Grecja niepodległa/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grecja niepodległa |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1937 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odjeździe Solona zamieszki w Atenach nie ucichły. Bogaci ziemianie «równiny» broili w dalszym ciągu: utraciwszy zagrabioną ziemię, starali się utrzymać władzę w państwie, obsadzając godności archonckie swoimi stronnikami. Z drugiej strony Alkmeonidzi po swym powrocie do kraju pomnąc, jak byli od nich niegdyś zdradzeni, toczyli z nimi walkę, opierając się na rzemieślnikach i kupcach «pobrzeża». Trzecią partję utworzyli mieszkańcy «zagórza» — tak Ateńczycy nazywali wzgórzystą miejscowość, stanowiącą północną część Attyki, za górą Pentelikonem. Byli to ubodzy rolnicy i pasterze, wdrożeni do pracy, lud tęgi i zwarty. Jednym z głównych ich grodów był słynny później Maraton.
Gdy Solon powrócił po dziesięcioletniej nieobecności, walka toczyła się dalej, nie dając przewagi żadnej ze zmagających się stron. Wszelako stan rzeczy się odmienił, skoro na czele partji «zagórza» stanął rozumny i śmiały młodzian, imieniem Pizystrat. Należał do możnowładztwa; nie spodziewając się, jednakże, zająć pierwszego miejsca śród ziemian «równiny», starał się zwerbować sobie zwolenników w szeregach ubogich «zagórzan». W tym celu zrazu szlachetnych używał środków: był przystępny, uprzejmy, wspierał ludzi, będących w potrzebie, i radą i pieniędzmi. Wynikiem było to, że ubodzy go ubóstwiali, możni zaś z «równiny» a także i Alkmeonidzi znienawidzili. Wobec Solona zachowywał postawę pełną czci; lecz stary prawodawca, podziwiając wybitne jego zdolności, ze smutkiem spoglądał na jego niepohamowaną żądzę władzy, nie wróżąc sobie po niej nic dobrego.
Razu pewnego Pizystrat ukazał się na rynku ateńskim cały ubroczony krwią; odsłaniając swe rany, jął wolać ku obywatelom, skarżąc się, że możnowładcy umyślili uśmiercić go za to, że był orędownikiem ludzi ubogich. Lud wzburzył się: zgromadziwszy się na wiec, na wniosek jednego ze stronników Pizystrata postanowiono, aby temu ostatniemu pozwolono otoczyć się świtą strażników. Był to, rzecz prosta, tylko pierwszy krok, za którym wkrótce nastąpił drugi: z pomocą owej świty Pizystrat zajął Akropol i, szczęśliwszy od Kilona, zmusił Ateny, aby uznały go za tyrana. Stało się to w roku 560.
Wtenczas przywódcy możnowładztwa «równiny», a także i Alkmeonidzi zniewoleni byli opuścić Ateny, Co zaś do Solona, to, jakkolwiek nie sprzyjał on zamiarom Pizystrata i nawet przestrzegał przed nim lud, jednakowoż nowy tyran zachowywał dlań życzliwość i nawet prawa jego pozostawił w mocy. Lecz Solon był już bardzo stary. Co prawda, rześkość zachowa! do końca: nie bez słusznej dumy, rzekł on sam o sobie:
„Starym już, lecz pókim żyw, uczę się, uczę się wciąż”.
Wszelako siły życia zanikały, i w końcu starzec zgasł cicho, pozostawiwszy świetlaną pamięć po sobie, jako najlepszy obywatel kraju.
Wogóle można powiedzieć o Pizystracie, że aczkolwiek zagarnął władzę przemocą, to jednak używał jej z umiarem i dla dobra ojczyzny, Będąc tyranem, nie przestawał opiekować się ludem ubogim. Szczególniej lubił, widząc dobrego gospodarza w klopotach, pożyczyć mu pieniędzy, aby mógl poprawić swe gospodarstwo i potem dług zaciągnięty zwrócić. Pragnąc, aby rolnicy nie porzucali robót swych dla spraw sądowych, ustanowił sądy wędrowne, które rozstrzygały spory na miejscu. Urządził w Atenach wodociąg, z którego obywatele korzystali w ciągu siedmiu stuleci. Pokrył Attykę siecią dróg magistralnych, które połączyły główne osiedla z Atenami. Jego zaś syn Hipparchos, który był poetą, ozdobił drogi te słupami, ustawionemi w miarowych odstępach, wyrzeźbiwszy na każdym swe imię i jakąś dobrą radę, w rodzaju:
Słup ten postawił Hipparchos: ty idź i prawdy przestrzegaj
Słup ten postawił Hipparchos: bądź wierny przyjacielowi.
Dzięki dobrym jego rządom, imię jego jeszcze długo wspominano z wdzięcznością. „Za Pizystrata — mawiali starcy — mieliśmy wiek złoty”.
Dużo uwagi udzielił Pizystrat kultom i świętom bogów ojczystych — zwłaszcza tych, którzy cieszyli się największą czcią w Attyce.
Demetrze, jako głównej bogini rolników ateńskich, zbudował w Eleuzynie dla jej misterjów osobną świątynię, której ślady rozpoznajemy dziś jeszcze wśród przybudówek późniejszych.
Bogini — opiekunka Aten Pallada już miała swą skromną świątynię na Akropolu w sąsiedztwie dworu Pizystrata; teraz otoczono ją kolumnadą i ozdobiono rzeźbionemi wizerunkami. Jej święto doroczne w lipcu, t. zw. Panatenaje, władca postanowił obchodzić uroczyściej: idąc za przykładem święta Zeusowego w Olimpji, zarządził, aby w tej uroczystszej postaci obchodzono święto to raz na cztery lata, jako „Wielkie Panatenaje”, w zwykłej zaś — corocznie. Już Solon zalecił był, aby podczas dorocznego święta osobni rapsodzi, współzawodnicząc między sobą, deklamowali całego Homera. Ponieważ jednak poematy jego nie były spisane, przeto rapsodzi samowolnie skracali i zmieniali ich tekst. Teraz Pizystrat kazał opracować państwowy tekst eposów homerowych, naogół zgodny z tym, który posiadamy i my. Szczególnym wszakże przepychem wyposażył glówny dzień święta — uroczystą procesją ateńczyków na Akropol, w której udział brali wybrani z pośród całej ludności — starcy czcigodni z oliwnemi gałązkami, mężczyźni z ofiarnemi zwierzęty, młodzież na koniach i młode dziewczęta, nosicielki koszów, po grecku — kanefory, skromnie niosące bogini wszelakie dary.
Jeszcze ważniejsze, wszakże, były nowe zmiany, wprowadzone przez Pizystrata do kultu. Dioniza. Ponieważ w Attyce było mnóstwo hodowców i wytwórców wina, którzy poczytali go za opiekuna swej pracy, to i jego święta były dość liczne i szumne. Ale wszystkie te święta zaćmił Pizystrat nowem wprowadzonem przez się marcowem świętem „Wielkich Dionizjów”. Tu poszedł za przykładem Periandra korynckiego: jak ów do Arjona, tak ten zwrócił się do poety Tespisa, dziedzica liry Arjonowej, prosząc, aby nową uroczystość ozdobił swoją poezją. Tespis także układał dytyramby; ale jednocześnie wprowadził w nie rzecz nową i ważną. A mianowicie: z chórem śpiewających kojarzył się aktor — to w jednej roli, to w drugiej, — przerywając śpiew opowieściami i rozmową z przodownikiem chóru. Pierwszy jego występ odbył się w roku 534; był to zaczątek późniejszej tragedji.
Apollina Pizystrat czcił także; ale ponieważ w jego świątyni delfickiej panował prąd wobec niego wrogi, przeto starał się wszelakiemi sposoby upiększyć joński przybytek jego kultu, a mianowicie wyspę Delos. Ta maleńka, lecz śliczna wysepka była miejscem świętem, jako kolebka Apollina: tu, powiadano, pod palmą na brzegu krągłego jeziora urodził się wraz z siostrą Artemidą i, urodziwszy się, zwiastował:
Drogi mi będzie wygięły łuk i luba cytara,
Ludziom zaś będę wieścił Zeusową wolę niemylną.
Zresztą, składając hołdy Apollinowi na Delosie, Pizystrat jednocześnie miał także i cele polityczne na widoku. Chciał Ateny swoje uczynić państwem pierwszem w Grecji: ale, aby stać się potęgą, ich terytorjum było zbyt szczupłe. Marzył on więc o związku państw nadmorskich pod hegemonją Aten, i dla związku tego Delos miał stać się ośrodkiem religijnym takim samym, jakim Delfy były dla państw, uznających hegemonję Sparty. Wszelako w dążeniu do urzeczywistnienia tej śmiałej myśli, zdobył on powodzenie tylko ułamkowe i tymczasowe.
Na czele każdego państwa, rzecz prosta, miał stać tyran, taki sam, jakim w Atenach był Pizystrat; wszyscy zaś tyrani obowiązani byli zawrzeć między sobą związek. Największą z wysp Cykladzkich był Naksos; tu, z pomocą Pizystrata, zagarnął władzę przyjaciel jego Ligdamidas. Śród jońskich Sporad jedną z najobszerniejszych była wyspa Samos, naprzeciwko Miletu; tu pomógł on do pochwycenia rządów niejakiemu Polikratesowi, i ten to Polikrates, zbudowawszy pokaźną fotę, stał się władcą okolicznego morza. Nakoniec, sam los podał mu rękę, oddając w jego władzę pobrzeże Hellespontu oraz wyspy przyległe. Stało się to w sposób następujący:
U samego wstępu do Hellespontu na brzegu azjatyckim stała niegdyś słynna Troja; po jej zburzeniu, nie powstał tam już żaden gród większy; zbudowano tylko szereg miasteczek drobnych, z których jednem był Sigejon. Do całej tej miejscowości zgłosili swe roszczenia Eolczycy z pobliskiej wyspy Lesbos; ale na Sigejonie położył dłoń Pizystrat, jako na ateńskim dziale zdobyczy trojańskiej, i miasto to udało mu się zatrzymać w swych rękach. Europejski brzeg Hellespontu należał do półwyspu, który Grecy nazywali poprostu Chersonezem (t. j. «półwyspem»); zamieszkiwali go Dolonkowie, szczep tracki, żyjący w ustawicznej waśni z Trakami z lądu. Nie mogąc uporać się z nimi, zwrócili się do Aten, szukając wytrawnego męża, któryby władał nimi i bronił ich od nieprzyjaciół.
W Atenach wtenczas, po usunięciu Alkmeonidów i przywódców „równiny”, rodem najmożniejszym był ród Filaidów, wywodzący się od Ajasa z Salaminy. Ich głową był niejaki Miltjades. Widząc Pizystrat, że Miltjadesowi ciąży jego tyrania, zaproponował mu, by stał się księciem Chersonezu. Ów zgodził się z radością. I stała się rzecz szczególna: obywatel ateński był naówczas księciem barbarzyńskiego ludu. Dolonków osłonił bez trudu, obwarowawszy międzymorza, łączące Chersonez z lądem; kraj był bogaty, wojsko bitne, i Miltjades wkrótce przyłączył do swego księstwa także i wyspy przyległe — Lemnos, Imbros oraz Samotrake. I całe to państwo podlegało Atenom, a więc Pizystratowi.
