddycha! Oto most przez Kefizos. Zresztą jego samego nie widać: cały został rozdzielony na kanaly, tam wyżej w Kolonie; pozostały tylko rzadkie strumienie, lecz i one wystarczą, aby tu stworzyć wspaniałą roślinność: krzaki, drzewa, gdzie wśród liści świergocą bezustannie świerczcze; jest tu też skromna traktjernia z altanką. Miło jest w niej odpocząć w cieniu winnych krzewów; przynoszą nam wino i niewymyślną zakąskę — placki jęczmienne, oliwki, ser. Artemidor opowiada nam o sprawach ateńskich, my o swoich. Urząd proksenosa Efeskiego jest w jego rodzie dziedziczny; od czasu założenia związku delijskiego jest on już trzecim; dlatego też ojciec dał mu imię Artemidora, od naszej opiekuńczej bogini, wielkiej Artemidy Efeskiej.
Za mostem zaczynają się znów siedziby uchodźców; na szczęście gościniec porzuca mury i prowadzi przez falistą okolicę do północnych przedmieść i części Aten. Wchodzimy przez bramę Pirejską do właściwego miasta, a mianowicie do Kolonos. Ziemia jego jest święta. Artemidor pokazuje nam pagórek z gajem Erynij, gdzie znalazł wieczny pokój mimowolny ojcobójca Edyp, a obok niego drugi — ze świątynią i gajem Demetry.
— A to też jest świątynia — dodał on, wyciągając rękę.
Patrzymy za ruchem jego ręki.
— Przecież to dom prywatny i nawet niebardzo wspaniały!
— Tak, lecz tu kończy swe dlugie i szczęśliwe życie nasz największy poeta Sofokles. Bogowie jawnie mu sprzyjają: ma on okolo dziewięćdziesięciu lat, lecz duch jego jest po dawnemu potężny i dzielny. Za kilka dni będą przedstawienia w teatrze Djoniza, wtedy sami zobaczycie; przecież będzie wystawiona i jego trylogja.
Tu, niedaleko, na głównej ulicy ateńskiej Dromos, znajduje się bogaty dom Artemidora. Napozór niewiele różni się od innych; fasada jest dwupiętrowa, prosta i skromna; lecz wewnątrz obszerny i wspaniały. Na prawo i na lewo od głównego wejścia znajdowały się przedsiębiorstwa handlowe; jedno wynajmował szewcowi, którego wytworne wyroby były wystawione na półkach za ladą; w drugiem on sam sprzedawał swoje zamorskie towary — dywany perskie, które kupował właśnie w Efezie wprost z wielblądów przechodzących karawan. Od głównego wejścia dosyć długi korytarz prowadził do obszernego perystylu, t. zn. dziedzińca, otoczonego kolumnami. Pomimo gorącego dnia było tu chłodno, gdyż klomby, rozrzucone w kątach i na środku, oświeżały powietrze, a umiejętnie porozwieszane tkaniny — również dywany perskie — tamowały dostęp promieniom słońca. Z bocznego placyku perystylu schody prowadzily na górne piętro, gdzie wyznaczono dla nas pokoje. Tam zmęczeni kołysaniem jazdy morskiej, z rozkoszą przespaliśmy upalne godziny południowe; a na wieczór zaproszono nas na obiad do eksedry, obszernej sali za perystylem. W tej tylnej ścianie znajdowały się zamknięte drzwi dwuskrzydłowe; domyśliliśmy się, że były to t. zw. drzwi środkowe (mesaulos thyra). Tak było w istocie; zaledwie skończył się obiad, drzwi się otworzyły i weszła do nas, wstydliwie osłoniwszy się kwefem, córka gospodarza Mirto w towarzystwie dwu niewolnic. Zatrzymawszy się w pobliżu naszych lożnic, cichym głosem, przy akompanjamencie flecistki, zaśpiewała pean, poczem w milczeniu odeszła. Tymczasem przyniesiono wino i zaczęła się wesoła hulanka, która przeciągnęła się daleko za północ.
Strategowie mogli nas przyjąć dopiero za dwa dni, tak że następny dzień mieliśmy wolny, i Artemidor zaproponował nam, abyśmy, korzystając z tego, obejrzeli Ateny. Poszliśmy tą samą piękną ulicą Dromos w kierunku poludniowo-wschodnim, pod osłoną białych marmurowych kolumnad, wychodząc co jakiś czas na bruk, aby się przyjrzeć jakiemuś bronzowemu czy marmurowemu posągowi, ukrytemu za kolumną. Nareszcie doszliśmy na południowy koniec wspaniałej ulicy, do otwartego ogrodzenia, poświęconego Demosowi i Charytom.
Zapytałem Artemidora o przyczynę tak dziwnego zestawienia.
— Charyty, wyjaśnił on, — są przez nas pojmowane jako boginie wzrastania, rozkwitu i urodzajności; zestawiając je z Demosem, upostaciowanym ludem, chcieliśmy powiedzieć, że tylko przy władzy ludu gmina może przynosić owoce, rosnąć i kwitnąć. Bo, jak dobrze powiedział nasz poeta Eurypides:

Gdzie zbożna
Panuje woła ludu, tam i wybór młodzi
Ma zawsze lud pod ręką...

Niech pamiętają o tem obywatele, skręcając z Dromosu na nasz plac miejski, ośrodek naszego życia politycznego.
Lecz zanimeśmy skręcili, stanęliśmy: uwagę naszą zwróciła imponująca świątynia o starożytnej architekturze doryckiej, wznosząca się na wzgórzu nad otwartem ogrodzeniem.
— To świątynia Hefesta i Ateny — objaśnił Artemidor — boskich opiekunów wszelkich rzemiosł. Tu ciągną się z placu warsztaty i sklepy kowalskie; na przysionku widzicie mnóstwo rzemieślników ofiarowujących usługi. Lecz wyjdźmy na plac.
Więc to jest ta sławna ateńska agora, to wiecznie bijące serce wielkiego miasta! Tu, niemal co kamień, to jakieś wspomnienie radosne lub smutne. Przy samem wejściu stoją starodawne wizerunki Hermesa; przypomina nam się tajemnicze świętokradztwo, spelnione nad niemi, wskutek którego Alcybiades został wrogiem ojczyzny, a wyprawa sycylijska skończyła się tak straszną klęską. Od nich ciągnie się na lewo, zajmując pólnocną stronę placu — dzieło Kimona, t. zw. Wzorzysty Portyk (Stoa Poikile), pomnik sławy narodu ateńskiego. Jest to kolumnada zwykłego typu, lecz ściany są wymalowane przez Polignota i jego współzawodników. Na lewo wyobrażona jest walka Ateńczyków z Amazonkami, dalej zdobycie Iljonu, nakoniec bitwa Maratońska. Wszędzie surowość i prostota, wszystkiego cztery farby, niema cieni; choć raptem tylko pół wieku dzieli nas od tego malarstwa, zdaje się, że należy ono do epok dawno minionych — tyleśmy się nauczyli od czasu, kiedy Apollodor wynalazł cienie, a współcześni nam Zeuksyvs i Parrazjos zużytkowali jego wynalazek.
Naprawdę, w tym Wzorzystym Portyku można uczyć się bohaterstwa! — Wracamy do Hermesów, idziemy wzdłuż zachodniej strony placu. Tutaj pierwszy budynek jest to też kolumnada, t. zw. Portyk Królewski, najstarszy gmach agory, sala urzędowania archonta-króla. W samej kolumnadzie na kamiennych słupach wyryte są prawa Solona, — niech wszyscy obywatele ateńscy mają możność łatwego i dokładnego zaznajomienia się z ustawami ojczyzny. Z Portykiem Królewskim sąsiaduje jeszcze jeden, poświęcony Zeusowi-Zbawicielowi, na pamiątkę wielkich wysiłków wojny o wyzwolenie od ucisku Persów. Tu zawiesza się tarcze rycerzy ateńskich, którzy zginęli za ojczyznę— jest ich niemało. Dalej świątynia Apollina, jeszcze dalej — stara «orchestra», i obok niej posągi obu tyranobójcow. Warto się tu zatrzymać! Na tej orchestrze za czasów Pizystrata odbywały się przedstawienia dramatyczne, tu więc występowal Tespis. Lud siedział lub stał na zboczu dwu zaczynających się tu pagórków, Kolonu — przy placu — i Areopagu; lecz chłopcy woleli wdrapywać się na rosnącą tu czarną topolę. Teraz to wszystko zostało zapomniane; przedstawienia przeniesiono do teatru Dyoniza, orchestrę zajęły sklepy księgarskie, i tylko czarna topola przypomina o przeszlości. Co się zaś tyczy obu tyranobójców, jest to rzeżba Krytjosa i Nezjota, wzniesiona lat sześćdziesiąt temu; dawniejsza, dzieło najstarszego rzeźbiarza ateńskiego Antenora, została wywieziona przez Persów przy ich odwrocie. Lecz nam i ta nowa wydaje się dosyć stara; widać, jak daleko naprzód posunął rzeźbę Fidjasz.
Zanim pożegnamy się z agorą, rzucamy na nią ostatnie spojrzenie. Jak ladnie! Grupy drzew — posadzone przez Kimona — między niemi posągi, kapliczki, wodotryski, oltarze. Na jeden z tych ostatnich Artemidor zwraca nam uwagę: jest to oltarz Miłosierdzia. „Tu niegdyś dzieci Heraklesa, prześladowani po śmierci ojca przez tyrana Eurysteusza, siedziały w charakterze blagalników, a królowie ateńscy, synowie Tezeusza, uszanowali ich prośbę i ocalili je od tyrana. Ilu innych błagalników było od tego czasu! Tak, prawdę powiedział o nas Perykles: zdobywamy przyjaciół nie przez żądanie dobrodziejstw, lecz przez ich wyświadczanie”. Wszędzie błądzą nasze spojrzenia i zatrzymują się nareszcie na surowej ścianie Akropolu. Nad nią wznosi się olbrzymi spiżowy posąg Pallady, dzielo Fidjasza — Pallady-Wojowniczki, Pallady-Obronicielki, z włócznią wysoko podniesioną i lśniącą w promieniach słońca.
— Lecz gdzie — pytamy — jest rynek i jego przekupnie?
— Stąd go nie widać, gdyż zasłaniają go kolumnady, lecz wejdźmy wyżej.
Wchodzimy na skalę Areopagu. Bogowie, jakiż barwny, żywy widok! Plac z trzech stron otoczony straganami, — to całe miasteczko z wąziutkiemi domkami i jeszcze węższemi przejściami między niemi. Wszystko to roi się od ludzi. W każdej uliczce inna specjalność: tam, pod świątynią Hefesta, rozsiedli się kowale, obok nożownicy, dalej rusznikarze, tam garncarze, lampiarze, dacharze, tu tkacze, folusznicy, tam garbarze, szewcy; tu kupcy zbożowi, rzeźnicy, warzywnicy. W oczach nam się mieni — spuszczamy je i przypominamy sobie, że jesteśmy na Areopagu.
Straszne to miejsce! Tu niegdyś był sądzony Orestes-matkobójca, i iluż przestępców od tego czasu otrzymało karę, ilu niesłusznie oskarżonych zostało uniewinnionych! Nie tak sobie wyobrażaliśmy to miejsce w Efezie; a teraz wydaje się nam, że nie mogło inaczej wyglądać. Naga, ponura skała, prawie nietknięta ręką ludzką; na niej zwracają uwagę dwa plaskie kamienie. Artemidor zna ich znaczenie.
— To — mówi — jest kamień Nieubłagalności, tu przemawia oskarżyciel. A to kamień Krzywdy, tu przemawia oskarżony.
— Wartoby — mówię — postawić trzeci kamień: Miłosierdzia.
Lecz Artemidor potrząsa głową.
— Lepiej powiedział o Areopagu nasz wielki Eschyl: Nieraz strach trzyma gmach, jest ci stróżem hardej duszy.
Potem pokazuje nam wpobliżu szeroką, plaską skalę.
— Jest teraz pusta, lecz w dni terminowe to prawdziwe mrowisko. Jest to Pniks, miejsce naszych zgromadzeń ludowych. Teraz tam nie pójdziemy. Poznacie ją jeszcze, kiedy będzie rozpatrywana wasza sprawa.
I naprawdę, zupelnie nie mamy ochoty tam iść; dla nas, sprzymierzeńców, nie jest to bynajmniej miejsce przyjemne — pole działania dla oszczerców i podżegaczy.
Skręcamy na wschód — i tu nasz przewodnik nagle przestaje mówić. Cóż takiego?
— Ciszej — mówi on szeptem — tam pod skałą Areopagu znajduje sią grota Świętych bogiń.
— Jakich?
— Erynii — mówi zupelnie cicho i zaczyna szeptać modlitwę.
Idziemy za jego przykladem. Lecz oto, jużeśmy minęli groźne miejsce i przed nami, w całym swym blasku, wznosi się biały marmurowy Akropol.
Serca zabiły nam mocniej: oto więc jest dzieło Peryklesa, dzieło Fidjasza!
Przed nami Propileje, na prawo, nad stromą skałą, mała świątyńka Zwycięstwa, wysoko na szczycie skały królewski Partenon. Jużeśmy skierowali się ku wejściu na Akropol, lecz Artemidor wziął mnie za rękę.
— Naszego Akropolu — rzekł — nie można oglądać wśród innych pomników miasta. Przyjdziemy tu ze świeżemi silami, a teraz zajmijmy się czem innem.
I poprowadził nas po poludniowem zboczu skały, pod murem Kimona, który ukrył przed naszemi oczyma pomniki Akropolu. Mimowoli zwróciliśmy wzrok w przeciwną stronę, lecz i ten widok był wspaniały: ponad portami i wybrzeżami widać bylo błękitne morze, miękkie kontury Salaminy, surowy profil Eginy, aż do mglistych zarysów gór peloponeskich. Kiedyśmy zrównali się ze świętem ogrodzeniem Asklepiosa, z jego zielonym gajem, małą świątyńką i szpitalem, rzekłem.
— Nie wiedzialem, że u was i ten bóg ma swój kult.
— Istnieje też u nas dopiero dziesięć lat — odrzekł Artemidor. — Nalegał na jego wprowadzenie Sofokles, nasz poeta i lekarz. Pobożni ludzie chętnie się tu udają 1 uzyskują uleczenie, nocując w szpitalu, dzięki snom proroczym. Mamy jednak również i szpital miejski, i lekarzy, opłacanych przez państwo, którzy leczą chorych bezpłatnie w duchu nauki Hippokratesa, Lecz najlepszym lekarzem jest nasze czyste, świeże powietrze ateńskie, którem teraz, na wzgórzu, tak przyjemnie oddychamy.
Minęliśmy ogrodzenie Asklepiosa; tu mur zlekka skręca na lewo i odsłania się nowy widok. Lecz nie on przyciąga naszą uwagę: przed nami ciągnie się niezmierny obszar stopni kamiennych, wszystkie są zwrócone na dól, gdzie za okrągłą orchestrą widać skromny budynek sceniczny, a za nim dwie małe świątynie. To teatr Dyoniza. Lecz cóż to za drugi budynek, obok, zzewnątrz też jakgdyby teatr, lecz mniejszy i pokryty dachem?
— To Odeon Peryklesa—poucza nas Artemidor —; tu odbywają się zawody muzyczne w grze strunowej i dętej.
Szczęśliwe Ateny!
— Lecz cóż to za dziwny dach, niezwykły w budynkach ateńskich, jakgdyby ogromny stożek?
— Inaczej nie można było pokryć olbrzymiej powierzchni teatru. Za wzór służył namiot króla Kserksesa na Egaleosie, z którego on przyglądał się bitwie morskiej pod Salaminą. Uciekł, nie zdążywszy go zabrać, i nasi dziadowie długo jeszcze chodzili na przechadzkę na Egaleos, aby obejrzeć ten dziwoląg perski, dopóki się nie rozpadł. Lecz, jak widzę, zmęczyliście się; rzućcie jeszcze tylko okiem na ogrodzenie Zeusa Olimpijskiego i będzie dosyć na dzisiaj; i tak nie obejrzy się wszystkiego w jeden dzień.
Posłuchaliśmy tego wezwania: widzimy ogromny, pusty plac czworokątny; wśród chwastów poniewierają się olbrzymie kolumny.
— To nieskończone dzieło Pizystrata — objaśnia Artemidor.
— Dlaczegożeście go nie skończyli?
— Po pierwsze — odpowiedział nasz gospodarz — nie mieliśmy ochoty uwieczniać pamięci tyrana; a zresztą jak mieliśmy je kończyć? Stąd tego nie widać, lecz te kolumny są wapienne; dobre to było sto lat temu, ale teraz oczy nasze przywykły do marmuru, a czy łatwo jest wznieść taką olbrzymią świątynię z marmuru? Wątpię, czy się kiedykolwiek znajdzie ktoś, kto wykończy plan Pizystrata, chyba taki sam tyran, jak on.
Zeszliśmy ze zbocza; tu zaczyna się ulica Trójnogów, druga po Dromosie elegancka ulica Aten. Obiega Akropol od wschodu; po obu stronach stoją na marmurowych cokołach śpiżowe trójnogi, które daly jej nazwę, pomniki zwycięstw w teatrze Dyoniza. Jest to niezwykłe, lecz ładne. Okrążyliśmy Akropol, idziemy dalej wzdłuż jego pólnocnego stoku; wszędzie są godne uwagi gmachy i pomniki, ale już nam się nie chce patrzeć; jesteśmy zmęczeni do ostateczności. Prócz tego jesteśmy głodni, a jest właśnie pora obiadowa. Nie będziemy jednak jedli obiadu u Artemidora: jako posłów, zaproszono zas do Prytanejonu, a ten budynek stoi obok Areopagu, dokąd się właśnie kierujemy, choć inną drogą.
Dzięki bogom, nareszcie doszliśmy. Przyjemny jest po znoju chłód kolumnad, otaczający nigdy nie gasnący ogień Prytanejonu, święte ognisko Aten. Cala ta przestrzeń jest zastawiona tryklinjami — grupami po trzy łoża naokoło wspólnego stołu. Tu stołują się oprócz osób urzędowych i posłów, również szczególnie zasłużeni obywatele; jest to w Atenach najwyższa nagroda za slużbę ojczyźnie. Oto i nasze miejsca. Sąsiedzi wypytują nas o wrażenia; my jemy i opowiadamy. Gospodarze, jak się zdaje, są zadowoleni.
— Tak — rzekł jeden z nich z chytrym uśmiechem — nie bez powodu powiedział jeden nasz poeta komiczny z właściwą komedji szczerością:

Jeśliś nie widział Aten, bałwan z ciebie;
Gdyś widząc, nie podziwiał, jesteś osłem;
Podziwiasz i uciekasz? Tedyś bydlę.

— Dosadnie powiedziane — roześmiałem się. — Co do nas, z pierwszych jużeśmy dzisiaj wyszli, z drugich — dodałem z naciskiem — również.
Gospodarze ocenili moją uprzejmość i poczęli klaskać w ręce.
— Lecz — dodałem — jak będzie z trzeciemi? Będziemy musieli opuścić was, kiedy skończy się termin naszego poslowania.
— Tamto był poeta komiczny — rzekł Artemidor — lecz może raczej zgodzicie się na to, co powiedział pewnego razu nasz wielki Perykles: „Nasze miasto i w swej całości jest szkołą dla Hellady, i w szczególności każdy z naszych obywateli ma możność, godząc najbardziej różnorodne kierunki działania, przy największem pięknie i łatwości jego ujawnienia stać się najbardziej wystarczającą sobie jednostką”.

