Grecja niepodległa/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grecja niepodległa |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1937 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyzwolenie Aten z pod władzy Hippjasza powitano z radością w całej Jonji, jako zadatek jej własnego rychłego oswobodzenia od jarzma Persów. Rzeczywiście, Hippjasz pod koniec zupełnie zapomniał o wskazaniach ojca i o jego idei zjednoczenia państw jońskich. Dbał tylko o swoją władzę i teraz, przebywając w Sygeju, podżegał króla Persów przeciw Atenom, w nadziei, że z rąk jego otrzyma tyranję nad krajem ojczystym.
Niekorzystna sytuacja Jonji polegała na tem, że nie miała ona miasta, do którego należałaby uznana przez inne hegemonja nad pozostałemi. Największem z miast był wciąż jeszcze Milet, ale Chios i Lesbos eolski, wspierając się na liczbie swej ludności, podlegały mu niechętnie. Wszelako ruch na rzecz wyzwolenia wszczął się właśnie w Milecie. Jak i pozostałe miasta Jonji, był on rządzony przez tyrana, wyznaczonego przez króla Persów; lecz tyran ów, Arystagoras, zrozumiawszy, że nie oprze się dążeniom ludu, wolał stanąć na ich czele i rozpowszechnić je w innych miastach Jonji, Napróżno inny mieszkaniec Miletu, Hekateusz, przestrzegał rodaków przed zbyt gwałtownemi postanowieniami. Był to możny i bogaty kupiec, mądry latami i doświadczeniem; objechawszy w sprawach handlowych całą krainę, podległą królowi Persów, opisał podróż swą w osobnej pracy pod nagłówkiem «Obchód ziemi» i dołączył do niej pierwszą w dziejach ludzkości mapę polityczno-geograficzną Z ową mapą w ręku, wyliczał rodakom niezmierzone siły ich wroga; jednakowoż głos jego przestrogi przebrzmiał bez skutku wśród powszechnego uniesienia, i powstanie jońskie wybuchło (r. 500).
Arystagoras, oczywiście, nie omieszkał zwrócić się do Aten o pomoc. Gdyby był to uczynił zawczasu, prawdopodobnie poradzonoby mu, aby wybuch powstania odroczył: Ateńczycy nie posiadali jeszcze silnej floty, i nie byli w możności dać pobratymcom swym pomocy rzeczywistej. Posłali im dwadzieścia okrętów; a ponieważ sam Milet posiadał ich ośmnaście, przeto Ateny nie odegrały w tej wojnie roli kierowniczej.
Królem Persów był wtenczas Darjusz, krewny Kambizesa, który zginął młodo. Dowiedziawszy się o tem, że Ateny przyłączyły się do powstania Jończyków, strzelił on, jak wieść niesie, z łuku w niebiosa i rzekł: „Boże, pozwól mi pomścić się na Ateńczykach!” — poczem rozkazał niewolnikowi, aby podczas każdej uczty powtarzał mu: „Panie, pamiętaj o Ateńczykach”.
Wojnę z Jończykami poruczył bratu swemu Artafernesowi, który był satrapą Lidji. Lecz Jończycy go ubiegli: nim zdołał zebrać swe hufy, ruszyli w góry, zajęli jego stolicę Sardy i osaczyli jego samego w twierdzy sardyjskiej.
Było to pierwsze, ale, niestety, i ostatnie powodzenie Jończyków; po niem nastąpił szereg porażek, z których pierwszą był pożar Sard, który wybuchnał w sposób zagadkowy, a strawił także i główną świątynię miejscową — przybytek Macierzy bogów. Jończycy zmuszeni byli opuścić stolicę DLidji; wywołało to waśni wzajemne, wskutek których Ateńczycy porzucili swych sprzymierzeńców. Długo wojna toczyła się ze zmiennem szczęściem; rozstrzygnąć ją miała bitwa morska opodal Miletu. Jończycy wystawili ponad trzysta okrętów; przeciwko nim Darjusz wyprawił swą flotę fenicką, wdwójnasób niema] liczniejszą. Przewaga liczebna nie była sama przez się rozstrzygająca, gdyż Jończycy słynęli jako bardzo zręczni żeglarze. Ale wzajemne niesnaski jątrzyły się w dalszym ciągu. Tyrani, usunięci przez Arystagorasa, wygrywali te niesnaski, aby zdradziecko spiskować z oddziałami poszczególnych gmin. Jończycy ponieśli klęskę. Arystagoras umknął do Tracji, gdzie niebawem zginął. Milet był przez Persów oblężony i zdobyty (r. 494). Z upadku tego już nie podźwignął się nigdy.
W Atenach wieść o upadku Miletu sprawiła wrażenie niesłychanie przygnębiające. Poeta Frynich osnuł na tym temacie tragedję; podczas jej przedstawienia cały teatr szlochał: Ateńczycy czuli i ból i wstyd, że nie dane im było ocalić bratniego grodu, perły całej Jonji. Ale cóż mieli począć?
Po powstaniu położenie podbitego pasa greckiego o wiele się pogorszyło w porównaniu ze stanem poprzednim. Ale Darjusz na powodzeniu tem nie poprzestał. Przerzucił wojnę przez Hellespont na ląd europejski; kolej przyszła na Chersonez, królestwo Filaidów.
Królem był tutaj Miltjades Drugi, synowiec pierwszego króla Chersonezu. Zwątpiwszy o możności obronienia swego niedużego pólwyspu przeciw niezliczonemu wojsku Darjusza, siadł on na statek wraz z żoną, królewną tracką, i młodym synem Kimonem, wioząc na pięciu okrętach jednocześnie swój skarbiec królewski. Wkrótce przybył do Aten. Przyjazd jego i przemiana z króla na obywatela wolnej gminy wywołały powszechny popłoch. Alkmeonidzi byli oburzeni: albo-ż to dawno uwolnili Ateny od tyrana — a tu zamiast tego, którego przepędzono, staje drugi! Wystąpili nawet z oskarżeniem przeciw Miltjadesowi i wezwali go przed sąd ludu. Jego królewską godność, jego małżeństwo z królewną, jego pięciuset straży przybocznej wszystko wyzyskano, aby przerazić ogół. Ale Miltjades bez trudu obronił się wskazaniem na to, że królem był nad barbarzyńcami, tutaj zaś, w Atenach, jest obywatelem wśród obywateli. Był nietylko uniewinniony, ale i stał się najwpływowszym obywatelem w Atenach. Alkmeonidzi zaś przez długi czas nie mogli dźwignąć się z pod ciosu, jaki to niefortunne oskarżenie zadało ich stanowisku.
Wówczas jeszcze nie wiedziano, że Miltjadesowi sądzone będzie ocalić Ateny od strasznego niebezpieczeństwa, które nadciągało ze wschodu.
Darjusz nie zapomniał o Ateńczykach. Dokonawszy podboju trackiego i macedońskiego pobrzeża, wyprawił w roku 492 silne wojsko i flotę linją brzegową do Grecji. Przytem jednakże flocie wypadało okrążyć trójpalczasty półwysep macedoński, noszący miano Chalcydyki, i nasamprzód górę Atos, groźną swemi burzami. Tu flota uległa rozbiciu śród wzburzonych fal, poczem wojsko wróciło do kraju.
Ta niepomyślna wyprawa jeszcze silniej rozjątrzyła gniew Darjusza. Nową zbudowawszy flotę, po dwóch latach skierował ją już nie wzdłuż brzegów lądu, ale wprost przez morze do Attyki, pod wodzą Datysa i Artafernesa. Flota przybiła do Maratonu na północnem pobrzeżu. Miasto to wybrane było za radą Hippjasza, który podążył wraz z Persami w nadziei odzyskania władzy w podbitych Atenach: wszak Maraton leżał w granicach «zagórza», starego gniazda potęgi Pizystrata, Omylił się jednak w rachubach: reforma Klistenesa wydala swe owoce; ludność «zagórza», stale stykając się w swych dziesięciu filach z mieszkańcami «równiny» oraz «pobrzeża», oddawna zrosła się z nimi w jednolity lud ateński. Nikt z zagórzan nie przystał do wojsk najeźdźcy. Wkrótce natomiast po ich wylądowaniu wystąpiła przeciw nim ciężko uzbrojona armja ateńska ze swymi dziesięciu «strategami» (t. j. wodzami) na czele. Śród wodzów przewyższał wszystkich doświadczeniem i wpływem Miltjades.
Siły ateńskie, oczywiście, liczebnością ustępowały perskim, i nawet bardzo; na domiar, Persowie byli łucznikami, gdy tymczasem główną bronią Greków była włócznia, szeroka zaś równina maratońska sprzyjała łucznikom. Zdania strategów się podzieliły: były i takie, które radziły wrócić do Aten i bronić miasta. Ale Miltjades przeparł myśl ataku. Rozumiał doskonale, że w boju ręcznym hoplici ateńscy dadzą sobie radę nawet z górującą liczbą lekko uzbrojonych Persów. Całe pytanie sprowadzało się do tego, czy jego wojsko zdoła przebiec odległość, dzielącą je od Persów, tak szybko, aby nie polec pod strzałami łuczników. Niedarmo jednak Ateńczycy ćwiczyli się w biegach; niedarmo rok rocznie czcili swą boginię biegiem zbrojnym i tańcem zbrojnym. W pełnem uzbrojeniu pędem przebiegli przestrzeń od swoich stanowisk do frontu perskiego, stanowiącą około półtora kilometra. Był to słynny po dzień dzisiejszy «bieg maratoński». Wtenczas nieprzyjaciel się zachwiał. Zapomniawszy o swej przewadze liczebnej, Persowie rzucili się ku okrętom, ścieląc równinę tysiącami trupów. Ateny były ocalone.
Taki by! ów sławny bój pod Maratonem w roku 490. Bohaterowie jego usypali poległym towarzyszom grób braterski w postaci wysokiego kurhanu, potem zaś wrócili do Aten. Imię zaś «woja maratońskiego» na długo otoczyła w Helladzie zasłużona chwała.
Zbyteczną byłoby rzeczą dodawać, że Miltjades po zwycięstwie tem stał się bożyszczem ludu, który zawdzięczał mu ocalenie wolności; zdawało się, że niema prośby, której spelnienia lud odmówiłby swemu zbawcy. Lecz to właśnie stało się przyczyną jego zguby, która nastąpiła wkrótce po jego nieśmiertelnym czynie.
Stało się tak, że Datys i Artafernes, ciągnąc na Attykę, najeżdżali wyspy, spotykane do drodze, żądając od nich «ziemi i wody», t. j. znaków poddania się królowi Persów, przyczem wiele wysp małodusznie spełniło to żądanie, sprzeniewierzając się sprawie wszechhelleńskiej. Miltjades powziął myśl obarczenia ich za to dużą daniną, pragnąc z jednej strony zapobiec takim zdradom w przyszłości, z drugiej zaś stworzyć w Atenach skarbiec dla obrony od nieprzyjaciela. Zażądał od Ateńczyków, aby dano mu silną flotę, lecz nie powiedział, dla jakiego celu, udzielając na wszystkie pytania zagadkowej odpowiedzi: „Ja was zbogacę”.
Ateńczycy, ufając zbawcy swemu bezgranicznie, spełnili to, czego żądał. Miltjades na czele dużej floty opuścił ateńską przystań Faleron. Niespodzianie dla wszystkich przypłynął do wyspy Paros, jednej z Cyklad, i ogłosił jej mieszkańcom, że mają zapłacić 100 talentów kontrybucji (ponad miljon zł.) jako karę za zdradę, której się dopuścili. Mieszkańcy wyspy odmówili. Wtenczas obległ ich miasto. Oblężenie jęło się przeciągać ku wielkiemu wzburzeniu niecierpliwego Miltjadesa, który spodziewał się szybkiego i stanowczego powodzenia.
Nagle przybyła doń tajemnicza nieznajoma, kapłanka Demetry paryjskiej, imieniem Tymo. „Jeśli chcesz zdobyć Paros, — rzekła — uczyń to, co ci wskażę”. A trzeba wiedzieć, że na Paros stała opodal miasta tegoż imienia niedostępna dla mężczyzn świątynia Demetry, w której odprawiano jej tajemnicze obrzędy, na podobieństwo eleuzyńskich. Miltjades, trawiony gorączką, by jak najrychlej zakończyć wyprawę na Paros, posłuchał jej i udał się sam jeden do zakazanej świątyni. Znalazłszy furtę ogrodzenia zamkniętą, przeskoczył mur i wszedł na krużganek. Już miał otworzyć drzwi świątyni, gdy nagle oczom jego ukazało się coś tak okropnego, że rzucił się do ucieczki, nie oglądając się za siebie i, po raz drugi w pośpiechu przeskakując mur, zwichnął sobie nogę. Z trudem dowlókłszy się do swego okrętu, niezwłocznie zwinął oblężenie i powrócił do Aten.
Był to powrót zupełnie inny, niż z pod Maratonu: zwycięzca Persów poniósł porażkę od małej wysepki greckiej. Wespół z nim cały naród ateński uczuł się zawstydzony; przeciwnicy Miltjadesa podnieśli głowę, niejaki zaś Ksantyp, żonaty z córką Alkmeonidy, oskarżył go ponownie, tym razem o nadużycie zaufania ludu. Miltjades nie mógł się bronić — jego cierpienie się pogarszało. Lud, wszelako, nie zapomniał o Maratonie i skazał go tylko na grzywnę, którą Miltjades bez trudu mógł zapłacić ze swych bogactw chersoneskich, Nim jednakże zdążył to uczynić, dokonał się na nim surowszy wyrok znieważonej Demetry paryjskiej: Miltjades umarł, przekazując synowi swemu, Kimonowi, dziedzictwo tudzież podźwignięcie swej zachwianej sławy.
Rozdział, poświęcony Pitagorasowi, zaprowadził nas z właściwej Grecji do greckiej Italji; teraz wypadnie nam zapoznać się z życiem greckiem na wyspie przyleglej, na rozkosznej Sycylji, tej perle morza Śródziemnego.
Te same dążenia demokratyczne, które doprowadziły do upadku arystokracji w ltalji południowej, w tym samym mniejwięcej czasie obaliły rządy możnowladztwa i na Sycylji: lecz, jak to się dzieje zazwyczaj, nowa demokracja zrodziła z siebie tyranję. Jednakowoż tyranja sycylijska pod wielu względami różniła się od właściwej greckiej, co wynikało z odrębnych warunków kraju. Ludność grecka skupiała się w miastach, przedewszystkiem pobrzeża, oraz ziemi przyległej; wewnętrzną część wyspy zajmowali tubylcy «Sykelowie», bardzo nieprzyjaźnie usposobieni wobec greckich zdobywców. Oprócz nich zaś wypadało czoło stawić też innemu państwu, które chciwie kierowało wzrok swój ku błogosławionej wyspie: państwem tem była Kartagina, potężna kolonia fenicka na przeciwległym brzegu Afryki. Główne posiadłości kartagińskie leżały w zachodniej połaci Sycylji; stamtąd władcy fenickiej potęgi-rywalki zamierzali podbić ją całą. Jedyną drogą ratunku dla kolonij greckich było zjednoczenie; nieszczęście polegało tylko na tem, że zjednoczycieli było nazbyt wielu, wskutek czego miasta greckie więcej wojowały między sobą, niż przeciw wspólnym nieprzyjaciołom. Wszelako, powoli, z ogólnego zamętu wydźwignęły się dwa miasta, oba doryckie: Syrakuzy i Akragant, dwoje «oczu Sycylji», jak nazywano je odtąd. Ich władcy, Gelon syrakuzański i Teron akragancki, spokrewnili się ze sobą i ścisły zawarli sojusz. Wtenczas zaświtał dla Sycylji okres świetlany i pełen sławy.
Duszą wspólnej sprawy był Gelon, który dzielnego pomocnika znalazł sobie w bracie swym Hieronie; temu ostatniemu przekazał rządy w ich ojczystym, prastarym lecz drugorzędnym gródku, Geli. Swe Syrakuzy powiększył, zmuszając do przesiedlenia się do nich mieszkańców innych, pomniejszych miasteczek, które burzył bezlitośnie. Nie ufając demokracji oraz jej przywódcom, wspierał się na miejscowej arystokracji, wskutek czego i Delfy, wogóle nienawidzące tyranów, wobec niego zachowywały się życzliwie. Potęga jego rozrosła się tak dalece, że gdy Persowie, pobici pod Maratonem, ponownie jęli zagrażać Grecji, Spartanie udali się doń o pomoc. Gelon zgodził się, ale zażądał dla siebie czci i władzy naczelnego wodza wszystkich sił greckich. Znaczyło to, że hegemonja spartańska miała ustąpić miejsca hegemonji Syrakuz. Posłowie na to przystać nie mogli. — „Powiedzcież waszym państwom, — rzekł rozgniewany Gelon, — że w ich roku zabrakło wiosny.” Owe tedy sławne bitwy, o których wypadnie nam opowiedzieć w rozdziale następnym, rozegrały się bez udzialu Greków sycylijskich. Wszelako, nawet pozostając w domu, przysłużyli się wspólnej sprawie. Król perski, jako władca również i Fenicji, zawiązał przez nią stosunki także i z jej kolonją, Kartaginą. Obie strony umówiły się co do równoczesnego napadu na Hellenów ze wschodu i z zachodu. I oto, w tymże roku 480, gdy wojsko i flota Kserksesa ciągnęły na Grecję, armja kartagińska zalala zachodnią Sycylję i skierowała się na greckie miasta jej wschodu. Lecz Gelon spotkał ją nad pograniczną rzeką Himerą i rozgromił doszczętnie. Tem zwycięstwem nad Himerą odkupił wiele gwałtów, popelnionych w swem życiu. Pindar je wysławił, i żyło ono dlugo w pamięci Greków. Wkrótce potem Gelon umarł, pozostawiając tron syrakuzański swemu wyżej nadmienionemu bratu Hieronowi.
Pod rządami Hierona Syrakuzy rozkwitły jeszcze bardziej. Budowano tam wspaniale świątynie, jakkolwiek nie tąk olbrzymie, jak w Akragancie, gdzie jeńcy kartagińscy zmuszeni byli wznieść ku czci Zeusa świątynię, po dzień dzisiejszy gruzami swemi budzącą podziw podróżnika. Bito monety srebrne, najpiękniejsze w całym świecie greckim, ozdobę naszych zbiorów numizmatycznych. Rozwinęła się namiętność w podejmowaniu i częstowaniu gości, dzięki której «stół sycylijski» zasłynął na całą Helladę; ważniejsze wszakże i wartościowsze bylo powszechne zamiłowanie słowa w prozie i w poezji. Sądy były publiczne, jak wogóle w Grecji, — sprawa zatem nie obywała się bez mów stron obojga. W pozostałej atoli Grecji mowy te wygłaszano onego czasu bez kunsztu; tutaj zaś, w Syrakuzach, zrozumiano, że od mowy, zdolnej przekonać, zależy los całej sprawy, wskutek czego tu po raz pierwszy ukazali się mistrzowie wymowy — t. zw. retorzy. Najsławniejszym z nich był niejaki Koraks (imię to znaczy: kruk). Uczył swej sztuki, rzecz prosta, za pieniądze; gdy jednak zgłosił się doń uczeń szczególniej utalentowany, imieniem Tyzjasz, zgodził się uczyć go na kredyt z tem, aby otrzymać honorarjum swe wówczas, gdy Tyzjasz wygra swoją pierwszą sprawę. Tyzjasz wszakże, znęcony inną działalnością, nie kwapił się do prowadzenia spraw. Koraksowi sprzykrzyło się czekać, postanowił więc zażądać od ucznia ustalonego honorarjum przez sąd. Sędziowie się zebrali: „Możecie rozstrzygnąć sprawę tak lub inaczej, — oświadczył im Koraks — to, co mi się należy, w każdym razie Tyzjasz musi mi zapłacić. Jeśli powództwo moje uznacie za słuszne, zapłaci mi on zgodnie z waszym wyrokiem, Skoro zaś rozstrzygniecie rzecz na jego korzyść— to, znaczy, wygra on swoją pierwszą sprawę i będzie musiał zapłacić na mocy zawartej ze mną umowy.” — „Wcale nie — odpar|! Tyzjasz. — Skoro sędziowie twe żądanie odrzucą, to na mocy ich wyroku nic nie otrzymasz. Jeśli zaś rozstrzygną spór na twoją korzyść,— to, znaczy, ja przegralem swoją pierwszą sprawę, i wedle umowy z tobą, nie jestem obowiązany tobie nic płacić.” Sędziowie starali się rozeznać w tej skandalicznej sprawie między mistrzem a uczniem — ale napróżno. „Niegodnego kruka pisklę niegodne!” —krzyknęli z gniewem w stronę Tyzjasza i przepędzili obu.