Teraz, aby zamknąć ten świat wyspiarski i umocnić nad nim władzę ateńskiego tyrana, brakło jednej rzeczy wschodniej jego wstęgi, Jonji. Miasta jej uznawały siebie za kolonje ateńskie; zwierzchnictwo metropolji nad niemi byłoby rzeczą zupełnie naturalną. Ale do ziszczenia tego zwierzchnictwa nie doszło. Pizystrata ubiegł Cyrus, uzależniwszy od siebie Jonję po zwycięstwie nad Krezusem. Ostała się wszakże jedność duchowa: Jończycy w swych nadziejach wyzwolenia się z pod jarzma Persów spoglądali ku Atenom; z drugiej zaś strony wyjarzmienie Jonji stało się sprawą honoru dla najlepszych z pośród Ateńczyków.
Poza tem, jednakowoż, rządy Pizystrata były pomyślne; umarł w roku 527, otoczony powszechną miłością, przekazując władzę obu swym synom, Hippjaszowi i Hipparchowi.
Wśród poddanych tyrana Samosu, Polikratesa, był młodzieniec, zwracający na siebie powszechną uwagę i swoją urodą, i rozumem, i nadzwyczajną surowością życia, Ojciec, bogaty kupiec Mnezarch, razu pewnego, przedsiębiorąc długą podróż w sprawach handlowych do Fenicji, zwrócił się do wyroczni delfickiej ze zwykłem w takich razach pytaniem, jakim bogom ma złożyć ofiary, aby uzyskać od nich błogosławieństwo dla planów podróży. Pitja udzieliła mu żądanych wskazań, lecz dodała, że plon najlepszy znajdzie on nie w Fenicji, ale we własnym domu. I oto, gdy Mnezarch powrócił, żona podała mu niemowlę-syna, który niedawno przedtem się urodził. Ucieszony ojciec przypomniał sobie o przepowiedni, otrzymanej w Delfach i nazwał syna «Pita gorasem», co miało oznaczać «zwiastowany przez Pitję». Mieszkańcy Samosu wiedzieli o tej przepowiedni i dzięki niej jeszcze goręcej kochali i szanowali cudownego młodzieńca. Ale wiedział o przepowiedni także i Polikrates i z nieufnością i lękiem śledził rozwój i postępy chłopca. Znał doskonale radę, jaką niegdyś Periandrowi dał tyran Miletu, Trazybul. I oto, przyjaciele Pitagorasa zrozumieli, że życie tegoż jest w niebezpieczeństwie; z ich pomocą zbiegł on nocą potajemnie z Samosu i dotarł do Miletu, gdzie ojciec jego miał dobrych znajomych i wyrobione stosunki.
W Milecie Pitagoras obfitą znalazł strawę dla swej żądzy poznania. Mądry Tales, coprawda, już nie żył; ale szkoła jego kwitła i święcie naukę jego pielęgnowała. Bezpośredni uczeń jego, Anaksymander, godził się z tem,
że wszystko, co żyje, powstało z wody, lecz pytał sam siebie, z czego powstala sama woda. I ponieważ tego prapierwiastka określić nie mógł, przeto nazwal go «nieokreślonym». Anaksymander, zresztą, także już podówczas nie żył. Następcą jego myśli był uczeń jego, Anaksymenes. Ten nie uląkł się określenia tego, co było dla jego nauczyciela zagadką: podług jego nauki, na początku było powietrze, z powietrza przez zgęszczenie powstała woda, a następnie i ziemia, przez rozrzedzenie zaś — ogień. Pitagoras chciwie chłonął tę nową dla siebie mądrość, słuchając wykładów Anaksymenesa, czytając ułożone przez Anaksymandra dzieło «o przyrodzie» — było to pierwsze dzieło filozoficzne — i skwapliwie chwytając wszystko, co opowiadano o Talesie. Pytanie co do pochodzenia świata zaciekawiało go również; ale najwięcej zajmowała go owa geometrja i wogóle matematyka, która z inicjatywy Talesa kwitła w jego szkole. Szczególniej dręczyło wszystkich zadanie, w jaki sposób zbudować kwadrat wdwójnasób większy od danego, t. j. jakiej długości powinny być jego boki wobec boków danego. Żadna dająca się wymierzyć wielkość nie dawała pożądanych wyników: gdy brano półtora — okazywało się zadużo; gdy brano jeden i dwie piąte — wypadało zbyt mało. A tymczasem rzeczą było jasną, że zadanie to zawiera w sobie osnowę całej wiedzy, dotyczącej pomiaru płaszczyzn.
Wśród uczniów Anaksymenesa był pewien mąż, jeszcze zupełnie młodziutki, przybyły niedawno z Efezu; zwano go Heraklitem. Lecz uczył się on niedbale, był milczący i posępny, najchętniej zaś rozmyślał w samotności o tem, co go zaciekawiało. Napróżno Pitagoras próbował z nim się zaprzyjaźnić: Heraklit nie podzielał jego głodu wiedzy — „dużo wiedzy, mówił, nie rozwija umysłu”. Razu pewnego, jednakże, pochłonęła ich rozmowa o zagadnieniu pochodzenia świata. Pitagoras spytał Heraklita, czy zgadza się na tezę Anaksymenesa, że początkiem wszechrzeczy jest powietrze. Ów pokiwał głową. „A więc wraz z Talesem wypowiadasz się za wodą?” — „Nie”. — „W takim razie wraz z Hezjodem — za ziemią?” — „Także nie”. „A może, idąc za Anaksymandrem, uchylasz się od określenia?” — „Wiedza nie czyni człowieka mądrym”. — „No, więc cóż w takim razie?” — I teraz Heraklit zkolei spytał Pitagorasa: „Czy świat jest żywy czy martwy?” —„Żywy”. — „A cóż to jest życie?” — „Ruch”. — „Ziemia czy się porusza?” — „Nie” (wtenczas jeszcze nie wiedziano o ruchu ziemi). — „A woda?” — „Sama przez się także się nie porusza”. — „A powietrze?” — „Samo przez się — także się nie porusza”. — „Jakże mógł ruch powstać w bezruchu?'”. — Pitagoras zamyślił się. W głowie błysnęła mu myśl: a może ziemia się porusza, tylko my tego ruchu nie dostrzegamy, ponieważ sami w nim uczestniczymy? Wszelako nie odważył się myśli tej wypowiedzieć. Heraklit zaś ciągnął dalej: „Niekiedy jednak — tu wskazał na falujące morze — woda się porusza: dlaczego?” — „Wskutek wiatru”. — „A cóż to jest wiatr?” — „Powietrze, które się porusza”. — „A dlaczego powietrze się porusza?” — „Dlatego, że nierównomiernie bywa ogrzewane przez słońce”. — „A cóż to jest słońce?” — „Ogień”. — „A ogień, jakiż to żywioł, poruszający się, czy nieruchomy?”. — „Poruszający się”. — „A więc zrozumiałeś teraz, skąd pochodzi wszystek świat żywy?” — „Według ciebie — z ognia?”
Pitagoras obiecał zastanowić się nad tem rozstrzygnięciem, które zaciekawiło go, ale nie zadowoliło. Heraklit niebawem wyjechał z Miletu, niezbudowany jego mądrością; w ojczyźnie swej stał się wielkim myślicielem i napisał głębokie dzieło o przyrodzie, w którem mówił o pochodzeniu wszystkiego, co istnieje, z uduchowionego ognia i o przyszlem przeistoczeniu świata w ogień, o wiecznym ruchu i o walce, jako materji wszechrzeczy. Ale dzieło swe napisał nie dla ludzi, których w dalszym ciągu unikał, tylko dla siebie, i pod schyłek życia ofiarował świątyni swej bogini ojczystej, Artemidy Efeskiej, Wszelako było ono i tam czytane i przepisywane, budząc zachwyt, jak i nas, po dzień dzisiejszy, czarują te szczupłe urywki, które zeń ocalały. Ale wróćmy do Pitagorasa.
Nęciła go w dalszym ciągu geometrja i zagadnienie podwojenia kwadratu. Spytał, u kogóż to Tales zglębiał tę naukę? — „W Egipcie” —odpowiedziano mu. Postanowił więc udać się do Egiptu, polegając na handlowych stosunkach miletczyków z ich rodakami, zamieszkałymi w Naukratydzie egipskiej. Podróż nie była trudna. Od przyjaciół w Naukratydzie otrzymał z kolei rekomendację do egipskich mędrców-kapłanów. Ale i oni na pytanie jego nie odpowiedzieli. Potrafili, wprawdzie, podwoić kwadrat, ale sposobem czysto praktycznym, dającym wynik przybliżony: brali za podstawę linię, niewiele większą, niż 1⅖ razy, i niewiele mniejszą, niż 1½ raza — i zadanie uważali za rozwiązane. Alboż wynik taki nie wystarczał dla pomiarów ziemi? — I wtenczas to Pitagoras uświadomił sobie różnicę między wiedzą stosowaną, której uczyli go kapłani egipscy, a wiedzą czystą, do której dążył on.
Lecz jeśli geometrja kapłanów egipskich nie zadowoliła jego umysłu, to inne, natomiast, strony ich nauki uderzyły go swą tajemniczą głębią myśli. Oglądał ogromne piramidy królów pod Memfisem; widział ich wspaniale grobowce w «dolinie śmierci» opodal Teb egipskich; widział, jak nawet ubodzy ludzie balsamowali zwłoki umarłych, aby je zachować, ponieważ zachowanie ciała poczytywano za warunek zachowania także i duszy. Z tem nie mógł się pogodzić: jakto? więc jeśli niedbała lub złośliwa ręka zniweczy moje ciało, to i dusza moja ma niewinnie ginąć? Ale widział także obrazy sądu pośmiertnego, ważenie serc, nagrody za uczynki dobre i kary za złe, — i tego nie mógł nie pochwalić.
Gdy wrócił na Samos, Polikrates już nie żył; mógł tedy swobodnie oddać się swym dociekaniom i rozmyślaniom. W jasnej zamiejskiej grocie urządził sobie placyk, pokryty drobnym piaskiem morskim. Tu kreślił swe figury geometryczne i przeprowadzał obliczenia. Stale rysował na piasku zagadkowy kwadrat; co uczynić, aby go podwoić? Póltora — zadużo; jeden i dwie piąte — zamało. Próbował innych liczbowych stosunków, bardzo ułamkowych; wynik zawsze bywał przybliżony, lecz nieścisły. I zdołał przekonać się tylko o jednej rzeczy: bok poszukiwanego kwadratu jest niewspółmierny z bokiem danego. Oto dlaczego nie mogli znaleźć go ani mędrcy Miletu, ani mędrcy Egiptu: o wielkościach niewspółmiernych nie mieli oni żadnego pojęcia.
Był już gotów poniechać zadania, gdy wtem nawiedziła go szczęśliwa myśl: poprowadził przekątną i na niej zbudował drugi, większy kwadrat: zali nie ten to będzie ów poszukiwany? Zaczął wyliczać: tak, właśnie ten. A więc kwadrat, zbudowany na przekątnej innego kwadratu, będzie wdwójnasób większy, czyli, co na jedno wychodzi, równać się będzie sumie obu kwadratów, zbudowanych na dwóch jego bokach. Pitagoras wziął zamiast kwadratu prostokąt, poprowadził przekątną, zbudował po kwadracie na niej i na dwóch nierównych jego bokach — zjawisko to samo: kwadrat przekątnej okazał się równy sumie kwadratów, zbudowanych na dwóch przyległych jego bokach. Albo, co na jedno wychodzi: w trójkącie prostokątnym kwadrat zbudowany na linji ukośnej („przeciwprostokątnej”) równa się sumie obu kwadratów, zbudowanych na obu pozostałych jego linjach („przyprostokątnych”). Teraz można było nietylko podwoić kwadrat, ale i potroić, zwiększyć w czwórnasób i t. d. Podstawowe zadanie pomiaru płaszczyzn było rozwiązane.