26. EURYPIDES.
W tym samym roku 480 przed N. Chr., gdy najstarszy z wielkich tragików ateńskich, Eschyl, walczył z nieprzyjacielem na falach Salaminy, gdy średni z nich, Sofokles, jako pacholę, na zlecenie współobywateli wykonywał dziękczynny hymn bogom za zesłane pod Salaminą zwycięstwo — w tym samym roku i na tejże Salaminie ujrzał światło najmłodszy z nich, Eurypides. Był on latoroślą starożytnego lecz zubożałego rodu, na którego pieczy pozostawały, między innemi, także obrzędy święte miejscowego kultu Apollina; pod jego osłoną spędził więc Eurypides swe lata dziecięce. Jednakowoż na dalszym jego rozwoju pobliże to odbiło się inaczej, niż na rozwoju jego starszego współzawodnika Sofoklesa.

Fotografia rzeźby.
EURYPIDES

Z wielką wojną wyzwoleńczą, w której Salamina stanowiła punkt zwrotny, nie łączyły go już żadne wspomnienia bezpośrednie. Jego dzieciństwo i wczesna młodość zbiegły się z epoką wywyższenia Aten pod kierownictwem Kimona oraz narastającego ich współzawodnictwa ze Spartą, które zczasem przejść miało w krwawą wojnę; lecz epoką jego życia pełnego i świadomego, jako poety i myśliciela, była epoka następna — epoka Peryklesa. Był to nietylko okres potężnego rozrostu artystycznych sił ludu ateńskiego: śmiałość inicjatywy udzieliła się wtenczas także myśli ludzkiej; myśl ta jęła niemiłosiernie burzyć wszystkie na swej drodze zapory, dźwignięte przez starą religję, przez prastary wszechludowy obyczaj. Zwabieni blaskiem Aten Peryklesowych, zajeżdżali do tego miasta «nauczyciele mądrości» — «sofiści», jak sami siebie zwali — z pozostałej Grecji, dawali prywatne lekcje uczniom i wyglaszali odczyty publiczne; jako wytrawni mówcy, chętnie wykazywali swym słuchaczom, że zapomocą przekonywającej wymowy można każde zdanie udowodnić, każde obalić. Później Sokrates i jego szkola wskazali ludziom wyjście z chaosu, jaki się wytworzył; tymczasem jednak oczywiście mogło się wydać, że niema nic pewnego i trwalego, że ponad wszystkiem króluje przekonywająca wymowa, która ludziom każe widzieć wszystko tak, jak im przedstawia, że „człowiek jest miarą wszystkiego, co istnieje i jak istnieje, oraz wszystkiego, co nie istnieje i jak nie istnieje”.
Na Sofoklesie ten «ruch sofistyczny» się nie odbił: był już umysłowo zupelnie ustalonym mężczyzną pięćdziesięcioletnim w chwili, gdy ruch ten się zaczął. Dla Eurypidesa, natomiast, zbiegł się z okresem jego wrażliwej młodości; szeroko rozwarl podwoje swej świadomości tej nauce zagranicznej i poddał jej swą twórczość poetycką. I oto obraz Apollina, z którym zżył się poeta od lat najwcześniejszych, a jednocześnie i obraz innych bogów Olimpu zbladł i przygasł w zamęcie sprzecznych opinij; wszędzie jęła tryumfować «przekonywająca wymowa». Pod znakiem jej tworzył Eurypides w ciągu lat czterdziestu z owego półwiecza, które wogóle stanowiło okres jego działalności poetyckiej.
Rzeczywiście, rozpoczął swą działalność w r. 455, zakończył zaś wraz z życiem w r. 406—05; będąc młodszym od Sofoklesa o lat mniej-więcej piętnaście, zmarł jednocześnie z nim, w wieku lat siedemdziesięciu pięciu, napisawszy odpowiednio mniejszą ilość dramatów, około osiemdziesięciu, t. j. dwadzieścia trylogij tragicznych z satyrowym dramatem przy każdej — przyczem zauważyć należy mimochodem, że w budowie swych trylogij szedł za wzorem Sofoklesa, nie zaś Eschyla, t. j. nie wiązał ich jednością fabuły. W ciągu swego życia Eurypides nie cieszył się szczególnem powodzeniem: staroświecka wiara i moralność mocno trzymały się w sercach Ateńczyków, nawet w okresie wojny Peloponeskiej, jeśli pominąć czas, jaki nastąpił bezpośrednio po dżumie; śmiale przeto mowy bohaterów Eurypidesa niemile działały na sluchaczy. Wszelako późniejsze epoki życia świata antycznego, te właściwie, od których zależało zachowanie albo niezachowanie jego skarbnicy literackiej, unosiły się właśnie nad zręczną budową mów; wówczas to ogłoszono Eurypidesa pierwszym wśród poetów tragicznych, i dzięki temu ocalała po nim do naszych czasów względnie większa liczba dramatów — około czwartej części tego, co napisał, a mianowicie osiemnaście, w tej liczbie (jest to wielki dla nas rarytas) jeden satyrowy, «Cyklop». W niniejszym krótkim zarysie weźmiemy pod uwagę tylko najznakomitsze wśród nich.
Nasamprzód jednakże wypada zauważyć, że Eurypides, wchłonąwszy tak skwapliwie prąd sofistyczny, znalazł się wskutek tego w położeniu kłopotliwem wobec przedmiotu swej twórczości. Z laski Muzy był poetą i przytem poetą tragicznym — ta gałąź sztuki nęciła wtenczas najlensze sily poetyckie. Lecz przedmiotem tragedji była na mocy niezachwianego obyczaju skarbnica mitów rodzimych, przepyszny kwietnik poezji, który jednakże wskroś przesycony był aromatem ojczystej religji i bez niej tracił calą swą treść. Już to jedno wnosilo dwoistość do twórczości Eurypidesa: jako myśliciel-bogoburca, kruszył właśnie te mity, z których czerpał wszystkie swe soki, jako artysta i poeta.
Szereg ocalonych tragedyj Eurypidesa zaczyna się od «Alcesty», wystawionej w r. 433, wkrótce po pierwszej dla nas tragedji Sofoklesa, « Antygonie». Król Tessalji, Admet, wedle podania, dostąpił tej łaski, że śmierć miała go oszczędzić, jeśli zamiast niego znajdzie się ktoś gotowy umrzeć. | oto nad młodym witeziem zawisa miecz losu; ale ani jego sędziwy ojciec, ani matka nie godzą się złożyć w ofierze swych dni, aby uratować kwitnące życie syna; ofiarę tę składa jego młoda żona, Alcesta... Jakto, spyta czytelnik, i Admet jest takim egoistą, że ofiarę tę przyjmuje? — Przyjmuje, ale nie przez egoizm: jest ojcem i jest królem, na barkach swych dźwiga «obowiązek życia» wobec swych dzieci i swego ludu. Sam ugina się pod ciężarem tego życia, okupionego ceną tak okropnej straty; z większą ulgą sam zstąpilby w mroki podziemu.
Ą jednak, jakkolwiek zdruzgotany nieszczęściem, nie zapomina o obowiązku gościnności w stosunku do przyjaciela swego Heraklesa, gdy ten, z powodu jednej ze swych przygód, odwiedza go w Tessalji. Niedość na tem: ażeby przyjaciel ten nie wyrzekł się jego gościny, zataja przed nim swą stratę. Ta wielkoduszność go ratuje: dowiedziawszy się od czeladzi o tem, co zaszło, Herakles (Eurypides tu nie uląkł się spożytkowania także cudownego pierwiastku mitu) wyrywa Alcestę bogu śmierci i zwraca ją mężowi.
Piękna, wzruszająca tragedja, wskroś przesycona cieplem miłości; żywo czujemy ją i w samopoświęceniu bohaterki, i w beznadziejnej rozpaczy Admeta, i w przywiązaniu czeladzi do młodej, wspaniałomyślnej pani, i w przyjacielskiej skwapliwości Heraklesa... Alboż nie są to uczucia dodatnie? I gdzież tu miejsce na rozkładowy sceptycyzm «przekonywającej wymowy»? Sceptycyzmu w micie nie było, lecz poeta niemniej go stworzył. W tym celu wprowadził na scenę ojca bohatera, starego króla Feresa, który przychodzi, aby także ze swej strony uczcić zmarłą synowę. Rozsrożony swem cierpieniem Admet wybucha wyrzutami przeciw ojcu: to on jest sprawcą jej przedwczesnej śmierci, on winien, ponieważ nie zechciał umrzeć sam za swego syna. Feres się broni: dał synowi swemu wszystko, co nakazywało prawo i obyczaj, tego zaś, aby ponadto zań umierał, nigdzie nie napisano. Od obrony ojciec przechodzi do napaści: żeń się jak najczęściej i sklaniaj żony swe do śmierci, a będziesz żył dłużej od samego Zeusa! Na nas ciężkie sprawia wrażenie ta scena sporu, i chętnie wykreślilibyśmy ją z tego cudownego dramatu. Ale sofistyka namiętności rozwija się tu w całej pełni, zręczność argumentowania z obu stron jest jednakowa — w tej zaś zręczności właśnie kochał się Eurypides.
W siedem lat potem, w pierwszym roku wojny Peloponeskiej, Eurypides wystawił tę tragedję, która go najwięcej ze wszystkich wsławiła — «Medeę». Jest to tragedja zazdrości, palącej, nieubłaganej; i rozumiemy, że poezja grecka — podobnie jak Szekspir w swym «Otellu» — wcieliła namiętność tę w duszę barbarzyńską. Medea jest córą barbarzyńcy, króla Kolchidy pod Kaukazem. Gdy królewicz tessalski Jazon na czele swych «Argonautów» (t. j. żeglarzy cudownego okrętu Argo) przypłynął do Kolchidy po złote runo, Medea, zakochawszy się w nim, dopomogła mu swemi czarami zdobyć runo i potem uciekla wraz z nim do Hellady. Tam z początku żyli szczęśliwie, dochowali się prześlicznych dziatek. Lecz oto zostają z Tessalji wypędzeni, Jazon z rodziną chroni się do Koryntu, żyć tutaj musi jako żebrak i tułacz, tulaczkę zaś jego i nędzę dzielą wraz z nim i jego ukochane dziatki. Istnieje środek ratunku: kocha go królewna koryncka, król zaś potomstwa męskiego nie posiada. Prawda, istnieje też przeszkoda, na domiar silna, w osobie Medei; pierwszym warunkiem nowego małżeństwa ma być rozwód z pierwszą żoną. Jazon składa tę ofiarę — dla dzieci, dla domu, nie dla siebie. Teraz miłość Medei przechodzi w piekielną nienawiść, i nienawiść poddaje jej niesłychaną zemstę...
Jaką zemstę? I inni poeci przed Eurypidesem czerpali natchnienie z wdzięcznej tragedji kolchidzkiej królewny-czarnoksiężniczki: oczywiście, Medea zabija swych krzywdzicieli — Jazona, jego narzeczoną, jego teścia — potem zaś z dziećmi swemi ucieka. Inne zajął stanowisko wobec mitu Eurypides. Wszak jeśli istnieje w sercu ludzkiem uczucie trwałe i niepożyte, to jest niem uczucie miłości macierzyńskiej. I to właśnie uczucie Medea składa w ofierze swej zazdrości. Jazon wyrzekł się jej, swej żony, aby ratować swój dom — Medea karze go zburzeniem tego domu, i przyszłego, i teraźniejszego. Zabija jego narzeczoną, ale niedość tego — zabija także jego dzieci, swoje dzieci, jemu zaś pozostawia życie spustoszone i wyzute z wartości. Straszna jest walka w niej między jej namiętną zazdrością a jej milością macierzyńską, lecz zwycięża namiętność — i sofistyka namiętności: przekonywająca wymowa.
Taka jest ta wstrząsająca tragedja, Odtrącili ją współcześni, lecz potomni ocenili. I Medea po wszystkie czasy zachowała te rysy demoniczne, które dał jej Eurypides.
Z «Medeą» w czasie blisko sąsiaduje «Hipolit» — ściślej mówiąc, druga redakcja tej tragedji (r. 428), znacznie złagodzona, ale zarazem i pogłębiona w porównaniu z pierwszą. Mitologja zna nieszczęsny obraz Fedry, drugiej żony króla Aten Tezeusza, zakochanej w swym pięknym pasierbie Hipolicie; nie osiągnąwszy wzajemności ze strony cnotliwego młodzieńca, macocha spotwarzyła go przed mężem, jakoby uczynił zamach na jej cześć małżeńską i na święte loże swego ojca, i Hipolit padł ofiarą gniewu dwakroć znieważonego Tezeusza. Takie były zarysy podania, i Eurypides ich nie zmienił. Jednakowoż w pierwszej redakcji Fedra samą, zbywszy wstydu, ofiaruje pasierbowi swą występną miłość, usiłując przekonywającą wymową pokonać jego cnotę. Widzów oburzyła tego rodzaju szczerość, i w drugiej redakcji Eurypides wyrzekł się jej, znacznie wyszlachetniwszy charakter swej bohaterki.
Nie, Fedra sama dręczy się swą fatalną miłością; nie będąc w możności jej przemóc, postanowiła wyrzec się swego zatrutego życia, pragnąc tylko jednego — aby jej dobre imię pozostało niesplamione, aby nikt nie dowiedział się o jej nieszczęsnej namiętności. Lecz tu w mieszała się do sprawy piastunka; wymógłszy na niej wyznanie, sama ucieka się do czarów przekonywającej wymowy: zrazu przeciw swej pani, skłaniając ją do zmiany postanowienia, a potem przeciw młodzieńcowi, namawiając go, aby uległ pragnieniu macochy. To ostatnie wszakże się jej nie powiodło. Hipolit uczuł się oburzony, i w oburzeniu swem nie szczędzi także Fedry, mniemając, że ona to wysłała doń swą stręczycielkę, pośredniczkę-piastunkę. Teraz znieważona jest Fedra — na takie oskarżenie nie zasłużyła. Pod wpływem tej zniewagi, lecz także i pragnąc ocalić swą dobrą sławę, umierając, pisze do męża list, spotwarzający Hipolita. Tezeusz daje mu wiarę: Hipolit ginie; za późno dowiaduje się ojciec o całej prawdzie; lecz ocalić jego życia już nie może. Może jedynie kajać się za swą porywczość u loża konającego i otrzymać odeń przebaczenie.
Oprócz sofistyki, uosobionej w postaci starej piastunki, tragedja ta uderza nas jeszcze jedną cechą: w niej po raz pierwszy — bezpośrednio po wielkiej dźumie ateńskiej — występuje bogoburczy nastrój poety. Fatalną żądzę, która ogarnęła królowę ateńską, tlumaczy, jako opętanie, zeslane przez samą boginię milości, Afrodytę. Bogini obrażona jest tem, że Hipolit, młodzieniec czysty, odtrąca jej dary; chce go ukarać, wszczepiając występną ku niemu miłość w krew jego macochy. Ale i owa macocha także ginie; cóż ona zawinila? Nic. Jest poprostu narzędziem w rękach Afrodyty. Czyż to jest sprawiedliwość boża?
W tragedjach następnego okresu to nastawienie bogoburcze ujawnia się jeszcze silniej. W «Andromasze» szlachetny Neoptolemos ginie w wielkoduszym porywie pobożności wskutek mściwości Apollina. W «Heraklesie» rzetelny bohater pracy dopuszcza się dzieciobójstwa z woli Hery, która ściga go niemiłosiernie. W «Trojankach» po niesłychanych klęskach zburzonego miasta następują nieszczęścia tych, którzy je rozgromili, i wszystko to się dzieje z kapryśnej woli bogów, którzy znęcają się na ludziach, powodowani swą drobiazgową próżnością, swą obraźliwością niegodną. Lecz po «Trojankach» zachodzi przełom.
Co go sprowadziło? Dlaczego obraz Apollina, który jaśniał nad dziecięcemi laty Eurypidesa i przygasł w epoce jego buntowniczego wolnomyślicielstwa z pod znaku sofistyki, nagle nowym dlań opromienił się blaskiem? Czy sam on, w drodze wewnętrznej pracy umysłowej, przezwyciężył postawę sofistyczną, czy też z pomocą przyszło mu inne, zewnętrzne zdarzenie? Nie wiemy tego; mamy przed sobą jedynie sam fakt przelomu. Wyraził się on w dwóch z zachowanych tragedyj — w «Jonie» i w «Ifigenji w Taurydzie».
«Jon» jest to jedna z najradośniejszych tragedyj naszego poety. Bohaterem jej jest młodzieniec cudownego pochodzenia, syn królewny ateńskiej i Apollina. Tak, i Apollina; sam bóg uległ czarowi jej dziewiczej krasy i potem, zdawało się, zapomniał o niej. W męce urodziła ona owoc swego grzechu i, urodziwszy, pozostawiła go w tej samej grocie, która byla świadkiem bożej miłości; czy przynajmniej teraz nie przypomni sobie o niej Apollo? Nie, niemowlę znikło, lecz bóg się nie objawił. Poczem Kreuza — takie miała imię królewna — wychodzi zamąż, ale małżeństwo jej pozostaje bezdzietne.
Chcąc dowiedzieć się o przyczynie tej nielaski, Kreuza wraz z mężem udaje się do Delf, kędy ich wita młody, bezimienny sługa świątyni Apollinowej. Kreuza nie traci nadziei, że choć tutaj dowie się o swem zaginionem dzieciątku, jednakże i ta nadzieja się nie sprawdza. Przeciwnie, bóg udziela łaskawej odpowiedzi jej mężowi: kto pierwszy z nim spotka się po wyjściu z jego świątyni, ten jest jego synem. Synem tym, jak się okazuje, jest ów młody bezimienny służebnik, którego też nowy ojciec nazywa «Jonem», t. j. «wychodzącym» (naprzeciwko niego). Należy dodać, że sam młodzieniec nie zna swego pochodzenia: oczywiście, jest on płodem jakiegoś dawnego miłosnego zapału swego ojca.
Dowiaduje się o tem Kreuza: jest zrozpaczona. Odzywa się w niej nietylko zazdrość: silniejsza od zazdrości jest obraza. Dlaczego mężowi został zwrócony jego syn, jej zaś nie? I oto postanawia trucizną zabić nowoprzyznanego pasierba; zamiar jej atoli wychodzi na jaw, i teraz jej, która zabójstwem splamiła święty przybytek, grozi kara śmierci z rąk ocalonej ofiary, młodego slugi świątyni...
Czytelnik, zapewne, dawno się domyślił, że sługa ów jest właśnie synem Kreuzy, który zniknął i uratowany został przez Apollina; teraz, w chwili krańcowego napięcia, ujawnia się to dzięki wystąpieniu kapłanki Apollina, Pitji. Tak, Apollo wiódł do najlepszego końca los wszystkich drogich sobie osób, we wszystkich ich złych przygodach jego oslaniająca ręka była niewidzialnie rozpostarta nad niemi. I Kreuza, dumna ze swego pięknego syna, uznaje tę moc opatrzności bożej i kornie wielbi tego Apollina, przeciw któremu przedtem szemrała w swym krótkowzrocznym gniewie.
Zupełnie odrębna co do treści, lecz podobna co do idei jest «Ifigenja w Taurydzie». Styka się ona z dramatem Orestesa - matkobójcy, opracowanym i przez Eschyla i przez Sofoklesa, a także i przez samego Eurypidesa, przyczem wszystkie te ich tragedje ocalały. Mszcząc się za ojca, zabitego przez matkę, Orestes nie darował jej życia; za to — Eurypides zachował ten rys podania — ścigają go uosobione wyrzuty sumienia, okropne Erynje. Ale tę właśnie krwawą zemstę, która doprowadzila do matkobójstwa, Orestesowi nakazał sam Apollo; i oto ścigany przez Erynje młodzian zwraca się o pomoc do niego, mistrza swego sumienia. I Apollo wyznacza mu pracę odkupienia: niechaj uda się w drogę do barbarzyńskich Taurów (na dzisiejszym Krymie) po posąg siostry jego, Artemidy...
Tu czytelnik dowiedzieć się musi, co następuje. Gdy Agamemnon zgromadził wojsko w Aulidzie, bogini miejscowa Artemida nie użyczała mu wiatrów pomyślnych póty, dopóki nie złoży on jej w ofierze córki swej Ifgenji. Była to wszakże tylko próba z jej strony: gdy król gotów był wypełnić warunek, bogini, skrycie dla oka wszystkich, porwała dziewicę i przeniosła ją do Taurów, kędy uczyniła ją kapłanką swego chramu. Nikt o tem nie wie; najmniej zaś ze wszystkich sam Orestes.
Spełniając przykazanie Apollina, Orestes, pospołu z przyjacielem swym Piladesem, udaje się do Taurów, aby porwać posąg Artemidy. Tam barbarzyńcy ich chwytają i biorą do niewoli: wedle praw miejscowych, obaj mają być złożeni w ofierze Artemidzie. Smierć zdaje się być nieuchronna; Orestes szemrze. Oto dlaczego Apollo wysłał go na skraj świata! Aby zginął bez wieści, aby nigdy wśród ludzi nie wyszła na jaw nicość przepowiedni boga delfickiego.
Kierownictwo sprawami ofiar należy do kapłanki — a więc, w naszym wypadku, do Ifigenji. Przed jej oblicze przyprowadzeni zostają obaj jeńcy. Polożenie przedstawia się tak samo, jak w «Jonie»: tam matka omal nie ginie z ręki syna, tu—brat z ręki siostry. W sposób niezmiernie subtelny i wzruszający i tutaj dochodzi do skutku odpoznanie; scena ta po wszystkie czasy nieciła zachwyt znawców sztuki. Lecz cóż dalej? Co za pożytek z tego, że Ifigenja odpoznała swego brata w Orestesie, skoro ona jest kapłanką, on zaś — jeńcem barbarzyńskich Taurów?
Eurypides w owym czasie upodobał sobie w pierwiastku dramatycznym, który później tragedja odstąpiła komedji — a mianowicie w intrydze; na nas intryga w tragedji działa w sposób wyziębiający, wskutek czego druga część «Ifigenji» mniej nas przejmuje, niż pierwsza. Król Taurów, jak przystoi barbarzyńcy, jest naturą prostacką i przesądną; lligenja potrafi go przekonać, że dla tajemniczych obrzędów musi ona koniecznie udać się z posągiem bogini i obiema ofiarami na brzeg morski; w ten sposób odplywają oni na tym samym okręcie, który przywiózł Orestesa z Piladem. Tak czy inaczej, bóg zostaje usprawiedliwiony: Orestes wedle jego wskazań popłynął do Taurydy po posąg jego siostry — i wraz z nim znalazł też siostrę własną, rzekomo zaginioną Ifigenję.
Ostatnie dwa lata życia spędził Eurypides na obczyźnie. Nie wiemy, w jakim stopniu zawody, doznane w kraju, wpłynęły na jego zamiar, aby kraj swój opuścić; lepiej znane nam są pobudki dodatnie, które kroki jego skierowały właśnie ku wybranej przystani. Był to dwór króla macedońskiego Archelaja. Zjednoczywszy pod swą silną władzą dzielnice królestwa, godny ten poprzednik Filipa staral się o to, aby szczepić w niem kulturę helleńską i w tym celu zapraszał do swej stolicy najwybitniejszych jej przedstawicieli; zaproszenie takie otrzymał i Eurypides. W ciągu dwóch lat nie mógł, oczywista, dokazać wielkich rzeczy, jednakowoż i tam bezczynnie rąk nie założył. Wśród tragedyj, napisanych przezeń w Macedonji, do naszych czasów dochowały się dwie, i te dwie należą do najlepszych w całym jego dorobku. Jest to «Ifigenja w Aulidzie» i «Bachantki».
«Ifigenja w Aulidzie» daje dramatyzację owej ofiary, a której mowa była przed chwilą — uśmiercenia dziewicy na ołtarzu przez własnego jej ojca celem zapewnienia pomyślności sprawie wszechnarodowej. Był to mit szczególnej godzien uwagi — dość dokładny odpowiednik legendy biblijnej o ofierze Izaaka. Pod urokiem tego mitu pozostawali już poeci-poprzednicy Eurypidesa; do właściwej wszakże wyżyny tragicznej wzniósł go dopiero on. Tamci wywoływali litość widzów nad dziewicą, gwałtem składaną w ofierze nietyle bogini, ile próżności i zuchwalstwu ojca; Eurypides pierwszy uczynił z Ifigenji bohaterkę tragiczną. I u niego tkliwe dziewczę zrazu lęka się śmierci, buntuje się przeciw okrutnej konieczności; zwolna wszakże daje się opanować majestatem myśli, że, poświęcając siebie na ofiarę, zapewni powodzenie i wielkość swemu ludowi, stanie się naprawdę «zwyciężczynią Iljonu», jak sama siebie nazywa. A ponieważ bogini, poprzestając na jej gotowości, ocala ją od śmierci i nagradza swem kapłaństwem, godzimy się tedy i my z rozwiązaniem tragedji i uznajemy w niej dalszy, dopełniający krok na drodze pojednania Eurypidesa z piękną religją jego ludu.
W jeszcze wyższym stopniu mają znaczenie takie «Bachantki», poniekąd najciekawsza i najbardziej uderzająca tragedja naszego poety. Temat jej stanowi wzniosły kult Bachusa-Dyoniza, który poeta, jako gość króla Archelaja, oglądać mógł w jego pierwotnej czystości — rzeczywiście, właśnie w Macedonji religijne zbiorowiska bachantek zachowały się w dawnej postaci aż do czasów Eurypidesa i dłużej. Treść ich Eurypides, jako Hellen, widział w rzeczy następującej: przez ów tymczasowy powrót do natury człowiek daje upust zawartym w piersi swej dzikim namiętnościom i okupuje dla się w ten sposób możność życia kulturalnego. Dyonizos przeto, który ludziom tę możność objawił w swoich misterjach, jest ich dobroczyńcą, i ten, kto stawi mu opór, jest bezbożnikiem.
Takim mianowicie jest bohater nowej tragedji, młody król tebański Penteusz wraz z matką swoją Agawą. Jako przedstawiciel czystej umyslowości, czuje on odrazę do misterjów Dyonizowych; za to skrępowane w jego piersi namiętności kruszą swe okowy, zwyciężają jego ducha; oszalały, król ginie z ręki swej również oszalalej matki. Zdumiewające jest w tragedji tej stopniowe narastanie obłędu Penteusza, jak i stopniowe potem wytrzeźwienie synobójczyni-matki; niemniej wszakże zdumiewający jest i opis życia bachantek, na polach Cyteronu, w centrum zaś wszystkiego — pieśń ku chwale cichego pokoju człowieka, który „ocalał od burzy morskiej i dosięgnął portu”.
Taki był, przynajmniej w części swego duchowego jestestwa, Eurypides w ostatnich latach swego życia; szczęście to okupił on ceną dlugotrwalej walki, walki prawej i męczącej. Potomkowie jego z późnej doby antycznej, jak już nadmienialiśmy, cenili w nim artystę wymowy przekonywającej i dzięki temu zachowali stosunkowo pokaźną liczbę jego tragedyj. Jesteśmy im wdzięczni za ich gorliwość, ale stanowisko ich nie jest stanowiskiem naszem. Sofistyka w tragedjach Eurypidesa — z wyjątkiem tych wypadków, gdy, jak w «Medei», staje się narzędziem namiętności — wyziębia nas raczej, niż zapala. Jest on natomiast drogi dla nas, jako bojownik, i wszystkie zachowane do naszych czasów tragedje jego, nawet drugorzędne, cenimy właśnie jako świadectwa jego walki duchowej.
Czy jednak wyjście, jakie znalazł Eurypides, jego powrót do przystani pięknej religji jego ludu, było wyjściem jedynem, zdolnem wyzwolić czlowieka z burzy rozterek duchowych? Wyżej nadmieniono, że zbawczą ścieżkę z labiryntu, w który ruch sofistyczny strącił umysły Hellady, wskazał im Sokrates. Sokrates był znacznie mlodszy od Eurypidesa; poeta stykał się z nim, lecz mnie na tyle, aby się odeń uczyć.
Tymczasem zaś Sokrates miał ucznia, który z początku także zamierzał stać się poetą tragicznym, lecz, zapoznawszy się z mistrzem, spalił swe już napisane tragedje młodzieńcze: tym uczniem był Platon. A przecież mimo wszystko uczeń ten pozostał poetą tragicznym, zmieniwszy tylko formę swego pisarstwa: djalogi jego są nieprzerwaną wielką tragedją, której bohaterem jest rozum ludzki. Dla nas tragedja właściwa urywa się na Eurypidesie: po autorach, którzy po nim, już w wieku IV, uprawiali niwę dramatyczną w Atenach, nic do nas nie doszło. Wszelako stało się to dlatego, że sam duch tragizmu opuścił scenę ateńską i przeniósł się do gaju Akademji, gdzie uczył i tworzył tragik-filozof Platon.