Pisklę to dało wszakże początek żywotnej i wpływowej szkole, jak zobaczymy później: teraz zaś od prozy zwrócimy się ku poezji. W dzielnicy syrakuzańskiej z powodzeniem uprawiano pasterstwo; życie zaś pasterskie usposabia do lenistwa i wczasów, Chętnie i zręcznie grano na fujarce — trzoda sluchało tej gry, która strzegła przed niebezpieczeństwem zbłądzenia. Gra zaś na fujarce rodziła pieśń, a jedna i druga wywoływały współzawodnictwo. Najlepsi śpiewacy współzawodniczyli ze sobą podczas święta miejscowej Artemidy, z tych zaś zawodów z czasem rozwinęła się osobna gałąź poezji — sielanka, jak
zobaczymy w dalszym ciągu. W miastach, natomiast, spostrzegawczość Sycylijczyków razem z ich słynnym na całą Grecję dowcipem doprowadziła do tego, że tutaj szczególniej rozwinęła się w niewybrednych wystawiana teatrach scenka rodzajowa, ze scenki zaś rodzajowej zkolei wyrosła ważna gałąź poezji dramatycznej — komedja.
Powiadam: rozwinęła się. Rzeczywiście powstała scenka rodzajowa nie w Sycylji; znała ją już Grecja właściwa, zwłaszcza jej państwa doryckie, Sparta, Korynt, Megara — stąd to zaczęto następnie nazywać ją «komedją dorycką». Dwaj lub trzej aktorzy przywdziewali odpowiednie maski i wogóle przebierali się, jak należało, — i na pomoście przed zgromadzoną publicznością odgrywali ucieszną scenkę. Przedstawiali, naprzykład, złodziejaszka; ten zdążył niepostrzeżenie ściągnąć ładny kawał mięsa, ach, jak mu ślinka idzie na myśl o smakowitej uczcie, — wtem, w ostatniej chwili, łapią niecnotę. Złodziejaszek broni się, lże w żywe oczy, wszystko napróżno: nietylko lup mu odbierają, ale jeszcze i skórę wygarbują. Albo znów przedstawiają zamorskiego lekarza; lekarz, wezwany do chorego, chwali się swoją sztuką, szafuje uczonemi wyrazami, ale nikt nie może go zrozumieć, i wkońcu go wyganiają z domu. Scenki te, rzecz prosta. nie celowały wyszukanym dowcipem; przypominały raczej humor Rzędziana; lecz niewybredna publiczność była wdzięczna i wybuchała głośnym śmiechem, szczególniej podczas scen kłótni i bijatyk.
Lecz oto owa zabawna scenka rodzajowa dostaje się w ręce człowieka i dowcipnego, i poważnego mimo wrodzonej wesolości; człowieka, który zrozumiał, że i pod śmieszną maską można uczyć ludzi wiedzy pożytecznej, byle wziąć się do rzeczy należycie. Był to ojciec komedji — Epicharm. Urodził się nie w Syrakuzach, lecz w niedużem miasteczku nieco na północ od Syrakuz, w Megarze hyblejskiej (Hyblaea), jak nazywano ją w odróżnieniu od jej metropolji w Grecji właściwej. Tu Epicharm wystawił swe pierwsze komedje. Lecz Megara należała do tych miasteczek, które Gelon kazał zburzyć, aby mieszkańców ich włączyć do ludności swych Syrakuz. Razem z nimi przesiedlił się do stolicy Sycylji i Epicharm. I tutaj w okresie rządów Gelona, zwłaszcza zaś Hierona, talent jego szczególnym rozbłysnął blaskiem. Był on człowiekiem na owe czasy szeroko wykształconym: znał poglądy Pitagorasa, które zdążyły z południowej lItalji sięgnąć do Sycylji; nie była mu też obca i trudna nauka Heraklita z Efezu, rywala Pitagorasa. Szerokim strumieniem wlał poważną filozofję w wesole sceny swej komedji.
Do naszych czasów dochowały się z niej, niestety, tylko urywki, tak, że pelni wyobrażenia o komedji Epicharma nie osiągamy. Widać wszakże, że i jego twórczość komedjowa dzieliła się na dwie odmiany: na komedję rodzajową i komedję mitologiczną. O pierwszej nie wiele możemy powiedzieć; zda się, że w jednej z nich («Chłop») odmalował przygody, nieporozumienia i rozczarowania wieśniaka, który dostał się do wielkiego miasta; w drugiej («Pątnicy») zachwyty pątników w Delfach na widok świątyni i jej skarbów; w trzeciej («Nadzieja») przedstawił pasorzyta t. j. pieczeniarza, szczególny okaz ludzki, prosperujący w gościnnych Syrakuzach — okaz, który świetną mial przed sobą przyszłość w komedji późniejszej; w czwartej («Garnki») — pokazuje garncarza, budującego zamki na lodzie na tle bogactw, rojonych w związku z wypalaniem garnków, póki nieszczęśliwy wypadek nie tlucze owych wypalonych garnków i z niemi wszystkich jego nadziei.
Lepiej jesteśmy powiadomieni o mitologicznej komedji Epicharma. W komedjach tego typu zabawnie przeinaczał mity starożytne, podawane przez Homera oraz innych poetów, o bogach i bohaterach, wnosząc w nie wszelakie pocieszne drobiazgi bytu ludzkiego. Takto, w swoim «Flefeście» przedstawił zniewagę, wyrządzoną przez Herę temu niepokaźnemu synowi. Hefest jednak potrafił wziąć odwet: jako zręczny kowal otoczył tron swej matki cienkiemi niewidzialnemi nićmi metalowemi, bogini siadła i już nie mogła powstać. Próżno bogowie wysyłali doń posłów, aby uwolnił matkę: Hefest pozostawał nieugięty. Nakoniec wysłano Mioniza: czarom tego boga — tęgiemu, slodkiemu winu, Hefest oprzeć się nie mógł. Upojony uległ nastrojowi pojednawczemu i dał się namówić, aby w uroczystym pochodzie wrócić na Olimp i rozwiązać niedostrzegalne pęta. — Ze szczególnem upodobaniem odtwarzał Epicharm plemiennego bohatera Doryjczyków, Heraklesa. Ten pacyfikator świata, wierny przyjaciel ludzi i bogów, przeistaczał się w jego komedjach w nieuskromionego obżercę: gdy Herakles je, szum i łomot pracy jego szczęk rozlega się w całym domu. — Dobry był także «Odys-zbieg». Bohaterski epos opowiadał o jednym z jego walnych czynów: jak, przebrawszy się za żebraka, przekradł się do Troi, dowiedział się wszystkiego, czego należało, o położeniu oblężonych, następnie zaś z temi cennemi wieściami wrócił do swoich. Odys w komedji Epicharma zbyt jednak był rozsądny, aby narażać się na podobne niebezpieczeństwa. Nie, poprostu wyjdzie on z obozu, przeleży cały dzień w jakimś rowie i potem, wróciwszy, opowiadać będzie towarzyszom broni, co tylko ślina mu na język przyniesie: bo i któż może to sprawdzić?
Cóż o tem mamy powiedzieć? Że bez należnego szacunku mówił Epicharm o bogach i bohaterach swego kraju? Że takiż brak szacunku szerzył śród swych współobywateli? Tak sądzić zdolni jesteśmy my, ludzie nowocześni, ale sąd taki byłby niesłuszny. Ci sami obywatele, którzy w teatrze Epicharma śmieli się do łez, patrząc na Herę, przywiązaną do swego tronu, albo na pijanego Hefesta, już następnego dnia kornie modlili się do tej samej Hery o zbawienie ojczyzny, albo, o ile byli to kowale, wzywali tegoż Hefesta, aby patronował ich ciężkiej pracy. Jedno nie sprzeciwiało się drugiemu. Wiara była żywa, i sami bogowie, jak mniemano, z uśmiechem spoglądali na dobroduszne żarty.
A przecież dotychczas były to tylko żarty; Epicharm jednak niedarmo był uczniem Pitagorasa i Heraklita. Coprawda, zdarzało się, że żartował sobie także i z nich obu. Według nauki Heraklita, nie można dwakroć wchodzić w tę samą rzekę, gdyż po minucie rzeka już nie będzie ta sama; ale podobnie, jak rzeka, „wszystko płynie”, po niejakim więc czasie i człowiek nie jest już tym, kim był pierwej. Skorzystał z tego Epicharm; w komedji jego dłużnik uchyla się od zwrócenia pieniędzy wierzycielowi: o żadnym, powiada, długu ani wiem. „Ależ przed rokiem przecie pożyczyłeś odemnie tyle a tyle”. — „Otóż to właśnie, że nie ja; ja jestem teraz kim innym, a tamtego, który pożyczal od ciebie pieniędzy, już niema”. — Jest to, powtarzam, żart. Epicharm umiał przesycać swe komedje także i poważną mądrością, każąc bohaterom swoim rozprawiać o bardzo wysokich materjach. Śród widzów jego śmiech gasl odrazu, gdy między jednym żartem a drugim padało zdanie w rodzaju takich: „Widzi duch i duch też słyszy, ciałem człek jest gluchy, ślepy”. Albo — „Nie patrz, gdzie więcej, przyjacielu, twardy będzie twój los”, Albo (o nieboszczyku) — „Był skupieniem i rozpadł się; wszystko wrócilo, skąd przyszło. Ciało do ziemi, duch w górę. Co tu ważkiego? Nie”. Albo — „charakter jest dla ludzi dobrym duchem, dla innych złym duchem”. Albo — „Nie wymowy dar posiadasz, nie masz daru milczenia ty”. Albo — „Tylko za cenę trudu zyskujemy dobrodziejstwa bogów”. Albo — „Człowiek mądry powinien nie żałować, ale zapobiegać”. Sentencje takie mimowoli ryły się w pamięci widzów i żyły nawet wtenczas, gdy śmiech, wywołany żartami, utonął w niepamięci. One to zapewniły Epicharmowi miano mędrca. Wprawdzie mądrość jego zrazu nie wykraczała poza granice Sycylji, nawet gdy umarł — dożywszy lat dziewięćdziesięciu i napisawszy ogółem trzydzieści pięć komedyj. Ale oto, do Sycylji przyjechał wielki Platon, chciwie zapoznawał się tutaj z nauką pitagorejczyków — i natknął się na komedje Epicharma. Uderzyły go one swą glębią myśli; wziął je z sobą do Aten — i odtąd zna je świat kulturalny. Współobywatele zaś wystawili swemu najlepszemu poecie pomnik i wyrzeźbili na nim napis:
Jako gwiazd korowody zaćmiewa słońce promienne,
Jako zagłusza gwar strug morze łoskotem swych fal:
Mędrców tak innych przewyższył w zaszczytnem współzawodnictwie
Wieszcz Epicharm, co skroń wieńczył Syrakuz mu lud.
Dla wszystkich było rzeczą jasną, że zwycięstwo maratońskie tylko na czas pewien ocaliło Ateny i Helladę od pogromu perskiego: wróg był potężny i nie porzucał myśli o wznowieniu wyprawy z siłami znacznie większemi. W. czasie tych przygotowań król Darjusz umarł; syn jego, młody Kserkses, nie odrazu mógł jąć się wykonania ojca testamentu. Dzięki temu Hellenowie zyskali dziesięć lat wolnego oddechu, z których należało skorzystać jak najskuteczniej. W Atenach po upadku Miltjadesa największego wpływu zażywali dwaj mężowie stanu — Temistokles i Arystydes.
Obaj wyróżniali się wielkim umysłem, darem słowa i bezgraniczną miłością ojczyzny. W Temistoklesie przymioty te łączyły się z wybitną żądzą sławy: opowiadano, że po zwycięstwie maratońskiem on jeden śród Ateńczyków chodził posępny oraz niezadowolony, na zdziwione zaś pytania przyjaciół odpowiedział słowem, które miało zasłynąć w historji: „Wawrzyny Miltjadesa spędzają sen z moich powiek”. Ponadto był bardziej porywczy i pomysłowy od swego współzawodnika; zato Arystydes cieszył się zasłużoną sławą nieskazitelnej prawości był żywem sumieniem ówczesnych Aten.
Temistokles pierwszy zrozumiał, że, aby ocaleć, Ateny stać się muszą potęgą morską: konieczna była im flota, a flota wymagała przystani. Dotychczas miejscem postoju nielicznych statków ateńskich była otwarta zatoka Faleronu, jako najbliższa miasta. Temistokles dokazał tego, że przyszłe siły morskie przeniesiono do nieco dalszego Pireusu z jego trzema pięknemi z natury portami. Trudniej było stworzyć flotę; ale i na to znalazł Temistokles środki. W południowo-wschodniej części Attyki wznosiły się góry Lauryjskie, słynne ze swych pokładów srebra; osiągany z nich zysk państwowy w zwykłym czasie dzielono między obywateli, jak to wogóle było przyjęte w Grecji. Temistokles wymógł, aby zysk ten w całości obracano na budowę okrętów. — i praca zakipiała w stoczni attyckiej.
Tymczasem jęła ponownie nadciągać nawala perska. Pomny klęski maratońskiej, Kserkses wrócił do pierwotnej myśli Darjusza — do zamiaru równoległej lądowo-morskiej wyprawy wzdluż trackiej, macedońskiej i tessalskiej linji brzegowej; ażeby ubezpieczyć się od strony morza, kazał przerzucić most podwójny przez Hellespont i przekopać kanał przez międzymorze Atosu. Wszystkie państwa pobrzeżne poddały się zwierzchnictwu Persów; wszędzie pobudowano twierdze i urządzono ośrodki żywnościowe dla niezliczonej armji. Powoli i planowo gotowano potworną rozmiarami wyprawę. Kserkses poskramiał swą mlodą niecierpliwość, pragnąc porazić nieprzyjaciela na pewno.
W obliczu blizkiego niebezpieczeństwa niezbędne były nadzwyczajne zarządzenia. Pierwsza konieczność wymagala, aby naród wybrał sobie jedynego wodza, usuwając na czas pewien jego współzawodników: środkiem ku temu był, jak już wiemy, ostracyzm, wprowadzony przez Klistenesa. W ten sposób kilku możnowładców, przeciwników Temistoklesa, zmuszono do opuszczenia Aten; przyszla też kolej i na Arystydesa. Opowiadają przytem, że pewien włoścjanin niepiśmienny, niedawno przybyły ze wsi i nie znający Arystydesa z wyglądu, do niego własnie zwrócił się z prośbą o napisanie na skorupce jego imienia. „A cóż Arystydes uczynił ci złego?” — spytał mąż sprawiedliwy ze zdumieniem. „Nic, — odparł włościanin — ale sprzykrzyło mi się słuchać wciąż, jak wszyscy nazywają go sprawiedliwym». Arystydes spełnił jego prośbę i potem, gdy ogłoszono wynik ostateczny, bez szemrania opuścił Ateny.
Konieczną następnie rzeczą było pomyśleć o jednolitem kierownictwie także nad całą Helladą. Sparta sprawowała powszecznie uznaną hegemonję; zwołała tedy na Istmos, szaniec Peloponezu, zjazd przedstawicieli państw greckich dla pokierowania sprawą obrony narodowej — duszą zaś tego zjazdu był Temistokles.
Groźne wypadło tu usłyszeć wieści. Za przykładem Darjusza, również i Kserkses rozesłał do państw greckich pelnomocników swych z żądaniem «ziemi i wody». I wiele państw mu się poddało. Ulegały mu miasta wyspiarskie — przy swej słabości nie mogły liczyć na pomyślny opór. Poddała się Tessalja, poddały się Teby, ośrodek związku beockiego— tutaj położenie było takie samo, jak w Atenach przed Solonem, i bogaci ziemianie spodziewali się, że król perski obroni ich od ludu bezrolnych.
Ale najsmutniejszem zdarzeniem była zdrada, jakiej przeciwko sprawie helleńskiej dopuściły się Delfy, owo «ognisko całej Hellady». Tu przyczyna tkwiła gdzieindziej: po upadku Krezusa, Delfy zawarły sojusz z Persami i spodziewały się, że z ich pomocą staną się ogniskiem już nie wszechhelleńskiej, lecz wszechświatowej religii. W tym celu starały się one wmówić w Hellenów, że Persowie byli potomkami Perseusza, prastarego króla Argosu, i, co za tem idzie, nie barbarzyńcami, lecz także Hellenami. I rzeczywiście udało się im oderwać Argos od wspólnej sprawy, udzieliwszy mu na jego zapytanie następującej wróżby:
Grodzie sąsiadom niemiły lecz miły potęgom niebieskim
Broni krwiożerczej nie wynoś za progi swoich pałaców
I przedewszystkiem chroń głowę: tkwi w głowie i ciała ratunek.
Olimpijskiego nie zdoła ubłagać Zeuada Pallada —
Próżno się doń i mową i myślą wstawia za wami,
Ty zasię słuchaj mych słów: jako stal jest niezłomne, co rzekę:
Wszydtko posiędzie wróg, od skalistej Kekropsa warowni
Hen, aż po jar Cyteronu boskiego, lecz jedno ostanie:
Mur swej córze drewniany daruje szerokowidzący
Zeus, by nie zburzył go nikt: wadze dzieci i was on ocali.
Ale Ateny wierne pozostały sprawie powszechnej, wzmiankę zaś o murze drewnianym rozumnie w porze właściwej spożytkował Temistokles, jak zobaczymy niebawem. Hellenowie, zgromadzeni na Istmosie, ogłosili za zdrajców tych wszystkich, kto przeszedł na stronę barbarzyńców, oprócz, jednakże, boga deltickiego: wobec niego nietylko się ukorzyli, ale nadto ślubowali, że w razie zwycięstwa, poświęcą mu dziesięcinę ze zdobytego łupu.