Dzisiaj każdy gimnazista uczy się «twierdzenia Pitagorasa», niekiedy z urazą lub szyderstwem, nie podejrzewając, ile trudu kosztowało jego odkrycie i jakim stało się ono kluczem przy rozwiązywaniu dalszych zadań geometrji. Pitagoras wszakże niezmiernie odkryciem swojem się ucieszył... Jako człowiek pobożny, przypisał swą zdobycz lasce bogów: następnego dnia stado krów, owiec, kóz, ogółem sto głów, pognano do miejscowej świątyni Hery, opiekunki Samosu, aby złożyć dzięki za laskę, wyświadczoną Pitagorasowi. Była to «hekatomba», hołd, złożony bogini, i uczta dla ludu.
Pitagoras, uskrzydlony powodzeniem, przeniósł dociekania swe w inną dziedzinę. Grecy, jak i my, posługiwali się gamą siedmiotonową «diatoniczną»; i, oczywiście, wiedzieli wszyscy, że, im cieńsza, im krótsza lub bardziej napięta bywała struna, tem wyższy bywał dźwięk, jaki wydawała. W praktyce, przy danej długości i grubości struny, zmieniano jej napięcie, «nastrajając» ją: robiono to, powodując się słuchem. Pithagoras i tutaj chciał osiągnąć dokładność. Wziął jedną strunę („monochord”), przywiesił do niej ciężar, określając w ten sposób jej napięcie, i za pomocą ruchomego mostku starał się określić, jaka powinna być stosunkowa długość struny, ażeby wydawała pewien określony dźwięk. Dajmy na to, że przy danej długości wydaje ona dźwięk, który obecnie nazywamy do; ile razy wypadnie ją podłużyć, ażeby otrzymać następne, wyższe do („oktawę”)? Okazało się, że dwa razy. Zasadniczy tedy dźwięk ma się do oktawy jak 1:2, A dla dźwięku sol (kwinty)? Półtora raza; zasadniczy więc dźwięk ma się do kwinty jak 2:3. Dla fa (kwarty) otrzymano 3:4; dla mi (tercji) — 4:5; dla la (seksty) — 3:5; dla re (sekundy) — 8:9; dla si (septymy) — 8:15. Tu ujawniła się współmierność zupełna: rozmaite tony sprowadzają się do stosunków liczb prostych. I im prostsze one bywają, tem harmonja jest pełniejsza; akordy najharmonijniejsze są to oktawa, kwarta i kwinta, t. j. te, które określane są przez pierwsze liczby — 1, 2, 3, 4. Są to więc liczby święte. Ich suma stanowi — dziesięć; a więc dziesięć jest to liczba „najdoskonalsza”.
Nowe to odkrycie ostatecznie upoiło szczęśliwego badacza. Dźwięki — to tylko początek; wszystkie różnice w świecie dadzą się sprowadzić do stosunków liczbowych; wszystkie odmiany jakościowe do różnie ilościowych. Teraz i to zagadnienie, nad którem biedzili się mędrcy Miletu, wydało mu się rozstrzygnięte. Tamci szukali żywego boskiego prażywiołu? Daremna praca; siła polega nie na żywiole. W podstawie budowy świata tkwią liczby; liczby święte i boskie. Jeżeli pominiemy ten ostatni zapęd uniesienia, to czy możemy orzec, że Pitagoras się mylił? Czyż nie to samo nam mówi i nasza nowoczesna chemja?
Ale Pitagoras dał się unosić marzeniom, i nawet bardzo. Zagadnienie budowy świata kazało mu obrócić wzrok ku sklepieniu niebios; tam wśród gwiazd nieruchomych szybują planety, których starożytność liczyła siedem, widzialnych i dla gołego oka: księżyc, Wenus, Merkurjusz, słońce, Mars, Jowisz i Saturn. Siedem — tyleż, ile jest tonów w gamie! I rzecz prosta, i stosunki między niemi i stosunki ich do ziemi muszą być takie same. Każda z nich porusza się, jak kula, przytwierdzona do swej przezroczystej „sfery”, ten zaś ruch wydaje dźwięk; my dźwięku tego nie slyszymy, gdyż przywykliśmy do niego, ale dźwięk ten istnieje, i wszystkie razem tworzą one «harmonję sfer». Cały gmach wszechświata — to jedna olbrzymia lira.
Coraz bardziej, coraz wyżej unosiło marzenie mędrca z Samosu. Siedem planet — siedem tonów; przypuśćmy. Ale przecież istnieje i oktawa, dźwięk ósmy; tak, i istnieje sklepienie niebieskie, także poruszające się wraz z przytwierdzonemi doń gwiazdkami: jest to właśnie sfera ósma („ogdoada”). Dziewiąta — to ziemia; brak jednej jeszcze dla dopełnienia liczby „doskonałej”. Tak, ale przecież ziemia się nie porusza. — A skąd o tem wiedzieć możemy? — A może ziemia także się porusza? Jeśli ma ona kształt kulisty, jak wszystkie planety, obraca się wokół środkowego „ogniska”, z drugiej zaś strony tego „ogniska” obraca się dziesiąta „przeciwziemia”, której nie
widzimy tylko dlatego, że stale znajduje się po tamtej stronie „ogniska”. — Ziemia jest kulista! Ziemia się porusza! Po raz pierwszy błysnęły w głowie człowieka te śmiałe myśli. Oto ku jakim objawieniom pchnęły mędrca z Samosu nawet jego fantastyczne zapędy!
Wszelako dociekania badawcze stanowiły jedną tylko stronę działalności Pitagorasa na Samosie; stroną drugą było jego życie święte, połączenie szczerej pobożności z krańcową surowością wobec siebie samego. Do tego dodać należy jego wyjątkową władzę nad ludźmi, którą osiągał nie argumentacją słowną albo wmawianiem — był bardzo małomówny — lecz tonem głosu, spojrzeniem, wyrazem twarzy. Wszyscy ulegali mu mimowoli; wydawało się, że niepodobieństwem jest sprzeciwiać się temu, co wyrzekł. Nic dziwnego przeto, że obywatele Samosu chętnie powierzali mu mandat posła do innych narodów. Sława jego w ten sposób szerzyła się wszędy po całej Helladzie i po krajach barbarzyńskich.
I oto, razu pewnego, przybyli doń obywatele miasta Krotonu. Była to kolonja achajska w południowej Italji, sąsiadująca z potężnym naówczas Sybarysem. To właśnie sąsiedztwo stało się dla Krotonu rzeczą fatalną: Sybaryci, silni i możni, rozgromili Krotończyków i odebrali im pokaźną część posiadłości. Porażka, jak zazwyczaj, pociągnęła za sobą waśni wewnętrzne; nad miastem zawisło widmo zguby. Wiedząc o rozumie i świętości Pitagorasa, Krotończycy zgłosili się doń z prośbą, aby przyszedł, objął nad nimi rządy i wprowadził na drogę ratunku. Pitagoras się zgodził. Zgromadziwszy Krotończyków, skłonił ich przedewszystkiem do zbudowania świątyni ku czci Muz, opiekunek harmonji i zgody między ludźmi, a także do wyznaczenia w życiu swem jak najszerszego pola muzyce, jako lekowi na gniew, posępność i strach oraz inne złe namiętności. Następnie jął zapoznawać się ze składem ludności i jego życiem religijnem, aby przekonać się, gdzie szukać należy właściwej dźwigni uzdrowienia miasta.
I tu zwrócił uwagę na licznych w Krotonie, jak wogóle na Zachodzie greckim, wyznawców pradawnego proroka Orfeusza. Łączyła ich wiedza tajemna, polegająca głównie na wierze w wędrówkę dusz. Po śmierci — powiadali — człowiek staje przed sądem zagrobowym, i dalszy los jego zależy od wyroku tego sądu. Niepoprawni grzesznicy idą do piekła, zdolni do poprawy — do czyśćca, sprawiedliwi—do raju. Męki piekielne trwają wiecznie, ale w czyśćcu i w raju dusze pozostają tylko czasowo, poczem znów wcielają się, nietylko w postaci ludzkie, ale i w zwierzęce; następnie, po nowej śmierci znów stają przed sądem, i tak dalej. Ów męczeński krąg zgonów i narodzin będzie bezkreśny, jeżeli człowiek nie zwróci się do tego życia, które jedynie może go zbawić, i obdarzyć wieczną szczęśliwością. Jest to, mianowicie, «życie orfickie». Jego prorok Orfeusz nauczył swoich wiernych: kto pełnić będzie jego przykazania, ten „ocali się od kręgu i ujdzie niedoli”.
Pitagoras z zapałem jął zgłębiać tę naukę orficką: zawierała ona w sobie to właśnie, co podobało mu się u kapłanów egipskich, ale bez potworności tamtejszych. Rozmyślał wszelako nietylko o życiu zagrobowem. Koła «orfików» były luźnemi związkami wierzących bez organizacji, bez spójni między sobą. Pitagoras zjednoczył je i skupił w jednym «zakonie pitagorejskim». Na czele postawił wszędzie możnowładztwo — czasy były arystokratyczne, i sam Apollo sprzyjał tej postaci rządów.
W obrębie każdego kółka wprowadził staranne wychowywanie młodzieży w duchu swej nauki — matematycznej, kosmologicznej i muzykalnej — i przytem młodzieży nietylko męskiej, ale i żeńskiej. Nie zapominano i o fizycznej stronie wychowania, lecz najważniejszą rzeczą była surowość życia. Przez cale życie człowiek obowiązany był powstrzymywać się od spożywania mięsa — i rzeczywiście, skoro wierzono w przewcielanie się duszy w zwierzęta, spożywanie mięsa rzeźnego równoznaczne było z ludożerstwem. Wstępujący do zakonu musiał czasowo złożyć śluby milczenia — było to próbą. Wszyscy zaś poczuwali się do obowiązku miłości bliźniego: a więc do czci wobec rodziców, koleżeństwa wobec żony, opieki ojcowskiej wobec dzieci, braterstwa wobec każdego. Z przyjaciółmi zobowiązywano się postępować tak, jakgdyby przyjaźń trwać miała wiecznie; z nieprzyjaciółmi tak, jakgdyby ci mieli jutro pojednać się z nami. Wogóle, w kolach pitagorejczyków rozkwitła przyjaźń serdeczna i ofiarna.
Dobre ziarno wydało dobry plon: Kroton zasłynął wkrótce śród Greków swem zdrowiem fizycznem i moralnem; powstało żartobliwe przysłowie: „zdrowszy od Krotonu i dyni”. Bogaty, natomiast, Sybarys, im dalej, tem głębiej tonął w zbytku i rozpuście, tak, że samo imię <«sybaryty» stalo się w Grecji, jak i po dzień dzisiejszy, przydomkiem człowieka zniewieściałego w wygodnictwie. I, jak bywa zazwyczaj, rozwiązłość wyrodziła się w pychę i zadzierzystość. Sybaryci znów wdali się w wojnę z Krotonem, ale tym razem wynik jej był inny: Kroton ostatecznie rozgromił niespokojnego i zarozumiałego sąsiada. Pitagoras był nieubłagany wobec
zarazy rozwiązłości moralnej: poczytując Sybarys za «niepoprawnego grzesznika», kazał zburzyć go do gruntu i rozprowadzić wody miejscowej rzeki Kratysu na jego gruzach (510 r.).