36. NA WSI ATTYCKIEJ

Jesteśmy znów posłami efeskimi i znów gościmy u naszego «proksena» Artemidora; na jego propozycję jedziemy odwiedzić jego ziomka z fili, wieśniaka Komarchidesa, w Enoi pod Pentelikonem. Droga, trzeba przyznać, jest pelna kurzu; lecz jest to ten sam biały pył wapienny, co u nas w Efezie, i nie potrzebujemy się do niego przyzwyczajać. Jedziemy oczywiście na osłach. Droga jest bardzo ożywiona: widać i skrzypiące wozy, i takich jak my podróżnych na oslach; przechodniów jest względnie mało. Pora jest wczesna; przekupki spieszą na rynek sprzedawać warzywa.
— Skąd? — pytam.
— Z Kefizji, gościu! — odpowiadają.
Tak, już tak zawsze jest: mimo, że staram się mówić czysto po attycku, wprawne ucho przekupki ateńskiej z jednego słowa pozna we mnie obcego.
A oto właśnie owa Kefizja, w górnym biegu rzeki, która dala jej to imię, już u stóp Pentelikonu. Tu robimy postój. Okolica jest piękna, dużo zieleni, a i samego Kefiza daleko więcej tu widać, niż w dolnym biegu, gdzie on cały został rozdzielony na kanaly. Mielibyśmy ochotę przyjrzeć się tym ogrodom, lecz Artemidor śpieszy.
— Tam, w Enoi — mówi — zdążycie sobie wszystko odbić.
Jedziemy dalej. Jako Efezyjczyków, mile uderza nas czystość ducha greckiego w religji. Spotykamy po drodze święte drzewa, przeważnie jawory; na nich wiszą wota: lalki, wstęgi, tyrs, marmurowa płaskorzeźba z wyobrażeniem Dyoniza lub nimfy; głaz, który niegdyś spadł z Pentelikonu, lub, jak opowiadają, został rzucony ręką Pallady w giganta Enkelada, w bitwie bogów z gigantami; i na nim wiszą też takie same wota, a w zagłębiu głazu znajduje się święty olej. Jest też wiele świątyń, kapliczek herosów, nimf lub Kefiza. Od tego wszystkiego mile ciepło spływa na duszę; przez cały czas czujemy się pod opieką bogów greckich. U nas w Efezie jest to samo, lecz prócz tego jest wiele barbarzyństwa, im dalej od miasta, tem więcej.
Nareszcie jest Enoa. Chłopaki wiejskie już zdaleka nas zobaczyli; poznawszy swego dobroczyńcę Artemidora, pobiegli zawiadomić Komarchidesa; on wyszedł na spotkanie. Oświadczamy mu, że zanocujemy w miejscowej oberży, lecz Komarchides nie chce nawet słyszeć o tem.
— Goście Artemidora — mówi — są moimi gośćmi.
Nie upieramy się; prawdę mówiąc, szanowna Glika słynie z wszelkich cnót, tylko nie z czystości. Komarchides prowadzi nas do siebie.
Chata Komarchida na oko mało się różni od chat innych zamożnych wieśniaków. Jest to dwupiętrowy budynek kamienny; na pierwszem piętrze (parterze) tylko jedne drzwi— szerokie, dwuskrzydłowe — przerywają powierzchnię białej ściany; na wyższem jest kilka okien, częścią otwartych, częścią zamkniętych na drewniane okiennice. Przed drzwiami na lewo znajduje się słup kamienny, na pół wzrostu ludzkiego; widziałem takie często i w Atenach; jest to symbol Apollina Agijeusza (Agyieus), t. zn. opiekuna ulicy. Na samej ścianie na prawo i na lewo są wymalowane dwa wielkie obrazy, oczywiście nie przez Polignota i nie przez Zeuksysa; tam Demeter wyprawia Tryptolema z kłosami, aby uczył ludzi rolnictwa, tu Dyonizos przybywa w gościnę do Ikarji. Ikarja znajduje się w pobliżu, a sama Enoa (Oinoé) otrzymała swą nazwę od daru Dyoniza — wina (oinos).
Drzwi są rozwarte naoścież — wjeżdżamy. Znajdujemy się w szerokiej i wysokiej izbie, raczej w krytym dziedzińcu; w środku, bliżej tylnej ściany, znajduje się ognisko-piec; przed nim, od strony drzwi, stoją ławy. Cale wewnętrzne życie domu ześrodkowuje się w tem miejscu; niema tu podziału na polowę męską i kobiecą, jak w mieście.
Przy samem wejściu, na prawo i na lewo od głównej izby, znajdują się żłoby dla bydla. Na lewo stoją większe sztuki: dwa woły, trzy krowy, dwa osly. Jest to duma Komarchidesa i oznaka jego zamożności: orze przy pomocy dwu wołów, jest więc «zeugitą». Szukamy drugiej oznaki tej zamożności, i znajdujemy ją na tylnej ścianie, nad ogniskiem; jest to zbroja gospodarza: tarcza w skórzanym futerale, włócznia również w futerale, pancerz i miecz. Jest ciężkozbrojnym żołnierzem, «hoplitą», Na prawo, również w przedniej części domu, są żłoby dla drobnej trzody, owiec i kóz. Teraz zresztą jedne i drugie są puste, gdyż bydło jest na paszy: większe na łące pod górą, drobne na polance górskiej, gdzie rzadkie trawy z trudem przebijają się przez kamienie i ciernie.
Zawieramy znajomość z rodziną gospodarza. Ma on dwu synów, Komjasza i Filokoma — w Attyce członkowie rodziny mają zwykle podobne imiona, a starszy syn niemal obowiązkowo musi nosić imię dziada. Starszy pomaga ojcu w gospodarstwie, które w swoim czasie odziedziczy, z wyjątkiem części, która będzie posagiem siostry, Fililli. Młodszy, Filokomos, pracuje w Atenach, u stryja, w rzemiośle garncarskiem, a teraz przyszedł do domu z powodu jutrzejszego święta Pianopsjów.
Gospodyni, Klitagora, wita nas w <eksedrze», czystej i po wiejsku porządnej izbie w tylnej części domu: tu stoi jej warsztat tkacki, który zwykle miarowo chodzi, przepuszczając przy pomocy czółenka tkackiego nić wątku przez nici osnowy. Widać, że i teraz była zajęta pracą; na warsztacie jest nawpół gotowa tkanina, czólenko jeszcze zwisa z ostatniej przepuszczonej nici. Nie jest to nic szczególnie wytwornego: zwykły materjał wełniany na «eksomidę» roboczą, koszulę bez rękawów, zapinaną na lewem ramieniu. W takiej jeszcze i teraz paraduje Filokomos, podczas gdy jego brat jest odziany w kożuch kozi: odrazu można odróżnić robotnika miejskiego od wieśniaka. Zresztą teraz ojciec posyła obu, aby się umyli i przebrali: czeka ich ofiara.
Ściślej mówiąc, będzie zabita owca z powodu przyjazdu gości; lecz takiemu zabiciu zawsze towarzyszy ofiara. I my idziemy się umyć: umywalka wisi tuż, w głównej izbie, między ogniskiem i żłobami, i nie trzeba się krępować: gospodyni z córką pozostały w eksedrze. Wkrótce głos gospodarza wzywa wszystkich. Komjasz i Filokomos są w chitonach, ich już znamy; lecz są też i nowe osoby. Jest przedewszystkiem niewolnik Manes i jego żona, niewolnica Syra; lecz ani z wyglądu, ani ze stosunku gospodarzy do nich nie można ich odróżnić od członków rodziny, z którą się dawno zżyli; Komjasza nazywają «wychowankiem» (trophimos). Dalej jest tu dosyć podejrzana starucha, którą gospodyni nazywa ciotką Gillidą, z dziewczyną-fletnistką, jej córką — tak przynajmniej mówili. Fletnistka przyda się przy ofierze, lecz jej rzekomej matki gospodarz nie znosi — jest to już specjalna sympatja gospodyni. Niech powróży z łopatki i wątroby owcy, z sita — kto ukradł koguta, i o narzeczonym dla Fililli.
Zdaniem gospodarza jest to całkiem zbyteczne: narzeczonego dla Fililli już się znalazło, jest to syn miejscowego demarcha, chłopiec zdrowy i do rzeczy; ojcowie już się ułożyli w sprawie posagu, i ślub w każdym razie odbędzie się w najbliższym styczniu, bez względu na to, co wywróży Gillida. Co się zaś tyczy koguta, to w każdym razie trudno jej wierzyć po niedawnej komopromitacji. Wówczas zginęły nowe buty Komjasza; starucha, wróżąc z sita, wskazała na pewnego biedaka, mieszkającego w sąsiedztwie. Komarchides z pomocnikami dokonał u niego rewizji, nic nie znalazł i musiał mu zapłacić karę. Lecz Klitagora po dawnemu jej wierzy, chętnie ją zaprasza, słucha jej plotek i placi poczęstunkiem, a zwłaszcza winem, którego tamta stała się wielką amatorką. A tak poprostu nie można jej wypędzić; Klitagora się obrazi, a Klitagora nie jest jakaś tam pierwsza lepsza, jest żoną posażną i w kwestji swych znajomości kobiecych jest sobie panią.
Wszystko to oznajmia nam pólgłosem Artemidor, który widocznie zna wszystkie tajemnice rodzinne.
Lecz oto rozlega się glos gospodarza: — pobożne milczenie!
Tu już nawet Gillida nie śmie plotkować; wszyscy milkną. Fletniska gra starą, wszystkim nam znaną melodję Olimpa; gospodarz bierze glownię z ogniska, pogrąża ją w stojącem tuż wiadrze z wodą, następnie za pomocą galązki wawrzynowej skrapia nas wszystkich — członków rodziny, niewolników i gości. Milo jest czuć na sobie święte krople, zdawać sobie sprawę, jak zwyczaj ogólno-grecki łączy w jedną rodzinę członków gmin najbardziej od siebie oddalonych. Następnie Komjasz prowadzi owcę do ogniska, które jest jednocześnie ołtarzem Zeusa-Opiekuna Zagrody (Herkejos). Wszyscy patrzą na nią: idzie wesoło, to dobry znak. Gospodarz zabija ją umiejętnie, szybko; krew ścieka do tuż stojącego wiadra. Synom każe ściągnąć skórę i wybrać części, przeznaczone na ofiarę i ucztę; wątrobę daje Gillidzie, wzruszając ramionami — wszystko jedno, i tak ona nic nie wskóra. Tymczasem Fililla wykonywa pean ofiarny; gospodarz rzuca w ogień mieszaninę żyta i soli, t. zw. «pierwociny», i wlewa do ognia kilka łyków mocnego wina. Ogień z początku jakgdyby się kurczy, a potem wybucha jaskrawym, ładnym płomieniem: to też jest dobry znak.
Następuje główna część ofiary: gospodarz bierze od synów chude części biodrowe, otacza je tluszczem owczym i ostrożnie kładzie w ogień, tak by podczas palenia się tluszcz nie mógł się z nich zsunąć. Następnie, odszedłszy nieco od ogniska, głośno odmawia modlitwę do Zeusa, wzywając jego błogosławieństwa na swój dom i na wszystkich, tam się znajdujących. Tymczasem tłuszcz, sycząc, począł topić się w ogniu; ogień, otrzymawszy nową siłę, rozpalił się wielkim krwawym snopem, pokrywając pochłaniane części ofiarne i rozjaśniając całą izbę. Czarny dym, podchwycony przez ciąg wiatru, skierował się w górę w ukośnym kierunku, do okna na strych nad eksedrą. Stopniowo ogień się dopalił: ofiara się skończyła.
— Zeus łaskawie przyjął nasz skromny dar — rzekł gospodarz.
Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, do wieczerzy pozostawało kilka godzin. Najpierw gospodarz zaproponował nam obejrzenie swego domu. Wróciliśmy do eksedry; oprócz krosien gospodyni stały tu także loża do uczty, pokryte owczemi skórami. Narazie siedziały tam tylko Klitagora z Gillidą, przy jadle i winie.
— Widać — szepnął nam Artemidor: — Komarchides namówił żonę, aby załatwiła Gillidę przed gośćmi; zresztą i plotkować sam na sam wygodniej.
Na prawo od eksedry znajdowała się sypialnia gospodarzy; ściany były zastawione dębowemi skrzyniami, częściowo rzeźbionemi, starożytnej roboty; były to skarby domowe. Na lewo znajdowała się sypialnia dla gości, w danym wypadku dla nas; niewolnik już zdążył wnieść nasze bagaże. Dla uniknięcia złego zapachu i much pokój ten był od obór oddzielony korytarzem, który miał przez tylne drzwi wejście na ogród; lecz gospodarz poprowadził nas z początku po wąskich schodach do ubikacyj na górnem piętrze. Wszystkie one wychodziły na galerję, obiegającą główną izbę ze wszystkich czterech stron; niektóre były zaledwie otwarte, i glównie przez nie, dzięki oknom wybitym w ścianie zewnętrznej, pokój środkowy otrzymywał skąpe oświetlenie. Zamknięte służyły za sypialnie dla synów, Fililli, niewolników, lecz również tak samo jak otwarte, były śpichlerzami i wogóle schowankami, jeżeli gospodyni uważała za stosowne trzymać coś pod kluczem. Szczególną uwagę zwróciliśmy na strych, nad eksedrą; ta ubikacja była przepojona ostrym zapachem gdyż tędy wychodził dym z ogniska i eksedry. Gospodarz skorzystał z tego; tu stały otwarte kadzie z winem. Dym nie dawał mu się psuć, lecz jednocześnie nadawał mu ów niezupełnie przyjemny smak, którym wiejskie wino różni się od miejskiego, trzymanego w piwnicach winiarzy-specjalistów.
Nasz gospodarz nie był specjalistą; przekonaliśmy się o tem, kiedyśmy temi samemi schodami zeszli na korytarz i wyszli do ogrodu. Czego tam nie było! Rzepa, buraki, cebula, pory, czosnek, kapusta, dynie; między grzędami rosły drzewa owocowe; jabłonie zwyczajne i cydońskie (pigwy), grusze, morwy i inne. Środek ogrodu zajmowała studnia, przez której kamienne ocembrowanie spuszczano wiadro na linie; była ona otoczona pachnącym klombem fijołków. Nie mogliśmy się nie uśmiechnąć, my, Jończycy; przecież fjołek (ion), to symboliczny kwiat Aten, jako opiekunki Jończyków przed niewolą perską i przemocą dorycką; dlatego też klomb z fijołkami znajduje się przy każdym domu ateńskim, i Ateńczycy lubią nosić przydomek «uwieńczonych fijołkami.»
Nieco dalej dochodzimy do pól, należących do Komarchidesa. Są one, jak widać, podzielone na dwie połowy: jedna odpoczywalła przez cały rok, i dopiero teraz została starannie pokryta nawozem i zasiana — oczywiście jęczmieniem, gdyż ten grunt kamienisty i mało urodzajny nie rodzi pszenicy; druga połowa, przeciwnie, właśnie teraz dala swój urodzaj, ścierń jeszcze wszędzie ją pokrywa.