Zdrada Tessalczyków zmusiła Hellenów do zaniechania pierwiastkowego planu, aby spotkać nieprzyjaciela u podnóża Olimpu: postanowiono opuścić całą Grecję Północną i stawić mu opór nad zatoką, która oddziela ją od średniej. Tutaj stoki góry Ety, podchodząc ku morzu, tworzą wąwóz, który wskutek swych źródeł gorących otrzymał imię Termopil, t. j. «ciepłej bramy». W wąwozie tym nieliczna nawet armja może z powodzeniem stawić czoło o wiele groźniejszej sile. Druga korzyść tej miejscowości polegała na tem, że i morze tutaj zawarte jest w wązkiej stosunkowo cieśninie między lądem a północnym brzegiem Eubei, dając nielicznej względnie flocie greckiej taką samą przewagę, jaką Termopile zapewniały wojsku, Pod wpływem tych rozumowań król Sparty Leonidas z czterema tysiącami Greków — trzystu z pośród nich byli to Spartanie — zajął Termopile, flotę zaś związkową skierowano na wody sąsiednie ku Artemision, t. j. tam, kędy na wysokim przylądku bielała świątynia Artemidy, bogini-patronki tego kraju. Wszystkich okrętów było około tysiąca; dowodził niemi admirał spartański Eurybiades, lecz duszą sprawy był i tutaj Temistokles, wódz dwustu wybudowanych przez siebie statków ateńskich.
Wkrótce nawala Kserksesa ukazała się u Termopil, a jednocześnie wody Artemisjonu pociemniały od jego nieprzeliczonej floty. Myśl Leonidasa, aby zatrzymać niezwalczony potok jego wojska, wydała się królowi Persów niedorzecznem zuchwalstwem, Wyprawił doń herolda z żądaniem, aby Grecy złożyli broń. „Niech przyjdzie i weźmie ją” — krótko, «lakonicznie», odpowiedział Spartanin. „Od strzał naszych zaćmi się nad wami słońce!” ciągną! dalej Pers. „A więc będziemy walczyli w cieniu”, odparli Spartanie. Herold odszedł z niczem.
Ale zdobyć wąwóz okazało się rzeczą niełatwą. Persowie nie mogli rozwinąć dlugiego frontu, aby nieprzyjaciela ogarnąć, przy równej zaś linji bojowej Grecy, broniący ziemi rodzinnej, brali wciąż górę. Niebawem wąwóz zapelnily stosy trupów perskich, a stanowiska Greków pozostawały niezdobyte. Tak trwać mogło bez końca. Stanowczo, lepiej byłoby obejść wąwóz i uderzyć na Greków z tylu. Ale jak znaleźć ścieżkę śród urwistych skał Ety? Miejscowa ludność znała taką ścieżkę, ale ani nagrody, ani męki nie mogły jej skłonić, aby wydała najeźdcom Termopile i całą Helladę.
Nareszcie, znalazł się zdrajca i pośród niej: był to niejaki Efialtes. I oto wchwili, gdy Leonidas uderzył ze zwykłem męstwem, przybiegli doń ludzie z wieścią, że barbarzyńcy już przeprawili się przez Etę i schodzą z jej południowego zbocza. Wtenczas zrozumiał Leonidas, że musi zginąć, Przerwawszy bitwę, rozkazał związkowcom, aby opuścili wąwóz, dopóki przejścia są wolne: „Wy możecie to uczynić”, rzekł, „nam zaś prawo na to nie zezwala”, Wszelako nieduży zastęp beockiego miasteczka Tespjów pozostal przy Leonidasie i jego trzystu Spartanach. W krótkim czasie zostali otoczeni. Posypały się ciosy ze stron obu. Wszyscy, co do jednego, polegli helleńscy bohaterowie. Teraz dopiero brama do Hellady stanęła otworem dla króla Persów (r. 480).
Jednakowoż Leonidas i jego woje polegli niedarmo. Nie mówiąc już o tem, że zatrzymywali oni na czas pewien wroga i dotkliwe zadali mu straty, czyn ich się porywającym przykładem, i po wsze czasy pamięć o «Leonidasie w Termopilach» pobudzać będzie do współzawodnictwa bojowników, walczących za wolność kraju przeciwko najazdowi wrogów. Hellada zaś, skoro minęła inwazja, uczciła godnie swych bohaterów: usypała im kurhan na miejscu, gdzie polegli, i na kamieniu grobowym wyrzeźbiła napis:
O wędrowcze, gdy przyjdziesz do Sparty, ludowi jej powiedz,
Że w myśl ojczyzny swej praw, kości złożyliśmy swe.
Po upadku Termopil zjednoczone eskadry greckie nie miały już co czynić pod Artemision, gdzie kilkakrotnie z honorem, acz bez rozstrzygającego powodzenia ścierały się z nieprzyjacielem. Cofnęly się wzdłuż cieśniny, idącej między Eubeą a pobrzeżem beockiem, pociągając za sobą flotę Persów. Tak dotarły one do zatoki Saronickiej i wyspy Salaminy.
Ateny były w skrajnej rozterce: wojsko związkowe stało na Istmosie, Attyka wydana była na łup wroga. Temistokles i teraz potrafił wzmóc ducha swego ludu. Przekonał obywateli, aby poniechali daremnego oporu w murach miasta, przewieźli kobiety i dzieci na wyspy oraz do Peloponezu, sami zaś siedli na okręty. „Oto — powiadał, wskazując na flotę, stojącą u Salaminy, — ów mur drewniany, który Zeus ofiaruje patronce naszej Palladzie!” Ateńczycy poszli za jego wezwaniem. Mieszkańcy Peloponezu z braterską miłością przyjęli pośród siebie żony i dzieci bezdomnych. Wyróżnili się zwlaszcza obywatele miasta Trezenu w Argolidzie, którzy nietylko bezinteresownie utrzymywali uchodźców, ale wezwali nauczycieli, aby dziatwa ateńska nie przerywala swej pracy szkolnej.
Kserkses, wkroczywszy na ziemię Attyki, zastał tylko bezludne pola oraz puste budynki we wsiach i miastach. W bezsilnej wściekłości rozkazał wszystko spalić doszczętnie. Rozkaz jego wykonano, i łuna pożaru nad Akropolem oznajmiła skupionym pod Salaminą Ateńczykom o zniszczeniu ich ojczyzny.
Tam, pod Salaminą, także wrzał niepokój. Naczelnicy eskadr peloponezkich żądali od Eurybiadesa, ażeby uprowadził flotę pod Istmos, gdzie stalo zjednoczone wojsko. Temistokles napróżno im dowodził, że tak korzystnego położenia, jak pod Salaminą, tam nie znajdą; małoduszność brala górę, chciano być jaknajbliżej swoich. Wtenczas odważył się na krok ostateczny. Miał on wiernego sobie niewolnika, rodem Persa, którego uczynił piastunem swoich dzieci. Tego to niewolnika wyprawił do obozu wrogów z wiadomością dla króla, która głosiła mniej więcej, co następuje: „Ja, Temistokles, tajny twój stronnik, uprzedzam cię, że Grecy postanowili rozproszyć się do domów. Radzę ci zapobiec temu: teraz możesz pokonać ich wszystkich za jednym zamachem, nie zaś każde miasto zosobna.” Wysławszy go, z zamierającem sercem jął czekać dalszych wypadków.
O świcie dnia następnego przyszedł doń gość niespodziewany: był to jego dawny przeciwnik, Arystydes, który wrócił z wygnania, aby pomóc ojczyźnie w godzinie opresji. Przyniósł z sobą wiadomość, że wyjście z cieśniny salamińskiej było zamknięte przez eskadrę perską, posłaną przez króla, by przeciąć Grekom odwrót, i że bój wobec tego był nieunikniony. Ku jego zdumieniu, Temistokles powitał nowinę tę z radością; opowiedział mu o swym podstępie i poprosił go, aby sam przedstawił, jak rzeczy stoją, na radzie wodzów.
Bitwa się zaczęła. Okręty Persów były wielokroć liczniejsze od greckich, ale co do sztuki, ich marynarze nie mogli równać się z Grekami. Główny sposób ich polegał na tem, aby, stojąc na pokładzie, szyć w nieprzyjaciela gradem strzal. Grecy, natomiast, potrafili samych okrętów zażywać, jako narzędzi boju: starali się bądź przebić statek nieprzyjacielski nieoczekiwanym ciosem w burtę, bądź, wypatrzywszy chwilę, gdy osuszał on wiosła, podpłynąć tuż obok i strzaskać je, tak, że statek tracił możność ruchu. Temi zręcznemi sposoby wnieśli oni zamęt do floty nieprzyjacielskiej. Cofając się w bezładzie, okręty Persów najeżdżały na siebie, tlocząc się na niedużej przestrzeni, tak, że w ogólnym wyniku więcej ich zginęło w walce wzajemnej, niż w starciu z Grekami. Oczywiste powodzenie podwoiło odwagę Hellenów. Skoro słońce jęło kłonić się ku zachodowi, cała cieśnina Salaminy napelniła się odruzgami perskich okrętów i trupami żeglarzy; Hellenowie walne odnieśli zwycięstwo. Taki był niespodziewany wynik bitwy morskiej pod Salaminą (r. 480).
Króla Kserksesa śród walczących nie było: zbudowano dlań namiot wspaniały na górze Egaleju, wznoszącej się naprzeciwko Salaminy, aby był świadkiem swego zwycięstwa i mógł wedle zasług nagrodzić swych dowódców. Teraz, gdy dzień zamiast zwycięstwa przyniósł mu klęskę i oddał morze we władzę Hellenów, główny wódz jego Mardonjusz poradził mu zabrać część wojska i wracać corychlej do Azji, dopóki drogi odwrotu nie są jeszcze odcięte. Król usłuchał tej rady; był to odwrót opłakany, i z niewielu z pośród mnóstwa pozbawionych sławy dotarl, nakoniec, do Sardów i Lidji.
Teraz jedyną nadzieją Persów było wojsko lądowe, pozostawione pod wodzą Mardonjusza. Ale zato była to nadzieja bardzo mocna, gdyż wojsko to wielekroć przewyższało zjednoczone zastępy greckie. Ze spustoszonej Attyki Mardonjusz przeprowadził je na zimowe leże do urodzajnej Beocji, gdzie bazą dlań stały się przyjacielskie Teby i, dalej, bogate pola Tessalji.
Ateńczycy mieli możność tymczasowo powrócić na swe zgliszcza i zająć się planem działania na rok następny. Jasną było rzeczą, że po zniweczeniu morskich sil nieprzyjaciela następnym zadaniem floty była tradycyjna idea Hellenów a zwłaszcza Ateńczyków — wyzwolenie Jonji z jarzma perskiego. Ponieważ zaś wskazanem było zatrzymać Temistoklesa w środku głównych działań, przeto naczelnikiem eskadry ateńskiej mianowano Ksantyppa — tego samego, który niegdyś oskarżył Miltjadesa. Dowództwo zaś nad całą flotą sprzymierzoną objął król Sparty Leotychides. O właściwej porze skierowali się oni ku wybrzeżom azjatyckim. Przed armją lądową, ciągle jeszcze stojącą na Istmos, zadanie rysowalo się samo przez się: rozgromienie sił Mardonjusza. Dowódcą oddziału ateńskiego obrano Arystydesa, wodzem zaś naczelnym całej armji był drugi król Sparty, Pauzanjasz, brat Leonidasa.
Z nastaniem wiosny nawala Mardonjusza znów zalała nieszczęsną Attykę, niszcząc wszystko, co ocalało od pierwszego pogromu: jednakowoż latem wieść o nadciąganiu wojska związkowego zmusiła Persów do zajęcia stanowisk po tamtej stronie Cyteronu w dzielnicy miasta beockiego Platej, ażeby nie ulec odcięciu od swej bazy w Tebach. Owe Plateje, podobnie jak Tespje, oderwały się od Teb i przyłączyły się do wspólnej sprawy wszystkich Hellenów. Główna siła Mardonjusza polegała na jeździe; stanął tedy wśród równiny na brzegach Asopu i czekał, aby Grecy zstąpili ze stoków Cyteronu, licząc, że ich wtenczas zmiażdży. Ale właśnie dlatego Grecy ani myśleli zstępować w dolinę. Tymczasem Mardonjusz dowiedział się, że flota związkowa odpłynęła do Azji Mniejszej. Wywołało to w nim obawę, że nieprzyjaciel owładnie także i Hellespontem i Bosforem, i odetnie go w ten sposób od ojczyzny. Pod wpływem tych obaw postanowił on za pomocą swych strzelców zaatakować górskie stanowiska Hellenów. Pauzanjasz tylko na to czekał. Runąwszy z wysokości na strzelców, sprał ich i przepędził zpowrotem na równinę, gdzie wnieśli zamieszanie także i wpośród jazdy. Zwycięstwo Greków było zupełne. Sam Mardonjusz poległ, walcząc mężnie, jego zaś zastępca uprowadził resztę rozgromionego wojska z Hellady. Hellespont jednakże zastali już w rękach Hellenów i zmuszeni byli przedzierać się do ojczyzny drogą okólną, przez Bosfor. Oswobodzenie Hellady było ostatecznym wynikiem tej bitwy pod Platejami, największej w całych dziejach Grecji (r. 479).
Radość oswobodzonych była niesłychana. Pauzanjasz i Temistokles stali się bohaterami dnia; niezmierne zaszczyty były ich nagrodą. W powszechnem uniesieniu przebaczono nawet zdrajcom; Tebańczykom jedynie kazano wydać swych przywódców, aby przykładną ponieśli karę, pozatem grzywnę kazano tu i owdzie zapłacić tym, którzy pokwapili się z poslaniem królowi perskiemu «ziemi i wody». Obietnicy, danej bogu delfickiemu, oczywiście, święcie dotrzymano. Ofiarowano świątyni złoty trójnóg na podstawie z trzech miedzianych splatających się ze sobą wężów, zwycięzca zaś z pod Platej kazał wyryć na niej dumny napis:
Wódz Hellenów Pauzanjasz, zniszczywszy Medów potęgę,
Pamięć zwycięstwa czcząc, święci Febowi ten dar.
Później, gdy Pauzanjasza dosięgnął ten opłakany los, o którym wypadnie nam dopiero mówić, Spartanie kazali zatrzeć ten napis i zastąpić go prostem wyliczeniem helleńskich państw, które brały udział w boju platejskim, Trójnóg, rzecz prosta, zaginął, ale jego podstawa miedziana z napisem stoi dotychczas w Konstantynopolu, dokąd przeniesiono ją po wielu stuleciach.
W najgodniejszy atoli sposób uczczono zwycięstwo nad Persami w Atenach. Poeta Eschyl, uczeń i następca wyżej nadmienionego Frynicha, sam będąc uczestnikiem boju i pod Maratonem i u Salaminy, zrobił czyn Temistoklesa przedmiotem dochowanej do czasów naszych tragedji «Persowie». Jest to nietylko perła poezji, ale i zdumiewający pomnik wspaniałomyślności helleńskiej: ani słowa chełpliwości, wszystko przeniknięte wdzięcznością wobec bogów, „którzy ocalili gród Pallady”, i względnością dla pokonanego i poniżonego nieprzyjaciela. Poeta pokazuje nam troskę i niepokój królowej-matki, zatrwożonej o wojsko, które poszło na wyprawę; maluje jej rozpacz na wieść o klęsce salamińskiej, obrzędy tajemnicze, za których pomocą wywołuje ona z grobu duszę swego zmarlego męża Darjusza, ażeby ten dał jej słowo rady w tej ciężkiej godzinie, na końcu zaś — nieszczęście samego Kserksesa, opłakującego śmierć tylu sług wiernych.
Wystawiona w obliczu zburzonych świątyń Akropolu, tragedja ta zjednała swemu poecie pierwszą nagrodę — nagrodę, którą Ateńczycy uczcili sami siebie przed trybunalem potomnych.
Te wszakże wypadki zaszły już nieco później. Wracajmy do zdarzeń r. 479.
Tymczasem i flota grecka zaszczytnie wypełniła zadanie, które jej powierzono. Wojsko perskie i perska flota obrony brzegowej zajęły mocne stanowisko pod górą Mikalą opodal Miletu; Grecy, ufni w zwycięstwo, zgodnie uderzyli na wroga i rozbili go na głowę. Teraz Jonja była wolna; jej miasta z niebywałą jednomyślnością powstały, strąciły nienawistnych tyranów, narzuconych sobie przez Persję, i oznajmili Grekom, że pragną przystąpić do ich związku.
Niemożna było pragnienia tego odtrącać: nie pozwalał na to honor. Lecz przyjąwszy Jończyków do związku, konieczną było rzeczą zapewnić im obronę i przytem zapomocą floty. Na tem zasadzała się trudność. Pierwszą potęgą morską stały się, dzięki Temistoklesowi, Ateny; udział Sparty był nieznaczny, i tylko swej hegemonji na lądzie zawdzięczała ona to, że pozostawiono jej także dowództwo flotą ogólną. Skoro zaś — wskutek przyłączenia Jonji — flota stawała się głównym orężem Grecji, to w nieuchronnej konsekwencji hegemonja od Sparty przejdzie do Aten. Tak rozmyślał sam w sobie zwycięzca z pod Mikali, król spartański Leotychides. Radził on tedy, aby, nie odrzucając prośby Jończyków, przetransportować ich do Grecji europejskiej i przekazać im ziemie, odebrane zdrajcom. Wszelako wódz ateński Ksantyp przeciwstawił się temu planowi, i inni przyłączyli się do niego. Jończycy zostali przyjęci do związku, flota doprowadziła do końca ich wyzwolenie przez zagarnięcie także i Hellespontu, a potem wróciła do kraju, przekazując na rok następny ostateczne rozstrzygnięcie sprawy jońskiej.
Temistokles był wciąż jeszcze kierownikiem polityki ateńskiej. Współdziałając z nim w zgodzie zupełnej, Arystydes na czele floty, lecz tymczasem jeszcze jako podwładny Pauzanjasza, udał się na wody Hellespontu. I tutaj dumny Pauzanjasz jął z niepokojem dostrzegać, że hegemonja coraz bardziej z rąk jego się wymyka. Jego maleńka eskadra spartańska nie budziła w sojusznikach jońskich żadnego zaufania, coraz więcej lgnęli oni do Arystydesa i jego pomocnika Kimona, syna bohatera Maratonu. Skończyło się na tem, że powstał istotny związek morski z Atenami na czele: wszystkie państwa nadmorskie zgłosiły doń swój udział. Jedne zobowiązały się dostarczyć statków do floty związkowej, drugie — pieniędzy do związkowego skarbca. Rozmiary jednej i drugiej pomocy wyznaczył Arystydes, i przytem tak sprawiedliwie, że «podział Arystydesa» stał się i w poźniejszych czasach hasłem związkowców. Skarbiec związkowy powierzono opiece świątyni Apollina na Delosie, wskutek czego i sam związek otrzymał miano związku Delijskiego.
Spełniło się tedy marzenie Pizystrata: Ateny stały na czele związku, ogarniającego wyspy i pobrzeża morza Egejskiego, z Delosem w ośrodku. Nie był to jednak związek tyranów, ale związek państw wolnych, dumnych z odniesienia wspaniałego zwycięstwa nad wrogiem.
Sparta się poddała. W gruncie rzeczy prawa jej nie były naruszone: związek morski, wprawdzie, uznał hegemonję Aten, ale zato Ateny wciąż jeszcze uznawały hegemonję Sparty. Hegemonja owa była zapewniona, dopóki Ateny, których mury zburzone zostały przez Persów, były miastem otwartem, bezbronnem wobec wtargnięcia z Istmosu sił peloponezkich. Dlatego też Sparta przeciwiła się odbudowaniu tych murów. Swój sprzeciw uzasadniła ona pozornie przekonywającą obawą, aby Persowie, po raz drugi rozgromiwszy Attykę, nie skorzystali z umocnionych Aten, jako z twierdzy przeciwko Hellenom.