Czy nie przekroczył w ten sposób miary odwetu, dozwolonej człowiekowi? W każdym razie, wkrótce po tem zdarzeniu, wszczął się w Krotonie ferment przeciwko Pitagorasowi i jego zwolennikom. Już wyżej nadmieniono, że pełnię władzy przekazał on możnowładztwu; a tymczasem pod schyłek wieku VI wszędzie wzmogły się prądy demokratyczne, i w Grecji właściwej i w kolonjach. Póki sam Pitagoras pozostawał w Krotonie, wrogowie jego bali się jakichkolwiek wystąpień. Atoli razu pewnego wypadło mu w sprawach państwowych udać się do nadmorskiego miasta Metapontu. Wrogowie jego postanowili skorzystać ze sposobności: upatrzywszy chwilę, w której główni z pośród pitagorejczyków naradzali się w domu jednego z członków swego koła, podkradli się cicho pod ściany i podpalili dom ze wszystkich czterech stron odrazu. Wszyscy zginęli w płomieniach, oprócz dwóch młodych, którym udało się zbiec. Pitagoras dowiedział się, że dzieło jego życia w Krotonie zniweczono; postanowił pozostać w Metaponcie, gdzie niebawem umarł w latach bardzo podeszłych. Wszelako, nauka jego nie zaginęła. Pitagoreizm odrodził się w Tarencie, najważniejszem, po zburzeniu Sybarysu, mieście greckiej ltalji, i tu z nim jeszcze się spotkamy.
Cała przyroda jest pełna cudów. Cudowny jest rozwój źdźbła w ziarnie, posianem w rolę; cudowne jest wyrastanie pędu zpoza liścia zielonej lozy; cudowne jest kwitnienie i dojrzewanie owocu. Gdy jednak dla wszelkich roślin szereg cudów zamyka się dojrzałością owocu, krzew winny ma swój nowy, najwyższy cud dopiero przed sobą. Z gron bursztynowych lub ciemnoczerwonych wytłaczamy sok mętny i słodki, wlewamy go do beczki, zakopujemy beczkę w ziemi—tam, niby w grobie, pozostaje on przez zimę. I w tym czasie, gdy drzemie w łonie Matki-Ziemi, dzieje się z nim cud nowy, zwany fermentowaniem. Budzą się jakieś siły tajemnicze, burzą się i kłębią; długo toczy się ich walka, lecz oto, nakoniec ustaje. Znów cisza, spokój, jasność. Wydobywamy z ziemi beczkę, zakopaną w jesieni, jakże odmieniła się jej zawartość. Była mętna, a teraz jest przezroczysta; była słodka, a stała się ognista i iskrząca. Próbujemy napoju: jakiś ogień płynny wlewa się w nasze żyły. Pierwszy puhar nie szkodzi, a nawet drugi i trzeci. Ale biada temu, kto dotknie czwartego! Puhar czwarty jest puharem krzywdy!
Tak, oczywiście: przyroda pełna jest cudów. Gdzie zaś jest cud, tam jest i bóg. Cud wina starożytni przypisywali swemu Dionizowi — temu, który narodził się z królewny tebańskiej Semeli; temu, który przyjął od Tezeusza uwieńczoną przezeń królewnę kreteńska Arjadnę i, obdarzywszy ją nieśmiertelnością, uczynił swoją boską małżonką. Szereg uroczystości, ciągnących się przez całą zimę, poświęcono w Atenach temu właśnie bogu.
Nasamprzód przypadało święto ofiarowania winorośli: ponieważ obciążona gronami gałązka nazywała się po grecku «oschos», więc i całemu świętu nadano imię «oschoforjów». Obchodzono je po winobraniu, wedle naszego kalendarza — w pierwszych dniach października. Winorośl była darem Dioniza dla Aten — czyli, co na jedno wychodzi, dla bogini, orędowniczki tego miasta, Pallady-Ateny: wypadało więc dostarczyć szczególniej pięknych i ciężkich gałązek ze świątyni Dioniza w Atenach do świątyni Pallady w starej przystani ateńskiej, Faleronie. Odległość była dość znaczna — około ośmiu naszych kilometrów. Na «oschoforów» czyli tych, którzy nieśli kiści winogron, wybierano pięknych chłopców z dobrych rodzin, których oboje rodzice byli jeszcze przy życiu — tego ostatniego warunku przestrzegano w imię szczęśliwej wróżby. Wyznaczano po dwóch chłopców z każdej «fili» t. j. z każdego pokolenia. Ponieważ takich pokoleń, na które dzieliła się obywatelska ludność Aten, było z czasem dziesięć, przeto wszystkich oschoforów bywało dwudziestu. Wszelako Grecy kochali się w zawodach i zwycięstwach: obaj chłopcy, do tej samej należący fili, współzawodniczyli ze sobą o to, kto szybciej kiść swoją doniesie. Zwycięzców — było ich, jak widać, dziesięciu — czekała w Faleronie nagroda: witały ich czcigodne staruszki, „szafarki obiadów” i podawały im, przedewszystkiem, napój odświeżający... Spytacie jaki? Nam, zapewne, nie przypadły do smaku, w skład jego wchodziły: wino, miód, ser, prócz tego jeszcze nieco mąki i oliwy. Ale i smak także odmienia się z biegiem stuleci, i w owe czasy ten trunek «pięcioraki» — tak nazywany z uwagi na jego skład — smakował przednio... zwłaszcza tym, którzy pili go, przewędrowawszy i niemal przebiegłszy osiem kilometrów, dzielących Ateny od Faleronu. Ale był to dopiero początek: po uśmierzeniu pragnienia następowała uczta, a potem odpoczynek. Odpoczynek, atoli, nie próźniaczy; te same staruszki, które szczęśliwych zwycięzców ugościły obiadem, bawiły ich potem bajkami... Spytacie jakiemi? Ależ takiemi samemi, jak i nasze: o babie-jadze (po grecku: o Lamji), o smokach, o śmiałych witeziach i pięknych królewnach. Ale opowiadały one także i o tem, jak królewicz ateński Tezeusz z pomocą królewny kreteńskiej Arjadny ocalił dwakroć siedem pacholąt i dziewcząt, wysłanych na pożarcie potwornemu Minotaurowi; jak Arjadnę wziął odeń Dionizos, jak wszyscy oni szczęśliwie wrócili do Faleronu, jak ich radośnie tam witano, i jak radość owa była zmroczona śmiercią starego króla Egeusza, który przez nieporozumienie uznał syna swego za straconego.
I otóż, młodzieńcy wypoczęli: teraz muszą powracać. — Tak, ale nie tak poprostu, krok za krokiem. Teraz po zwycięstwie, po posiłku i bajkach, sami oni czują się owemi pacholętami, które ongi były ocalone. W takiem samopoczuciu kroczą oni ku miastu. Na ich czele herold z wieńcem, za nim dwaj chłopcy z kiśćmi winogron, przyczem jeden przebrany za dziewczynę — to Dionizos i Arjadna; pozostaje siedmiu—tylu właśnie być powinno: owych młodzieńców ocalonych także było siedmiu. Radość, pieśni, tańce. Chwalą rozbrzmiewa imię Dioniza, Arjadny, Tezeusza — ale słyszeć się dają też i glosy żałoby, tony płaczu po zgonie posępnym starego króla Egeusza. Cieszą się młodzieńcy, cieszą się obywatele i obywatelki, spotykając ich na progu swych domostw: im także miło jest wspomnieć o Tezeuszu, o Arjadnie i o cudownem ocaleniu pięknej młodzi ateńskiej.
Ukończywszy winobranie, należało z jagód winnych wycisnąć, „wytoczyć” za pomocą „tłoczni” (lenos) ich sok i zakopać go w ziemi. „Święto tłoczni” (Lenaje) było przeto drugiem w szeregu świąt Dioniza; miało to wszakże swe strony niedogodne. Święta tego nie można obchodzić zbyt prędko po oschoforjach, później zaś, w listopadzie, pogoda bywała słotna. Przeniesiono tedy to święto na jasne dni stycznia, i z drugiego stało się ono trzeciem; drugie zaś miejsce w szeregu zajęło święto grudniowe, t. zw. „Dionizje Wiejskie”.
Sok winny o tej porze nie zdążył jeszcze sfermentować: w beczkach, spoczywających w ziemi, mieściło się przeto nie wino, lecz moszcz winny, słodki, musujący i zlekka jedynie upojny. Dobywano go i w takiej postaci pito, ale po wsiach, upatrzywszy dzień pomyślny, nie ryzykując niepewnej podróży do miasta. Raczenie się moszczem szło w parze z wesolemi igrzyskami, właściwemi wiejskiemu otoczeniu... Szczególnem uznaniem cieszyły się zawody z miechem winnym... Była to skóra koźla, ale szerścią obrócona nawewnątrz; jej stronę zewnętrzną i bez tego gladką, jeszcze smarowano oliwą, nadymano powietrzem i kładziono na ziemi. Zawodnik obowiązany był rozzuć się i jedną nogą skoczyć na śliski wór skórzany; przeważnie nie udawało mu się na nim utrzymać, i padał śród głośnego śmiechu widzów. Temu zaś, kto skacząc na jednej nodze, dłużej od innych zdołał utrzymać się na miechu, otrzymywał jako zwycięzca, w nagrodę, sam ów miech, nie wydęty oczywiście powietrzem, ale napełniony słodkim moszczem.
Tak bawili się mężczyźni — i parobcy i chłopi. Inne, lecz nie mniej szumne były zabawy dziewcząt. Zgromadziwszy się w pobliskim gaju, urządzały one huśtawki i dla swych lalek i, prawdopodobnie, dla siebie. W obyczaju tym pielęgnowano pamięć o pierwszym wytwórcy wina Ikarjuszu i córce jego Erigonie. Ikarjusz od samego Dioniza nauczył się sztuki robienia wina z soku winnego; pragnąc podzielić się nowym wynalazkiem z włościanami innych wsi, wziął z sobą miech tęgiego napoju i zączął ich ugaszczać, Jednakowoż pierwsi jego towarzysze nie zdołali zachować miary: sięgnęli po czarę Krzywdy — głowa się zmąciła, nogi się pod nimi podcięły, wydało się im, że zostali otruci, i zabili Ikarjusza, Czekała Erigona dzień, czekała drugi — i wreszcie poszła szukać swego ojca, wziąwszy ze sobą wierną sukę Merę. Błądziła, błądziła — i nakoniec odnalazła nie ojca, ale jego grób. Z rozpaczy na grobie tym się powiesiła. Ale Dionizos nie pozostawił bez kary rozpaczy za swoim wybrańcem: za przykładem Erigony, dziewczęta tej wsi, gdzie zabito jej ojca, ogarnęła jakaś zaraza samobójstwa, sprawiająca, że jęły wieszać się jedna po drugiej. Przerażeni włościjanie zwrócili się do wyroczni i za jej wskazaniem urządzili święto Dionizjów Wiejskich, z jego igrzyskami i huśtawkami. Jak ongi z urazą zbrodniczą w duszy padali upici włościanie, tak samo teraz, lecz bez szkody, padają niefortunni zawodnicy z oślizgłego miechu; jak ongi w pętlicy śmiercionośnej kołysała się nieszczęsna Erygona, tak samo teraz, lecz bez szkody, kołyszą jej równolatki swe lalki i siebie, Przytem śpiewają też pieśni — „pieśni błądzenia” — na pamiątkę tejże Erigony i jej daremnych, dręczących poszukiwań.