W tym pasie rzuciły mi się w oczy ogromna oliwka o dziwacznym pniu — właściwie nie był to nawet pień, lecz tylko jego ogromna, powykrzywiana i podziurawiona kora. Jest to zresztą zjawisko zwykle; dziwne było to, że ziemia naokoło tej oliwki była niezasiana na 10 stóp wokoło, i cała ta przestrzeń była otoczona płotem.
— Co to znaczy? — zapytałem Komarchidesa.
— To — niechętnie odpowiedział — jest «morja», święta oliwka Pallady, która jeszcze za króla Kekropsa wyrosła z pędu, zerwanego ze «zgiętej» oliwki, stworzonej przez samą boginię na Akropolu. Ona jak i wszystkie morje należy do państwa; z jej owoców wyciska się oliwę dla zwycięzców na Panatenejach; aby uniknąć wyczerpania gruntu, na którym rośnie, nie wolno go uprawiać.
— A to ci sprawia przykrość? — zapytałem, zauważywszy jego nastrój.
— Bynajmniej; jestem człowiekiem pobożnym, czczę naszą boginię i wszelkim sposobem strzegę jej świętego drzewa; a jednak mimo to omal nie ucierpiałem z tego powodu w zeszłym roku. Na dopiero co obsianem polu, widzieliście je przed chwilą, rosła jeszcze nie tak dawno inna taka sama morja; pole to należało wówczas nie do mnie, lecz do mego ziomka Poliklesa, który potem przepadł bez wieści. Otóż Spartanie podczas jednego ze swych napadów ścięli tę morję; Polikles, sam niedawny gospodarz, widocznie nie wiedział, że z korzeni drzewa oliwnego wyrastają coraz to nowe pędy, że to drzewo jest równie wieczne, jak sama Pallada; wziął i wykarczował morję. Potem on, jak mówiłem, przepadł: widocznie Alastor zabitej morji nie dawał mu spokoju. Ziemię wystawiono na sprzedaż, lecz przez trzy lata nie można było znaleźć nabywcy: bali się, że znów wpadną Spartanie. Nareszcie ja ją kupiłem, muszę się przyznać, dość tanio. | cóż myślicie? Przychodzi do mnie pewnego razu ta wstrętna małpa, Kligenes, i mówi: „Albo dasz mi natychmiast dwie miny, albo oskarżę ciebie, żeś ty wyrąbał i wykarczował świętą morję bogini”. — „Ach ty przeklęty sykofanto! — mówię do niego — uciekaj prędko, pókiś cały!” Odejść — to on odszedł, ale nie minął miesiąc, kiedy przychodzi do mnie posłaniec z Areopagu z żądaniem, abym się tam zjawił jako podsądny w sprawie o wyrąbanie morji. A wiecie, czem to u nas pachnie? Egzekucją i utratą majątku!
— I jakżeś ocalał?
— Zupełniebym przepadł, gdyby nie ten mój opiekun w każdej potrzebie, — tu gorąco uścisnął dłoń Artemidorowi: — sam zgodził się być moim synegorem na sądzie i wyszukał mi doświadczonego mówcę sądowego, Lizjasza. Czyście słyszeli o nim?
— Słyszeliśmy bardzo dużo.
— Otóż to. Jestem więc na skale Areopagu, ni mniej ni więcej, tylko na tem samem miejscu, z którego niegdyś Orestes bronił się przed Erynjami. Kligenes rozpoczyna swoje oskarżenie. Bogowie miłosierni! czego on tam nie nagadał! Pod koniec wyszło z jego mowy, że jeżeli nasza flota zginęla w Sycylji, to tylko dlatego, że ja ściąłem tę morję. Polożenie moje było bardzo trudne: widać było, że wobec ciąglych naszych niepowodzeń wojennych, sędziowie przedewszystkiem będą się bali rozgniewać boginię i w razie wątpliwości będą woleli nawet poświęcić człowieka niewinnego. Ja jednak dobrze nauczyłem się mowy luizjasza, i ona wywarła na sędziach wrażenie. Lecz jeszcze więcej pomógł mi zacny Artemidor. W krótkiej, lecz pelnej oburzenia mowie swem świadectwem potwierdził prawdę mych słów i dodał, że gniew bogów wywołają nie tacy uczciwi i pracowici wieśniacy jak ja, lecz raczej tacy bezecni i niegodziwi sykofanci, jak Kligenes. Uniewinniono mnie; lecz Kligenes otrzymał ⅕ głosów i podobno po dawnemu uprawia swe sykofanckie rzemiosło w naszych biednych Atenach.
Tak rozmawiając, wchodziliśmy coraz wyżej po Erazynie, i doszliśmy nareszcie do stóp góry; tu leżała druga część posiadłości naszego gospodarza — winnica. Nie mogłem nie wyrazić zdumienia, widząc, jak umiejętnie wyzyskano tu każdą piędź ziemi. Zbocze góry było jakgdyby podzielone na tarasy: na każdy wyższy prowadziły z niższego maleńkie schody z pięciu czy sześciu kamieni. Cała winnica była otoczona murem kamiennym i osłoniona kolczastym żywopłotem, lecz i tego było za mało, i na czas dojrzewania owoców trzeba było wynajmować chłopca do pilnowania. Zresztą teraz owoce są już zebrane, tylko miejscami wiszą jeszcze zapomniane grona, któremi się raczymy na zaproszenie gospodarza. Praca odbywa się w sąsiedniej wytłaczalni. Idziemy tam. Są tam dwie kamienne wanny, jedna wyższa od drugiej, obie tworzą jakgdyby dwa długie stopnie. Do górnej rzuca się grona, które następnie przykrywa się deskami, obarczonemi tuzinem ciężkich kamieni: wyciśnięty sok ścieka do niższej wanny, a stamtąd rozlewa się go do kadzi. Cale urządzenie jest przesiąknięte ostrym, kwaśnym zapachem, który potem długo nie daje się usunąć z ubrań.
Tu rosną również inne drzewa owocowe: figi, oliwki. Lecz słońce już się zbliża ku zachodowi, i gospodarz nawołuje do domu. I rzeczywiście, głód daje nam znać o sobie.
W eksedrze czekają już nas trzy łoża, pokryte owczemi skórami, stol już i czara z winem. Zwykle Manes gospodarstwem, lecz dziś niema dla nich miejsca: gospodarz i gospodyni, dwu synów i Syra jedzą razem z i córka, Artemidor i nas trzech — i już jest dziewięć, święta liczba Muz. Manes z Syrą usługują. Z początku na przekąskę podają nam po parze jajek, ugotowanych na twardo, następnie «myttótos» sałatka tutejsza z cebuli, czosnku, oliwek i innych jarzyn i owoców; wszystko to zagryzamy obficie chlebem — wprawdzie jęczmiennym — i zapijamy jeszcze obficiej winem. Potem następuje główna część wieczerzy: po dużym i tłustym kawale mięsa owczego, pieczonego na rożnie, do tego gotowane buraki. Wreszcie łakocie: ser, mak z miodem, rodzynki, suszone figi, orzechy i migdały. Uczta nie odznaczała się rozmaitością, lecz wszystkiego było obficie, i wszystko było smaczne, nie wyłączając przydymionego wina, któreśmy zresztą pili już nie po raz pierwszy.
Rozmawiano o sprawach wiejskich: widocznie Gillida zaopatrzyła gospodynię w nowe wiadomości, i ta nie mogla wytrzymać, żeby ich nam nie oznajmić. Gospodarz kilkakrotnie nas przepraszał w obawie, że to nas znudzi, lecz uspokoiliśmy go: przecież przybyliśmy tu, aby się zaznajomić z życiem wiejskiem! Narzeczony Fililli, wbrew oczekiwaniu, znalazł ze strony Gillidy zupełne uznanie: widocznie sprytna baba poczuła, że mogłaby sobie o niego połamać ostatnie zęby. Lecz mimo wszystko jest niebezpieczeństwo: Mirryna, córka innego zamożnego wieśniaka, upatrzyła sobie w nim narzeczonego; doznawszy zawodu, zwróciła się do starej Eunoi (jednego chowu z Gillidą), a ta jej naskrobała na ołowianej tabliczce straszne zaklęcie przeciw biednej Fililli, wydające ją Persefonie, Hekacie i innym siłom piekielnym, aby zbrzydła, wychudła, aby jej wyblakły oczy, aby jej odjęło mowę, ażeby Menekrates (tak się nazywał narzeczony) o niej zapomniał. To zaklęcie Mirryna włożyła do grobu człowieka, który zginął gwałtowną śmiercią o niewiadomej porze na drodze Maratońskiej. Lecz i temu nieszczęściu można zaradzić. Trzeba tylko napisać jeszcze mocniejsze zaklęcie przeciw Mirrynie, i Gillida jest gotowa wyświadczyć tę przysługę swym przyjaciołom. Komarchides z niezadowoleniem macha ręką, lecz zapewne biedaczysko sam wie, że zaklęcie mimo wszystko będzie napisane, choćby dla uspokojenia Fililli, która siedzi blada jak śmierć i z trudem powstrzymuje łzy.
Potem kobiety, które dotąd siedziały przez cały czas, odchodzą; na miejsce Fililli kładzie się Manes, rozmowa przechodzi na tematy męskie: kłopoty przy używaniu kanałów do zwilżania gruntu, brak wodozbiorów dla wody deszczowej, trudności przy hodowli pszczół. Gospodarz pyta o zdanie Artemidora, ten udziela rad, kładąc przedewszystkiem nacisk na to, że należy koniecznie załatwiać sprawy polubownie, nie doprowadzając do sądu. Naturalnym biegiem rozmowa przechodzi na sykofantów. Tu i my możemy wtrącić słówko.
— Gdyby ich nie było — mówię — nie byłoby też takich naprężonych stosunków między Atenami a Jonją, co grozi rozpadnięciem się całego związku morskiego.
— O, tak — głośno potwierdza Komarchides, przypominając sobie swą historję z morją — na zgubę naszych Aten jakiś Alastor wyhodował to przeklęte plemię! Jakżem klaskał niedawno naszemu Arystofanesowi na jego prześlicznej komedji «Ptaki». Naprawdę, byłbym gotów, jak jej bohater Piteteros, porzucić Attykę i przenieść się do jakiegoś ptasiego królestwa, byle tylko oddalić się od tych łotrów.
Lecz już późno: wszyscy udają się na spoczynek.
Spaliśmy długo, choć nie tak długo, jakby się chciało: jeszcze przed świtem obudził nas ostry skrzyp czy zgrzyt. Nietrudno było domyślić się jego przyczyny: to gospodyni z Filillą, Manesem i Syrą przy pomocy osiolka mielą ziarna jęczmienne na ręcznych młynach. Widzieliśmy wczoraj te młyny mimochodem w kącie glównej izby; na podstawie stoi stożek kamienny, pokryty podwójnym pustym stożkiem, nakształt dwu lejków, umieszczonych kopcami jeden nad drugim. Do górnego sypie się ziarno, następnie te ziarna puszcza się w ruch obrotowy, i między ścianami niższego lejka i stojącego stożka mlewo się miele. Praca to ciężka, lecz godna szacunku; nie można narzekać, trzeba wstać.
Stopniowo cichnie ostra pieśń młynów; zamiast niej dochodzi z ulicy inna, bardziej melodyjna — ach, tak, przecież to dziś Pianopsje, wiejskie święto Dożynków. Na żniwa, tak samo jak na zasiewy, Komarchides dobrał sobie cały oddział parobków; oni też przychodzą wlaśnie teraz do niego z «irezjoną». Komarchides wychodzi na ich spotkanie, za nim rodzina i my. Cała Enoa jest na ulicy. Oto demarch; obok niego stoi Menekrates, jego syn, dziarski chlopiec; a oto i Mirryna. Jak jej nie wstyd! wita się z Filillą, jakgdyby nigdy nic; ta podaje jej rękę z zaklopotaniem. Dzielę się swemi obserwacjami z Artemidorem; ten pogardliwie macha ręką.
— Już wczoraj podejrzewałem, a teraz jestem pewien, że ta wiedźma całą tę historję z nieboszczykiem poprostu wymyśliła.
Lecz oto już się zbliżyli: na czele idzie piękny chłopiec z irezjoną w ręku, gałązką oliwną, obwieszoną wszelkiego rodzaju pierwocinami — figami, chlebkami, kubeczkami z miodem, winem, oliwą i t. p. Taka sama wisi już na ścianie nawprost słupa Apollina, tylko zeszłoroczna, sucha; gospodarz ostrożnie ją zdejmuje, następnie bierze z rąk chłopca nową i umieszcza ją na ścianie z modlitwą, aby ona zachowała dom w dostatku aż do następnego urodzaju; starą spali na ognisku. Następnie pochód udaje się z drugą irezjoną do innego domu; parobcy wrócą do nas koło południa, wtedy trzeba będzie ich poczęstować.
Tymczasem kobiety zabierają się do prawdziwych «pianopsjów», które dały świętu tę nazwę, t. zn. do gotowania mieszaniny bobu z innemi jarzynami; nas to nie zaciekawia, wolimy razem z innymi przejść się po Enoi, towarzysząc tym, którzy niosą irezjonę. Jednak pieśni o niej są różne, każda grupa parobków śpiewa swoją. Wreszcie obchód się skończył, grupy parobków wracają do domu, nasza do nas, Rozkładają się na podłodze wielkiej izby. Każdy otrzymuje misę świątecznego jadła i kubek wina. Podczas gdy oni jedzą i piją, gospodarz robi obrachunek z dziesiętnikiem. Potem wszyscy się rozchodzą; święto skończone.
Pogoda się popsuła; kropi deszcz. Gospodarz jest zadowolony: po zasiewach deszcz jest na rękę. Jest to nowy powód do wypicia. Przyszli też niektórzy sąsiedzi, wśród nich demarch; zato Filokomos się żegna: jutro, skoro świt, musi być w pracowni. Rozstając się z nami, bierze od nas słowo, że zajrzymy do niego popatrzeć na jego pracę; chętnie mu przyrzekamy. Rzemiosło garncarskie jest w Atenach główne i nigdzie nie osiągnęło takiej doskonałości.
Kobiety poszły do sąsiadów; przy stole są sami mężczyźni. Uwaga wszystkich jest, oczywiście, zwrócona na Artemidora; on wypytuje włościan o los szkoły, którą założył i utrzymuje, o dwu czy trzech wieśniaków, którym pożyczył pieniędzy na podniesienie gospodarstwa. Lecz i oni pytają go o sprawy ateńskie: czy to prawda, że arystokraci gotują przewrót? czy prawda, że Jonja ma odpaść? i co robi Alcybiades? Artemidor stara się ich uspokoić, lecz i on nie może zaprzeczyć, że niebo ateńskie pokryło się chmurami, tak samo jak to, które rozciąga się nad Enoą. I daj boże, żeby nadchodząca niepogoda była pomyślna dla zasiewu, który leży ukryty w łonie Matki-Ziemi — i wzejdzie na światło, kiedy spełni się czas.