Wszelako Temistokles, rzecz jasna, rozumiał istotną przyczynę tego sprzeciwu. Zarządził więc, aby jaknajniepostrzeżeniej zacząć budowę murów i wokół Akropolu, i wokół całego miasta. Przez pewien czas tajemnicy dochowano; ale do końca dochować jej było niepodobna. Sparta wystąpiła z protestem. Temistokles zaproponował Ateńczykom, aby jego właśnie wyprawiono w poselstwie do Sparty, i tam, udawszy zdumienie, poprosił Spartan, aby wysłali posłów do Aten i przekonali się, że żadnych murów tam się nie buduje. W Atenach zaś tajny pozostawił nakaz, aby poslów spartańskich nie wypuszczano póty, póki on sam nie wróci. Budowa murów tymczasem odbywała się z gorączkową szybkością; gdy nareszcie mury już były wzniesione, Temistokles nagle oświadczył Spartanom, że Ateny rzeczywiście na mocy prawa, przyslugującego wszystkim państwom niepodleglym, obwarowały siebie murem, i że jeśli Spartanie pragną powrotu swoich posłów. to niechaj wypuszczą go całego i zdrowego.
Sparta ulegla poraz drugi; ale Temistokles stał się jej odtąd nienawistny, jako wróg jej hegemonii, i postanowiła ona go zgubić.
Lecz dlaczego — można zapytać, — Sparta nie poszła za przykładem Aten i sama nie zbudowała potężnej floty, aby zachować swą hegemonię także i na morzu? Przyczyna była polityczna. Okręt wymaga, oprócz żołnierzy, także wioślarzy i żeglarzy. W Atenach służbę taką pełnili tetowie (p. wyżej), również Ateńczycy, tylko ubodzy. Zwycięztwo salamińskie było w znacznym stopniu ich dziełem. Żądali oni za nie nagrody, i nagrodę otrzymali od Arystydesa, który zrównał ich w prawach z obywatelami klas starszych. Ale w Sparcie tetom odpowiadali heloci; ci ostatni byli to przeważnie podbici Messeńczycy, którzy święcie strzegli testamentu Arystomenesa i nienawidzili Sparty ze wszystkich sił swej duszy. Czyż można było żywiołowi tak nieprzejednanemu powierzyć okręty spartańskie?
W taki to sposób krzywda, wyrządzona ongi bratniej Messenji, wciąż dawala się jeszcze we znaki, powstrzymując wzrost potęgi Sparty, w oczekiwaniu owego dnia, w którym stanie się przyczyną jej zguby.
Wyniosły duch Pauzanjasza nie mógł zapomnieć upokorzenia, którego doznał na wodach Hellespontu. Opanowawszy Bizancjum nad Bosforem, zawiązał on stamtąd stosunki z perskim satrapą Frygji. Skoro zaś Ateńczycy, dowiedziawszy się o nich, spowodowali jego odwołanie do kraju, jął się on porozumiewać z helotami, obiecując im wolność i równoprawność pod warunkiem, że go wesprą w jego ambitnych zamysłach. Chciał on z ich pomocą stać się panem Sparty, ażeby następnie uczynić Spartę panią całej Hellady i na lądzie i na morzu.
Powodzenie mu nie dopisało. Każdy krok jego był skrycie śledzony. Zebrawszy bezsporne dowody jego spiskowania z helotami, wrogowie jego wydali go sądowi. Przewidując swą zgubę, Pauzanjasz umknął do spartańskiej świątyni Ateny Miedzianolitej, której przysługiwało prawo schronu: tam nie wolno było ścigać nikogo. Na rozkaz władz wchód do świątyni zamurowano. Wieść niesie, że matka rodzona Pauzanjasza, przekonawszy się, że syn jej jest zdrajcą, pierwsza rzuciła kamień na próg miedzianego domu bogini.
Tak bezsławnie zginął król Sparty, bohater zwycięztwa pod Platejami. Wszelako Spartanie na zgubie jego nie poprzestali. Chcieli wciągnąć w nią i nienawistnego sobie Temistoklesa i oskarżyli go o współdziałanie w knowaniach Pauzanjasza. Rzeczywiście, Pauzanjasz, przeczuwając, że dla ambicji zwycięzcy salamińskiego zbyt ciasne się staną demokratyczne Ateny, wtajemniczył go w swe rokowania z perskim satrapą. Temistokles uchylił się od współdziałania, lecz wrodzona mu szlachetność nie pozwoliła na zaufanie odpowiedzieć donosicielstwem, W taki to sposób w schwytanej korespondencji Pauzanjasza znalazły się i pisane doń listy Temistoklesa; one też stały się podstawą oskarżenia.
Gorzkie chwile wypadło wtenczas przeżyć Temistoklesowi: do jego wrogów spartańskich przyłączyli się i ci, których zyskał on w Atenach swą polityką stanowczą, a nieraz i szorstką. Zachowała się wieść, że, kiedy Symonides, jeden z wybitnych poetów ówczesnych, który wtedy wlaśnie wydawał «sztukę zapamiętywania» (t. zw. mnemonikę), chciał sztuki tej wyuczyć Temistoklesa, — bohater z goryczą odrzekł: „Naucz mnie lepiej sztuki zapominania”. Nakoniec, zjednoczone wysiłki wrogów osiągnęły cel: dokonano ostracyzmu, i zwycięzca z pod Salaminy musiał opuścić Ateny.
Poza Atenami ścigali go Spartanie tem zacieklej, nigdzie nie dając mu spokoju. Prześladowany przez ich wysłanników, znalazł się on wreszcie poza obrębem świata greckiego, u króla Epiru, Admeta, jednego ze swych najzawziętszych wrogów. Na szczęście, króla nie było w domu w chwili, gdy Temistokles wszedł pod jego dach. Królowa, uczuwszy litość nad wielkim tułaczem, podała mu swego niemowlęcego syna, z którym ten siadł przy ognisku: śród mieszkańców Epiru był to najsilniejszy obrzęd t. zw. «hikesji», t. j. błagalnictwa. Admet, wróciwszy, musiał uszanować swego petenta: dzięki niemu Temistokles otrzymał okręt, który odwiózł go do Persji.
Tam panował wtenczas syn zmarłego Kserksesa. Ucieszył się on niewymownie z przyjazdu Temistoklesa, upatrując w nim rękojmię przyszłych zwycięztw. Nie bacząc na niezadowolenie niektórych swoich dworzan — jeden z nich podczas przyjęcia gościa gniewnie krzyknął „sam zły duch króla sprowadził cię tutaj, pstra żmijo helleńska!” — król niebywałe świadczył mu zaszczyty, podarował mu miasto greckie Magnezję (nie nadmorskie i przeto jeszcze mu podwładne), oczekując odeń pomocy w nowej wyprawie przeciw Jonji. Temistokles, jednakże, uprosił króla, aby mu dano czas na poznanie języka perskiego, na co Artakserkses — tak nazywał się król —
przystał.
Wkrótce po opuszczeniu Aten przez Temistoklesa umarł jego dawny przeciwnik a niedawny przyjaciel, Arystydes; umarł cicho, w podeszłym wieku, przez wszystkich szanowany i kochany, uwieńczywszy dzieło swego życia stworzeniem związku Delijskiego. Dokonał życia w ubóstwie; człowiek, przez którego ręce przeplynęło tak wiele złota związkowego, nie zostawił po sobie tyle choćby pieniędzy, ile trzeba było na pogrzeb. Pochowali go wszyscy Ateńczycy, uroczyście, na koszt państwa.
Lecz oto upłynęła zwłoka, udzielona Temistoklesowi, 1 król, gorejący niecierpliwością, aby pomścić rodzica, przypomniał mu o długu wdzięczności. Wtenczas stanowczość opuściła Temistoklesa: żal mu było swego salamińskiego trofeum. Zapowiedział on uroczystą ofiarę, jakgdyby szykując się na wyprawę, — i podczas uczty ofiarnej odebrał sobie życie. Szczątki jego przeniesiono z czasem do ojczyzny i złożono w zbudowanym przezeń Pireusie, gdzie po dzień dzisiejszy pokazują jego grób.
Wśród tych, którzy krew swą przelewali za wolność Hellenów na polach Maratonu i na falach zatoki Salamińskiej, walczył mąż, któremu bóstwo, zdało się, wytknęło inną drogę działalności: był to Eschyl. Wszelako rzetelnie i walecznie spelnił on swą powinność obywatelską narówni z szeregowcami, nie szczędząc swej szczytnej duszy. Był on świadkiem zguby swego brata, który poległ śmiercią bohaterską w ostatniej potyczce przy okrętach perskich na wybrzeżu maratońskiem. Jego samego ocaliła łaska bóstwa, ażeby mogł on stać się nauczycielem Hellenów — i naszym.
Czasowe cierpienia i końcowy tryumf Aten w ich świętej walce z wrogiem-najezdnikiem były drugą szkolą dla wrażliwej duszy Eschyla: umocniła ona jego wiarę w opatrzność bożą, w świętość ołtarza Prawdy, córy Zeusa. Wiara ta jednak w sercu jego była zaszczepiona już wcześniej dzięki dzieciństwu i latom pacholęcym, spędzonym w pobożnem środowisku jego rodzinnego miasta — attyckiej Eleuzyny. „Demetra wykarmiła mój umysł” — mówił on później, owa Demetra, która, ustanowiwszy swe misterja, postawiła życie nieskazitelne na ziemi jako warunek wiecznej szczęśliwości w jej raju. Nauka Demetry — była to właśnie pierwsza szkoła, którą przeszedł Eschyl. Jej potwierdzeniem był dramat, corocznie wystawiany wobec wtajemniczonych w eleuzyńskiej świątyni misterjów; dramat o porwaniu Kory przez króla podziemi, o tułactwie jej matki Demetry, o powrocie Kory z podziemnego królestwa, o jej złączeniu ponownem z matką — o nieśmiertelności naszej duszy i wiecznej szczęśliwości ludzi dobrych.
Demetra uczyniła Eschyla poetą; lecz polem jego działalności były Ateny, i tutaj znalazł on inny dramat, ten, który wprowadził Tespis na wezwanie Pizystrata: dramat Dioniza, wystawiany w jego wielkie święto marcowe. Pół wieku minęło od czasu ustanowienia, i przez te pół wieku był on przedmiotem zaciętej walki dwóch kierunków, poważnego oraz wesołego. Zwolennicy kierunku poważnego brali tematy z podań dziejów bajecznych, przedstawiając los bogów i bohaterów, cierpienia, zbrodnie, wielkie czyny, a niekiedy wprowadzając do swych dramatów także i wypadki najbliższej współczesności. Taki był ów Frynichos, którego dramat o upadku Miletu tak wzruszył Ateńczyków. Zwolennicy kierunku wesołego znajdowali, że smutek i łzy nie są właściwe podczas świąt radosnego boga. Chór swych tragedyj tworzyli oni ze swawolnych towarzyszów Dioniza, zlekka kozłokształtych satyrów, i wyszukiwali dla nich treść odpowiednią... Właśnie «tragedyj»: wszak greckie tragos oznacza «kozioł»; samo słowo tragedja (dosłownie «pieśń kozłów») pierwotnie łączyło się z tym dramatem «satyrowym» kierunku żartobliwego i z czasem dopiero przeszło do dramatu poważnego.
I jeden i drugi, zresztą, były jeszcze bardzo niedoskonałe z naszego stanowiska. Składał się on więcej niż w połowie z pieśni chóru, liczącego 12 mężczyzn, śpiewających to razem, to naprzemian z przodownikiem. Poza owym chórem poeta rozporządzał jednym tylko aktorem. Aktor ten występował w rozmaitych rolach między pieśniami chóru, to opowiadając mu o tem, co zaszło za sceną, to wszczynając ożywioną rozmowę z koryfeuszem chóru. Tak musimy wyobrażać sobie i «Upadek Miletu» wyżej nadmienionego Frynicha. Nie myślcie, że tutaj, jak np. u Shakespear’a w jego «Juljuszu Cezarze» albo «Ryszardzie III», przedstawiano bitwy, szturm miasta, zwały poległych, jęki rannych i konających. Nie, na scenie, a właściwiej, na orkiestrze stal chór, składający się z ojców lub matek, albo żon i sióstr wojowników; ku nim podchodził w rozstępach między pieśniami albo wódz, albo herold z pobojowiska i opowiadał o tem, jak bogowie rozstrzygali los miasta; słychać było p acz i jęki, ale nie z ust rannych i konających, tylko z ust samego chóru. Było to tedy nie to, co dziś nazywamy dramatem lub tragedją, raczej coś w rodzaju naszej kantaty: akcja nie rozgrywała się przed oczami widzów, tylko opowiadano o niej, główny zaś czar tragedji stanowiły pieśni chóru. Frynich był istotnie mistrzem w układaniu pieśni: śpiewano je w Atenach jeszcze długo po jego śmierci.
I oto do sporu obu kierunków wmięszał się Eschyl. Będąc w zażyłych stosunkach z kierownikami Aten ówczesnych, cieszącymi się zaufaniem ludu, otoczony sławą swoich czynów orężnych na polu walki, pogodził on ze sobą spierające się obozy, zadowalając obie strony. Każdy poeta, pragnący brać udział w zawodach, obowiązany był przedstawić trzy tragedje poważne (t. zw. «trylogię») i ponadto jeden dramat satyrowy. Owe cztery dramaty razem wzięte, (t. zw «tetralogja») wypełniały cały dzień. Składało się w ten sposób pomyślnie, że schyłek dnia, gdy uwaga widzów była już znużona, zajmował dramat krotochwilny, dający możność odpoczynku i rozrywki. Ogółem bywały trzy dni poświęcone zawodom tragedjopisarzy; za każdym razem, tedy, wystawiano trzy tetralogje, razem dwanaście dramatów. Co do objętości ustępowały one znacznie naszym teraźniejszym dramatom pięcioaktowym; pieśni chóru, jak dawniej, zajmowały w nich dużo miejsca.
Jednakowoż Eschyl na tem nie poprzestał: marzył on o tem, aby tragedję z kantaty przekształcić w dramat. Główną przeszkodę stanowiła niemożność toczenia prawdziwej rozmowy dramatycznej, t. zw. djalogu. Aktor, coprawda, występował w kilku rolach i mógł toczyć gawędę z koryfeuszem chóru; ten ostatni wszakże wykonywał od początku do końca jedną tylko rolę, nadomiar bezosobową. Weźmy, dajmy na to, tragedję Edypa. Jak można ją było przedstawić, skoro nie było możności pokazania bohatera w rozmowie z Tyrezjaszem, z Jokastą, z Kreontem? A jakże było pokazać tę rozmowę, rozporządzając jednym tylko aktorem? Zrozumiał to Eschyl: wyjednał on dla poetów tragicznych prawo korzystania z usług dwóch aktorów.
Zadanie główne w ten sposób było osiągnięte. Moc nawyku była jednak olbrzymia, Ateńczycy przyzwyczajeni byli do swych śpiewnych, niedramatycznaych kantat. Weżmy chociażby, tragedję «Persowie», o której wspominaliśmy w rozdziale poprzednim. Cóż daje w niej poeta? Nasamprzód długą pieśń chóru. Potem wychodzi ku niemu królowa Atossa i opowiada mu swój niespokojny sen, poczem zawiązuje rozmowę z koryfeuszem; do tej pory potrzebny jest tylko jeden aktor. Lecz oto ukazuje się goniec i opowiada o klęsce salamińskiej; Atossa obecna jest przy tej opowieści — a więc potrzebni są dwaj aktorzy. Nowa pieśń chóralna. W następnym akcie Atossa wywołuje duszę zmarłego króla Darjusza i dowiaduje się odeń o mającej nadejść klęsce pod Platejami, poczem wywiązuje się rozmowa; znów trzeba dwóch aktorów. Następuje pieśń chóru. W końcowym akcie występuje sam Kserkses, — Atossy już niema, — płacz króla oraz chóru zamykają tragedję. Akcji w niej, jak widać, niema żadnej. Akcja rozegrała się daleko na falach Salaminy i na polach Platej; tutaj się o niej tylko opowiada. Słowem, jest to wciąż jeszcze kantata, nie zaś dramat.
Lecz oto Eschyl postanawia, pozostawiając każdej tragedji jej charakter, jako kantaty, przedstawić w trzech tragedjach trylogji kolejne momenty z tego samego podania. Weźmy dla przykładu jego «Danaidę» —
tak nazywamy całą trylogję. Córki Danaja, ratując się przed narzucanem sobie małżeństwem ze swymi braćmi stryjecznymi, synami Egipta, szukają schronienia w Argosie; cała pierwsza tragedja («Błagalnice») obraca się wokół pytania, czy Argejczycy je przyjmą czy ich nie przyjmą — w końcu okazuje się, że je przyjmują. Akcji, oczywiście, niema; słuchamy jedynie kantaty. Tak, lecz tragedja następna («Egipcjadzi») dawała opis wesela dziewcząt z nienawistnymi zalotnikami. Jakto, a prawo schronienia? Otóż, stalo się tak, że synowie Egipta przybyli, oblegli Argos, lud powstał przeciw dawnemu królowi i obrał nowym królem Danaja; ten zaś ostatni, mając na widoku dobro poddanych, zezwolił na: wesele. To właśnie stanowiło porywającą akcję, — owa walka duchowa Danaja-ojca z Danajem-królem. Poeta jej wszakże nie odtworzył; dał do zrozumienia, że walka ta rozegrała się w rozstępie czasu między tragedją pierwszą a drugą; druga zaś, również jak pierwsza, obracając się wokół jednego tylko motywu wesela, także była jedynie kantatą. I, nakoniec, trzecia («Danaidy»): sąd Ianaja nad córką nieposłuszną i uniewinnienie tejże dzięki orędownictwu Afrodyty. Jaki sąd i na czem polegało nieposłuszeństwo dziewczyny? Chodzi o to, że Danaj, wyprawiając córki do Egipcjadów, dał każdej po sztylecie z rozkazem uśmiercenia zalotników; wszystkie ten krwawy rozkaz spelnily, prócz jednej, która się w swoim oblubieńcu zakochała: za to właśnie uległa sądowi. I znów widz dowiaduje się tylko, że walka ta w duszy dziewczęcia rozegrala się w pauzie między tragedjami; pokazany jest tylko sąd. Każda więc tragedja zachowywa charakter kantaty, lecz razem wzięte wszystkie trzy tworzą jednakże tragedję.
Jest to pierwszy krok na drodze technicznego postępu: niema jeszcze dramatyzmu w tragedjach oddzielnych, ale już istnieje w całkowitej trylogji. Na tem właśnie polegał krok pierwszy. Niebawem przyszły następne.