W styczniu pogoda się wyjaśnia; nastają ciche dni „alcjońskie”, kiedy bóg morza Posydon uspokaja fale, aby swej ulubionej ptaszynie alcjonie (zimorodkowi) dać możność wylężenia piskląt w jej plywającem gnieździe. Na te właśnie dni słoneczne przeniesiono święto Lenajów, które w ten sposób, jak widzieliśmy, z drugiego stało się trzeciem w szeregu świąt dionizyjskich. Zaczynało się to święto wieczorem. Starszy kapłan wznosił do góry swą płonącą pochodnię, — na znak ten zgromadzony lud intonował pieśń, wzywając Dioniza, syna Semeli, dawcy na znak ten bogactw. Niedarmo nazywano go w tej pieśni synem Semeli; wierzono, że wyrósłszy udał się do królestwa cieniów po duszę matki, od pioruna Zeusowego spalonej niegdyś na zamku tebańskim, i poniósł ją w niebiosa. W zniesionej w niebo Semeli poświęcona była właśnie uroczystość Lenajów.
Uroczystość główna wypełniała dni następne. Ze wsi zjeżdżali się miejscowi bałaguli; z wozów swych, poprzebierani, śpiewali żartobliwe pieśni o tych, z którymi mieli na pieńku; tworzono pochód ze zwierzęty, przeznaczonemi na ofiarę, poczem, po zabiciu ofiar, palono części wybrane na chwałę bogów, resztą zaś mięsa ugaszczano biedotę miejską. Następnie inscenizowano śpiew hymnów, tragedje tudzież komedje. Ponieważ jednak w dziedzinie tej Lenaje były potem zaćmione przez Wielkie Dionizje, przeto tutaj o inscenizacjach tych mówić nie będziemy.
Jeszcze bardziej malownicze w swej obrzędowości było święto lutowe, prarodzic naszych zapustów, Antesterje, jak je nazywano, czyli „święto kwiatów”. W lutym, na południu, ziemia pokrywa się kwiatami — traw ani liści jeszcze nie widać, wiosna bywa tam błękitna i czerwona, nie zaś zielona. W owe to dni ziemia się otwiera: wydaje na świat kwiaty z pod powierzchni, ale wysyła także i dusze umarłych, pozwalając im niewidzialnie bujać w powietrzu i odwiedzać swe dawne domostwa. Bywało i wesoło i trwożnie: świątynie zamykano, gdyż sądzono, że zbłąkana dusza mogła była je zbezcześcić, — życie ludu kipiało na placach, ale przeważnie
po domach.
Wszelako, oprócz kwiatów wiosennych i dusz umarłych, jeszcze rzecz jedna wyzwalała się ze snu zimowego w dniach Antesterjów: było to młode wino. Teraz, sfermentowawszy ostatecznie, naprawdę było już winem. Wydobywano je z pod ziemi, otwierano beczki — stąd to pierwszy dzień trzydniowego święta nazywano „otwarciem beczek”. I każdy częstował swych domowników, żywych i umarłych. Wieczorem zaś osobny odbywał się obrzęd, wysoce znamienny. Jak ongi Arjadnę wziął od Tezeusza, króla Aten, bóg Dionizos i poślubił ją, tak teraz rokrocznie święcono wesele żony archonta-króla z tymże Dionizem. Otoczona świtą kobiet „czcigodnych” udaje się ona do osobnego gmachu, gdzie oczekiwał na nią prastary posąg łaskawego boga. „Czcigodne” zostawały nazewnątrz i sławiły nowożeńców pieśnią weselną. Następnego dnia wożono oboje po ulicach Aten z towarzyszeniem wesolego tlumu, przebranego za satyrów, bachantki, nimfy i t. d. Posąg boga potem znów powracal do świątyni. Wierzono, że teraz, spokrewniwszy się z narodem ateńskim przez jego królowę, będzie mu sprzyjał w dwójnasób.
Lecz ten dzień drugi nazywał się „świętem kielichów”, i oto dlaczego. Mężczyźni zbierali się przy ogólnych stolach, aby zabawić się, robiąc ucztę składkową: każdy zasiadał z własnym kielichem, pełnym wina. Na znak, dany przez herolda, zaczynano pić: kto pierwszy kielich wypróżnił, ten w nagrodę otrzymywał wór wina, tak samo jak podczas Dionizjów Wiejskich. Powagi w obrzędzie tym było niewiele, ale uciechy dużo.
Wreszcie, słońce chyliło się do zachodu; święto kielichów dobiegało kresu; biesiadnicy zdejmowali swe wieńce, ozdabiali niemi kielichy i dawali je kapłance, sami zaś rozchodzili się do domów. Nadciągał trzeci dzień Antesterjów, pełen zadumy i żałoby — „święto garnków” — jak go nazywano, gdyż w garnkach stawiano posiłek dla umarłych. Do umarłych dzień ten należał w całości aż po zachód słońca. Wraz z zachodem umarli wracać musieli do podziemnych siedzib. Aby zaś o tej powinności powrotu nie zapomnieli, następowało istne rozpędzanie dusz. Biegano po domach oraz ulicach z krzykiem: „Precz za drzwi, dusze! Już po Antesteryach!” I oto żywi znów zostawali między sobą; umarli otrzymywali swoją dań czci – i nie będą już niepokoili nikogo.
Takie było owo święto lutowe. Ale jak już nadmieniono wyżej, i to i wszystkie pozostałe zaćmiła blaskiem uroczystość marcowa Wielkich Dionizjów, trwająca cały tydzień od pierwszej kwadry do pełni książyca. Coprawda, blask ów rozpłonął już w czasach nieco późniejszych — w wieku V — gdy Ateny stały na czele związku morskiego. Niedarmo uroczystość ta zbiegała się z początkiem żeglugi: sojusznicy ateńscy przybywali do stolicy z ratami, należnemi skarbowi związkowemu wypadało tedy pokazać im gród Pallady w całym jego uroku.
Rankiem dnia pierwszego obywatele gromadzili się przed starożytną świątynią Dioniza, stojącą obok teatru, pod południowym stokiem Akropolu. Należy przenieść posąg ulubionego boga ze świątyni do teatru — odległość
była nieduża, ale właśnie dlatego wskazana była dnia, dłuższa wycieczka z Aten do Akademii, ażeby bóg spędził tam dzień cały i potem dopiero wrócił do miasta i zajął miejsce w swym teatrze. Akademja — był to gaj «herosa» Akademosa w odległości mniej-więcej półtora kilometra od granicy miejskiej, którą taka sama w przybliżeniu odległość dzieliła od świątyni i teatru Dioniza.
I oto zgromadzili się wszyscy: kapłani, wladze, obywatele, obywatelki; zaczyna się procesja, Powszechną uwagę skupia na sobie śliczna i strojna grupa: są to chłopcy, synowie obywatelscy, główne postaci, działające w uroczystości dzisiejszej; jeszcze śliczniejsza dla oka jest druga grupa — dziewczęta — „nosicielki koszów” — złote koszyczki dźwigające na glowie. Na samym przedzie kroczą młodzieńcy, niosąc prastary drewniany posąg Dioniza. Procesja sunie przez najpiękniejsze ulice miasta, śród kolumn i pomników, przystając w świątyni i ołtarzy bogów rodzimych, aby i ich uczcić także pieśnią i tańcem; oto procesja jest już pod bramą, dalej wiedzie droga przedmiejska, pylna i skwarna, dopóki świeży wietrzyk nie oznajmi celu procesji — zielonego gaju Akademii.
Posąg Dioniza stawiano przed ołtarzem; zaczyna się nabożeństwo. Grupami, każda pod przewodnictwem swego wychowawcy, podchodzą pacholęta ku swemu bogu i śpiewają pieśni na jego chwalę. Obywatele i obywatelki patrzą i słuchają — wszak to są ich synowie, duma i nadzieja przyszłych Aten. Przez cały dzień rozbrzmiewają pieśni; potem wypada orzec, który chór najpiękniejszy i najgodniej wyśpiewał chwałę wielbionego boga. Wyróżnionemu chórowi oraz jego mistrzowi przysądzano nagrodę zwycięstwa.
Słońce zaszło, rozpłonął księżyc, młody lecz już promienny; czas powracać. Teraz już surowy porządek nie obowiązuje; ludzie idą grupami, ale tak, jak komu przyjemniej. Rozbłyskują pochodnie, aby wespół z księżycem rozproszyć mrok nocy wiosennej; przy ich blaskach występują młodzi w przebraniach — satyry, bachantki; żarty, śmiech, zabawa. Bogaci obywatele zawczasu zarządzili, aby przed ich domami nasypano posłanie z liści bluszczowych; tu odbywały się poczęstunki; częstowano się, rzecz jasna, winem, darem Dioniza... Do świtu niemal trwała zabawa: była to noc Dionizjów, najweselsza z pośród nocy ateńskich.
Dzień następny gromadzi wyznawców Dioniza w jego teatrze u stoków Akropolu. widzowie siedzą na stopniach, półkolem ogarniających «orchestrę», na której toczy się akcja przed namiotem, w którym przebierają się aktorzy. Obywatele zebrali się, aby patrzeć — ale na co? Po takiej nocy szalonej tragedja była widowiskiem zbyt poważnem; nie; pierwszy dzień przeznaczano na komedje. Grano ich trzy, jedna po drugiej. Poeta, którego sztuka podobała się najwięcej, otrzymywał nagrodę. Jakiego rodzaju były te komedje, jak dalece do naszej niepodobne — opowiemy w innym rozdziale. Tu wystarczy stwierdzić, ze śmiechu było moc, i że widzowie w wyśmienitem usposobieniu rozchodzili się do domów, aby wyspać się dobrze i ze świeżemi silami stawić się na zawody tragiczne dni następnych.
Teraz żarty odkładano na stronę — nastrój był bardzo poważny. Znów przed widzami występowali trzej poeci, lecz każdy wystawiał po trzy tragedje i dopiero na zakończenie po wesołej sztuce z chórem satyrów. Każdemu poecie wyznaczano po jednym dniu: przedstawienie trwało od rana do wieczora. Jakie to bywały tragedje i „dramaty satyrowe”, to również opowiemy w innych rozdziałach; najlepsi wszakże ludzie Aten w przedstawieniach tych widzieli prawdziwą szkołę dla ludu. Późniejsze wieki jeszcze bardziej doniosłość ich rozszerzyły: dramat ateński stał się mistrzem naszego, który zrodził się i wyrósł, mając jego przykład przed sobą.
Teraz dawno już umilkł ostatni odgłos dionizyjskich igrzysk; w gruzach legła świątynia łaskawego boga; znikł jego posąg, wielbiony niegdyś pieśniami pacholąt przed ołtarzem Akademji. Ale dramat dionizyjski jest nieśmiertelny. Żyje on po dzień dzisiejszy; żyje nietylko w owych nielicznych wzorach, które ocalały po dwudziestu zgórą wiekach; żyje i w naszym dramacie, swoim dziedzicu i następcy. I jeżeli z przyjemnością bywacie w teatrze, albo u siebie w domu rozczytujecie się w komedjach Moljera lub Fredry, w tragedjach Szekspira, Słowackiego i Wyspiańskiego — nie zapominajcie, że nie byłoby skarbów tych, gdyby pod jasnem niebem Aten nie wykwitły pierwowzory tych dramatów podczas radosnych świąt Dioniza.