37. U GARNCARZY NA CERAMIKU.

Nie mogąc długo pozostawać w Atenach, postanowiliśmy spełnić obietnicę, daną Filokomowi, i odwiedzić go w jego pracowni na Ceramiku (Kerameikos), „Przedmieściu Garncarzy”. Sprawa okazała się bardziej skomplikowaną, niż myśleliśmy. W Efezie też mamy swój Ceramik, lecz jest to tylko jedna ulica. A tu jest to ogromna część miasta, poczęści wewnątrz, poczęści też zewnątrz murów miejskich. Ogromna i rozgałęziona: kilka ulic zajmują fabrykanci garnków, wyrabiający towar najgrubszy, lecz i najpotrzebniejszy, tak dla ludu, jak dla kuchni bogaczy; w innych umieścili się wyrabiacze ogromnych kadzi: są to mistrze rzemiosła garncarskiego, patrzący zgóry na drobną brać: znów w innych butelkarze, w innych fabrykanci flakonów czyli «lekitów» dostarczanych młodym gimnastykom, pięknym kobietom i — nieboszczykom; w innych — fabrykanci naczyń stołowych i winnych, w innych — lalek i innych zabawek dziecinnych, w innych — lamp i t. d. Lecz Filokomos dał nam adres pewny i niedwuznaczny: „pracownia Filokoma (tak samo nazywał się jego stryj), przy kaplicy herosa Kalamity”. „Według takiego adresu”, rzekł on, „każde dziecko potrafi was zaprowadzić”, I miał słuszność.
Jak podejrzewalem, okazało się, że wyrabiał on naczynia, i to w dobrej pracowni, cieszącej się sławą w całej Grecji; na naczyniach, zrobionych przez samego majstra, umieszczano dumny napis: «zrobił Filokomos», i takie były przez amatorów cenione bardzo wysoko. Znaleźliśmy go prędko, aleśmy go poznali nieodrazu; w tym dusznym warsztacie, gdzie żar słońca, choć jesiennego, lecz mimo to jeszcze palącego, powiększał jeszcze żar z pieca, nawet w eksomidzie było nie do wytrzymania, i robotnicy chodzili prawie nadzy, tylko w fartuchu. Przywitawszy się z nim, opowiedziałem, jak mnie zdziwiło to ogrome rozgałęzienie specjalizacji.
— To tłumaczy się, — odrzekł — szczególnemi warunkami naszego przemysłu, obliczonego na zbyt nietylko w całej Grecji, lecz i w wielu krajach barbarzyńskich. Wymaga on nietylko różnych uzdolnień i różnego przygotowania technicznego, tak u wyrabiaczy, jak i malarzy, lecz wymaga również odrazu różnego materjału. Spójrz, oto ten, nad którym my pracujemy.
Pokazał mi kawał gliny, który uderzył mnie nietylko swą delikatnością, lecz także swą dziwną, jaskrawo-różową barwą.
— Gdzie wydobywacie taką glinę? — zapytałem.
— U przylądka Koljady — odrzekł — za Halimuntem; lecz nie sądź, że ją się wydobywa wprost z ziemi w takiej postaci. Żałuję bardzo, że nie mogę ci pokazać naszej pracy od początku; lecz w takim razie musielibyśmy udać się do Halimuntu, gdzie mój stryj ma oddzielną szopę do przemywania gliny. Jest ona na Koljadzie delikatniejsza niż gdzieindziej, ale w każdym razie szara i jeszcze dosyć gruba. Tam nasi robotnicy myją ją pod silnym naporem wody; przez to usuwa się piasek i inne domieszki, i w rezultacie otrzymuje się czystą glinę. Lecz jest to kwestja długiej pracy; trzeba ugniatać glinę jak ciasto w dzieży. Dawniej i ja tam pracowałem, od tego się tu u nas zaczyna, zanim stryj przeniósł mnie tutaj do pracy trudniejszej i bardziej odpowiedzialnej. Po długiem myciu otrzymuje się materjał bardzo subtelny i delikatny, ale ciągle jeszcze szary, który przy wypalaniu daje zwykły, ordynarny kolor ceglasty. Dla dobrych naczyń jest pożądany kolor bardzo wytworny, prawie różowy; dlatego mieszamy glinę z minją. Jest to również praca niełatwa: musi wyjść równomiernie, bez plam i kropek. Ze zwykłą gliną jest to zupełnie niemożliwe, lecz koljadzka jest właśnie tem dobra, że znosi tę mieszaninę. Teraz zrozumiesz, dlaczego nasze naczynia attyckie są tak wszędzie cenione, nawet niezależnie od sztuki majstra, malarza i rzeźbiarza: takiej drugiej Koljady, jak mówią, niema na całym świecie.
Chciałem jednak popatrzeć na niego podczas pracy; podeszliśmy do kola garncarskiego. Było to urządzenie proste, lecz celowe. Przyciskając rytmicznie pedał nogą, wprowadzalo się w ruch koło pionowę, którego oś, obracając się, zkolei wprowadzała w poziomy ruch obrotowy długi pal poziomy, na którego końcu znajdował się plaski dysk. Na ten właśnie dysk robotnik kładł kawał gliny, a następnie nogą puszczał w ruch swój aparat. Zagłębiwszy oba wielkie palce w kawał gliny, pozostałemi palcami i dłonią formował go z wierzchu. Z wewnątrz wielkiemi palcami stopniowo wyrzucał glinę, aż się utworzyła próżnia w środku. I dopiero wtedy zaczynała się właściwa sztuka pracy. Trzeba było pamietać po pierwsze o piękności i wytworności okrągłego profilu, po drugie, aby ścianka była możliwie najcieńsza, a jednak się nie przerwała, i aby cale naczynie nagle nie osiadło.
— Nie uwierzysz — rzekł Filokomos — ile trzeba włożyć pracy, aby zdobyć potrzebną wprawę. Nieraz płakałem ze złości i zniechęcenia: pracuje się godzinę jedną, drugą, nagle ręka drgnie, w naczyniu robi się dziura, ono całe kurczy się, osiada... trzeba zaczynać wszystko od początku. Teraz wyrobiłem sobie taką zręczność, że mogę pracować z zamkniętemi oczyma; lecz rozumiesz, że z taką techniką nie nadaję się już ani na lampiarza, ani na nic innego, lecz cale życie pozostanę garncarzem, jak mój stryj.
Swoboda, z którą rozmawiał przy pracy, wyraźnie świadczyła, że mówił prawdę. Skończywszy swe naczynie okazało się, że miała to być niewielka «hydrja», czyli dzbanek do wody, — wziął kawałek skóry, i jeszcze raz puściwszy w ruch koło, nadał ściance ostateczną gładkość.
— Malarz będzie zadowolony, — rzekł, przyglądając się z upodobaniem swemu dziełu: — lecz ty już go nie zobaczysz gotowego; jest to sprawa wielu dni i wielu majstrów. Z nich pierwszym po mnie, niech mi przebaczy te zuchwałe słowa, jest sam Heljos.
Z temi słowy ostrożnie zdjął swą hydrję, jeszcze bez rączek i podstawki, i wyniósł ją na dwór. Poszedłem za nim.
Tu na półkach widniało wiele podobnych naczyń; znalazłszy dla swego wolne miejsce, przeszedł następnie na drugi koniec tej samej półki.
— Patrz, — rzekł do mnie: — oto taka sama hydrja; cała różnica polega na tem, że ona już kilka dni schła na słońcu. Gdybym dzisiejszą natychmiast powierzył Hefestowi, pękłaby od wewnętrznej wilgoci. Lecz Heljos jest łagodniejszy od Hefesta, i stopniowo, nie spiesząc się, wyciąga niebezpieczną wilgoć.
— I w naszej specjalności jest jeszcze specjalizacja — mówił dalejj — i dla nóżek, i dla rączek prostych i kręconych. Sam zobaczysz.
Podszedł do innej półki.
— Drakillu, pozwól się ograbić.
Ten uśmiechnął się; stary robotnik wiedział dobrze, że dalej nóżek nie pójdzie, lecz lubił młodego, zdolnego i ambitnego Filokoma. Ten wybrał sobie nóżkę potrzebnej wielkości, a potem podszedł do jednej jeszcze półki z rączkami różnych form.
— Potrzebne są dwie okrągłe poziome i jedna prosta pionowa.
Z niemi powrócił do swej wyschniętej hydrji.
I znów podziwiałem, z jaką pewnością przymocowywał do niej nóżkę i wszystkie trzy rączki.
— Teraz moja robota jest zrobiona... a wiesz? Teraz zaczynam się niepokoić.
— A to czemu?
Filokomos spojrzał na swą hydrję okiem mistrza:
— Dotąd los jej zależał odemnie, siebie jestem pewny; lecz odtąd — tu zniżył głos — od innych!
— Od kogóż, jeżeli nie od Pallady Ateny, opiekunki waszego sławnego rzemiosła?
— Od niej samo przez się, ale i od... innych.
— Od kogoż?
— Od czartów.
— Co ty mówisz? Czyż Pallada nie jest silniejsza od czartów?
— Naturalnie jest silniejsza, cześć jej, błogosławionej! ale te są chytrzejsze i złośliwsze. Zaraz zobaczysz; zaprowadzę cię do naszego pieca garncarskiego.
Piec ten zajmował środkową część warsztatu i składał się z dwu części, górnej i dolnej. Dolna niewiele się różniła od zwykłego pieca; rzucało się w oczy palenisko, do którego siedzący tuż chłopiec w różnych odstępach czasu dorzucał drzewa. Praca ta była nietrudna, lecz ciężka; pot splywał mu z całego ciała, i chłopiec całą swą istotą modlil się, aby go ktoś jak najprędzej w tem zastąpił. Ciekawszy był piec górny, służący właśnie do wypalania, pokryty kopułą. Filokomos otworzył drzwiczki kopuły, stamtąd odrazu buchnął żar libijski.
— Widzisz — rzekl do mnie: — tę plytę wapienną, która oddziela palenisko od wypalarni? Jest tam tyle otworów, ile naczyń może pomieścić przestrzeń. Każdy otwór jest ujściem kanalu, idącego z paleniska, nie prostego jednak, lecz krętego; gdyż powinno przechodzić gorące powietrze, nie zaś płomień.
Otworów nie zauważyłbym bez niego; zato było bardzo dobrze widać różne ozdoby w rodzaju ogromnego oka, głowy Gorgony z kłami i wysuniętym językiem, sowy i innych bardzo nieprzyzwoitych.
Po co to? — zapytalem Filokoma.
— Od czartów — odrzekł szeptem.
— Cóż to za czarci?
— Jest ich dużo. Jest Rozbijaka; przez niego dobrze postawione naczynie ni stąd ni zowąd nagle się przewraca, pociąga za sobą sąsiednie, te następne, i tak dalej. Straty przez niego są ogromne. Jest Trzaskotnik: przez niego stojące naczynie otrzymuje pęknięcie, narazie niewidoczne; spójrz tylko!

Wziął odstawioną flaszkę — rzeczywiście nie widać było pęknięcia.

Fotografia dwóch waz.
WAZY GRECKIE I
1. Styl Koryncki2. Styl attycki czarnofigurowy

— A teraz posłuchaj.

Kilkakrotnie stuknął palcem w ściankę: rzeczywiście naczynie wydało dźwięk szczególny, jakiś gluchy.
— Dlugo takie nie pożyje, najwyżej uda się je zbyć jakiemu głupiemu Beotyjczykowi. „Jest też i Garnkotłuk: przez niego powstają widoczne pęknięcia i inne wady w tym rodzaju. Jest Mokrogliniec: ten lubi dmuchać zimnem powietrzem w jedną ściankę naczynia, nie dając mu wypalać się równomiernie. Jest też Niegasił: ten znów potrafi przez te same otwory przepuścić dlugi ogon płomienia, i przez to opalić i zupełnie zepsuć malowanie na najbliższem naczyniu. Jest też wielu innych.
Z temi słowy dziurka wypadła akurat pośrodku.
— Wypalamy naczynia dwa razy — mówił dalej: pierwszy raz bez malowania, drugi już malowane. Dla ciebie oczywiście będzie ciekawe zobaczyć, jak maluje się nasze wazy: lecz w tym celu będziemy musieli udać się do malarza, i naturalnie nie z tą hydrją, tylko z inną, już nawpół wypaloną.
Szybko pochwycił taką z wypalarni i zamknął drzwiczki, coś mrucząc do siebie, zapewne zaklęcie. — Dopóki ona będzie stygła, poproszę stryja o pozwolenie wyjścia.
Lecz Filokomos starszy już tu był: zobaczywszy gości u synowca, chciał się dowiedzieć, kim jesteśmy. Przedstawiliśmy się. Serdecznie uścisnął nam dłonie.
— Jonja — rzekł — jest naszą najlepszą klijentką.
Następnie synowiec zwrócił się do niego ze swą prośbą.
— Oczywiście — rzekł stryj;— lecz do kogóż chcesz ich prowadzić?
— Do Lamprjasza, jak i ostatnim razem...
— Nie warto szanownym gościom pokazywać drugorzędnego malarza. Zaprowadź ich do Midjasza.
— Co ty mówisz, stryju! Czyż Midjasz zechce malować moje hydrje?
— Z czasem, mam nadzieję, że tak — roześmiał się stryj, — lecz teraz zaniesiesz mu moją ostatnią czarę i weźmiesz tę, którą obiecał przygotować na dzisiaj.
Młodzieniec włożył eksomidę i ruszyliśmy, zadowoleni, żeśmy zamienili duszną atmosferę pracowni na gorące wprawdzie i pelne kurzu, lecz w każdym razie wolne powietrze. Midjasz mieszkał na drugim końcu Ceramiku.
— Nie będziecie chyba narzekali, jeśli wam pokażę po drodze inne pracownie. Oto np. warsztat kadzi.
Weszliśmy.
— Koła garncarskiego tu nie zobaczycie, ono się nie nadaje do takich wielkich naczyń. Patrzcie: w otwartej wypalarni jest już kadź nawpół gotowa; dół jej jest zupełnie wypalony, im wyżej, tem mniej, a teraz majstrowie przylepiają do jej górnej warstwy, zaledwie trochę wypalonej, nową. | zauważcie: wszystko to od ręki. Trzeba do tego niemało wprawy.
— Tak — odpowiedziałem: — dlatego też u nas jest przysłowie: na kadziach nie uczy się sztuki garncarskiej.
— A tu: fabrykant zabawek dziecinnych. Widzicie te lalki z ruchomemi kończynami? Trochę robią oni od ręki, lecz przeważnie posługują się gotowemi formami. A tu są rzeźbiarze: jest ich kilka cechów. Tu robią naczynia w formie różnych figur. Spojrzyjcie na tę prześliczną rzecz: flakonik, ozdobiony sfinksem, wymalowany i złocony. A tu są poprostu gliniane figurki bogów, bohaterów, ludzi, zwierząt. A tu... ..lecz widzę, żeście zmęczeni. Chciałem wam jeszcze pokazać cegiełki: u nas i to jest sztuką, i to nie byle jaką! lecz to już innym razem.
Nareszcie doszliśmy do domu Midjasza. Znakomity artysta siedział w swoim perystylu pod baldachimem; zasłona, przymocowana do dwu kolumn, przepuszczała tylko tyle światła, ile bylo potrzeba. Widząc, że pracuje, prosiliśmy go, aby sobie nie przeszkadzał; myśmy po to właśnie przyszli! Na kolanach trzymał czarę, w ręce, właściwie w pięści, długi cieniutki pendzel; obok niego, na niskim stoliczku, leżał spodeczek z czarną farbą. Domyśliliśmy się, że była to właśnie czara Filokoma.
— Twój stryj będzie musiał jeszcze trochę zaczekać — rzekł on do młodzieńca: — ostatnie dni były pochmurne, a mnie do pracy potrzebne jest pełne światło. Malowanie zaraz skończę, ale potem jeszcze uczeń będzie musiał wypelnić tlo czarną farbą i dodać ornament.
Znów pogrążył się w pracy. Kontury czerwonych figur były obwiedzione czarnemi linjami; teraz był zajęty rysowaniem wewnątrz figur cienkich czarnych kresek dla oznaczenia rysów twarzy, fałd ubrania i t. d. Subtelność roboty była uderzająca; oczywiście, barwna technika Zeuksysa była efektowniejsza, ale szlachetnością rysunku i on nie móglby dorównać Midjaszowi. Zadowolenie zapewne bardzo wyraźnie odbiło się na naszych twarzach: malarz to zauważył i uśmiechnął się. Ukończywszy swą pracę, zawołał ucznia i rzekł:
— Kiedy będziesz pokrywał ją czarną po swą, nie zapomnij zostawić napisu: «Filokomos zrobił, Midjasz wymalował». Sądzę, że ta czara nie przyniesie wstydu ani jemu, ani mnie.
Wydawszy to rozporządzenie, uścisną! nam ręce.
— My wszyscy jesteśmy waszymi uczniami: Jonja zajmowała niegdyś pierwsze miejsce tak w malarstwie, jak w innych sztukach i naukach.
— Tak, tak — odrzekłem: — ale zato mówi się w przysłowiu: Niegdyś tędzy byli Milezyjczycy. A teraz, kto o nas pamięta?
— Nie mówcie tak, — odrzekł — spojrzyjcie, co wam pokażę. Drugiej takiej rzadkości nie znajdziecie w całych Atenach, a w innych miastach nawet nie będziecie szukali.
Poprowadził nas wprost przez klomby perystylu do przeciwległej kolumnady, Cała tylna jej ściana podtrzymywała kilka szeregów półek: na półkach stały malowane naczynia wszelkich możliwych form i czasów, jakeśmy odrazu zauważyli. Zdziwiliśmy się.
— W Pireusie — rzekłem — widziałem taką wystawę wzorów, lecz tylko towarów współczesnych, nie zaś wyrobów czasów dawniejszych.
— Mówiłem wam przecież, że drugiego takiego dziwaka nie znajdziecie. Lecz musicie wiedzieć, że sztuka malarstwa wazowego jest w moim rodzie dziedziczna; mogę ją wyśledzić jeszcze od mego praprapradziada, Aglaofonta Pierwszego, jak my go dumnie nazywamy. Wówczas tym przemysłem zajmował się Korynt, i ów mój praprapradziad stamtąd zdobywał wzory dla swych pierwszych prac, sprzedawanych wyłącznie w naszem mieście. Sam Ceramik wówczas dochodził zaledwie do murów miejskich.
Zbliżył się do końca półki.
— Tu widzicie te wzory: kształty są ciężkie, kolor gliny białawy; w oddzielnych pasach, jakgdyby w pochodzie, posuwają się wokoło naczyń bure lwy, gryfy, sfinksy i inne zwierzęta, możliwe i niemożliwe. Za mego prapradziada Midjasza Pierwszego wyście wybili się już na pierwszy plan; oto wzory, przysłane mu z warsztatów milezyjskich i efeskich. Technika jest mniej więcej taka sama, lecz już niema pasów, jak przedtem; obraz zajmuje całą płaszczyznę ścianki i spotykają się już ludzie. Za mego pradziada Aglaofonta Drugiego jużeśmy sami zaczęli się odznaczać. Figury malowało się czarną farbą na czerwonem tle, przyczem twarze, ręce i nogi kobiet pokrywano niekiedy dla wyrazistości i białą: ruchy są bardzo kanciaste. Moje dzieci śmieją się do rozpuku, kiedy im pokazuję te szacowne pamiątki dawnych lat. Kształty naczyń są już wytworniejsze, niż przedtem, choć jeszcze ciągle nieco ciężkie.
Posunął się dalej, a my za nim.
A teraz następuje rozkwit: to czasy mego dziada Midjasza Drugiego. Jak widzicie, dokonał się przełom: niema już czarnych figur na czerwonem tle, tylko odwrotnie, czerwone na czarnem. Artysta ma możność nadawania twarzom dowolnego wyrazu, dzięki wewnętrznym czarnym linjom, nakladanym pendzlem. Spojrzyjcie, jaka lekkość, jaka wytworność rysunku! Jest wprawdzie jeszcze pewien konwencjonalizm; widzicie, że twarz jest z profilu, a oko na całą długość: i fałdy zwieszają się nienaturalnie symetrycznemi zygzakami. Lecz to ginie w porównaniu z zaletami. Tak, tacy byli oni, współcześni i współzawodnicy Eschyla: Durys, Brygos, Eufronjos, najwięksi malarze nietylko w dziedzinie ceramiki, lecz i wogóle przecież innego malarstwa wówczas prawie jeszcze nie było.
Wziął do ręki dwie wazy.
— A oto wzory, według których pracował mój ojciec, Aglaofont Trzeci. Niektórzy uważają jego czas za okres rozkwitu; i rzeczywiście, rysunek jest jakgdyby piękniejszy, znika konwencjonalizm, oczy i faldy przedstawione są tak, jak każe przyroda. Ale malarstwo wazowe przestało odgrywać główną rolę; zjawili się Polignot, Mikon i inni, zaczęto malować ogromne ściany i to różnemi farbami, nasza sztuka zajęła skromnie drugie miejsce; to też jej artyści nawet przestali się podpisywać na swych dziełach.
Wtem skromnie wskazał ręką na szereg pięknych ksztaltów na ostatniej pólce.
— I oto nareszcie mój czas, czas Midjasza, którego będą nazywać Trzecim, jeżeli pamięć o nim dochowa się do potomności. A powiedzieć o nim wypadnie niewiele: pracowal w duchu ojca i był szczęśliwy, kiedy mógł się z nim porównać. Bo lepszym od najlepszego nie można być.
Oglądaliśmy uważnie ostatnią półkę: były tam roboty samego Midjasza, jego szkoly, jego wspólczesnych. Mimo wszystko, co mówil, podobały się one nam więcej od prac poprzedników. Lecz pociągala nas nietylko forma: milo bylo rozpoznać na wazach z czarnemi figurami sceny z eposu bohaterskiego, na naczyniach z czerwonemi figurami sceny z Eschyla lub Sofoklesa, na jednych i drugich obrazki z życia codziennego, nie wyłączając też scen z pracowni garncarskiej. Midjasz widocznie cieszył się naszem zainteresowaniem i nie odrywał nas od oglądania.
Lecz, skończywszy przegląd waz, stojących na półkach, zauważyliśmy kilka, jak gdyby odrzuconych, które stały pod półkami.
— A to co? — zapytaliśmy.
Midjasz wzruszył ramionami.
— To — rzekł — jest nowy styl. Nie widzieliście jeszcze? Przypatrzcie się.
Wziął do ręki jedną z odrzuconych waz.
— Zaczęto uganiać się za pstrokacizną. Nie daje im spokoju to, że Zeuksys maluje ściany i tablice zielonemi, żóltemi i innemi farbami. Nasza sztuka zginie, mówią, jeśli nie podążymy za nim. Dawajcie więc im zielone, żółte i tak dalej. Ale ci głupcy nie rozumieją, że nasza sztuka zginie właśnie wtedy, kiedy zacznie się uganiać za tem, co niedoścignione, że cała jej siła zawiera się właśnie w rysunku i tylko w rysunku... A oto jeszcze coś nowego. Patrzcie, co mi przywieźli z Tarentu. Jaka masa figur! Skąd Brygosowi z jego dwiema czy trzema figurami do tego sztukmistrza! W środku świątyńka, w niej Pluton i Persefona: a wokoło całe piekło z Erynjami i grzesznikami. A jak ci grzesznicy są namalowani, jak zgruba i niezdarnie! Zresztą, na cóż staranność? To technika przestarzała. Teraz potrzebne jest wrażenie, ze swej natury niewyraźne, a więc, niech żyje genjalna mazanina!
Artysta był tak poruszony, że żałowalem swego pytania. Zresztą czas bylo się rozstać, Filokomos naglił. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie.
W pracowni skończono pracę, zaczęto się już rozchodzić; młodzieniec powtórzył stryjowi polecenie malarza; zauważylem, że i ja już nie mam co robić (moi towarzysze od Midjasza poszli wprost do domu). Zacząłem się więc żegnać z gospodarzem, lecz ten mnie nie puszczał.
— Nie — rzekł: — puszczać gościa z pustemi rękoma, to nie po helleńsku.
Zaprowadził mnie do swej izby mieszkalnej i wydał polecenie co do wina i przekąski.
Opowiedziałem mu o skargach Midjasza, na co odrzekł:
— Co do pierwszego stylu, niepotrzeba się niepokoić: długo nie potrwa, a to dlatego, że te jaskrawe barwy mie znoszą wypalania, więc trzeba je nakładać na wazę już zupelnie wypaloną; będą się lupały, i publiczność przestanie kupować taki nietrwaly towar. Co się zaś tyczy drugiego stylu, tarenckiego, ma słuszność: niechlujność zgubi naszą sztukę, z początku malarstwo, a potem technikę... Bogacze zapalą się do naczyń z drogich metali i kamieni, biedakom będzie się sprzedawało garnki, a nasza sztuka ludowa, cenna nie dzięki wspaniałości, lecz dzięki miłości, jest skazana na upadek. I czy tylko ona? Lecz... niech zwycięży dobro, jak powiedział Eschyl! A ty, gościu, pozwól sobie ofiarować na pamiątkę tę czarę z podobizną twej bogini. Widzisz, i tu jest napisane, kto ją zrobił i wymalował.
I podał mi wytworną «kilikę» z czerwonemi figurami; na okrągłym dysku dna widniała Artemida, naprzeciw niej Akteon z rogami jeleniemi (symbol jego przemiany), a na niego rzucał się pies — i tyle. Poczułem zakłopotanie: czara mogłaby iść na wagę złota. Lecz opór byłby bezskuteczny — i pozostawało mi tylko serdecznie podziękować majstrowi i jego uczniowi.