Z trylogii «Tebaida» zachowała się tylko tragedja końcowa p. n. «Siedmiu (wodzów) przeciw Tebom»: lecz i treść pierwszych dwóch o tyle jasna jest dla nas, że możemy powziąć wyobrażenie o idei poety w całokształcie utworu. Cała trylogja poświęcona jest losowi Laiosa, Edypa i dzieci Edypowych. W trzech pokoleniach przed nami rozwija się akcja Alastora. Laios, wbrew radzie Apollina, płodzi syna i tem wprowadza Alastora w swój dom. Syn ten, sam o tem nie wiedząc, zabija ojca, żeni się z matką i dochowywa się z nią dwóch synów i dwóch córek; ale zgroza jego doli wyszła na jaw; jego żona-matka skończyła samobójstwem; on zaś w rozpaczy sam siebie oślepił. Synowie jego Eteokles i Polinikes, chciwi królowania, krnąbrnie zachowywali się wobec ślepego ojca; przeklął ich tedy, wołając „niechaj mieczem podzielą ojcowiznę!” — i wkrótce potem umarł. Klątwa Edypa spełniła sią: Eteokles wygnał Polinika; ten uciekł się o pomoc do króla Argosu, Adrasta. Adrastos wydał zań swoją córkę i, aby zwrócić mu tron, podjął przeciw Tebom wyprawę, t. zw. «siedmiu wodzów», skąd powstał tytuł ostatniej tragedji naszej trylogji.
Akcja toczy się w Tebach. Ponury Eteokles słyszy, że brat rodzony wszczął wojnę przeciw niemu i swej ojczyznie. Ojczyznę chce ocalić, dla siebie pomyślnego wyniku nie oczekuje, albowiem:
Śmierć płodzi łan, gdzie był posiany grzech.
Nieprzyjaciel dla ogólnego szturmu podzieli] między sobą siedmioro bram miejskich; Eteokles zapobiegawczo wysyła przeciw każdemu jednego ze swoich witeziów, dopóki kolej nie przyszła na siódmą bramę, którą wybrał sam Polinikes. „Przeciw niemu wystąpię ja sam” — oświadcza wyklęty. Chór — dziewczęta tebańskie — oszołomiony: „Idziesz na spotkanie klątwy ojcowskiej?” — „Wszystko mi jedno!” — odpowiada Eteokles — „Nie chcę wybiegać się od losu”.
Takich słów nie słyszano dotychczas: dowodzą one, że Eschyl w osobie swego Eteokla przedstawił nie poprostu króla swego kraju, jak w «Błagalnicach», lecz właśnie Eteokla w jego ponurej, demonicznej dumie. Innemi słowy: sztuka charakterystyki, od czasów Homera zapomniana, zaczyna znów się odradzać. Ale dopiero zaczyna.
Klątwa spełnia się do końca: bracia-wrogowie jednocześnie ciskają w siebie włócznie i jednocześnie giną jeden z ręki drugiego; ale Teby są ocalone, szturm jest odparty, zastępy argejskie odchodzą z powrotem. Alastor
zebrał swe żniwo. Co stanie się teraz?
Starszyzna tebańska rozważa, że Eteokles poległ, jako obrońca miasta, Polinik zaś, jako napastnik. Na tej zasadzie postanawiają: pierwszego pogrześć ze czcią, drugiego zaś wzgardliwie wydać na łup psom i ptakom drapieżnym. Ale przeciw temu wyrokowi powstaje starsza siostra poległych, Antygona; oznajmia ona, że czembykolwiek jej grożono, nie zawaha się pochować swego nieszczęsnego, potępionego brata... Tu koniec tragedji. Nas wprawia to w zakłopotanie. Ale widzowie Eschyla przypominali sobie o innej tragedji, wcześniejszej, «Fleuzyńczykach», gdzie dopowiedziana była reszta. Antygona pochowala brata; wprawdzie sama, łamiąc wyrok, naraża się na kaźń, ale jej wielkoduszność wzrusza ludzi, i jej przebaczają. Tak wielki czyn miłości bratniej przepędza Alastora z domu, w którym panował w ciągu trzech pokoleń, i znów pokój i miłość czysta osiedlają się w pałacu, splamionym grzechem Laiosa.
Trudniej nam jest wydać sąd o tej trylogji poety, do której należy jego najznakomitsza tragedja «Prometeusz skowany.» Była ona może jej pierwszą, może jej drugą częścią; w każdym razie po niej następował «Prometeusz wyzwolony». Nie dochował się on do naszych czasów, a wraz z nim zaginął klucz do rozwiązania owych zagadek, które stawia przed nami owa pierwsza tragedja.
Osobami działającemi są bogowie i wyższe siły przyrody. Zeus odniósł co tylko zwycięstwo nad Tytanami, synami ziemi. Z jego woli dokonywa się nowy porządek wszechrzeczy; wszystkim wyznacza się określoną władzę i miejsce, jedynie tylko nieszczęsny, zlekceważony rodzaj ludzki pozostaje poza obrębem owego układu. Nie może ścierpieć tego przepełniony miłością Tytan, Prometeusz. Na wielką bitwę opuścił swych braci, przystał do zastępów Zeusa; lecz teraz występuje przeciw jego woli i, pragnąc podźwignąć ludzkość, przynosi jej w darze niedostępny dotychczas ogień, dzięki któremu osiągnie ona wszystkie sztuki, a wraz z niemi i nowe, uszlachetnione życie. Zeus zapłonął gniewem przeciw buntownikowi; z jego rozkazu przykuto Tytana do pustynnej, nadmorskiej skały Scytji. Prometeusz spokojny idzie na męki; wie, że katusze nie będą wieczne, że Zeus, nad którym także zawisła zagląda, ażeby ujść przed nią, zawrze przymierze ze swoim teraźniejszym wrogiem. Dowiaduje się o tej wróżbie Zeus. Zatrwożony, strasznemi groźbami chce zmusić Tytana, aby wyjawił mu zlowrogą tajemnicę. Napróżno: Prometeusz jest nieugięty. Wtenczas Zeus spelnia swą groźbę: wśród burzy i zgrozy jego piorun strąca w bezdeń podziemi skałę i przykutego do niej Tytana. Tragedja skończona.
Tragedja — tak, ale nie trylogja. Jakie rozwiązanie przynosił «Prometeusz wyzwolony»? Oczywiście, pojednanie: wiemy to. Ale co doń doprowadziło? Prawdopodobnie Zeus przekonał się, że dobrodziejstwo, przez Prometeusza wyświadczone rodzajowi ludzkiemu, kojarzyło się z jego własną, Zeusa, korzyścią, — że tylko ludzkość uszlachetniona zdolna była zrodzić ze siebie owego bohatera, który mógł stać się i jego także zbawcą. Możemy jedynie tego się domyślać; dlatego też postać Prometeusza, wykuta genjuszem Eschyla, na wieki pozostała dla nas taką, jaką ukazuje nam ją ocalała tragedja: symbolem potężnych buntów, ofiarnych powstań, niepożytej niezłomności w walce o prawo zdeptane jednostki słabej siłami, ale wielkiej swemi nadziejami rodzaju ludzkiego.
O jednej jeszcze trylogji pozostaje pomówić — tej, która doszła do nas cała w skladzie swych trzech tragedyj. Nazywa się ona — «Oresteja». Nazwy zaś oddzielnych tragedyj brzmią: «Agamennon», «Choefory» (t. j. «nosicielki ofiar») i «Eumenidy». Głównym bohaterem trylogji jest znów Alastor.
Oddawna już mieszka on w domu Atrydów, gdy zaczyna się akcja trylogji. Głucho mówi się o pierwszej zbrodni, która go przywołała; jaśniej o tej, która spotęgowala jego moc. Szykowano się do wyprawy na Troję pod wodzą Agamemnona, lecz wiatry nie sprzyjały żegludze; i na pytanie wodza co do przyczyny nielaski bożej, wróż Kalchas odpowiedział, że wiatr przychylny powieje, skoro Agamemnon złoży w ofierze córkę swą Ifgenję. I tutaj, jak w «Danaidzie», miłość ojcowska oraz powinność królewska walczą ze sobą w duszy ojca-króla. Zwycięża król. Odtąd Agamemnon wydany jest w moc Alastora. Żona jego, Klitemnestra, nie wybacza mu krzywdy, zadanej jej macierzyńskiemu sercu. Gdy on wojuje pod Troją, ona, płonąc żądzą zemsty, obiecuje swą rękę i tron Atrydów krewnemu swego męża Egistowi, o ile ten zgodzi się być jej pomocnikiem, I oto, gdy Agamemnon powraca na czele zwycięskiego wojska, żona z udaną uleglością gotuje mu oświeżającą kąpiel i tam siekierą zadaje mu cios śmiertelny. Wydaje się jej, że słuszność jest po jej stronie; i dopiero z gniewnych słów swych doradców — chóru tragedji — wnioskuje, że postąpila nie wedle własnej woli, że działała wogóle nie ona, że była ona tylko narzędziem Alastora. Klitemnestra jest wstrząśnięta. Po raz pierwszy groźna potęga ducha zguby ukazuje się jej w całym majestacie. Zgadza się wyrzec się władzy i bogactwa; lecz oto przychodzi Egistos, dobre uczucia toną w niepamięci, Alastor tryumfuje.
Pierwsza tragedja skończona; zaczyna się druga.
Gdy Agamemnon konał, jego syn Orestes był nieobecny: wychowywał się u przyjaciela swego ojca w mieście nadmorskiem pod Parnasem. Doróslszy, zasięgnął rady Apollina delfickiego, jak mu należy postąpić. Bóg rozkazał mu spelnić leżącą na nim powinność zemsty krwawej za ojca. Wykonanie tego strasznego rozkazu stanowi właśnie treść drugiej tragedji naszej trylogii,
«Choefory». Nazwę swą otrzymała od chóru służebnie, którym Klitemnestra, pod wrażeniem okropnego snu, jaki się jej przyśnił, poleca dokonać ofiar przebłagalnych na grobie męża. Męczarnie duchowe nieszczęsnego młodzieńca wypełniają znaczną część tej przejmującej grozą tragedji. Spełnia rozkaz boga; ale sumienie odtąd nie daje mu spokoju. Jego uosobienie, Erynje, duchy piekielnego mroku, wypędzają go z jego rodzinnego miasta. Dąży do Delf, aby szukać pomocy u tego boga, który pchnął go do czynu zemsty.
Trzecia tragedja — «Eumenidy» — przynosi pojednanie. Apollo nie czuje się uprawniony do uniewinnienia młodzieńca; wysyla go do Aten, aby tam szukał ukojenia w wyroku ich sądu, Areopagu. I dopiero po tem, gdy Orestes zostaje przezeń uniewinniony, Erynje zwracają mu wolność. Przenoszą wprawdzie gniew swój na Ateny, które uniewinniły matkobójcę, i sama bogini-opiekunka tego miasta, Pallada, zmuszona jest zwrócić się do nich z uspakajającą mową. Wtenczas dopiero z groźnych bogiń-mścicielek «Erynij» stają się dla jej miasta łaskawemi «Eumenidami», szafarkami laski podziemnej, majestatyczna zaś tragedja kończy się uroczystą symfonią pokoju i miłości.
Porównywając ją z «Danaidą», dla nas jedną z jego pierwszych trylogij, przekonywamy się, że w ciągu owego półtora dziesięciolecia, które je dzieli, poeta niezmiernie udoskonalił swą technikę dramatyczną. Tam oddzielne tragedje były jeszcze melodramatyczne; główną akcję poeta usunął w rozstępy między niemi, pozostawiając im charakter kantaty. Tu dostrzegamy coś wręcz odwrotnego. Co dzieje się między «Agamemnonem» a <Choeforami»? Wychowanie Orestesa, pożycie małżeńskie Egista i Klitemnestry; są to nie akcje, ale stany, trwające czas dłuższy. A między «Choeforami» a «Eumenidami»? Tułaczka Orestesa, błądzenie duszy jego matki po bezdennych przepaściach podziemu — znowu stany, długo trwające, nie zaś momenty akcji. Cała zaś akcja skupia się w samych tragedjach. Każda z nich pełna jest dramatyzmu, wszystkie zaś — wskutek «zasady trylogijnej» naszego poety — powiązane są ze sobą wspólnym wątkiem treści. Wszelako zasada ta już poderwana jest tem, że dramatyzm nie polega bynajmniej na jej przestrzeganiu. Każda tragedja przypomina teraz dojrzały owoc; słabo trzyma się na swej trylogijnej gałęzi i czeka tylko na dłoń, która ją zerwie, wyodrębniając ją od tragedyj-rówieśnic. Zerwie zaś ją następca Eschyla — Sofokles.
Wprowadzenie dramatyzmu do tragedji wzmocniło potrzebę starannej charakterystyki jej osób działających. W tragedjach wczesnych, jak widzieliśmy, charakterystyki tej nie było; w środkowych mamy demoniczną dumę Eteoklesa, tytaniczną niezłomność Prometeusza, były to wszakze charaktery oddzielne. W «Orestei» mamy ich więcej: Agamemnon, Klitemnestra, Egistos, Orestes, a także postaci drugoplanowe, o których nie wspominałem — wszystkie starannie są scharakteryzowane. Są to jednak charaktery bez wyjątku surowe; dla tonów tkliwych brakło barw na palecie bojownika Maratonu. I tutaj Sofokles uzupełnił dzielo swego mistrza.
Tak, bojownika Maratonu: w tem do końca życia widział on swą główną chwałę. I kiedy umarł, wkrótce po wystawieniu swej «Orestei» (456 r.), na jego płycie grobowej wyryto dwuwiersz, przez niego samego ułożony, w którym przemilcza to, co w naszych oczach wynosi go ponad wszystkich, przypomina natomiast potomnym o rzetelnem wypełnieniu swej powinności, jako syna ojczyzny:
Wie o jego dzielności przesławny gaj Maratonu,
Zna jego męztwo i wróg — zna długowłosy je Pers.
Rozprawa z Pauzanjaszem miała jeszcze inne nieoczekiwane dla Spartan następstwa.
Całkiem naturalnie wladze jęły ścigać tych helotów, których posądzono o wspólnictwo ze skazanym królem. Ratując się od prześladowców, heloci uciekli na najdalszy przylądek Lakoniki, na Tenar; tu stała starożytna świątynia boga mórz, Posydona, jedna z najbardziej czczonych w Grecji. Spartanie nie ważyli się tknąć tych, którzy chronili się pod opieką Posydona, i przyrzekli im bezpieczeństwo. Lecz skoro heloci, zaufawszy przyrzeczeniu, opuścili ołtarz boga, schwytano ich i uśmiercono.
Teraz i Spartanie dopuścili się grzechu zbezczeszczenia boga — «grzechu na Tenarze», jeszcze straszniejszego niż ów kilonowy, który tyle cierpień sprawił Atenom.
Wkrótce potem Sparta stała się ofiarą okropnego trzęsienia ziemi: prawie wszystkie domy runęły, mnóstwo mieszkańców zginęło pod gruzami. Zginęłoby i wojsko, gdyby nie przytomność umysłu młodego króla Archidama, który wśród zamętu kazał zagrać pobudkę na trąbie i wyprowadził spartańskie zastępy z walącego się miasta.
Za sprawcę wszystkich wstrząsów ziemi uważano w Grecji Posydona, którego już Homer mianuje «ziemiodzierżcą» i «wstrząsaczem lądów»; wszyscy więc byli przekonani, że nieszczęście, które dotknęło Spartę, było karą boga za grzech tenarski. Cała Messenja zerwała się do powstania, jak jeden mąż; jej pośpiesznie wyuczone wojsko nie mogło wprawdzie w otwartem polu stawić czoła ciężko uzbrojonym szeregom siartańskim; jednakowoż powstańcy zajęli, za przykładem bohaterów pierwszej wojny messeńskiej, górę Itomę, i tutaj już Sparcie nie udało się ich pokonać. Wiele lat broczyła ona krwią z tej rany w:wnętrznej; nakoniec, w przystępie małoduszności, postanowiła udać się o pomoc — do Aten.
Tutaj w tym czasie, jak i w pokoleniu poprzedniem, dwóch mężów państwowych współzawodniczyło o kierownictwo władzy; obaj synowie bohaterów wojen perskich — syn Miltjadesa Kimon i syn Ksantypa Perykles. Pierwszy, odziedziczywszy skarbiec chersoneski swego ojca, był kto wie, czy nie najbogatszym człowiekiem w Atenach; ale jednocześnie był też i najwielkoduszniejszym, prawdziwym ojcem biedoty ateńskiej. W polityce hasłem jego było: prowadzenie nadal wojny z Persją i przyjaźń ze Spartą. Nie cała jeszcze wstęga helleńska w Azji Mniejszej była wolna, zwłaszcza na południu. Podejmując dzieło, rozpoczęte pod Mikalą, Kimon w roku 465 pobił Persów raz jeszcze w świetnej bitwie nad Eurymedontem, która związek delijski powiększyła o południowo-zachodni kąt półwyspu. Ale jemu i tego było mało; marzył o przyłączeniu greckiego Cypru, nawiązaniu stosunków z Fenicją i Egiptem, rozszerzeniu wpływów greckich na całe wschodnie morze
Przeciwnie Perykles uważał Persję za dostatecznie osłabioną i przeto niezbyt groźną. Marzył on o hegemonji ateńskiej w samej Helladzie i główną przeszkodę widział w Sparcie. Co do bogactwa nie mógł mierzyć się z Kimonem — był on człowiekiem średniej zamożności, — lecz w prawości i umiłowaniu ojczyzny nie ustępował mu, znacznie zaś górował nad nim darem czarującej wymowy.
Teraz, gdy posel spartański stanął w Atenach, aby prosić o pomoc przeciw powstańcom-helotom, jasną było rzeczą, że w stronnictwie Peryklesa poparcia nie znajdzie: niechaj wali się Sparta, niech stanie się ofiarą swego podwójnego bezeceństwa, popełnionego i wobec Messenji i wobec boga Tenaru, — tem lepiej dla Aten. Zato Kimon cały swój wpływ i całą swą powagę rzucił na szalę wyjednania pomocy dla Sparty. Przypomniał obywatelom o niedawnem braterstwie broni pod Salaminą, Platejami, Mikalą; zaklinał ich, aby nie dopuścili do tego, iżby Hellada stała się «chromą», utraciwszy jedną dwóch swoich sił. Tym razem jego wielkoduszny poryw wziął górę. Postanowiono wysłać pod jego właśnie dowództwem wojsko ateńskie na pomoc Sparcie.
Była to ostatnia sprawa wspólna obu współzawodniczych miast: ostatnie ich braterstwo broni. Ale wrogiem ich był nie barbarzyński najeźdzca, jak w wielkich bojach minionego okresu, lecz, przeciwnie, rodzima co do krwi drużyna uciśnionych, z odwagą rozpaczy walcząca przeciw cięmięzcom. W takich warunkach sumienie sprzymierzeńców nie moglo być czyste, to zaś piętno na sumieniu zatruło ich przymierze i przekształciło je z zadatku przyjaźni w przyczynę długiej wróżdy.
W Sparcie ów moment upadku ducha, o którem wyżej nadmieniono, zdążył przeminąć i ustąpił pola przypływowi otuchy. Wszelako do cudzoziemców Spartanie mieli zawsze stosunek nieufny i niechętnie wpuszczali ich do swego miasta, obawiając się, aby ci nie wybadali tajemnicy ich rządów, a przedewszystkiem, aby nie byli świadkami maocznymi ucisku doznawanego przez helotów. A tu wejść miała cała uzbrojona armja, na domiar armja wolnościowych, demokratycznych Aten. Rzecz zrozumiała, że Spartanie poczuli się nieswojo. I oto nagle oświadczyli Kimonowi, że pomocy jego nie potrzebują, licząc, że własnemi silami uporają się z powstaniem.