Zeusa swego Hellenowie uważali za boga nie jednego tylko miasta i nie jednego tylko kraju, ale całego świata, za „ojca bogów i ludzi”, jak nazywa go jeszcze Homer. Mniemali oni, że i pozostałych bogów, jakkolwiek i pod innemi imionami, czczą oprócz Hellenów, i inne narody. Z mniemaniem takiem, jednakże, szło w parze i to, wedle którego ten lub ów bóg Olimpu greckiego otrzymywał w udziale to lub owo greckie miasto i przewodniczył mu, wyróżniając je z pośród innych; w wyróżnieniu takiem niema krzywdy dla innych, gdyż ojciec Zeus króluje przecież nad wszystkimi i sądzi wszystkich sprawiedliwie. Tak więc Argos był pod opieką Hery, Sparta — obu Dioskurów, t. j. Kastora i Polideuka, Syrakuzy — Persefony królowej podziemi i t. d. Co do Aten, to ongi posprzeczały się o nie dwa bóstwa: Posydon i Atena; sędziami mieli być sami mieszkańcy kraju. I oto, Posydon, jawiąc swą potęgę, uderzeniem trójzębu otworzył na skale Akropolu zdrój wody morskiej Atena zaś stworzyła tam pierwszą oliwkę. Sędziowie stanowiąc, że bóg objawia się raczej w lasce, niż w mocy, przyznali zwycięstwo Atenie. Od owego to czasu miasto nosi jej imię. Oba zaś znaki potęgi boskiej, zdrój morski Posydona i świętą oliwkę Pallady, do czasów najpóźniejszych pokazywano w zbudowanym na miejscu podwójnego cudu „domu Erechteusza”.
I od owych to czasów Atena słynie jako władczyni miasta, któremu dała swe imię. Już to widzieliśmy: jej orędownictwo, powiada Solon, wybawiało i wybawiać będzie Ateny od gniewu pozostałych bogów; ona to, mówi wyrocznia delficka, wybłagała u swego ojca „osłonę ściany drewnianej” w godzinie wrażego najazdu. Za to właśnie czcili ją obywatele przy każdej sposobności. „Sciśnijcie szeregi, towarzysze!” — wołał wódz do żołnierzy w ogniu bitwy — „inaczej — zginie dzieło Pallady!” i żołnierze trwali na stanowisku, natchnieni świętem jej imieniem; zato, po przejściu niebezpieczeństwa, gdy spotykali się razem z puharem wina podczas wesołej uczty, pierwsza pieśń biesiadna ku jej rozbrzmiewała chwale:
Bitew gwarnych królowo, chroń, Ateno,
gród i lud ten, szczęśliwe ześlij lata.
Bratobójczych walk, cierpień i klęsk
w nasz nie dopuszczaj dom — ty i twój rodzic Zeus.
Ateńczyk czuł stale pobliże swej dziewiczej patronki; ale najsilniej w to święto letnie, które ku czci jej było ustanowione. Nazywało się — Panatenaje, t. j. „święto wszechateńskie”. Ustanowione było zdawien-
dawna. Szczególnym wszakże przepychem otoczył je tyran Pizystrat. Pragnąc postawić je na równi ze świętem Zeusa w Olimpji, orzekł, aby co cztery lata obchodzono je ze wzmożoną uroczystością i podczas większej liczby dni. Były to „Wielkie Panatenaje”, odbywające się stale w trzecim roku każdej olimpjady. W pozostałe lata obchodzono z poprzednim prostszym ceremonjałem „Panatenaje” zwykłe czyli „Małe”.
Spróbujmy i my wziąć udział w radości podnieconego tłumu, który gromadzi się 21 lipca, aby czcić swą władczynię. Powszednie troski odłożono na bok: święto obliczane jest na dziewięć dni; wszystkie myśli zmierzają ku temu, aby święto stało się godne bogini. Bezpośrednio czuwać nad tem obowiązani byli dwaj archontowie, a mianowicie eponim i król, przy udziale arcykapłana i arcykapłanki, szeregu osób specjalnie wybranych i poczęści całej rady; ale i reszta obywateli pamiętała, że od nich zależy wspaniałość uroczystości.
Pierwsze trzy dni przeznaczone były na poezję i muzykę — innemi słowy, ponieważ jesteśmy w Grecji —,na zawody poetyckie i muzyczne. Kędyż odbywały się te zawody? Dla pierwszego wieku po Pizystracie odpowiedzi ścisłej dać nie możemy: od tego wszakże czasu, gdy Perikles zbudował swój dachem kryty teatr t. zw. Odeon, w sąsiedztwie teatru Dioniza, tłum świąteczny zbierał się pod stromym dachem tego teatru. I oto, tłum ów zasiada, od wczesnego rana zająwszy miejsca, i czeka na zapowiedzianą ucztę duchową. Pierwszym przedmiotem zaciekawienia bywa Homer. Ongi poematy jego śpiewali pieśniarze podczas uczty królewskiej, wtórując pieśni swej grą na strunach instrumentu; ale czas owych pieśniarzy epickich utonął w wieczności — zastąpili ich rapsodzi, którzy nie śpiewali, lecz deklamowali głośno i wyraziście. Z Homerem swoim zżyli się od najwcześniejszych lat; wiedzą, jak należy deklamować, aby słuchaczy wzruszać do łez śmiercią Hektora i rozśmieszać skarceniem zuchwałego gaduły Tersytesa. Zawczasu podzielili między sobą tekst i występują jeden po drugim, w surowym porządku, cały bowiem Homer w te dni panatenajskie musi być obywatelom oddeklamowany — tak zarządził Pizystrat. Ale Homer nie wypełniał jeszcze programu. Po części deklamacyjnej następowała ta, którą my dzisiaj nazywamy „wokalno-muzyczną”: pieśni, śpiewane przy cichym wtórze strun cytary, przy wtórze rozgłośnych tonów fletu; prosta gra na cytarze, prosta gra na flecie. Jakie pieśni śpiewano? Z pewnością nie były to swawolne romanse — te wykonywano potem, przy winie, nasamprzód zaś intonowano hymny uroczyste ku czci bogów i bohaterów, i przedewszystkiem ku chwale swej patronki, wspanialomyślnej córy władczego Zeusa.
Lecz, oto, popisy się skończyły. Zbierają się sędziowie, postanawiają, komu z rapsodów przyznać zwycięstwo, komu ze śpiewaków i muzykantów. Zwycięzca otrzymywał nagrodę: gliniane amfory z oliwą, wyciśniętą z owoców, poświęconych Palladzie. Amfory były zdobione, miały na sobie wizerunek samej bogini oraz napis: „Ja jestem z zawodów ateńskich”. Oliwę zużyje zwycięzca w swem gospodarstwie, ale amforę zachowa nietylko on sam, lecz i dzieci jego i wnuki: nie w każdym domu znajdzie się taka, co pochodzi z „zawodów ateńskich”.
Przeszły trzy dni, spędzone w służbie Muzom: słońce 24 lipca wzywa uczestników i widzów do t. zw. stadjonu, gdzie odbyć się mają zawody gimnastyczne. Zawodów tych bywało dużo, ale nietylko dlatego, że wiele bywało odmian — znamy je już z opisu Olimpiji. Uczestnicy dzielili się wedle wieku: dziś, 24-go będą z rana zapasy malców, popołudniu — młodzieńców; jutro kolej przyjdzie i na dorosłych. Skwar palącego słońca ciężko daje się we znaki nawet widzom: jakże dokuczać musi zawodnikom! Z cialem niemal obnażonem, z głową odkrytą, musieli oni i ścigać się w biegu, i skakać, i walczyć, i bić się na pięści... mężczyźni, zresztą, odbywali także i bieg w ubraniu, bieg w pełnym rynsztunku, ale ten, ź pewnością, nie był lżejszy od innych. Nic to! niechaj cierpią; przyjdzie czas, uderzy grom bitwy maratońskiej — i ów bieg uzbrojony, ów cud atletyki ateńskiej ocali kraj i rozsławi po wsze czasy miasto Pallady. Tymczasem zaś nęci proste, bezkrwawe, lecz upragnione zwycięstwo, i sam Pindar, piewca zwycięstwa, opromieni w pieśni swej sławę owego syna Argosu, którego „Ateny w swe uroczyste święto dwakroć uczciły muzyką i śpiewem: i owoc oliwki w palonej glinie, w zdobnem naczyniu, przypadł w udziale mężnemu ludowi Hery”.
W stadjonie miejsca było więcej, niż w teatrze, pod nakryciem dachu: tłum tutaj zbierał się liczniejszy. Tu przeto, po skończonych zawodach młodzieży, ogłaszano imiona tych zasłużonych obywateli, którym wdzięczna ojczyzna przysądzała w nagrodę złoty wieniec. Było to także zwycięstwo, najsławniejsze ze wszystkich i najgodniejsze zazdrości. Łacno wyobrazić sobie możemy pełne zachwytu oklaski i okrzyki olbrzymiego tłumu, kiedy herold donośnym głosem wymieniał owych dobroczyńców swego kraju, owych Arystydesów, Peryklesów, Demostenesów, których imiona, po dzień dzisiejszy, po upływie dwóch tysięcy lat, świecą w panteonie sławy blaskiem równie promiennym, jak wówczas.
I jeszcze dwa dni spędzone pod znakiem zwycięstwa nastał 26 lipca, a wraz z nim i dzień wyścigów konnych. Wyścigi te były bardzo urozmaicone, a zainteresowanie się niemi tak żywe, że nie zachodziła potrzeba ani podniecającej przyprawy w postaci teraźniejszego „totalizatora”, ani jadu namiętności partyjnych, które oglądać będziemy w Rzymie cesarskim. Wszelako najciekawsze i najbardziej dla Panatenajów znamienne były zawody w biegu czwórek z „apobatami”. Na każdy wóz wstępowali dwaj zawodnicy: woźnica i apobata. I oto, gdy konie pędziły cwałem, apobata obowiązany był zeskoczyć z wozu, i, przebiegłszy pewną odległość na równi z nim, wskoczyć nań ponownie. Sztuka powtarzała się kilka razy; za ostatnim razem apobatowie, wyrównawszy się między sobą, na wyścigi dopędzali swe wozy, dosięgające mety — w ten sposób i z ich strony ustalano zwycięzcę.
Jednakowoż, były to wszystko dotąd zawody świeckie, nie mające bezpośredniego związku z religją: lecz oto minął już dzień wyścigów konnych, nastał dzień 27 lipca, wigilja dnia świętego. Wigilja ta każe nam wprost już myślą wznieść się ku Atenie. Ona to, mocarna córa mocarnego ojca, pomogła mu pokonać bezbożnych olbrzymów, którzy pragnęli kres położyć jego świetlanemu królestwu: zmógłszy najstraszniejszego z nich, Eukelada, uświęciła zwycięstwo swe uroczystym tanem w pełnej zbroi — pirrychą, jak tak ów nazywano. Na pamiątkę tego, w wigilję jej największego święta, poświęcano jej pirrychę, lecz już nie tan jednoosobowy, ale tan chóralny. Właściwie — trójchóralny; i tu przeprowadzano podział wedle wieku, na malców, młodzieńców i dorosłych. Był to jakby rodzaj kadryla, obciążonego jednak pełnią uzbrojenia; szczególnej uwagi wymagała tarcza, którą trzymać wypadało przed samą piersią. A słońce lipcowe tymczasem niemiłosiernie kąsalo taneczników swemi gorącemi promieniami. Były to jednakże zuchy na schwał: pamiętali, że bogini patrzy na nich, jak wykonywają taniec, przez nią samą stworzony.