Ze smutnemi myślami wróciłem do domu; czyż naprawdę ten piękny wytwór ducha helleńskiego jest skazany na upadek i zgubę? Lecz jeżeli nawet tak będzie, ja mimo wszystko wierzę mocno, że zczasem potomność oceni i te nasze wysiłki. I to, co Midjasz nazwał dziwactwem, stanie się przedmiotem rywalizacji narodów — i na półkach wspaniałych sal będą widniały skromne, lecz wytworne i szlachetne dzieła Durysów, Brygosów — i Midjasza.

Fotografia wazy.Fotografia wazy.
WAZY GRECKIE II
3. Styl attycki czerwonofigurowy4. Styl pyszny

38. ARYSTOFANES.

Szczęśliwa epoka Peryklesa, która dała Atenom rozkwit sztuk plastycznych oraz poezji, a także wolnej myśli w t. zw. «ruchu sofistycznym», utonęła w krwawej łunie wojny Peloponeskiej (451 — 404), która prawie trzydzieści lat trzymała pod bronią miasta Grecji i skończyła się dopiero wtenczas, gdy najlepsze siły jej po obu stronach były poderwane. Przyczyną wojny tej było współzawodnictwo obu związków, obejmujących niemal wszystkie miasta helleńskie: peloponeskiego ze Spartą i morskiego z Atenami na czele. Perykles nie wywołał tej wojny, lecz przyjął i nie uchylił się od niej w przeświadczeniu, że, jakkolwiek nie odrazu, skończy się jednakowoż zwycięstwem Aten; i niezawodnie takby się stało, gdyby nie jego fatalna śmierć w samym początku wojny, spowodowana dżumą, jaka wybuchła w Atenach. Po jego atoli zgonie i po przejściu władzy od umiarkowanej demokracji, której on był przedstawicielem, do demokracji skrajnej i do jej wodza Kleona, sprawa się zaciągnęła. Rok mijał za rokiem, nieprzyjaciel systematycznie z początkiem wiosny przedsiębral pustoszące najazdy na pola i gaje oliwne Attyki; lud włoścjański, zamknięty w murach miejskich, musiał bezradnie patrzeć na grabież swego dobytku: Ateny były potężne swoją flotą, lecz wojsko ich ustępowalo peloponeskiemu. Dopiero po latach dziesięciu, gdy w tej samej bitwie poległ i Kleon i przywódca partji wojennej w Sparcie, nastawienie pokojowe wzięło górę i tu i tam: z inicjatywy ateńskiego przedstawiciela umiarkowanej demokracji Nikjasza zawarto pokój, słusznie nazwany jego imieniem (r. 421).
Włościanie szaleli z radości: nareszcie, powiadali, po dziesięciu latach życia strzeżonego w długich murach, łączących Ateny z morzem, można było powrócić do ojczystych pól, oddać się zwykłej sielskiej pracy! Ale radość ich była przedwczesna. Pokój był rzeczą bardzo niedogodną dla ambitnych młodzieńców, — a jednym z nich, na domiar nadzwyczaj utalentowanym, był Alcybiades, krewny Peryklesa i uczeń Sokratesa. Płonąc żądzą wydźwignięcia Aten ponad inne państwa greckie i pragnąc wywyższyć siebie wśród Aten, wciągnął on kraj swój w dwuletnią wyprawę sycylijską, która powinna byla, wedle rachub jego, skończyć się podbojem perły morza Śródziemnego przez Ateny, w rzeczywistości zaś skończyła się zagładą floty ateńskiej i większej części młodzieży. Z pod tego ciosu już podnieść się Ateny nie mogły: prawda, broniły się jeszcze prawie lat dziesięć, odnosiły nawet czasowe przewagi, lecz siły ich wewnętrzne były już nadwątlone, i fatalna klęska nad Egospotamosem («rzeką Kozią») w r. 404 położyła kres wszelkim nadziejom. Związek morski uległ rozerwaniu; Ateny stały się pod względem politycznym odosobnionem państwem greckiem, uznającem, narówni z pozostałemi, Spartę za jedyną władzę całej Hellady.
Po wielkim blasku — wielki mrok; po nim — trzeźwe, rozproszone światło dnia, epoka powolnego ozdrowienia, zajmująca pierwszą połowę wieku IV. Epoką tą zajmować się tu nie będziemy: wchodzi ona tylko swem pierwszem z małą nadwyżką dziesięcioleciem w żywot człowieka, któremu poświęcony jest zarys niniejszy. Arystofanes, największy poeta komedji staroattyckiej, urodził się w samem zaraniu epoki Peryklesa i umarł wkrótce po r. 388.
Nazwaliśmy Arystofanesa poetą komedji staroattyckiej: lecz to mówi zbyt mało. Komedja staroattycka jest to zjawisko tak dalece oryginalne, że samo zastosowanie doń tego nazbyt u nas zwyklego terminu — «komedja» — może zmylić czytelnika i naprowadzić go na wyobrażenie niewłaściwe.
Zaród komedji istnieje u wielu narodów: jako zaród taki musimy uznać scenkę rodzajową, produkowaną dla śmiechu i przeto w postaci karykaturalnej, najlepiej w maskach. Dwie lub trzy osoby przebrane udają tchórzliwego złodziejaszka, oszukanego męża-glupca, szarlatana-lekarza z zamorza i t. d.; ulubioną zaprawą widowiska prawie stale bywa okładanie kijem, które do zachwytu doprowadza publiczność niewybredną pod względem dowcipu. Takie scenki rodzajowe mamy i w Grecji: tylko, że tutaj zagarnęły one, oprócz ludzkiego, także i rodzaj bosko-heroiczny, odtwarzając w pociesznych okolicznościach i bohaterów czasów zamierzchłych i władców Olimpu: Heraklesa przedstawiano, jako obżercę, Dyoniza jako tchórza, Hermesa jako złodzieja i t. d. Z tej scenki rodzajowej w Grecji rozwinęła się poważna przy całej swej wesołości komedja, wsławiona imieniem Epicharma syrakuskiego, współcześnika Eschyla: ale ta komedja rodzajowa nie jest tą, o której mówimy tutaj, nie jest komedją staroattycką.
Scenka rodzajowa stanowiła tylko jeden z dwóch korzeni, z których komedja ta wyrosła; korzeń drugi stanowiła karcicielska pieśń o charakterze dramatycznym. W Attyce zdawien-dawna istniał obyczaj, związany z kultem miejscowego boga Dyoniza: w święta dyonizowe kompanje wieśniaków, umazawszy twarze drożdżami, aby ich nie można bylo poznać, śpiewali żartobliwe albo uszczypliwe pieśni przed domami tych ziemian, z których mieli uzasadnione powody do niezadowolenia. Te to pieśni karcicielskie nazywano pierwotnie «komedjami»: słowo kômôdia — od kômos («tłum rozweselony») i ôdĉ («pieśń») powstało na gruncie rozważanego tutaj zjawiska, nie zaś na gruncie scenki rodzajowej, która nazywa a się «mimos».
Różnica jest oczywista: tam występują maski, tu — niema masek; zato jest tutaj chór, tam zaś — nieliczne grono przebranych. Główna atoli różnica polegała na tem, że scenka rodzajowa, z uwagi na ogólny charakter swej satyry, mogla być wystawiona wszędzie, gdziekolwiek znaleźli się amatorzy śmiechu, gdy tymczasem pieśń karcicielska, wymierzona w określoną osobistość, wymienianą z imienia, bywała przywiązana do miejsca, a także i do czasu swego pochodzenia. Komedja rodzajowa, wyrósłszy ze scenki rodzajowej, także przerzuciła się do Attyki; spotykamy ją na scenie Dyoniza w Atenach, jakkolwiek w ciągu wieku V jedynie, jako komedję drugorzędną: pierwszeństwo przysługuje tej, która wyrosła z obu korzeni — i karcicielskiego i rodzajowego. Jest to właśnie ta komedja, którą mamy na myśli, gdy mówimy o komedji staroattyckiej. Lecz jej imię właściwe, w odróżnieniu od komedji czysto rodzajowej, brzmi — komedja polityczna.
Na podobieństwo tragedji, komedja również była dopuszczana do współzawodnictwa, dwa razy do roku, w święta Dyoniza, acz na warunkach skromniejszych: każdy poeta wystawiał tylko po jednej komedji, trylogij czy tetralogij komicznych nie bywało i bywać nie mogło. Przytem, uporządkowanie, że tak powiemy, komedji odbyło się znacznie później w porównaniu z tragedją, i pierwszy ważki poeta staroattyckiej komedji, Kratinos, był wspólcześnikiem Peryklesa, w którego też wymierzył pociski swego humoru. Z puścizny jego doszły do nas tylko urywki oraz naglówki; nie więcej ocalalo i po drugim członku komicznego tryumwiratu, współcześniku wojny Peloponeskiejj w młodości zmarłym Eupolisie. Komedje całkowite pozostały jedynie po trzecim, po rówieśniku, naprzód przyjacielu, a potem i wrogu Eupolisa — po Arystofanesie. Do niego też przechodzimy obecnie.
O jego życiu zewnętrznem nie wiemy nic; mimo to jednak stoi on przed nami jak żywy, dzięki komedjom, które się po nim zachowały. Ocalało ich jedenaście z pośród czterdziestu, napisanych przezeń w ciągu niezbyt dlugiego życia. Jako utwory aktualności nie mogły one wracać na scenę ateńską po raz drugi i istniały nadal tylko w postaci książeczek, a i te w odróżnieniu od tragedyj — wskutek mnóstwa rozsianych w nich napomknień osobistych, — traciły z każdem dziesięcioleciem swą przejrzystość i były, zdaje się, skazane na doszczętny zanik, Ku wielkiemu szczęściu naszemu do zaniku jednakże nie doszło: w epoce rozkwitu uczoności greckiej, t. j. w wieku III przed N. Chr., miłośnie zajęli się niemi fiolodzy Muzeum aleksandryjskiego; na podstawie istniejących jeszcze wówczas zapisów określili czas wystawienia każdej komedji, poczem, zestawiając komedje między sobą, a także i z resztą współczesnej im literatury, objaśnili znaczenie przytyków osobistych oraz innych miejsc zagadkowych; w taki sposób te znakomite dziela znów stały się dostępne zrozumieniu potomków — a więc i naszem, ponieważ ekscerpty z ich prac ofiarnych ocalały dla nas w rękopisach samego Arystofanesa.
Ale, oczywiście, co innego jest bezpośrednie zrozumienie, natychmiastowy wybuch wesolego śmiechu z piersi publiczności, przed którą grano nasze komedje, a co innego znów jest owo zrozumienie, którego warunkiem bywa uprzednie objaśnienie miejsc ciemnych uwagami komentatora. A przecież radzę czytelnikowi, aby nie odtrącał i tej rozkoszy pochodniej. Śmiem go zapewnić, że rozkosz ta będzie dość duża, aby okupić poniesiony trud. Prawda, że i ta rozkosz dla pełni swej wymaga lektury oryginału: przeklad, nawet dobry, może oddać zaledwie drobną część jego uroków. Dobre zaś przekłady trafiają się rzadko (taki jest w literaturze niemieckiej klasyczny przekład Droysena); w języku polskim posiadamy jędrne przekłady Ciąglewicza, Butrymowicza i Jedlicza.
Oryginalna jest przedewszystkiem budowa zewnętrzna komedji staroattyckiej. Budowa ta, coprawda, i w tragedji byla poniekąd niezwykła dla obecnego czytelnika i widza; wprawiają go w zakłopotanie pieśni chóralne, dzielące akty, a także i sama obecność tego tak ważnego u starożytnych a nieistotnego u nas żywiołu tragedji. W komedji zaś mamy nie jeden chór, lecz dwa, chociaż przeważnie jednorodne, a wraz z nimi i dwóch «koryfeuszów» t. j. przodowników chóru. I na podstawie elementów tych możemy wyobrazić sobie też i prastarą «pieśń karcicielską», tę pierwotną komórkę komedji politycznej: naprzód śpiewał jeden półchór, potem mówił jego koryfeusz, następnie odpowiadał pieśnią drugi pólchór i, nakoniec słowem odpowiadał drugi koryfeusz. Otrzymywano czworo części: pieśń oraz odpowiedź w pieśni nazywały się oda i antoda, słowo koryfeusza i odpowiedź na nie zwano epirrematem i antepirrematem («epirrhêma» znaczy właściwie «posłowie»). W tem kolejnem powtarzaniu się naprzemian pieśni i słowa tkwi charakterystyczna dla komedji kompozycja epirrematyczna — w odróżnieniu od kompozycji epizodycznej, właściwej tragedji, która poprzestawała na jednym chórze. W komedji rozwiniętej mamy trzy takie «pary» zasądnicze, które odróżnić można odrazu po długich wierszach ich epirrematów (ośmiostopowych, nie sześciostopowych, jak w pozostałym djalogu): jest to po pierwsze, parod, wykonywany przy wstępowaniu chóru — powtóre, agon czyli spór pierwiastkowo obu półchórów i ich koryfeuszów, w epoce zaś Arystofanesa dwóch osób działających przy udziale tylko obu pólchórów), i potrzecie, parabaza, pierwiastkowo pożegnalne zwrócenie się półchórów i koryfeuszów do publiczności. Dzięki tej strukturze, pieśń karcicielska zmieniona była w spoistą komedję, jednakowoż o rozmiarach bardzo szczupłych, nie przekraczających jakichś 150 — 200 wierszy. Rozwój dalszy polegał na tem, że do dużych agonów i parabaz dodano małe, a także i mniejsze pary z epirrematami z jambów sześciostopowych, parod poprzedzony był prologiem, lecz głównie, — z chwilą połączenia komedji politycznej ze scenką rodzajową — dodano po parabazie nieokreśloną liczbę «epizodów» z odpowiednią treścią. Dzięki wszystkim tym naroślom, komedja powiększyła swą objętość i, na wzór tragedji, jęła liczyć 1200 — 1500 wierszy; jest to ta właśnie komedja, niezmiernie pstra w swym układzie, która stała się polem popisu Arystofanesa.