Z powstańcami jednakże się nie uporali: trzeba było wypuścić ich cało, i Ateńczycy osiedlili ich w mieście nadmorskiem Naupakcie, znanem z historji wędrówki Doryjczyków, — które ci właśnie podówczas z niewiadomej przyczyny odebrali Lokryjczykom.
W Atenach wszyscy byli oburzeni zniewagą, wyrządzoną państwu; i gdy bohater Eurymedontu, spalając się ze wstydu, przyprowadził z powrotem powierzoną sobie armję, powszechny gniew wyładował się na nim. Dokonano ostracyzmu, którego mocą zmuszony był opuścić kraj. Był to jednakże dopiero pierwszy krok. Wszczęto szereg zarządzeń wojskowych, wprost albo ubocznie skierowanych przeciwko Sparcie. Przez czas pewien sprawy Aten szły świetnie; wszechhelleńska hegemonja zdawała się zupełnie bliska. Lecz nagle spadł na nie cios nieoczekiwany.
Prowadząc dalej politykę Kimona, Ateny wysłały flotę na pomoc Egiptowi, który powstał przeciw Persom. Admirał ateński, nie znając warunków wojny miejscowej, wpłynął do jednego z licznych kanałów, które i wówczas, jak i teraz, przerzynały deltę Nilu. Persowie osuszyli kanał — i okręty zginęły, jak ryby na piasku.
Nieszczęście to wstrząsnęło potęgą ateńską na morzu. Znowu flota perska jęła ukazywać się na falach Archipelagu. Dla bezpieczeństwa wypadło zabrać skarbiec związkowy z Delosu i przenieść do Aten. Dało się słyszeć szemranie: „Przy Kimonie nie spotkałaby nas klęska”, Perykles sam zaproponował, aby odwołać z wygnania bohatera. Podzielili oni rządy między sobą w ten sposób, że Kimonowi przypadła w udziale wojna zewnętrzna, Peryklesowi — wewnętrzna.
Kimon wspaniale usprawiedliwił zaufanie, jakiem go obdarzono. Raz jeszcze — raz ostatni — zadał on barbarzyńcom dotkliwą klęskę pod Salaminą cypryjską (r. 449). Tam też i sam zginął śmiercią bohaterską. Trudniejszą okazala się wojna międzyhelleńska. Był nawet czas, gdy Ateńczycy znaleźli się w nader niebezpiecznem położeniu; dzięki wszakże rozumowi i stanowczości Peryklesa, wyszli zeń pomyślnie, bratobójcza zaś waśń zakończyła się zaszczytnym dla obu stron «pokojem pięćdziesięcioletnim» (r. 445), wedle którego oba państwa uznawały się nawzajem za głowy dwóch odrębnych związków i zobowiązywały się nie przeciągać do siebie członków związku strony drugiej.
Nastał czas względnie spokojny dla Aten, po epoce Pizystrata, najszczęśliwszy. Uznanym wodzem polityki ateńskiej był Perykles. WW ciągu lat piętnastu z rzędu wybierano go na najważniejszy w państwie urząd stratega. Korzystając z pokoju, Perykles wszelkich dokladał starań, aby wzmocnić związek delijski i przekształcić go w jedno wspólne państwo z Atenami, jako stolicą. Z uwagi na różnorodność praw miejscowych, przeparł on postanowienie, ażeby wszystkie ważne sprawy związkowców rozstrzygane były przez sąd ateński. Nie wszyscy, co prawda, członkowie byli zadowoleni z tego i temu podobnych zarządzeń; nieraz wybuchało powstanie to tu, to tam, które trzeba było stanowczo tłumić, aby uniknąć rozpadu związku. Na skarbiec związkowy Ateny patrzyły jak na swoją własność państwową, nie bezzasadnie rozumując, że skarbiec ten tworzy się z wkładów, któremi związkowcy wykupują się od powinności dostarczania okrętów i żolnierzy do floty ogólnej; skoro więc Ateny tę «powinność krwi» wzięli na siebie, było rzeczą jasną, ze i wykup należał do nich.
Część owych środków przeznaczył Perykles na świątynie bogów. Widzieliśmy, że Persowie zburzyli w Attyce dosłownie wszystko; najświętsze miejsca — Akropol, Eleuzyna — stanowiły stos gruzów. Po ustąpieniu Persów postanowiono odbudować to, co było zburzone, w postaci wspanialszej. W tym celu wszakże trzeba było uprzednio zrównać powierzchnię Akropolu, co długiej wymagało roboty, potem zaś wojna ze Spartą pochłonęła wszystkie siły wolne. Teraz dopiero, po zawarciu pokoju pięćdziesięcioletniego, można było przystąpić do budowy świątyń, które unieśmiertelniły Ateny Peryklesa. Zarząd robót Perykles powierzył Fidjaszowi, największemu rzeźbiarzowi nietylko Aten, ale i całej Grecji: chodziło o to, aby nowa marmurowa świątynia Ateny — nazwano ją Partenonem (Parthenôn) t. j. «pałacem Dziewy» wyposażona była nietylko w jej posąg z kości słoniowej i złota, ale i w mnóstwo rzeźb innych. Gdy świątynię tę, najpiękniejszą w całej Grecji, zbudowano, postanowiono też i sam wstęp do Akropolu ozdobić olbrzymią bramą marmurową: tak powstały t. zw. Propileje. Odbudowano także i rozszerzono świątynię Demetry w Eleuzynie, pozostała zaś Grecja starała się, w miarę swych sił, nie pozostawać w tyle za Atenami.
Nie trwała w bezczynności i poezja ze swemi równoprawnemi siostrzycami — muzyką i tańcem. Wszystkie trzy łączyły się w tragedji, tej ściśle ateńskiej odmianie poezji, poezji poświęconej Dionizowi. Najznakomitszymi jej przedstawicielami byli Eschyl, Sofokles i Eurypides. Wśród nich pierwszy w wieku dojrzałego męża bił się pod Salaminą w roku 480, drugi, jako młodzieniec 16-letni, w tym-że czasie na zlecenie państwa wykonał hymn zwycięski, trzeci zaś w tym samym mniej więcej czasie się urodził. Tragedja historyczna, jak wyżej nadmienieni «Persowie» Eschyla, była wyjątkiem: zazwyczaj tragicy brali swe tematy ze starożytnych podań, pokazując bądź śmierć Agamemnona, bądź cierpienia mimowolnego ojcobójcy Edypa, bądź samoofiarę Antygony, bądź dziką zemstę porzuconej Medei i t. d. Cały szereg tragedyj tych wielkich poetów ocalał; stały się one wzorami dla świata nowożytnego. Wszelako nie sama tylko poezja kwitła w Atenach Peryklesa: sława ich ściągnęła ku nim także i prozaików z całej Grecji. Tutaj żył długo, ciesząc się uznaniem Peryklesa, dziejopis Herodot; utrwalił on w niewymyślnej opowieści podania o najdawniejszej historji Grecji i Wschodu, zwłaszcza zaś o wojnach grecko-perskich — i my tutaj rozwinęliśmy ich obraz, idąc głównie za jego opowiadaniem. Tutaj, następnie, zjeżdżali i filozofowie, z których jedni, na wzór Anaksagorasa, starali się w drodze głębokomyślnych domysłów wyjaśnić pochodzenie wszechświata, drudzy — Protagoras, Gorgjasz i inni, t. zw. sofiści — nauczali mądrości obywatelskiej oraz sztuki słowa. Chciwie jednych i drugich słuchał młody Ateńczyk Sokrates; nie poprzestając na ich wywodach, włóczył się po ulicach, po placach, rozpytując wszystkich, wszędzie usilując poznać, jak rozumie człowiek sam siebie, na czem polega cnota, dla jakich celów jesteśmy stworzeni przez bóstwo.
W taki to sposób kipiało bujnie życie w Atenach Peryklesa; ale w tym samym czasie skupiały się też i chmury na widnokręgu, zapowiadające burzę. Zadanie Peryklesa polegalo na tem, aby: rządzić Atenami tak, iżby dzięki niemu, Ateny rządziły związkiem delijskim, dzięki związkowi — przywodziły Helladzie, dzięki Helladzie — sąsiedniemu światu. Czy bylo to zadanie wykonalne?
Ze strony Persji, wprawdzie, nie było powodów do niepokoju. Władza kfólewska im dalej, tem bardziej słabła tam w walce z intrygami dworskiemi i rewolucjami, a także z rywalizacją namiestników. O odboju Jonji narazie Persja nie myślała.
Sparta również była zadowolona z tego, że Ateny pozostawily jej hegemonję nad Peloponezyjczykami (do których przystali też Tebańczycy) i do spraw związku delijskiego nie mieszała się, W liczbie wszakże państw peloponeskich było jedno, które z nienawiścią spoglądało na rozwój gospodarczy Aten: był to Korynt. Od czasów Periandra Korynt był władcą mórz i handlu morskiego. W VI wieku zyskał niebezpiecznego współzawodnika w osobie śmiałej republiki egińskiej i dlatego dla przeciwwagi wobec niej popierał Ateny. Wszelako, dzięki związkowi delijskiemu, Ateny wyprzedziły nietylko Eginę, ale i Korynt: gród Periandra uczuł się wyparty ze wszystkich stałych rynków. Pozostawał mu wprawdzie Zachód, gdzie Ateny, nie mające portu w zatoce Korynckiej, rywalizować z nim nie mogły. Mimo to niezadowolenie w Koryncie rosło i rosło.
Wewnątrz Aten stanowisko Peryklesa było utrwalone; ale trwałość tę okupił ustępstwami dla ludu, których dawni stronnicy Kimona, umiarkowani arystokraci, nie pochwalali. Widzieliśmy, że już Arystydes przyznał prawa polityczne najuboższej nawet klasie w Atenach, t. zw. tetom: ale klasie tej nie wystarczało równouprawnienie polityczne. Tetowie, pełniąc swą powinność obywatelską, tracili swój powszedni zarobek — nie mieli czem żywić siebie i swej rodziny. Perykles wprowadził tedy wynagrodzenie za niższą służbę obywateli — w marynarce, w załogach, w sądzie, Ale i tego było mało. Szkola czytania i pisania już i dawniej byla bezpłatna — za czasów Peryklesa nie było już analfabetów.
Ale dalszym ciągiem wychowania obywateli były święta, szczególnie święta Djoniza z ich tragedjami. A tymczasem obowiązującego odpoczynku świątecznego w Atenach nie było, i uczestnicząc w święcie, tetowie znów tracili zarobek. Perykles, przypisując ogromne znaczenie kształcące dzialaniu tragedji, rozporządził, ażeby ubożsi obywatele w dni odpowiednie otrzymywali t. zw. «odszkodowanie świąteczne» na pokrycie utraconego zarobku.
Wszystko to było dobre, i lud głęboką żywił wdzięczność dla swego wodza. Jednakowoż te wynagrodzenia i odszkodowania świąteczne wypłacano z kasy związkowców oraz arystokratów ateńskich, którzy stali po stronie związkowców. Pokój zewnętrzny zdawał się podsycać ich ferment: skoro Persja siedzi cicho, to poco związek i uciążliwe wkłady? Nie wszyscy zdolni byli zrozumieć, że jeśli Persowie nie pokazują się na morzu, jeśli korsarze nie wylażą ze swoich nor, jeśli kupcy jońscy mogą śmiało żeglować po morzu, handlować i porastać w bogactwa, to wszystko to jest zasługą potężnej floty ateńskiej, i że cały ten dobrobyt sprawiedliwie godzi się okupić umiarkowaną danią na rzecz kasy związkowej. Wielu rozumowało w ten sposób: „Oto znów staliśmy się lennikami, tylko nie Persów, lecz Ateńczyków”; „za nasze pieniądze Ateny wznoszą swe wspaniale świątynie i płacą wynagrodzenie swym obywatelom'—i nie byli od tego, aby życzliwie powitać tych, coby ich od owej daniny uwolnili.
Takie były chmury na niebie ateńskiem podczas górnych i szczęśliwych dni Peryklesa.
Pod odwrocie Persów z Aten w roku 479, zburzony przez nich Akropol długo pozostawał w gruzach. Powinność religijna, oczywista, nakazywała, w miarę sil, odbudować starą świątynię bogini-opiekunki miasta; odbudowano ją też, lecz w jej odwiecznej postaci, bez owej kolumnady, którą otoczył ją Pizystrat, — pamięć o nim nie mogła chyba być miła bogini po tem, jak syn jego wziął udział w wyprawie przeciwko własnej ojczyźnie... Zresztą, nie $pieszono się; ogół jakgdyby przeczuwał, że to, co teraz wzniesione będzie na skale Pallady, powsze czasy stanie się wzorem piękna, i dlatego działano powoli i oględnie. Tam, na wyżynie, stanąć musi białomarmurowa świątynia bogini, godna jej i godna miasta przez nią oswobodzonego. Nasamprzód trzeba było całą skalę zmienić w fundament dla tej świątyni, wygładzając jej nierówności, wypełniając jej rozpadliny, obcinając jej pochyłe skłony. Nie jeden lat dziesiątek upłynął, nim dokonano tych robót przygotowawczych. Po Arystydesie nastał Kimon, po Kimonie — Perykles: na Akropolu wciąż jeszcze zalegala pustka. Ale, nakoniec, i jego godzina uderzyła.
Już wyżej opowiedzieliśmy, z jakiej przyczyny skarbiec związku morskiego, znajdujący się dawniej na Delosie, przeniesiono do Aten, a także o tem, że Ateńczycy, niebezzasadnie, patrzyli na skarbiec ów, jak na swoją własność państwową. Teraz już Akropol by! wygładzony, oczyszczony, umocniony: można było zacząć roboty budowlane — i roboty się zaczęły. Sam Perykles stał się przewodniczącym komisji budowlanej; nie będąc wszakże specjalistą, mógł zastrzec dla siebie jedynie ogólne kierownictwo. Do wykonania swych planów potrzebował człowieka, bezpośrednio znającego się na rzeczy. Wybór jego zatrzymał się na Fidjaszu.
Ten niepospolity artysta, który nierozerwalnie związał swe imię z imieniem Peryklesa, a przez nie z obrazem artystycznego rozkwitu Aten, urodził się w samym początku wieku V-go. Zrazu był on, jak i brat jego, Panenos, malarzem; potem wszakże przeszedł do rzeźby i stał się jednym z trójcy owych rzeźbiarzy, którzy wycisnęli swą pieczęć na pierwszym kwitnącym okresie rzeźby greckiej. Drugim członkiem tej trójcy był Miron, także Ateńczyk; trzecim — Polikletos z Argosu. Istnieje podanie, że wszyscy trzej niegdyś byli uczniami słynnego argejskiego artysty Ageladasa; ale skłonności ich poprowadziły ich różnemi drogami. Miron stał się stałym bywalcem palestry, kędy młodzież ćwiczyła się w rozmaitych postaciach lekkiej i ciężkiej atletyki; podpatrywał on jej ruchy i starał się z największą dokładnością odtworzyć je w kamieniu lub bronzie. Właśnie ruchy: było to zadanie i najtrudniejsze i najszlachetniejsze ze wszystkich. Przedstawiał on, naprzykład, «dyskobola» w tej chwili, gdy dysk miał wylatywać z jego ręki; albo biegacza, dobiegającego mety, przyczem widzom wydawało się, że słyszą ciężki, przyspieszony oddech, dobywający się z jego utrudzonej piersi. Drugi, Polikletos, kojarzył pęd do odtwarzania ludzi z wysokiemi zadaniami rzeżby religijnej; przedstawiając wszakże atletów, ujmował ich nie w stanie ruchu, lecz w stanie spoczynku. I powiodło mu się przedstawić w sposób tak przekonywający swego młodzieńca włócznionoścę (doryphoros), spokojnie stojącego na miejscu, z lewą nogą zlekka odsuniętą, gdy jednocześnie cały ciężar ciała spoczywa na prawej, że proporcje tej figury stały się wzorem dla całego wieku następnego. On to stworzył dla świątyni Hery w Argosie — tej samej, do której Kleobis i Biton dowieźli ongi swą matkę — olbrzymi posąg bogini ze złota i kości słoniowej, posąg, w którym majestat i surowość królowej Olimpu zdawały się zakute po wieki wieków.
Wyłącznie po tej drodze ostatniej poszedł Fidjasz; lecz, jako Ateńczyk, poświęcił on swój talent swej bogini ojczystej, Palladzie. Był jeszcze młodzieńcem, gdy współobywatele jego, otrzymawszy swą część łupu perskiego, postanowili z niej poświęcić swej patronce nadludzkiej wielkości posąg bronzowy; zamówienie powierzono Fidjaszowi. Przedstawił on boginię w pełni uzbrojenia, groźnie wznoszącą włócznię w obronie ukochanego grodu: była to jego Atena Promachos, jak ją nazywano, t. j. «opiekunka w boju». Stanowiła ona pierwszy dar odradzających się Aten na wciąż jeszcze pustym Akropolu; z wyżyny jego bogini królowała nad placem miejskim (agorą), przypominając obywatelom o swej obecności, ostrze zaś jej wzniesionej włóczni, błyszcząc w promieniach słońca, zdala witało żeglarzy ateńskich, podpływających od przylądka Sunionu do swego rodzinnego miasta.
Wkrótce zdarzyła się Fidjaszowi sposobność przedstawić swą boginię i w innej także postaci. Królestwo Miltjadesa nad Hellespontem, zburzone najazdem Persów, zostało, rzecz prosta, odbudowane po ich odwrocie, ale już jako własność państwa ateńskiego, i «kleruchowie» ateńscy otrzymali nadziały ziemi urodzajnej i na Chersonezie i na wyspach, zwłaszcza zaś na Lemnosie. Gdy pierwsze pokolenie nowych osadników zeszło do grobu, ich spadkobiercy zapragnęli złożyć dziękczynienie swej bogini ojczystej za jej oczywistą opiekę, i Fidjaszowi poruczono wystawić na Akropolu posąg Ateny Lemnjanki. Dar ów pochodził już nie z łupu wojennego, lecz z płodów pokojowej pracy rolników. Zgodnie z tem Fidjasz pojął też swoje zadanie. Wyrzeźbił on swą boginię z głową nieosłonioną; wojownicza egida niepozornie zwiesza się z jej ramion, hełm trzyma ona w prawicy, dając znać wszystkim, że wojna skończona, i że zaczyna się praca pokoju. To też laską pokoju oddycha oblicze Lemnjanki — najpiękniejsze wśród wszystkich posągów artysty. Te dzieła Fidjasza — wymieniliśmy tylko najważniejsze — rozsławiły go nietylko w Atenach, ale i po całej Helladzie; gdy więc władcom Olimpiji stał się potrzebny nowy posąg Zeusa dla jego odnowionej świątyni, wybór ich padł na Fidjasza. Było to zadanie nieslychanie odpowiedzialne. Olimpja ze swemi igrzyskami stanowiła naczelny ośrodek wszechhelleński, jej Zeus wyobrażał symbol jedności wszechhelleńskiej, ale jedności nie na wojnie, lecz podczas pokoju, wśród łaski i radości. Środki, jakie ofiarowano artyście, były olbrzymie: nagie części posągu mialy być z kości sloniowej, draperje ze złota. Należy zauważyć, że w owych czasach umiano jeszcze zmiększać i giąć kość słoniową; później sekret ten zagubiono. Długo pracował Fidjasz nad swym siedzącym w świątyni olbrzymem; skończywszy pracę, artysta, jak niesie podanie, zwrócił się do władcy Olimpu z modlitwą, ażeby dał mu znać, czy zadowolony jest z jego dzieła. I oto skroś otwór w dachu świątyni błysnął piorun i uderzył w podnóże posągu — znak, że bóg w tym wizerunku swoim sobie upodobał. Odtąd Hellen już nie potrafił wyobrazić sobie swego boga najwyższego inaczej, jak w postaci, stworzonej przez Fidjasza, — w postaci boga dobrotliwego, milościwego, spelniającego prośbę matki, która przyszla, aby ublagać go za swego syna. Gdy bowiem zapytywano artysty, gdzie szukał natchnienia, tworząc swego Zeusa, ten odpowiedział wierszami Homera, w których jest mowa o odpowiedzi Zeusa, udzielonej Tetydzie:
Rzekł — i na znak czarnemi poruszy brwiami Kronida,
Włosów wonnych kędziory od głowy wszechwładnej skinienia
Cicho naprzód pomknęły, i Olimp drgnął wielowzgórzysty.