Ku południowi pirrycha się kończyła; spiekota stawała się nie do zniesienia: akt następny nie wymagał też już szczególnego napięcia. Z uwagi na procesję dnia następnego, wypadało wskazać najurodziwszych mężczyzn, najurodziwszych starców — tak, nawet starców. Pierwsi poprowadzą przeznaczone na ofiarę zwierzęta, których krew zbroczyć miała ołtarz bogini; drudzy, krocząc na czele procesji, poniosą gałązki oliwne, poświęcone Palladzie: tylko to, co najpiękniejsze, godne było stawienia się przed jej obliczem. Tak odbywała się owa „euandria”, zawody piękności mężczyzn i starców — akt prawdziwie helleński, prawdziwie attycki.
Lecz oto słońce zaszło, księżyca nie będzie — wąziutki jego sierp ukaże się tylko na chwilę przed świtem. Nastaje noc święta, ostatnia przed dniem narodzenia bogini. W noc tę spać nie było wolno — cala zajęta była
służbą bożą, ale szumną, wesołą, radosną. Pierwszym jej aktem był bieg z pochodniami. Odbywał się on w sposób następujący: Całą przestrzeń, podlegającą biegowi, dzielono na odcinki — dajmy nato, na osiem odcinków. Każdy odcinek oddzielony był przegrodą od następnego; wszystkich przegród było zatem siedem. Następnie każde z pokoleń, na które dzieliła się ludność ateńska — z czasem pokoleń tych było dziesięć — wybierało ośmiu swych najlepszych biegaczy. Zawczasu rozstawiano ich w ten sposób, aby po jednemu wypadło na każdą przegrodę, i po jednemu — w tem miejscu, z którego startowano. Ci ostatni, albo właściwie pierwsi, otrzymywali po zapalonej pochodni i stawali szeregiem, ażeby na dany znak rozpocząć bieg. W tym samym czasie lud zbierał się na płaskich dachach wzdłuż ulic, przeznaczonych na bieg, i wpijał oczy w coraz gęstszy mrok, nic nie rozróżniając, tylko dziesięć płomyków u startu. Lecz oto rozlegał się sygnał — płomyki szybko pomknęły, jęły w długą wyciągać się linję, linja wydłużała się coraz bardziej. Zawodnicy biegną i oglądają się jednocześnie: chodzi nietylko o rączość pędu, ale także i o to, aby pochodnia nie zagasła w pędzie. Czyja pochodnia zgaśnie, ten bywa wyłączany z orszaku zawodników, i jego towarzysze z tegoż pokolenia przy siedmiu przegrodach także... Oto pierwszy dobiegł pierwszej przegrody: pochodnię swoją oddaje czekającemu nań towarzyszowi ze swego pokolenia, ten chwyta ją i pędzi dalej, do drugiej przegrody. I tak dalej, przez wszystkie osiem odcinków. Powoli liczba zawodników maleje: ten pozostał beznadziejnie w tyle, tamtemu zgasła pochodnia. Następnie pierwszy biegacz ostatniego odcinka dosięgnął mety biegu, staje przed ołtarzem Pallady. Pochodnią swą zapala ogień na oltarzu — ogień, który płonąć będzie przez noc całą.
I przez noc całą wokół ołtarza rozbrzmiewać będą wesołe okrzyki dziewcząt, wielbiących korowodami swemi narodzenie ukochanej bogini: była to «pannichida» Pallady, t. j. «całonocne» czuwanie, czuwanie szumne i radosne, śpiewne i taneczne, pelne żartów i śmiechu. Spać się nie chciało nikomu, i spać się nie godziło. Gwar ucichał dopiero ze wschodem słońca. Obdarzmy współczuciem tych, których ogarnęło znużenie: rzecz najważniejsza dopiero nadchodzi.
Ateny opustoszały; cała ludność ruszyła na przedmieście «garncarskie», czyli t. zw. Ceramik. Na głównym jego placu szykuje się mnogogłowa procesja. Gwar unosi się nad placem, kierownicy krzątają się — dla wszystkich w żaden sposób miejsca tu nie starczy, osobne oddziały formują się na innych placach; te już podczas pochodu połączą się główną procesją. Procesją — dokąd? — Na Akropol, do starej świątyni Ateny Grodowładnej («Poliady»): dziś, w dniu jej narodzin, należy jej ofiarować nową szatę, w którą bogini, t. j. prastary, drewniany jej posąg przystrojony stać będzie przez ciąg następnego czterolecia. To — naprzód; potem złożona jej będzie w ofierze «hekatomba» krów i kóz, co stanie się zarazem ucztą dla obywateli; i nakoniec, musi jej być przed. stawiona w ten radosny dzień cała jej gmina ateńska — i mężczyźni i kobiety wszelakiego wieku, i obywatele i osiedleńcy, i wolni i niewolnicy; i nawet barbarzyńcy, korzystający z gościny miasta i jego ładu „prawnego”.
Szata — t. zw. peplos — to rzecz pierwsza; i ta rzecz pierwsza była dziełem kobiet. Już na rok zgóry dokonano starannego wyboru pracownic. Były to przedewszystkiem cztery «arrefory» (wyraz niezrozumiały) w wieku od lat 7 do 11; dużej pomocy te maleńkie robotnice nie wyświadczą, lecz dla sprawy będzie dobrze, jeśli nici poświęconej tkaniny przejdą przez ich niewinne rączęta, a przytem i inne zlecenia staną się ich udziałem — zlecenia dla nas niejasne, które dały powód do ich także niejasnej nazwy. Cały czas mieszkały one na Akropolu w okręgu bogini pod dozorem jej kapłanki; teraz, w swych białych szatkach i złotych naszyjnikach idą na przedzie procesji, Główną pracę przy peplosie pełniły dziewczęta i kobiety, t. zw. «ergastyny”, najsprawniejsze mistrzynie Aten: niedość było utkać sam peplos; igła tkacka musiała ozdobić go złocisto-żółtemi na białem, licującemi z okolicznością, wyobrażeniami. Nasamprzód — wyobrażeniem zwycięstwa bogini nad Gigantami, nad okrutnym Eukeladem, postrachem Olimpu, następnie zaś także i podobiznami obywateli szczególniej zasłużonych, których gmina w ten sposób poruczała opiece swej patronki... Tam, na Akropolu, wykonywano tylko robotę; potem wszakże trzeba było przenieść gotowy strój do gmachu rady, ażeby ta mogła sprawdzić, że dokladnie odpowiada ona aprobowanemu przez nią rysunkowi. I oto teraz uroczyście niosą go z powrotem na Akropol i doręczą bogini, ale tak, by wszystek lud mógł się nim zachwycać. Jak to osiągnąć? Dla czasów najdawniejszych brak nam danych, lecz później obmyślono sposób następujący: zdobioną łódź stawiano na koła, i peplos — wielka czworogranna tkanina — jak żagiel zwieszał się z masztu owej lodzi.
Dzieweczki-arrefory, peplos, dziewczęta i kobiety-ergastyny — to dopiero początek. Za niemi kroczy w procesji grupa czcigodnych, szlachetnych starców; każdy z nich ma galązkę oliwną w ręku; dalej nieprzejrzany pochód dorodnych mężczyzn, prowadzących hekatombę, krowy i owce; towarzyszą im muzykanci, grający na cytarach i fletach; zgodnie rozbrzmiewa prastary hymn do Ateny: „Pallas Atenę, świetną boginię, sławić zaczynam”... Zkolei rozlega się wesoły tętent niezliczonych kopyt: to młódź ateńska, nadzieja kraju, harcuje na ognistych rumakach. Nowy obraz: śliczny chlopiec, w długiej szacie, z gałęzią oliwną w ręku, owitą welnianemi taśmami. Jest to t. zw. ireziona, cała obwieszona figami, buleczkami, oliwą i winem w dzbanuszkach oraz wszelkiem innem dobrodziejstwem; wszystkie dary ziemi attyckiej musiały otrzymać błogosławieństwo władczyni. Chłopcu towarzyszą śpiewacy; słychać pieśń, tym razem żartobliwą:
Ireziona i figi i chleba niesie bochenki,
miód niesie w dzbanku i wonną oliwę, by członki namaścić,
wina też czarę tęgiego, by podpić sobie i zasnąć.
I jeszcze jeden obraz: grono panien obywatelek ze złotemi koszyczkami na glowach; co się w koszyczkach tych mieści, tego, zapewne, same one nie wiedzą; wie o tem kapłanka oraz bogini, której będą one ofiarowane. Są to „kanefory”; za każdą postępuje również przybrana strojnie dziewczyna — córka meteka (osiedleńca), z otwartym parasolem w ręce. Słońce lipcowe nie żartuje, więc pięknym pannom wolno chronić tkliwe liczko od opalenia — bogini wybaczy.
Czy już kres procesji? Nie wiemy; oczy biegną na wszystkie strony; całości ogarnąć niesposób. Procesja sunie naprzód, wstępuje przez bramę „dypilońską” do miasta, dalej przez długi „dromos” (jest to ateńskie «Krakowskie Przedmieście») na plac miejski — „agorę”. Agora dzisiaj cała tonie w zieleni. Zebrali się na niej niewolnicy i barbarzyńcy z gałązkami świeżemi w rękach. Między ich szeregami przesuwa się procesja, wijąc się wzdłuż świątyń i kolumnad. I dalej, obok Areopagu, przez Propileje na Akropol. Jak kroczyła po nim pierwiastkowo, tego nie wiemy; lecz od czasów Peryklesa, gdy stanął i majestatyczny Partenon, „dziewiczy zamek” Pallady, i obok niego cudny „dom Erechteusza” z jej świętym posągiem, procesja sunęla między jednym a drugim ku olbrzymiemu placowi, zajmującemu całą polać wschodnią pagórka. Tutaj następowało uroczyste wręczenie i peplosu i ireziony i pozostałych ofiar; tutaj krew zwierząt ofiarnych zraszała oltarz bogini; tutaj, po złożeniu jej pierwocin, obfitem mięsem ofiar goszczono obywateli, którzy przy dźwiękach hymnów ucztowali do wieczora, do późnej nocy, bezksiężycowej lecz oświeconej mnóstwem pochodni. Kto zaś zstępował ku miastu, nie mógł oprzeć się zachwytowi, patrząc na purpurową lunę, w której płonął Akropol, płonął białomarmurowy pałac boskiej Panny.
Na tej uczcie w ciągu półwiecza kończyły się Wielkie Panatenaje; potem wszakże, jak bogini wyblagała u ojca swego „tarczę drewnianego muru” i w ten sposób ocaliła swe miasto od najazdu wrogów, po sławnej bitwie pod Salaminą, uznano za zbożną powinność powierzyć jej lasce także i flotę ateńską. Dodano do święta jeszcze jeden dzień — dziewiąty. W dniu tym zbierali się Ateńczycy w swej przystani, w Pireusie, nad grobem bohatera Salaminy Temistoklesa: stąd mogli patrzeć na piękne zawody ich dumy narodowej — okrętów: jak przy dźwiękach fletów zgodnie zanurzały się i wynurzały na każdym trzy szeregi wioseł; jak lekko i płynnie sunęły obok skał przybrzeżnych, jak — zdawało się chwilami, że zderzą się między sobą, lecz dzięki sztuce sterników, szczęśliwie się rozchodziły, przyczem powszechny wybuch radości pokrywał rozproszone okrzyki strachu. Tak, z taką flotą można było nie lękać się przyszłości; z taką flotą i z taką orędowniczką przed tronem Zeusa.