Przyszedlszy na świat w pelni rozkwitu epoki Peryklesa, gdy wielki wódz Aten, zawarłszy pokój z ich współlzawodnikami, otworzył pole dla pracy kulturalnej, — Arystofanes zdążył ledwo dojść do pełnoletności, gdy wybuchła straszna wojna. Im dalej, tem bardziej zdawało się, że końca mieć nie będzie; im dalej, tem bardziej poeta nasz tęsknił za tym pokojem, który był jakby dalekim rajem jego dzieciństwa i pacholęctwa. Sprawie pokoju poświęcił on też swą działalność poetycką — sprawie pokoju, a więc i tym siłom, które doń mogą doprowadzić, które tak lub inaczej są z nim związane. Mieszczanie, pośrednio lub bezpośrednio stykający się z handlem, pragnęli prowadzić wojnę aż do pełni zwycięstwa, po którem obiecywali sobie zachowanie dawnych rynków i pozyskanie nowych; o ile byli demokratami, za wodza swego uznawali Kleona. Włościanie, natomiast, aknęli jak najrychlejszego pokoju i powrotu do swoich wsi; nienawidzili oni Kleona i wogóle partji wojującej i oczekiwali poprawy losu od Nikjasza, człowieka prawego i dobrego wszechhellena w duchu Kimona, i jak tamten, ojcowską zachowującego postawę wobec biedoty obywatelskiej. W takich warunkach wybór Arystofanesa był z góry rozstrzygnięty: przystał on całkowicie do partji włościańskiej i, jak ona, znienawidził partję wojenną oraz jej wodza.
Będąc przyjacielem pierwszych, przeciwnikiem drugich, Arystofanes — nie należy o tem zapominać — był poetą komicznym na uroczystościach Dyoniza. Dyonizyjski zaś humor stawia swoiste wymagania, wywiera swoiste działanie: zaprawia i przyjaźń żartem dobrodusznym, odejmuje i wróżdzie, przynajmniej częściowo, jej ostrość. Za znak złego tonu uchodziło obrażać się za żarty komedji i mścić się w dni powszednie na tych, którzy „w komedjach swych wydrwili ich podczas rodzimych misterjów Dyoniza”. Wybornie rozumiał to Platon: nie bacząc na to, że Arystofanes niemiłosiernie wyśmiał jego ukochanego mistrza Sokratesa — będzie mowa o tem poniżej — w swej wspaniałej «Uczcie» przedstawił go w przyjacielskiej rozmowie z mistrzem i wogóle wyznaczył mu w niej rolę nader zaszczytną.
Spójrzmy, jednakże, na oddzielne komedje Arystofanesa, zatrzymując się, rzecz prosta, tylko przy najważniejszych. Pominiemy więc «Acharneńczyków», najwcześniejszą z tych, które się zachowały, jakkolwiek znamienuje ją zdumiewająca jędrność i świeżość oraz swawolna oryginalność, wyrażająca się w idei fantastycznego «pokoju odrębnego», zawieranego przez pojedyńczego chłopa ateńskiego; przechodzimy odrazu do komedji, która uczyniła poetę slawnym.
Była to komedja «Rycerze», nazwana tak dzięki zespołowi swego chóru, Właściwie rycerze stanow część wojska ateńskiego; była to dość zamknięta korporacja, z którą sojusz Arystofanesa tłumaczy się wspólnem pragnieniem pokoju i wspólną niechęcią wobec wojowniczego demagoga Kleona. I rzeczywiście w Kleona bije ta najzłośliwsza ze wszystkich komedyj Arystofanesa.
Mamy przed sobą pozornie urządzenie domowe: chatę starca Demosa... Czytelnik się domyśla, że ma do czynienia ze sztuką alegoryczną, niechaj się jednak nie lęka zwykłego bezkrwistego chłodu alegorji. Demos ten zgodził sobie nie tak dawno niewolnika-garbarza (czytaj: Kleona), i od tej pory życie jego towarzyszy-niewolników stało się udręką nie do zniesienia. I oto dwaj zpośród nich (rozpoznajemy w nich Nikjasza i Demostenesa Starszego) knują przeciw niemu spisek. Udaje im się wykraść zazdrośnie przezeń strzeżone proroctwa co do jego losu przyszłego; z proroctw tych dowiadują się, że z woli przeznaczenia zwyciężyć garbarza sądzone jest kiełbaśnikowi. Wyszukawszy tego ostatniego, czleka gruboskórnego i prostaka (jest to postać fantastyczna), dwaj spiskowcy, — przy pomocy rycerzy, którzy nadbiegli w tej chwili, — poją duszę j jego animuszem przeciw garbarzowi. Następnie, część pozostała stanowi długo trwający pojedynek między obu godnymi przeciwnikami, w obecności rycerzy, w obecności rady pięciuset, nakoniec w obliczu samego Demosa (agon główny), tryskający dowcipem i ciętością satyryczną. Zwycięża, rzecz jasna, kiełbaśnik; lecz, odniósłszy zwycięstwo, ujawnia swą prawdziwą naturę zdecydowanego demokraty: ugotowawszy Demosa w kotle, przywraca mu jego maratońską młodość, sprowadza doń nimfy pokoju, które garbarz więził w zamknięciu, — i dramat zyskuje swój uroczysty, przy całej wesolości, finał.
Fabuła, jak widzimy, jest arcyprosta; bo też i nie na niej zasadza się doniosłość sztuki. A przecież umiał Arystofanes komponować komedje także i o fabule bardziej pomysłowej, zbliżając w ten sposób swą sztukę do typu dramatu mieszczańskiego; takie są jego «Chmury», jego najudatniejsza (pod względem kompozycji) i jednocześnie najmniej udatna (pod względem tendencji) komedja. Rozprawiwszy się z Kleonem, zapalczywy młody poeta zapragnął wypowiedzieć zdanie także o tym kierunku, w którym upatrywał istotną szkołę demagogji — o «ruchu sofistycznym» z jego kultem wymowy przekonywającej; ulegając atoli starodawnemu błędowi, za przywódcę tego ruchu poczytywał Sokratesa, t. j. właśnie tego, kto był niezmordowanym przeciwnikiem i karcicielem sofistów. Wyprowadza on w komedji swej starego Ateńczyka Strepsjadesa, tonącego w długach z powodu arystokratycznych zapędów swego syna. Przychodzi mu do głowy, że za pomocą «wymowy przekonywającej» można przed sądem wymigać się od wierzycieli; ażeby posiąść sztukę tej wymowy, starzec idzie na naukę do Sokratesa. Następują zabawne sceny spóźnionego nauczania przy ironicznym udziale chmur (jest to chór), uosabiających widmowe, pozorne pierwiastki sofistyki; ponieważ nauka kończy się niepowodzeniem, starzec posyła, zamiast siebie, swego syna. Teraz nauka powiodła się znakomicie, wierzyciele są rozgromieni; wszelako młodzieniec wyniósł ze szkoły swej także i ten owoc, że szacunek dla rodziców to — przesąd. Przy pierwszem nieporozumieniu bije ojca i następnie, w drodze «wymowy przekonywającej» udowadnia mu, że ma zupełne prawo postępować w ten sposób. Skruchą starca zamyka się komedja.
Pomijamy znów «Osy», wymierzone przeciw zamiłowaniu starców ateńskich w sądownictwie, gorliwie w nich wspieranemu przez wynagrodzenie, wprowadzone dzięki Kleonowi; przechodzimy do «Ireny», tego krzyku radości z powodu upragnionego pokoju, zawartego przez Nikjasza (r. 421). Poeta znów puścił wodze swej fantazji: bohater komedji, przedstawiciel ateńskiego włościaństwa, wykarmia żuka do olbrzymich rozmiarów i na tym swoistym Pegazie wzlata na Olimp, aby pociągnąć Zeusa do odpowiedzialności za niszczycielską wojnę. Zeusa nie zastaje: Olimp zajęty jest przez Polemosa (bóg wojny), który uwięził w podziemiach Irenę (bogini pokoju). Konieczną tedy rzeczą jest wyzwolić Irenę. Udaje się to dzięki pomocy wszechhelleńskiego włościaństwa; pozostałą część komedji stanowi opis szczęśliwego życia w spokojnej Helladzie, przy niezadowolonem szemraniu tych, którzy w latach poprzednich tuczyli się zyskami wojennemi.
«Irena» zamyka serję pierwszą komedyj Arystofanesa; serja druga zaczyna się od «Ptaków», w których, przy całej ich wesołości, czuje się niepokój, spowodowany przez ryzykowną wyprawę sycylijską. Pod wpływem tego niepokoju wolność żartu komicznego była ograniczona; Arystofanes, zamiast komedji politycznej, dał swym współobywatelom komedję bajeczną, jakkolwiek zaprawioną przytykiem politycznym. Dwaj Ateńczycy, nie wytrzymując niespokojnego życia w ojczyźnie, przypominają sobie, że wedle mitów król tracki Tereusz, żonaty z królewną ateńską, był następnie zamieniony w dudka, trzeba więc udać się do dudka, jako do powinowatego, i dowiedzieć się odeń, gdzie dobrze żyje się na ziemi. Okazuje się, że nie na ziemi, ale ponad nią, wśród ptaków, jeśli tylko je zorganizować i założyć ptasią stolicę. Stolica taka powstaje — jest to słynny Chmurokukawiec. Dzięki swemu środkowemu położeniu, panuje on jednako i nad ludźmi,i nad bogami. Ci ostatni, coprawda, nie odrazu uznają nad sobą władzę nowych panów; lecz ptaki ogłaszają wtenczas blokadę powietrzną i nie przepuszczają ku niebu dymu ofiarnego. Pod uciskiem głodu bogowie wysyłają do ptaków deputację z propozycją pokoju; lecz Piteter — tak nazywał się starszy z dwóch Ateńczyków — dyktuje im warunki pokoju surowe, na których mocy ptaki pozyskają całą władzę, on zaś, osobiście, otrzymuje królewnę Bazyleję, córkę Zeusa. Komedja kończy się opisem ich wesela.
Klęska sycylijska wciągnęła Ateny w nową wojnę z Peloponezyjczykami, której towarzyszyły rozterki wewnętrzne; pod wpływem ich Arystofanes stworzył swoją «Lizystratę», kto wie, czy nie najoryginalniejszą ze wszystkich swych komedji. Treść jej stanowi wszechhelleński strajk żon: zmawiają się one, aby mężom swoim wzbronić wszelkiej pieszczoty dopóty, póki ci nie zawrą pokoju. Można sobie wyobrazić, do jakich incydentów doprowadza ten szczególny strajk, — mogę tylko dodać, że poeta wyczerpał do dna pikanterję swego tematu. Nakoniec, plan Lizystraty — tak nazywała się inicjatorka zmowy wśród Atenek — osiąga pełnię powodzenia; pokój zostaje zawarty, i żony wracają do swych ognisk domowych.
Opuszczamy «Tesmoforje» (nazwa święta kobiecego ku czci Demetry), dobroduszną satyrę, wymierzoną przeciw Eurypidesowi, jako nienawistnikowi kobiet, a jeszcze bardziej — jako poecie intrygi, o czem nadmienialiśmy w rozdziale, poświęconym temu tragikowi. Niedługo wtenczas miał już żyć Eurypides: gdy umarł, i gdy wkrótce po nim zakończył życie i Sofokles (r. 405), Arystofanes uznał czas za odpowiedni, aby sporządzić bilans sławnej epoki tragedji ateńskiej. Bilansem takim jest jedna z najlepszych i najpoważniejszych jego komedyj — «Żaby» (tak nazwane z powodu przypadkowego szczególu). Poważną, zresztą, staje się ona dopiero w części drugiej; w pierwszej mamy nader żartobliwy opis zstępowania Dyoniza do podziemu. Udaje się tam w tym celu, ażeby wydobyć swego ukochanego poetę Eurypidesa, lecz staje się świadkiem jego sporu o pierwszeństwo z Eschylem, i spór ten przekonywa go o bezwzględnej wyższości tego ostatniego. Jego też zabiera z sobą do Aten ku chwale ich i ku chwale całej Hellady. Komedja ta ciekawa jest dla nas, jako jaskrawy wzór krytyki literackiej, uszlachetnionej świadomością olbrzymiego znaczenia poezji, jako siły moralnej.
«Żaby» — jest to ostatnia komedja z okresu wojny Peloponeskiej; po nich długa następuje przerwa. Już do wieku IV należą dwie ostatnie komedje Arystofanesa «Babi sejm» i «Plutos», W tej ostatniej poeta mówi o ubóstwie, jako o źródle energji, ale o wiele ciekawszą jest pierwsza. Wyprzedziwszy mężczyzn, kobiety opanowują sejm i uchwalają radykalną reformę życia państwowego w duchu wspólnoty mienia i wspólności żon. Z zajęciem poznajemy te same tematy socjalistyczne, które w formie poważnej rozwija Platon w swej «Rzeczypospolitej», napisanej jednakże później. Oczywiście, w krzywem zwierciadle komedji wszystko odbija się inaczej, i nikt nie będzie rościł pretensji do Arystofanesa, że wysunął zabawne następstwa, jakie sprowadzić może zwlaszcza druga z uchwalonych reform.
Czytelnika ostatnich komedyj Arystofanesa szczególniej uderzy w oczy to, że niemal zupełnie brak w nich satyry politycznej; rzeczywiście wolność jej została ograniczona w początku wieku IV, przytem nie tymczasowo, jak w roku «Ptaków», lecz ostatecznie, To wydało na komedję polityczną wyrok śmiertelny: kosztem jej wysunę a się komedja rodzajowa, w wieku V pozostająca na drugim planie; rozwinęła się ona pysznie, jakkolwiek bez szczególnego blasku, w epoce t. zw. komedji średnioattyckiej. I dopiero pod schylek w. IV, rozwinąwszy się w pelni, osiągnęła rozkwit, jako poważna komedja obyczajów. Była to epoka Menandra i reprezentowanej przezeń komedji nowoattyckiej.
Wolności osobistej satyry politycznej nie sądzono było powrócić na scenę ani w czasach starożytnych ani w nowożytnych: duch dyonizyjski, wyładowawszy się raz, już nigdy więcej nie bywał źródłem natchnienia dla ludzkości. Oto dlaczego komedje Arystofanesa są dla nas zjawiskiem zupelnie wyjątkowem. Tylko ta zdrowa, silna i wielkoduszna w poczuciu potęgi swej demokracja, której założycielami byli Temistokles, Arystydes i Perykles, mogła udźwignąć tak wielką wolność słowa; już dla Kleonów stała się ona nienawistną, ale ci nic nie mogli wskórać przeciw sile tradycji, i dopiero wtenczas, gdy wojna wytoczyła najlepszą krew z ludu ateńskiego, dal on odjąć sobie dumną puściznę ojców. Przed powagą tej puścizny chylimy dzisiaj czoła, czytając Arystofanesa; dalsze jej walory — to niewyczerpane bogactwo fantazji, iskrzący dowcip djalogu, niepohamowana wesołość... Właśnie niepohamowana; daleko wtyle poza sobą zostawia ona wszelkie owe powściągi, które poczytują za obowiązujące dla siebie najswawolniejsi nawet wśród pisarzy współczesnych. Lecz jeśli humor Arystofanesa bywa rozkiełznany, to zato niema w nim nic rozkładowego, niema tej słodkawej trucizny, którą zaprawione jest tyle pozornie przyzwoitych utworów nowych czasów, i Platon miał słuszność, poświęcając mu epigramat:

Znaleźć pragnęły chram, co zburzony nie będzie, Charyty
I odnalazły: ten chram — Arystofana to pierś.