Spełnione było marzenie ludu; odtąd za nieszczęśliwego uchodził ten, kto umieral, nie zdolawszy zobaczyć wcielenia ziemskiego niebieskiego władcy.
A jednak główne dzieło swego życia miał podjąć Fidjasz dopiero teraz. Już wzniesiony ku wyżynom sławy przez swój arcytwór olimpijski, został on raz jeszcze wezwany z powrotem do nowej, szczytnej służby w ojczyżnie. Biła godzina Akropolu.
Jak już nadmieniliśmy wyżej, Perykles stanął na czele komisji budowlanej, prawą zaś ręką jego stał się Fidjasz. Wydać się może rzeczą dziwną, ze kierownikiem budowy świątyni był wyznaczony rzeźbiarz. Ale w zamierzonej świątyni Akropolu, jak zobaczymy, rzeźba nierozerwalnie była związana z architekturą, a przytem Fidjasz nie był jednostronnym rzeźbiarzem, lecz artystą o genjuszu wszechobejmującym: jak za młodu od malarstwa przeszedł do rzeźby, tak teraz, na progu starości, połączył w sobie obie sztuki, tworzące w kamieniu. Do zadań specjalnie architekturalnych miał on dwóch kierowników budowniczych, Iktyna i Kallikratesa; pod ich nadzorem zalożono podwaliny majestatycznej świątyni, wyrósł wokół nawy środkowej las kolumn z bialego marmuru, ściany i kolumnady uwieńczono architrawem, potem fryzem z następujących kolejno po sobie prostokątnych «tryglifów» oraz kwadratowych «metop» — ale już owe metopy przeszly od architekta do rzeźbiarza, i podlug wskazań Fidjasza ozdobiono je obrazami, zaczerpniętemi z bytu bożego i bohaterskiego. Ich kwadratowa plaszczyzna najbardziej nadawala się do tego, aby zapelnić ją scenami parzystemi: tutaj bóg strącał olbrzyma, tam Hellen walczył z amazonką albo z centaurem, wszystko drgało życiem, bylo pelne rozmaitości i piękna. Poza kolumnami zaś, nad ścianą środkowej nawy, Fidjasz kazał wyrzeźbić fryz nieprzerwany, procesję Panatenajów, wielkiego święta ku chwale bogini ojczystej, z jego młodymi jeźdzcami na śmiałych rumakach, dziewami, niosącemi kosze, mężami przy zwierzętach ofiarnych i czcigodnymi starcami, niosącymi w rękach święte gałązki oliwne Pallady. Cala gmina była tu odtworzona pod łaskawym wzrokiem swych bogów... A powyżej: fryz tryglifów uwieńczony był gzymsem, nad nim zaś ż obu wązkich stron świątyni wznosi się płaski trójkąt «frontonu», zapełniony posągami, zręcznie przystosowanemi do jego wzrastającej i malejącej wysokości. Były oczywiście, dwa frontony: wschodni przedstawiał narodziny Pallady, zachodni — jej spór z Posydonem o władztwo nad krajem. Tak, było się na co zapatrzeć pielgrzymowi, nawet wtenczas, gdy były zamknięte olbrzymie drzwi miedziane, oddzielające nawę środkową od kolumnady; zato gdy drzwi otwierano, o całem pięknie zewnętrznem zapominało się w obliczu tego cudu, który patrzył na widza z wnętrza, pałając blaskiem złota i przepychem kości słoniowej. Była to mieszkanka świątyni, Atena Dziewica (Athena Parthenos) od której przydomka i cała świątynia otrzymała nazwę «dziewiczego pałacu» — Partenonu. Spokojnie i władczo stała bogini, znów w pełni uzbrojenia, wspierając się o swą potężną tarczę, ze stalą swą towarzyszką Nike (Zwycięstwo) na wyciągniętej prawicy: jej spojrzenie niezachwianie mknęło przed siebie, ponad tłum jej wyznawców; nieugiętość tkwi w tem spojrzeniu, nieugiętość w postawie — nieugiętość szczęścia Aten Peryklesowych.
„Lepsza jest zazdrość, mimo wszystko, niż politowanie” — śpiewał kiedyś Pindar: zazdrość osaczała króla rzeźbiarzy narodu greckiego, zazdrość jeszcze większa ścigała jego opiekuna Peryklesa, pragnąc tego niedostępnego przywódcę miasta dosięgnąć w osobie ukochanego przezeń artysty. Nie wiemy dokładnie, co stało się powodem lichego oskarżenia, jakie zgłoszono przeciw natchnionemu prorokowi Pallady. Być może, w jego pracowni rzeczywiście, bez jego wiedzy, dopuszczono się kradzieży kości słoniowej, za którą padła nań odpowiedzialność. Ale wtenczas Elejczycy przypomnieli sobie o twórcy ich Zeusa olimpijskiego: zaproszony przez nich Fidjasz przybył do nich i przeżył ostatni rok swego życia w ich łaskawej i spokojnej siedzibie.
Wszelako Partenon był, jakkolwiek głównem, przecież nie jedynem zadaniem Peryklesa w jego wielkiej pracy budownictwa; teraz, gdy stał on na wzgórzu, względy piękna i przepychu domagały się przeważnie, aby dano mu godny przedsionek. Tu ozdoby rzeźbiarskie były zbyteczne: można było calą budowę poruczyć samemu architektowi, wyżej nadmienionemu Kallikratesowi: podług jego planu powstały slynne po wsze czasy Propileje. Popiątna pomnikowa brama Akropolu była ozdobiona z przodu i z tylu kolumnadą w stylu samego Partenonu, t. zw. doryckim; połączone zaś były między sobą kolumnadą podłużną w stylu miększym i wytworniejszym, t. zw. jońskim. Był to jednakże dopiero główny korpus Propilejów: z obu stron architekt wyposażył go w skrzydła marmurowe, z których prawe jednak wypadło jakby skrócone. Trzeba bylo oszczędzić świętą skałę nad stromem urwiskiem — miejsce to już oddawna upodobała sobie Nike (Zwycięstwo). Wkrótce i jej w niesiono tutaj świątynkę w stylu jońskim — w aśnie świauvnkę, śliczną zabawkę architektoniczną, ulubienicę powszechną w dawnych i nowych czasach. Lecz stromość tego miejsca nie była bezpieczna: zbudowano przeto marmurową balustradę — i tę, rzecz jasna, również ozdobiono wypukło rzeźbą, malującą Zwycięstwo we wszelkich jego postaciach.
Z chwilą zbudowania Erechtejonu zadania architektoniczne były skończone. Współczesnemu odwiedzicielowi wydać się może, że plac na wschód od Partenonu wciąż jeszcze zbyt jest pusty, ale było to nieodzowne — tutaj stał główny ołtarz bogini, tu podczas jej świąt ciżbił się wielotysięczny lud. Ażeby jednak uzupełnić obraz urody Akropolu, należy wyobrazić sobie jeszcze cały las darów artystycznych między Propilejami a Partenonem, między Partenonem a domem Erechteusza, miedzy kolumnami Partenonu, wszędzie, gdzie tylko było miejsce — posągi, płaskorzeźby i t. d. i t. d. Te dary pobożne bodaj więcej jeszcze, niźli same świątynie, świadczyły o niewzruszoności wiary Ateńczyków i miłości ich ku swej patronce.
Niewzruszoności — tak; tak się zdawało. Ale minęły cztery stulecia z okładem — i pod Akropolem, na posępnej skale Areopagu, rozbrzmiał głos Apostoła, zwiastujący nowinę o wielkim męczenniku z dalekiej Galilei. Coraz bardziej mnożyć się jęli wyznawcy nowej nauki pod skalą Pallady; ona sama stała niewzruszenie, witając swych rzednących czcicieli wciąż tym samym łagodnym wyrazem swego bladego oblicza. Lecz minęły jeszcze cztery wieki, — i bogini nawiedziła we śnie jednego ze swych ostatnich wiernych filozofów, Proklosa, i rozkazała mu przygotować dla niej nowy przytułek w swym domu. Atena-Dziewica opuściła swój «pałac dziewiczy» — co zaś z nią stało się dalej, tego nikt nie wie. Nowa zajaśniała wiara nad światem — i Dziewica Marja zamieszkała w pałacu swej poprzedniczki. Partenon stał się kościołem chrześcijańskim: pociągnęło to za sobą pewne przekształcenia, lecz ogólny wygląd gmachu nie uległ zmianie, i świątynia Matki Boskiej Ateńskiej pozostała najpiękniejszym kościołem całego świata chrześcijańskiego. Lecz oto półwysep Bałkański staje się areną czwartej wyprawy krzyżowej, powstaje «państwo łacińskie» w Konstantynopolu, księstwa «Franków» na południu; Partenon przeobraża się w dworską świątynię władców dynastji francuskiej: Notre Dame de Sétines (od nowej francuskiej nazwy Aten). Niesnaski chrześcijan ściągają burzę od wschodu, działa tureckie grzmią nad błękitnemi falami mórz greckich, — księstwo Franków w Atenach znika z oblicza ziemi, lecz Mahomet-Zdobywca, wstąpiwszy na Akropol, zostaje olśniony tem niewidzianem pięknem i nie pozwala nic burzyć. Wszystko pozostaje nietknięte, lecz Partenon znów zmienia wiarę, stając się meczetem muzułmańskim, i posępne wołanie muezzina zaczyna rozlegać się z wysokości dobudowanego doń minaretu. Namiestnik turecki osiada w Propilejach, gdzie przedtem zamieszkiwali książęta Franków, w domu zaś Erechteusza zakłada swój harem.
Tak upłynęły jeszcze dwa stulecia z górą. Lecz oto Ateny oblegli Wenecjanie; Turcy bronili się z Akropolu. Nie krępowali się oni w środkach obrony, i święty charakter meczetu nie ocalił Partenonu: urządzono w nim skład prochu. Oblegający krępowali się jeszcze mniej; bomba wenecka, przebiwszy dach, trafiła w ów skład, Rozległ się wybuch, cała środkowa część gmachu, zburzona wybuchem, pokryła gruzami swemi przylegly plac Akropolu.
Ten nieszczęsny wypadek zaszedł w roku 1687. Więcej niż dwadzieścia wieków upłynąć musiało, aby strącić twór Peryklesa i Fidjasza z wyżyny skały ateńskiej. Od tego czasu Partenon jest zwaliskiem, obie fasady jeszcze stoją, jakkolwiek pozbawione swych ozdób rzeźbiarskich, natomiast kolumnady podlużnych szeregów, rozwalone na obie strony, leżą obok siebie na ziemi, jak żołnierze na pobojowisku. Zato w tej ostatniej swej postaci Partenon, wolny od wszelkich wyznaniowych znamion, stał się świątynią piękna, jednako drogą dla wszystkich ludzi, jakabykolwiek była ich religia. I taką, wolno się spodziewać, świętością pozostanie on nazawsze.
Po zwycięstwie pod Salaminą pierwszą potrzebą Ateńczyków było — uroczyste złożenie dziękczynienia bogom za wyświadczoną łaskę. Chór pacholąt miał odśpiewać radosny hymn ku chwale niebieskich opiekunów miasta: przodownik chóru musiał wyróżniać się nietylko miłym głosem oraz umiejętnością śpiewu i gry, ale i piękną powierzchownością. Takiego wyrostka Ateńczycy znaleźli w osobie Sofoklesa (r. 496—405). Jest to pierwsza rzecz, którą wiemy o nim: młode życie przyszłego poety odrazu opromieniło swą pełnią blasku wzeszłe słońce wolności helleńskiej. Ono też wytknęło i jego dalszy kierunek w duchu miłości wszechhelleńskiej oraz głębokiego, serdecznego oddania bogom ojczystym. Sofokles stał się poetą tragicznym. Kiedy wystąpił po raz pierwszy (r. 468), Eschyl był wszechwładnym królem sceny ateńskiej; jednakowoż zalety tragedji jego młodego współzawodnika były tego rodzaju, że sędziowie zawodów wahali się, komu przyznać pierwszeństwo. Rozstrzygnięcie sporu oddano Kimonowi, który właśnie wtenczas powrócił z wyprawy; i otoczony sławą wódz przysądził zwycięstwo Sofoklesowi.
Nic dziwnego, że w dalszym ciągu widzimy go wśród osób zbliżonych do tego, kto pierwszy go ocenił; lecz z tego pierwszego «kimonowskiego» okresu jego życia żadna z tragedji do nas nie doszła. Sofokles skorzystał
ze swego przemożnego położenia, aby uzyskać pewne nowe zdobycze, które wzmogły dramatyzm tragedji i podjęły ją na taki szczebel, że wyżej nie wznosiła się ona już nigdy. Wyrzekł się trylogicznej zasady swego poprzednika. Po dawnemu wystawiał, jak żądal tego obyczaj, po trzy tragedje razem (i jako dodatek do nich po «dramacie satyrowym,» t. j. wesołą krotochwilę z chórem z żartownisiów-satyrów), ale każda tragedja zosobna stanowiła twór samoistny, niezależny od innych, mający własne zawiązanie i rozwiązanie. Eschyl posługiwał się tylko dwoma aktorami; Sofokles osiągnął to, że do jego rozporządzenia dano jeszcze jednego. Dało mu to możność wyprowadzenia na scenę jednocześnie trzech osób działających, dzięki czemu wzmagało się napięcie djalogu. Dalej, godzi się zauważyć, starożytna tragedja się nie posunęła; było to bardzo mało w porównaniu, naprzykład, z pstrokacizną scenarjusza szekspirowskiego, nowszy wszakże dramat znów zbliżył się w tym względzie do prostoty antycznej, i naprzykład Ibsena w szeregu jego dramatów można grać przy zachowaniu sofoklesowskiego warunku: „nie więcej ponad trzy postaci działające naraz.”
W «Antygonie» dał Sofokles opracowanie poetyckie jednego z najpiękniejszych mitów greckich — tego samego, któremu poprzednik jego poświęcił jedną ze swych wczesnych tragedyj (nie zachowanych «Eleuzyńczyków») i o który potrącił także w zachowanych do naszych czasów «Siedmiu przeciw Tebom.» Dokonała się bratobójcza wyprawa wygnanego Polinika na jego miasto rodzinne, którem rządził Eteokles, brat, który go wygnał; w bitwie pod Tebami obaj bracia polegli, jeden z ręki drugiego; opróżniony tron zajął najbliższy krewny, Kreon. Pragnąc, o ile jego siły ludzkie na to pozwalały, zaradzić niesprawiedliwości, którą upatruje w jednakowej doli i wroga i obrońcy miasta — wydaje rozkaz, aby ciało Eteoklesa ze czcią było pogrzebione, ciało zaś Polinika rzucone psom i sępom. W tym zakazie Kreona tkwi zawiązanie intrygi.
I czytelnik nie powinien zamykać sobie dostępu do uroków tragedji zarzutem, jakoby rzecz ta nas nie interesowała, jakoby w naszym wieku oświeconym zakazów takich nie było. Naprzód, nie jest to prawda; powtóre zaś istota tkwi nie w treści zakazu — istota tkwi w tem, że przedstawiciel władzy państwowej uważa za swe prawo wydawać ustawy, oburzające sumienie tych, których one zahaczają: istota polega na owem starciu między władzą państwową z jej ustawami a sumieniem ludzkiem z jego powinnością. Jest to temat, który się nie starzeje; temat wieczny.
Tak właśnie pojął go Sofokles, pogłębiając zagadnienie, postawione przez Eschyla. Ten ostatni w szeregu nieszczęść, kończących się pojedynkiem obu braci - wrogów, upatrywał przejaw siły Alastora, ducha zguby, wywołanego pierwszą zbrodnią protoplasty; poświęcenie się siostry poległych, Antygony, która poważyła się z narażeniem życia złamać groźny zakaz, odkupilo ową zbrodnię, przepędziło Alastora z krwawego domu. Dla Sofoklesa rzeczą główną jest konflikt między prawem państwowem a sumieniem ludzkiem, jego tragedja jest tragedją władzy. Zgodnie z tem założeniem i wyniki u obu poetów są różne. W tragedji Eschyla wynik jest szczęśliwy: Antygona po krótkiej udręce doznaje przebaczenia, wychodzi za mąż za swego narzeczonego Hemona, syna Kreona, i młodą parę oczekuje długie szczęście w domu, oczyszczonym przez jej wielkoduszną odwagę. W tragedji Sofoklesa — przeciwnie... lecz przypatrzmy się jego utworowi bliżej.
Antygona tedy oznajmia, że naprzekór prawu, spłaci dlug krwi swemu poległemu bratu... Próżno łagodna jej siostra Ismena próbuje ją odwieść od powziętego postanowienia; Antygona jest wierna swemu obowiązkowi i swemu slowu. Chwytają ją, gdy spełnia swą pobożną powinność, i przyprowadzają przed oblicze Kreona. Ten czuje się wstrząśnięty: jakto? jego krewna, narzeczona jego syna, powstaje przeciw niemu? Próżno stara się jej dowieść, że i ona, jak wszyscy, powinna nienawidzieć wroga ojczyzny; Antygona odpowiada nieśmiertelnemi słowy:
Współkochac przyszłam, nie współnienawidzieć.
Tem bardziej obowiązany jest on zachować bezstronność. Antygona, jakkolwiek siostrzenica, musi za opór prawu ponieść karę. Próżno siostra jej Ismena oświadcza, że podzieli jej los — Kreon nie podda się władztwu «kobiet».
Nietylko «kobiet». Przychodzi syn jego Hemon, narzeczony Antygony, przychodzi wszakże, nie jako narzeczony: on, młody wojak, obraca się wśród ludu; jemu wiadomo to, co skryte jest dla króla: ofiara dziewczyny podbiła serca, lud jest po jej stronie... A więc lud ten zbuntował się sam przeciw sobie, skoro buntuje się przeciw prawu; lecz skoro tak, to obowiązkiem króla jest bronić sprawy ludu, nawet wbrew jego woli. Sprzeciwy mlodzieńca tylko rozjątrzają władcę: na złość synowi natychmiast każe uwięzić winowajczynię w lochu, gdzie czeka ją śmierć z głodu.