39. SOKRATES.

W drugiej połowie piątego wieku, od czasów Peryklesa do końca fatalnej wojny, na ulicach i placach Aten można było widzieć człowieka o dziwnej, nieateńskiej i niehelleńskiej powierzchowności. Twarz miał płaską, nos jakby przygnieciony, oczy wybaluszone, czoło duże z uszczerbkiem dla włosów, których zamłodu, zapewne, miał więcej, niż potem, lecz zawsze mniej, niż należało spodziewać się wedle wieku. Odziany był bardzo ubogo, w stary płaszcz, nie bacząc na pory roku, obuwia zazwyczaj nie nosił wcale. Gdy ktoś z przyjezdnych zwracał na niego uwagę, odpowiadano mu ze śmiechem: jakto, nie znasz Sokratesa, naszego ubogiego gaduły? — A więc jest to żebrak? — Niezupełnie: jest «zeugitą», posiada maleńki kawałek roli i pełnię uzbrojenia; ma swoją chatę, w niej żonę, bardzo złą, imieniem Ksantyppę, i troje dzieci. — A więc jest rolnikiem? — Bynajmniej: rolę zamiast niego uprawia niewolnik, dochodów zaś z roli wystarcza mu zaledwie na to, aby wyżywić siebie i rodzinę, a raczej aby nie umrzeć z głodu. Dokoła niego zbiera się gromadka mlodzieży, i on ich uczy, — A więc jest sofistą? — Także nie; cóż to za sofista, skoro za swe nauczanie nic nie bierze? A przytem różni się od sofistów jeszcze pod innym względem: tamci mówią, że wiedzą wszystko; on zaś, przeciwnie, że nic nie wie. Na domiar uczy jakoś dziwnie: sam nie mówi, tylko ciągle pyta. I wogóle, mój drogi, nie próbuj rozpytywać, kto on zacz. Jest to Sokrates, i drugiego takiego nie znajdziesz w całej Helladzie.
Wszelako, w Atenach, gdzie ludzie o sobie wiedzieli wszystko, bylo wiadome, że ów Sokrates był synem rzeźbiarza Sofroniska oraz akuszerki Fenarety i że urodził się wtenczas, gdy bohater Kimon stał na wyżynie sławy, t. j. wedle naszej rachuby około r. 470. Za młodu, na podobieństwo ojca, uczył się rzeźby, i potomni pokazywali płaskorzeźbę, stworzoną przez niego a wyobrażającą Charyty, tę samą prawdopodobnie, która zachowała się do naszych czasów. Później atoli zamienił dłuto materjalne na duchowe i starał się w myśl i słowo wcielić owe Charyty, których służbie i nadal poświęcał swe życie.
W myśl i słowo... Hellen mówił: w logos, i wyraz ten, niemożliwy do przelożenia na żaden z języków nowoczesnych, musicie przyswoić sobie w jego brzmieniu greckiem, gdyż tylko w niem ma on swą własną, niezmiernie cenną treść. logos jest to rozum, rządzący wolą człowieka rozumnego; jest to niewidzialny prawodawca, dyktujący rozumowi normy myślenia; jest to myśl, poddająca się owym normom; jest to słowo, ukazujące się, jako owoc tej myśli. Ale i to jeszcze nie wszystko: logos rządzi nietylko wolą człowieka rozumnego, ale i światem calym, o ile świat ten jest wynikiem rozumnej woli Stwórcy; «na początku było słowo», mówi Ewangelista, — wiecie teraz, jak słowo to zostalo przełożone.
Sokrates stał się kaplanem logosu; w jego zrozumieniu i urzeczywistnieniu widział on zadanie swego życia. Wcześnie doszedłszy do poczucia tego swego powołania, jął on rozeznawać się sam w sobie. Zwrócił uwagę na swą powierzchowność i zrozumiał, że jest pokrzywdzony przez przyrodę. Znacie już tę powierzchowność: artysta greki w taki właśnie sposób wyobrażał Sylena, wesołego i wiecznie pijanego piastuna i towarzysza Dyoniza, stałego bohatera dramatów «satyrowych». Zwrócił uwagę na swą duszę — i spostrzegł ku swej zgrozie, że i dusza przypomina Sylena tak samo, jak ciało. I duszę swą nasamprzód poddał uszlachetniającemu wpływowi logosu.
Jeden z jego najukochańszych i najlepszych uczni opowiadał później taki wypadek z jego życia. Przyjechał do Aten pewien Syryjczyk, imieniem Zopir, mistrz nieznanej dotychczas w Grecji sztuki fizjognomiki, t. j. odgadywania znamion duchowych — z rysów twarzy. Ludzie, rzecz zrozumiała, zbiegali się do niego — wszak nie było na świecie miasta ciekawszego i żądniejszego nowinek, niż Ateny. Uczniowie Sokratesa także razu pewnego poprosili go, aby rozczytał się w fizjognomii ich nauczyciela. Zopir jął uważnie badać owe rysy sylenowskie — i wyczytał z nich: po pierwsze, skłonność do pijaństwa i innych grubo-zmysłowych uciech; po-wtóre — nieokiełznaną zapalczywość; po-trzecie — tchórzostwo; i tak dalej. Każdemu takiemu odkryciu towarzyszył wybuch niepowstrzymanego śmiechu ze strony uczni; wszyscy mniemali, że mędrek zamorski zbłaźnił się ze swym rzekomym kunsztem. Sam atoli Sokrates pozostawał zupełnie poważny i rzekł do swych uczni: śmiejecie się niesłusznie, Zopir się nie myli. Miałem wszystkie te przywary, lecz je pokonałem.
Pokonał — czem? Przez logos, mamy prawo odrzec.
Lecz ta praca nad samym sobą była tylko jedną częścią jego służby logosowi. Częścią drugą było rozpuszczenie w logosie zjawisk otaczającego życia. Nie odrazu daje się to zrozumieć; postaram się wypowiedzieć to jaśniej.
Dokoła mamy siebie ludzi, którzy postępują sprawiedliwie, mamy też i takich, którzy postępują niesprawiedliwie. Ci ostatni, oczywista, sami nie wiedzą, co czynią, niema więc o co ich pytać; logos stoi po stronie tylko pierwszych, zwróćmy się tedy ku nim. Postępujecie sprawiedliwie; pięknie. Ale czy zdajecie sobie sprawę z tego, dlaczego tak postępujecie? A nadewszystko z tego, na czem owa sprawiedliwość polega? I w większości wypadków ludzie ci popatrzą na nas: to jest, jak to, dlaczego? Dlaczego dałem u siebie przytułek swemu staremu ojcu, który mnie spłodził i wychował? Dlaczego wydałem zamąż z posagiem od siebie córkę swego przyjaciela, zmarłego w nędzy? Dlaczego zwróciłem w terminie pożyczone pieniądze? Dlaczego wykupiłem współobywatela, wziętego do niewoli przez Traków? A czyż mogłem postąpić inaczej?... Moralność taką nazywamy instynktowną. Tkwi ona w ludziach — i chwała Bogu, że tak jest. Gdyby ludzkość, aby postąpić moralnie, jęła oczekiwać czasu, w którym zrozumie prawdziwą przyczynę moralności — to wprzódy zginęlaby wśród powszechnej rzezi, nimby czas ów nastał; tutaj, doprawdy, można powiedzieć: nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Ale z tą samą nieuniknioną koniecznością, z jaką śladem rosistej zorzy idzie słoneczny ranek, — po szarym zmroku moralności instynktownej następuje czas, w którym lud stara się zdać sobie sprawę z przyczyny i z treści swego moralnego działania. Czy każdy lud? O, nie. Nie mówimy zresztą o wszystkich; mówimy o jednym, o ludzie greckim. Dla Greków czas ten nastał właśnie teraz, i wodzem tego czasu był Sokrates.
Sternik kieruje okrętem wzdłuż skał wybrzeża, między podwodnemi głazy, ku przystani; czy można wątpić o tem, że chce go doprowadzić wcałości? Oczywiście, nie można. Dlaczegóż jednemu się to udaje, drugiemu zaś nie? Wola u wszystkich jest jednakowa; gdzież tkwi przeszkoda? Najwidoczniej — w rozumie: tkwi w tem, że jeden zna się na rzeczy, drugi zaś się nie zna. Ale czyż nie to samo widzimy wszędzie, w całem życiu? Wszyscy pragniemy szczęścia; dlaczegóż między nami tylu jest nieszczęśliwych? Oczywiście, z tej samej przyczyny: przy woli jednakowej rozum jest niejednakowy. Jedni nie wiedzą, gdzie szukać szczęścia; drudzy, jakkolwiek wiedzą, nie umieją ku niemu skierować łodzi swego życia. Winę tego wszystkiego ponosi nieświadomość: nikt nie błądzi dobrowolnie.
Tak więc, należy budzić w ludziach świadomość, ażeby posiąść mogli cnotę i szczęście; na tem polegą zadanie logosu na ziemi i zadanie jego apostoła. Pierwszym ku temu środkiem jest rozmyślanie, zagłębianie się w sobie; zaczynać najprościej bywa od samego siebie. Wytrwałość Sokratesa w tym względzie była imponująca. Jego towarzysz broni opowiadał następujący epizod z oblężenia Potydei, w którem Sokrates brał udział, w samym początku wojny Peloponeskiej — gdy więc miał lat niewiele co ponad czterdzieści. Od rana opanowała go jakaś myśl, albo raczej on zapragnął myślą tą owładnąć — ale to mu się nie udawało. Nie ruszając się z miejsca, stał do południa; dziwne jego zachowanie dostrzegli inni, lecz on sam trwał jakby w zapomnieniu o sobie. Nastał wieczór, towarzysze zasiedli do wieczerzy, Sokrates stał ciągle na tem samem miejscu. Nakoniec, zstąpiła noc — ciepła, letnia; towarzysze wynieśli swe podściółki z namiotów, aby spać na świeżem powietrzu, a także i dlatego, aby się przekonać, jak długo jeszcze stać będzie Sokrates. On zaś stał tak aż do wschodu słońca — i dopiero wtenczas, pomodliwszy się świetlistemu bogu, odszedł.
Zzewnątrz był to poprostu człowiek stojący nieruchomo; lecz wewnątrz, pod pokrywą jego łysej czaszki, kipiało gorączkowe życie, odbywał się niezmordowany pościg — pościg logosu za upartem pojęciem, określającem nasze postępowanie, ale lękającem się każdego określenia rozumowego. I uczuł się szczęśliwy, gdy pościg jego uwieńczyło powodzenie: przy tem wszystkiem jednakże świadom był, że, mimo wszystko, jest coś takiego, co się w logosie rozpuścić nie da; że nawet on czuje wewnątrz duszy swej popędy, z których słuszności nie może zdać sobie sprawy, a które przecież wpływają na jego postępowanie. Wtenczas mawiał o jakiejś potędze «boskiej», o daimonion.
Częściej wszakże zwracał się do innych, do tych, którzy nazywali siebie znawcami, zwłaszcza do sofistów. Ci ostatni atoli wprawiali go w zakłopotanie swą skłonnością do długich «mów przekonywających». Czuł poza niemi rozmyślne lub mimowolne oszustwo; nie, nie mowa, ale rozmowa, pytanie i odpowiedź, natychmiastowe sprawdzanie każdego twierdzenia przez kontrolę współrozmówcy — oto droga jedyna, wiodąca ku prawdzie. «Retoryce» sofistów przeciwstawiał swoją «djalektykę»: w taki to sposób on, który nigdy nic nie napisał, stał się fundatorem nowego typu literackiego — djalogu.
Zresztą, i do sofistów, i do innych znawców zbliżał się, jako człowiek nie wiedzący, — przyczem nie udawał, lecz naprawdę czuł się takim. To stwarzało pokusę nadużywania jego skromności; niejeden od niewygodnego pytania próbował uchylić się nieuczciwą odpowiedzią. Ale Sokrates przygważdżał oszustwo i w sporze nieraz ujawniał swoją wyższość nad zarozumiałym przeciwnikiem. Wtenczas przeciwnikowi owemu wydawało się, że Sokrates tylko udawał nieświadomego, że sam siebie «pomniejszał», że — jak grecki termin opiewa— «ironizował». Takie jest znaczenie prawdziwe słynnej «ironji sokratesowskiej».
Rzecz zupełnie zrozumiała, że przy skłonnościach tego rodzaju Sokrates staral się nie opuszczać Aten ani dla okolic, ani dla innych miast. Jeśli zgodnie ze znanem jego zdaniem, „łąki i drzewa nie mogą niczego go nauczyć, tylko ludzie”, to w tem nie należy widzieć niezdolności pojmowania piękna i utajonej mądrości przyrody, lecz mieć na widoku właśnie tę wiedzę, której łaknął Sokrates — wspólne poszukiwanie prawdy we wspólnej rozmowie. Co zaś do innych miast, to mieszkańcy ich co do stopnia swego uświadomienia nie mogli równać się z Atenami.
Wszelako, chociaż sam tylko z obowiązku służby wojskowej opuszczał swe miasto ojczyste, sława o ateńskim poszukiwaczu prawdy pomimo jego woli sięgnęła poza Ateny. To doprowadziło do zdarzenia — tak, do prawdziwego zdarzenia, które wywołało przewrót w jego działalności poszukiwacza. Jeden z najnamiętniejszych jego uczni, udawszy się do Delf, zapytał Apollina, kogo bóg poczytuje za najmędrszego z ludzi. I bóg odpowiedział:

Mądry Sofokles, mędrszy Eurypides;
Od wszystkich ludzi mędrszy jest Sokrates.

Odpowiedź, zaiste, zdumiewająca, aby nie rzec — cudowna. Sofokles — rzecz zrozumiała: poeta w ciągu całego swego życia był nietylko mądry, ale i pobożny, i słynął nietylko jako człowiek pobożny, ale i jako wierny czciciel Apollina. Eurypides — także rzecz zrozumiała: był on dla Apollina jakby synem marnotrawnym, który teraz właśnie, gdy wyszumiał jego bogoburczy zapał, wrócił ku niemu i ku pozostałym bogom, napisawszy «Jona» oraz «Ifigenję w Taurydzie». Ale Sokrates? Ten Sokrates, który zawsze sam siebie uważał za niewiedzącego, który stale szukał nauki u innych?
A może, wedle myśli boga — na tem właśnie polega dla człowieka mądrość najwyższa?
Tak wypadało — tak też i zrozumiał to Sokrates. W odpowiedzi boga ujrzał błogosławieństwo dla siebie na obraną drogę. Do owej pory był tylko poszukiwaczem, odtąd czuł się prorokiem lub apostolem. I kto usiłował go odwrócić od jego metody rozmówczej, temu, jako człowiek o wiele pobożniejszy od tych, którzy go później oskarżyli, — odpowiadał: nie mogę, bóg nie pozwala.
Wraz ze sławą rósł i krąg jego uczni. Skład ich był nader różnorodny. Byli wśród nich ludzie działalności praktycznej, którzy w rozmowach z Sokratesem widzieli pożyteczną dla takiej działalności szkołę; byli wszakże i tacy, w których ziarna, zasiane przez mistrza, dały następnie bogaty plon własnej myśli filozoficznej. Do liczby ostatnich należeli późniejsi założyciele wielkich szkół, a glównie, Antystenes, Arystyp i zwlaszcza Platon. Do liczby pierwszych — Ksenofont, Alcybiades, Kritjasz.
Ci to właśnie zgubili Sokratesa.
Najmniej ze wszystkich, bodaj, Ksenofont, a przecież i on, opuściwszy Ateny, wziął udział w wyprawie Cyrusa Młodszego przeciw bratu Artakserksesowi — owego Cyrusa, którego sympatje spartańskie były powszechnie znane. Ale Alcybiades, ale Kritjasz! Alcybiades, który, zdradziwszy ojczyznę, przeszedł do Spartan i stał się sprawcą zaglady floty ateńskiej w Syrakuzach, sprawcą owego strasznego ciosu, z którego miasto już nie zdołalo się podźwignąć; Kritjasz, który po klęsce nad Egospotamosem wziął z rąk spartańskich tyranię nad Atenami i stał się głową terorystycznego rządu 403 r.! To zwłaszcza ostatnie zdarzenie przepełniło czarę cierpliwości. Gdy, dzięki Trazybulowi, demokracja powróciła do rządów, rozpoczęło się nowe budownictwo życia państwowego w osłabionem, lecz mimo to odradzającem się mieście; i jedną z pierwszych ofiar tego budownictwa padł Sokrates.
Skazanie Sokratesa w r. 399 jest to jedno z najsmutniejszych zdarzeń w historji świata; nietyle samo przez się, ile dlatego, że dokonało się pod rządami władzy naogół umiarkowanej i rozumnej, unikającej wszelkich nadużyć i gwałtów.
Oskarżenie przeciw Sokratesowi brzmiało tak: „Sokrates oskarżony jest o to, że nie wierzy w bogów, uznawanych przez państwo, i zamiast nich wprowadza jakieś nowe siły demoniczne; oskarżony jest ponadto o znieprawianie młodzieży.” Ponieważ ani jedno, ani drugie przestępstwo nie było przewidziane prawem, przeto od oskarżyciela zależał wniosek co do wymiaru kary; oskarżyciel więc dodał: „wnoszę o karę śmierci.” Nie znaczyło to bynajmniej, że Sokratesowi, w razie skazania, grozila nieuchronna kaźń: surowy wymiar kary we wniosku oskarżyciela świadczył tylko o wadze, jaką wiązał ze sprawą; pytanie co do kary podlegało odrębnej decyzji sądu już po rozstrzygnięciu pytania co do winy.
W sądzie przysięgłych-heliastów, skoro sprawa dotyczyła bezbożnictwa, przewodniczył archont-król; przysięglych było dużo, wedle obyczaju ateńskiego — ponad pięciuset. Podsądny obowiązany był bronić się sam. Sokratesowi, prawdopodobnie, niezbyt trudno byłoby obalić oskarżenie o bezbożność i wyjaśnić nieporozumienie, dotyczące jego niewinnego daimonion, z którego oskarżyciel zrobił jakoweś nowe bóstwo, mające zastąpić Zeusą i innych bogów Olimpu. Trudność polegała na drugim punkcie. Czy mógł Sokrates udowodnić, że Alcybiades i Kritjasz nie wyrządzili państwu ogromnych szkód — albo że nie byli w gronie jego uczni? Ani jednego, ani drugiego, rzecz oczywista, wykazać nie mógł. Mógł jedynie utrzymywać, najzupełniej zgodnie z prawdą, że nie jego nauka zrobiła z nich nieprzyjaciół państwa, Takie jednakże wywody, jak i po nim wielokrotne pokazało doświadczenie, słabo oddziaływają na wrogo usposobiony tłum — i nietylko na tlum.
Przy obliczaniu głosów okazało się, że większość wypowiedziała się przeciw Sokratesowi, jakkolwiek większość niepokaźna. Znaczyło to, że był skazany, lecz pytanie co do rozmiarów kary nie było jeszcze przesądzone. Sokrates miał prawo ze swojej strony zgłosić wniosek co do kary innej, łagodniejszej; ponieważ zaś za oskarżeniem wypowiedziała się tylko nieznaczna większość, nie ulega przeto wątpliwości, że uzyskałby aprobatę ten wniosek drugi, łagodniejszy. Pod naciskiem swych uczni Sokrates dla formy zgłosił swój wniosek o karę; nie zataił wszakże przed sędziami, że czyni to tylko dla formy i pod przymusem, właściwie zaś winnym się nie czuje i uważa działalność swą godną nie kary, lecz najwyższej nagrody, jaką państwo wyznacza jedynie obywatelom szczególnie zaslużonym — gościny w prytanejonie.
Była to mowa piękna, bohaterska — ale jedynie w naszych oczach. W oczach zaś sędziów, którzy dopiero co orzekli winę jej autora, mowa taka nie mogła nie wydać się wyzywającą. Odbyło się drugie glosowanie, tym razem w sprawie kary — i znaczną większością głosów przyjęto wniosek oskarżyciela.
Nie wszystko jeszcze było stracone. W gruncie rzeczy nikt nie pragnął śmierci siedemdziesięcioletniego starca; domagano się zasadniczego stwierdzenia szkodliwości jego wpływu na młodzież, i można mieć pewność, że, gdyby mędrzec, zamiast stanięcia przed sądem, wprost udał się do Teb czy Megary, wszyscy odetchnęliby byli z ulgą. Ale krokiem takim uznalby swą winę, a na to głęboka prawość jego pozwolić nie mogła. Teraz do kaźni pozostawało jeszcze dużo czasu — dla przyczyn religijnych nie mogła ona odbyć się natychmiast. Pieniądze przyjaciół Sokratesa — i zapewne, pobłażliwość władz — otworzyły przed nim drzwi jego więzienia; dzień, dwa — i byłby Tebach lub Megarze, w zupełnem bezpieczeństwie. Ale godząc się na to, nie byłby Sokratesem. Dla tych kilku lat, które miałby jeszcze pożyć, zburzyć w zależnej odeń mierze prawa ojczyzny? Nie, trzeba ojczyzny słuchać, nawet wtedy, gdy nam wymierza karę... nawet, gdy karze nas niesprawiedliwie.
Jest to wysoki stopień heroizmu; a jednak nie najwyższy, Najwyższym jest sama śmierć sprawiedliwego, to, jak, poddając się obyczajom ateńskim, wypił podaną sobie czarę cykuty. Nie kuszę się o odtworzenie tej wzniosłej sceny. Zczasem przeczytacie djalog Platona — «Fedon», w którym opisane są ostatnie godziny Sokratesa: te nieliczne karty należą do najświętszego dorobku liteteratury wszechświatowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Zieliński.