Lecz oto przeciwnik jeszcze jeden: stary wróż Tyrezjasz; i przybywa on w imieniu już nie ludzi, lecz bogów. Bogowie czują się rozgniewani rozkazem Kreona; zerwali przymierze laski z jego królestwem. Gdy zaś król i teraz jeszcze trwa w uporze, wróż odchodzi z groźbą: własną krwią zapłaci on za swe zaślepienie. Teraz dopiero upór króla jest złamany: sam on grzebie Polinika, chce oswobodzić Antygonę — za późno! Dumna dziewica odebrała sobie życie, nie czekając na przewlekłą śmierć; nad jej trupem zaś i Hemon w rozpaczy zabija się na oczach ojca. Kreon pozostaje sam jeden: ze zwłokami syna na rękach powraca do pustego palacu, przeklinając owego demona, który mu „kazał zdeptać życia radości”.
Imię «Trachinek» nic nie mówi czytelnikowi; wskazuje ono tylko na skład chóru z obywatelek miasta Trachinu pod Termopilami, i jedynie znawca mitologji greckiej przypomni sobie, że miasto to dało schronienie żonie Heraklesa, Dejanirze, i synowi jego Hillosowi, potem jak wygnano go z jego ojczyzny argejskiej za zabójstwo Ifita, syna króla Echalijskiego, Euryta. Ale za co go zabił? Tego ani my nie wiemy, ani sama Dejanira. Dręczy się ona pod nieobecność swego męża, przepadlego bez wieści; dręczy się tem bardziej, że zostawił jej zagadkową wróżbę: „Dnia tego a tego kres moim cierpieniom”. „Dzień ten a ten” — to wlaśnie dzisiaj, Dejanira zaklina Hillosa, aby udał się na poszukiwania ojca. Syn zgadza się: powziął już pewną o nim wiadomość. Okazuje się, że Herakles przedsięwziął wyprawę na Echalję, gród króla Euryta. Gdzie jest wyprawa, tam czyha niebezpieczeństwo; teraz więcej, niż kiedykolwiek, pomoc syna będzie przydatna. Hillos idzie szukać ojca.
Lecz oto błysnął radosny promień. Przybiega zwiastun: „Echalja zdobyta, Herakles żyje, niebawem będzie tutaj!” Skąd on to wie? Przyszedł z wojska jego herold Lichas. Dlaczegóż sam Lichas zwleka? Nie dają mu iść, zasypują go pytaniami... Nakoniec przybywa i on; wiezie i wiedzie łupy: skarb, bydło, niewolnice. Powodzenie oczywiste. Dejanira czuje się szczęśliwa; chce jednak dowiedzieć się o wyprawie, a przedewszystkiem o jej przyczynie. Odpowiedź Lichasa nie zupełnie ją zadowala: jakaś dawna, niezbyt ciężka zniewaga, wyrządzona Heraklesowi przez Euryta; z powodu tej zniewagi zabił on wprzódy jego syna, teraz zaś pogrzebał jego samego pod gruzami Echalji. Czy nie za wielki to odwet? A tu jeszcze te nieszczęsne niewolnice... z nich szczególnie jedna zwraca na siebie uwagę dobrej królowej i swoją urodą i swoją godnością... „Lichasie, co to za jedna?”
Ale Lichas nie wie, nie badał . Więc cóż? Skoro nie wie «Pójdź, nieboraczko, do domu, a za tobą wejdę i ja».
Wtem ktoś ją zatrzymuje — ów poprzedni zwiastun. Nie wie, jakto! Tam, przed miastem, Lichas był szczerszy, owa niewolnica jest córką króla Echalji. Herakles zakochał się w niej, zażądał jej od ojca: otrzymawszy zrozumialą odmowę, uniósł się gniewem, zabił, gdy zdarzyła się sposobność, jej brata, a teraz zburzył jej miasto i, zdobywszy ją, posyła ją, jako niewolnicę, do domu. A w jakim celu — odgadnąć łatwo. Oto prawdziwa przyczyna wyprawy na Echalję.
Jest to cios piorunu. |Dejanira nie jest zazdrosna, nie; ale całem sercem kocha Heraklesa, nie może pogodzić się z myślą, że utracila jego miłość. Staje jej w pamięci pewna przygoda dawna, gdy błąkala się wraz ze swym tułaczem-mężem. Centaurowi Nessosowi zbytnio się podobała jej uroda, za co Herakles zabił go właśnie swą zatrutą strzałą. I oto, umierając, centaur poradził jej, aby zachowała grudkę jego krwi zapiekłej wokół strzaly: „Będzie to twój lubczyk dla Heraklesa; po nim żadnej już kobiety poza tobą nie pokocha.” Postanowiła skorzystać z tego cudownego środka. Namaściwszy krwią centaura plaszcz, utkany przez się dla Heraklesa, przez tegóż Lichasa posyła mężowi ów «płaszcz Nessosa».
Serce jej bije niespokojnie. Coś dziwnego stało się z tym strzępem welny którym smarowała płaszcz: rzucony na spiekotę słońca, jął on kipieć, topnieć i wreszcie cały zmienił się w jakąś pianę czerwoną. Dejanira przypomina sobie zapowiedź Nessosa — i teraz dopiero dociera do jej świadomości jej straszna dwuznaczność. Przybycie Hillosa potwierdza jej najgorsze obawy. Tak, Herakles kona: «płaszcz Nessosa» niszczy jego ciało.
Równie jak ojciec, tak samo i syn uznaje ją za winną. Powalona nieszczęściem malżonka nie próbuje się usprawiedliwiać: oddala się w milczeniu i żywej już jej nie ujrzymy.
Ostatnie sceny stanowią wstrząsający obraz mąk skazanego na Śmierć Heraklesa. Dowiaduje się od otoczenia domowego o mimowolnej pomyłce swej żony i przebacza jej: ale to, o czem się dowiaduje, potwierdza i jego także obawy, że niemoc jego jest nieuleczalna. Tak, wróżba się sprawdza, dzisiaj zaprawdę nastaje „kres jego cierpieniom”: umarli cierpień nie znają. Nie zamierza on jednak czekać na powolny krok śmierci: każe ułożyć stos i w płomieniach jego żegna się z życiem.
Opuszczamy «Ajasa», mimo wysoce zajmującej i subtelnie rozwiniętej treści tej «tragedji honoru»; przechodzimy wprost do ostatniego okresu życia poety, do epoki wojny peloponeskiej (451 — 404). Złowieszczy był dla Aten jej początek: dżuma, śmierć Peryklesa. Dżuma uchodziła za karę Apollina: a więc sam Apollo, staly opiekun Sparty, stanął przeciw Atenom. Jedni czuli się tem żatrwożeni, drudzy utracili wiarę: jakież znaczenie ma Apollo i jego przepowiednie?
Sofokles miał wtenczas lat ponad pięćdziesiąt; ową wiarę w bogów, którą zawierał w sobie jego radosny hymn salamiński, zachował i teraz. Tragedje, jakie napisal w początku wojny peloponeskiej, noszą jasną pieczęć owej wiary; możemy je poprostu nazwać «delfickiemi». Z pośród nich dochowały się do naszych czasów dwie: «Król Edyp» i «Elektra».
Pierwsza — «Król Edyp» — jest chyba najbardziej wstrząsającą tragedją śród wszystkich, jakie przekazała nam starożytność. Królowi Teb Laiosowi przepowiedzia Apollo, że, jeśli urodzi mu się syn z jego żony Jokasty, to syn ten z czasem go zabije. Gdy przeto Jokasta rzeczywiście urodziła mu niemowlę męskiej płci, oddał je wiernemu pasterzowi-niewolnikowi, ażeby ten rzucił je na żer zwierzętom drapieżnym na dzikiej polanie Cyteronu, góry, graniczącej z dzielnicą koryncką. Lecz niewolnik ulitował się nad niewinnem dzieciątkiem i oddał je innemu pasterzowi, Koryncjaninowi, ów zaś odniósł je swemu królowi Polibowi, który wychował malca, jak własnego syna.
Edyp — tak nazwano malca — wyrósł na królewicza korynckiego; jednakowoż wieść o jego pochodzeniu niekorynckiem dotarla do jego młodych towarzyszów; aby ją obalić, Edyp udaje się do Delf. Tutaj Apollo, nie odpowiadając mu wprost na pytanie, przepowiada mu, że sądzono mu zabić swego ojca i poślubić swą matkę. Nie wątpiąc o tem, że jest synem Poliba, Edyp postanawia nigdy, póki żyją jego domniemani rodzice, nie wracać do Koryntu: rusza w drogę, dokąd go oczy poniosą.
Po drodze spotyka starca z niedużą świtą. Wszczyna się spór, który przechodzi w bójkę; młody witeź zabija tych, którzy go obrazili, prócz jednego, który ratuje się ucieczką. I oto pierwsza część wyroczni, pomimo woli i wiedzy Edypa, spełniła się: owym starcem był król Laios, niewolnikiem zaś, który uciekł — ów pasterz, który odniósł malca na Cyteron.
Wszelako Edyp o tem wszystkiem nie wie; idąc dalej, przychodzi do Teb. Tam ludzie cierpią pod grozą krwiożerczego Sfinksa, który porywa młodych obywateli jednego po drugim i grozi, że porywać ich będzie póty, dopóki ktoś nie rozwiąże zadanej przezeń zagadki. Brat królowej Jokasty, Kreon, zarządzający państwem po tajemniczem zaginięciu Maiosa, ogłasza, że ręka jego siostry i królestwo stanie się nagrodą tego, kto rozwiąże zagadkę Sfinksa. Rozwiązuje ją Edyp — i staje się mężem Jokasty i królem Teb. Spełniła się i część druga wyroczni Apollina; nikt wszakże o tem nie wie, najmniej zaś ze wszystkich sam Edyp.
Mija okolo lat piętnastu. Małżonkowie żyją szczęśliwie; ich malżeństwo poblogoslawione jest przez dzieci — dwie córki, Antygonę oraz Ismenę, i dwóch synów, Eteoklesa oraz Polinika. Teraz dopiero Apollo postanawia odsłonić wszystko to, co zaszło, i pokazać ludziom, jak dalece bezsilna jest krótkowzroczna ich przezorność w porównaniu z bożem jasnowidzeniem. W tym celu przedewszystkiem zsyła on na Teby dżumę — i tu zaczyna się akcją dramatu.
Nie będziemy jej streszczać; każdy czytelnik się zgodzi, że osiągnięty w niej został kres wstrząsającego patosu. Powoli i stopniowo młody, szlachetny, skłonny do uniesień król zaczyna podejrzewać, poczem coraz silniej przekonywać się o tem, że on to jest zabójcą poprzedniego króla Laiosa, następnie zaś, że król zabity przezeń był jego ojcem, i że przeto jego żona Jokasta jest jednocześnie jego matką. Wypowiadamy to w niewielu suchych słowach: ale nic mierzyć się nie może z grozą tych stopnionych objawień w samej tragedji. I, oczywista, po ostatecznem wyznaniu dalszy ciąg poprzedniego życia stal się niemożliwy: Jokasta odbiera sobie życie; Edyp, oślepiwszy siebie cieleśnie za karę za swą długą ślepotę duchową, każe odprowadzić się na Cyteron — ów Cyteron, który jego rodzice już przy jego urodzeniu wyznaczyli mu na grób.
Drugą tragedją delficką jest «Elektra»: jak w «Królu Edypie» Apollo ukazany był jako źródło niezachwianej wiedzy, tak tu musimy czoła przed nim schylić, jako przed drogowskazem woli ludzkiej, jako przed siłą moralną. Treść «Elektry» — w ogólnych zarysach — jest ta sama, co i treść jednej zachowanej tragedji Eschyla, mianowicie, wystawionych o trzydzieści lat wcześniej «Choefor», Jest rzeczą ciekawą, porównywając obie tragedje, uwydatnić odrębne cele, jakie urzeczywistnił młodszy poeta. Akcja, rozumie się, jest tu bardziej złożona, zachowane jest stopniowanie w narastaniu napięcia, gwałtowność w niespodzianych ciosach; każdy może prześledzić, o ile wygrała technika dramatyczna dzięki wprowadzeniu trzeciego aktora. Ale nie na tem polega istota rzeczy; jak zobaczymy niebawem, polega ona na czem innem.
Wróciwszy z pod Troi, Agamemnon padł ofiarą swej żony Klitemnestry i jej kochanka Egista. Nieletni syn jego Orestes nie uniknąlby tegc samego losu, ale ocaliła go jego siostra starsza Elektra, wyprawiając go za pośrednictwem wiernego sługi ojca, Taltybiosa, do przyjaciela jego, króla Krysy pod Parnasem. Tam też chłopiec wyrósł; wyróslszy, spytał wieszczącego pod Parnasem boga delfickiego, jak mu wypada postąpić. I Apollo rozkazał mu wypełnić powinność krwawej zemsty za ojca. Innemi słowy, bóg polecił człowiekowi popełnić najcięższy grzech — matkobójstwo. I człowiek nie oburza się, nie szemrze; co bóg nakazał, to nie może być
grzechem. I rzecz zdumiewająca: wnikając w tę tragedję, i my także, jakkolwiek boga tego nie uznajemy, nie buntujemy się: tak wielka jest sztuka poety... nie, coś wyższego: jego glęboka szczera wiara, że i my, przecierpiawszy całą zmorę życia Elektry pod władzą występnej pary, widzimy w mającej dokonać się sprawie nie nową zgrozę, lecz wyzwolenie z dawnej i początek życia nowego, czystego.
Poeta osiągnął cel swój dzięki temu, że uczynił Elektrę bohaterką tragedji. Nie jest ona wtajemniczona w złożony plan zemsty, obmyślony przez jej powracającego brata do spółki z Taltybiosem. Zrazu niepokojący sen, który przyśnił się jej matce, napawa ją, wierną córę swego ojca, nadzieją rychłego tryumfu zdeptanego prawa. Lecz kiedy niepoznany przez nią Taltybios, zgodnie ze zleceniem Orestesa, opowiada Klitemnestrze w jej obecności o rzekomej śmierci jej brata; jej rozpacz z jednej strony, występna radość jej matki z drugiej usposabiają nas w ten sposób, że z bijącem sercem czekamy na wybawczy cios. I oto Orestes, narazie nie rozpoznany, staje przed nią: nie chce, aby przed czasem go poznano. Lecz widząc mękę siostry, odmienia swe roztropne postanowienie, wyjawia, kim jest — i ta przedziwna scena odpoznania jest tak wyrazista i piękna, że nawet okropność matkobójstwa, która następuje po niej, nie może jej zaćmić. I, oczywista, po dokonaniu krwawej sprawy, żadne wyrzuty sumienia nie mącą pokoju dzieci Agamemnona: to, co się stało, było tylko wypelnieniem przykazania bożego; tam zaś gdzie przykazuje bóg, człowiek nie rozumuje.
Gdy wojna peloponeska dobiegała kresu, Sofokles miał już lat blisko dziewięćdziesiąt. W ciągu swego długiego i błogosławionego żywota napisał więcej, niż sto dwadzieścia dramatów, t. j. trzydzieści «trylogij» z «dramatem satyrowym» przy każdej; do naszych czasów dochowało się z nich, jak już nadmieniono, tylko siedem tragedyj. Dwie z nich pochodzą z ostatnich lat życia poety: «Filoktetes» i «Edyp w Kolonie». Ze ściśniętem sercem omijamy pierwszą z jej akcją prostą, lecz staranną psychologją i miłośnie rzeźbionemi charakterystykami; przechodzimy odrazu do jego labędziej pieśni - tragedji, której autorowi nie sądzono już było ujrzeć na scenie, do jego «Edypa w Kolonie». Jest to naprawdę tragedja-cud; dzieje literatury nie znają drugiego przykładu takiej potęgi i rześkości ducha w starcu dziewięćdziesięcioletnim.
Jak wskazuje nagłówek, Sofokles wrócił w niej do zagadnienia swego «Króla Edypa», ale rozstrzyga je inaczej, niż w owej tragedji delfickiej, nacechowanej radykalizmem jego delfickich uniesień w pierwszych latach wojny. Poeta już nie godzi się z tem, aby człowiek ginął dla wywyższenia sily i niezłomności opatrzności bożej... Nic, Edyp cierpiał niewinnie, bogowie są wobec niego dłużnikami, obowiązani są go wynagrodzić. I bogowie go wynagradzają; ostatnia tragedja Sofoklesa jest tragedją laski.
Prowadzony przez swą pełną poświęcenia córkę Antygonę, ślepy starzec przypadkowo wchodzi do gaju swych dręczycielek, bogiń mroku podziemnego, Erynij, w Kolonie, opodal Aten. I w tym przypadku rozpoznaje on spełnienie danej mu ongi wróżby, że w tych właśnie warunkach znajdzie dla siebie ukojenie i stanie się źródłem cudownej łaski bożej dla kraju, który mu udzieli schronienia. I oto stary, ślepy, wygnany z ojczyzny męczennik nagle wywyższony jest przez bogów: on, żebrak, może dać gospodarzom swoim o wiele więcej, niż od nich otrzyma. Ale w tym celu musi przezwyciężyć ostatnią pokusę życia: jego pokłóceni między sobą synowie, Eteokles i Polinikes — proszę przypomnieć sobie to, co mówiliśmy w związku z «Antygoną» — wiedzą o jego wywyższeniu; wiedzą, że zwycięstwo przypadnie w udziale temu, po czyjej stronie opowie się on. I oto obaj synowie usiłują zjednać dla siebie jego świętą osobę, pierwszy — siłą, drugi — prośbami. Napróżno, Edyp już nie należy do świata, który go odtrącił. Łaskę swą ofiaruje on Atenom, które dały mu schronienie, oraz ich młodemu, szlachetnemu królowi, Tezeuszowi. Burza niebieska zwiastuje, że uroczysta nastaje chwila; pożegnawszy wszystkich, Edyp cudem zstępuje w łono ziemi, która się pod nim rozstąpiła. Tam zamieszkuje on po dzień dzisiejszy jako duch-opiekun krainy ateńskiej.
Sofokles umarł w roku 405, nie dożywszy do mającego niebawem nastąpić pogromu jego Aten nad Egospotamosem. Ta szczególna łaska, która stała się udziałem starca, uwydatniona była przez jego współcześników; jeden z nich, poeta komiczny Frynich, rzekł o nim, że naprawdę był on człowiekiem szczęśliwym:
Żył długo, i śmierc w porę go zabrała,
Ustrzegłszy go od przeciwności lodu.
Wiele odniósł zwycięstw za życia; ale najbardziej myślący śród jego współobywateli uznawali mimo wszystko, że nie dorównywa on swemu poprzednikowi, prawodawcy tragedji Eschylowi, i w dalszym ciągu pierwszeństwo przyznawali twórcy «Prometeusza» i «Orestei». Z czasem stosunek do tragedji uległ zmianie, ale i wtenczas Sofoklesowi przypadło w udziale jedynie drugie miejsce: pierwsze przysądzono jego młodszemu współzawodnikowi, znawcy serc i mistrzowi języka Eurypidesowi. Co do tego można się spierać. Ale kto ceni w sztuce wzniosłość i harmonijność, kto wzrokiem zwraca się z tęsknotą ku najszczęśliwszej epoce w życiu ludzkości, ku twórczej epoce dźwigających się Aten, upamiętnionej imionami Kimona i Peryklesa, ten ponad wszystko postawi oba szczytne pomniki tej epoki: Partenon na Akropolu i tragedje Sofoklesa.