Tak czciły Ateny swą władczynię więcej, niż dwadzieścia wieków temu. Wiele od czasów tamtych się zmieniło, ale nie wszystko. Zmieniła się religja, ale pozostała religijność. I daj Boże, aby i teraz jeszcze w piersi wielu z tych, którzy poczytują się za chrześcijan, pałało to samo uczucie miłości i pokory, z jakiem Ateńczycy służyli swej Palladzie w czasach Pizystrata, Peryklesa, Demostenesa.
Dwoistość władzy rzadko chadza w parze z jej trwałością, lecz synowie Pizystrata byli tak dalece różni w swych skłonnościach, że wzajemnie nie wchodzili sobie w drogę. Hippjasz odziedziczył zdolności władcze swego ojca: był to człowiek rozumny, przewidujący i stanowczy. Hipparchos, przeciwnie, łagodny i marzycielski, był spadkobiercą poetyckich zainteresowań Pizystrata, W ten sposób obaj bracia mogli nawzajem ustępować sobie tę dziedzinę, która każdemu była drogą.
Zrazu wszystko szło dobrze: z czasem jednak dał znać o sobie fakt, że Pizystrat nie dokończył organizacji związku państw egejskich. Członkiem tego związku, najbliżej sąsiadującym z posiadłościami Persów, był Samos, rządzony przez Polikratesa: on to pierwszy właśnie runął.
Polikrates był jednym z najtęższych władców VI-go stulecia. Opanowawszy tyranję, dzięki Pizystratowi i Ligdamisowi, rządził bez żadnych skrupułów sumienia. Wyspę swą wyposażył w świątynie, w wodociągi i we wszelkiego rodzaju urządzenia pożyteczne, jak zazwyczaj czynili tyrani. Flota jego bez przeszkód żeglowała po morzu Egejskiem, przejmując przestrachem, wskutek swych napaści rozbójniczych, i nieprzyjaciół i przyjaciół. Polikrates liczył, że jeśli ograbi przyjaciela, a po- tem zwróci mu to, co zagrabił, to ten uczuje większą dlań wdzięczność, niż gdyby wcale go nie ruszał. Co zamyślił, wszystko mu się udawało.
Te stałe powodzenia niepokoiły jego przyjaciela i sprzymierzeńca, króla egipskiego Amazysa, który mu razu pewnego napisał: „Każdemu człowiekowi sądzone bywa jedynie umiarkowane szczęście; kto wcale nie doznaje nieszczęść, ten z doli człowieczej wstępuje ku doli bogów i tem wywołuje ich gniew. Lękam się, że im jaśniejsze jest szczęście twoje obecnie, tem straszniejszy będzie twój upadek. Dlatego chcę ci służyć radą: zadaj sam sobie jakiś cios dotkliwy — być może, w ten sposób odwrócisz gniew bogów”. Zadumał się Polikrates, otrzymawszy list taki, i postanowił usłuchać rady mądrego króla. Miał złoty pierścień ze szmaragdem, który cenił niezmiernie, jako wyrób najlepszego majstra Samosu; ten to pierścień postanowił złożyć w ofierze. Wypłynąwszy daleko w morze, rzucił go do wody. Minęło jakieś pięć dni: na zamek Polikratesa jawi się rybak z olbrzymią rybą: „Taką rybę — rzecze — uznałem za godną jedynie twego stolu”. Polikrates podziękował mu i nagrodził go. Kucharz jął oprawiać rybę — i w żołądku jej znalazł pierścień, rzucony przez tyrana. Na poły uradowany, na poły zakłopotany, napisał on o tym wypadku do Amazysa, lecz otrzymał odeń posępną odpowiedź. „Ofiara twoja jest odrzucona; bogowie orzekli twoją zagładę; moja powinność królewska każe mi wyrzec się przymierza z tobą”.
W tym mniej więcej czasie zginął król Persów, Cyrus, syn zaś jego Kambizes jął szykować wyprawę na Egipt, aby i ten kraj do swoich posiadłości wcielić. Flota Polikratesa mogła być mu wielce pomocna, i zaślepiony tyran chętnie poszedł mu na rękę. Zamierzał on za jednym zamachem dopiąć aż trzech celów: pozyskać życzliwość potężnego sąsiada, ukarać Amazysa i jednocześnie pozbyć się buntowników we wlasnym ludzie, wysyłając ich do Egiptu na niechybną zgubę. Kambizes cel swój osiągnął: Egipt został podbity; ale Polikrates nie zebrał plonów ze swej potrójnej zdrady.
Pod nieobecność Kambizesa Lidją oraz Jonją zarządzał satrapa — tak zwano namiestników królewskich — imieniem Oretes. Umyślił on przyłączyć do państwa perskiego także i sąsiedni Samos; w tym celu należało usunąć Polikratesa. I oto wyprawia do niego posła z doniesieniem, że on, Oretes, zamierza sprzeniewierzyć się swemu znienawidzonemu królowi i prosi Polikratesa, aby mu w tem dopomógł, wzamian za co obiecuje mu wielkie korzyści, o których najwygodniej będzie im pomówić osobiście: dlatego to zaprasza go do siebie w gościnę, do miasta Magnezji nad rzeką Meandrem. Tu rozsądek ostatecznie opuścił tyrana. Zamajaczyła mu władza nad całą Jonją; postanowił jechać do Oretesa. Daremnie córka próbowała go zatrzymać: „Miałam sen — rzekła doń, gdy siadał na okręt —, że byleś wywyższony ku niebu, i Zeus cię omywał, a Helios namaszczał”. — „Czegóż chcesz więcej?” ze śmiechem odparł ojciec. — „Ten sen wróży ci zgubę!” ciągnęła córka. — „W róży potęgę!” gniewnie wybuchnął tyran, „ciebie zaś, za twe złowróżbne tłumaczenie snów, powróciwszy, nieprędko wydam za mąż”. — „Możesz mnie nie wydawać wcale, ale wracaj — krzyknęła w rozpaczy córka; ale wiatry uniosły Polikratesa.
Czy trzeba dodawać, że Oretes wciągnął go w zasadzkę? Ledwo Polikrates wstąpił w jego posiadłości, już kazał go pojmać i, po wielu urągowiskach i męczarniach, ukrzyżować. W taki to sposób Polikrates był «wywyższony»: deszcz Zeusa go omywał, promienie zaś Heljosa namaszczały go gorącym potem, obficie broczącym z głowy męczennika.
Po śmierci Polikratesa Persowie bez trudu opanowali Samos; upadek zaś Samosu fatalnie odbił się na losie Ligdamisa z Naksosu: był on powalony, a wraz z nim legł ostatni szczątek południowej połaci związku państw egejskich, stworzonego przez Pizystrata. Pozostała tylko połać północna — Sygej opodal starożytnej Troi oraz królestwo Filaidów na Chersonezie wraz z podległemi im wyspami Lemnos i Imbros.
Te niepowodzenia zewnętrzne poderwały stanowisko Pizystratydów także i wewnątrz państwa; wrogowie ich podnieśli głowę. Cały szereg lat trwał stan naprężony: Hippjaszowi udawało się zapobiegać każdemu nadciągającemu niebezpieczeństwu, ale za cenę gwaltów, nie wyłączając i zabójstw, W roku 514 powstał przeciw nim szczególniej groźny spisek, na którego czele stali Harmodjusz i Arystogiton; na dopełnienie krwawego czynu obrano dzień święta Panatenajów, na kóre spiskowcy jawić się mieli z mieczami, skrytemi w zieleni mirtu. Wieść niesie, że Harmodjusz miał prywatne powody do nienawiści: siostra jego byla wyłączona z liczby kanefor, co było zniewagą dla całego rodu. Sprzysiężenie powiodło się tylko w połowie: poległ łagodny Hipparchos, srogi Hippjasz ocalał. Spiskowcy zginęli na mękach, przyczem szczególnem męstwem zajaśniała narzeczona Arystogitona, imieniem Leena. Gdy ją torturowano, pytając o imiona innych spiskowców, ona, aby nie ulec męczarniom, odkąsiła sobie język.
Po zabójstwie brata, Hippjasz stał się jeszcze bardziej ponury i okrutny; władza jego była już prawdziwem jarzmem dla Aten. Nieprzejednani jego wrogowie, Alkmeonidzi, uznali, że chwila jest odpowiednia do powstania; wtargnęli w granice Attyki z oddziałem ochotników i zajęli osadę Lipsydrjon u podnóża Parnetu. Ale i Hippjasz przedsięwziął środki: Ateny ani drgnęły, i brać ochotnicza, otoczona w Lipsydrjonie, wybita została przez wojska tyrana. O zdarzeniu tem do późnych czasów Ateńczycy wspominali w piosence, często rozbrzmiewającej na ich ucztach:
O Lipaydrjon, najlepszych druhów zgubo!
Jakże świetni przez ciebie padli męże!
Z najzacniejszych gniazd — dzielny to buf!
Mężna zaświadczy śmierć: godzien rodzica syn.
Porażka ta przekonała Alkmeonidów, że bez pomocy zewnętrznej nie zdolają Aten oswobodzić. Aby pomoc taką pozyskać, skorzystali z wpływu, jaki mieli w Delfach. Zdarzyło się tak, że niedługo przedtem stara świątynia w Delfach stala się pastwą pożaru. Delfijczycy ogłosili przetarg na budowę nowej. Robotę budowlaną objęli Alkmeonidzi; a ponieważ byli oni bardzo bogaci, przeto wybudowali świątynię o wiele wspanialszą, niż wymagała umowa: zamiast wapniaka dali marmur, co wówczas — w VI stuleciu — bywało wielką rzadkością. Rzecz zrozumiała, że po takiej fundacji wpływ ich w Delfach był doniosły; nadomiar, Delfijczycy żywili urazę do Pizystratydów o to, że ci z uszczerbkiem dla Delf wspierali Delos joński. Wskutek tego wszystkiego, Delfy stanęły otwarcie po stronie Alkmeonidów. Ilekroć Spartanie zasięgali rady wyroczni, zawsze otrzymywali niezmienną odpowiedź: „Wyzwólcie Ateny”. Spartanom również było to na rękę, dawało im bowiem możność rozszerzyć swą hegemonję na najpotężniejsze państwo greckie na północ od Istmu. I oto w roku 510 król Sparty Kleomenes ruszył z wojskiem Peloponezu na Ateny; Hippjasza oblężono w Akropolu, który zawczasu zaopatrzony był w rzeczy niezbędne. Na nieszczęście dla tyrana, dzieci jego i krewni, których przed oblężeniem przekazał w wierne ręce, dostali się w moc nieprzyjaciela. Aby ich ratować, Hippjasz poddał Akropol. Tym razem Alkmeonidzi postąpili sumienniej, niż za czasów Kilona: Hippjasz wraz ze swymi stronnikami otrzymał możność bezpiecznego odejścia. Udał się do swej kolonii, Sygeju, który poddał zwierzchnictwu króla perskiego, tak, że i to ważne miasto stracone zostało dla Aten.
W oswobodzonych Atenach władza, rzecz prosta, przeszła do Alkmeonidów, pośród których pierwszym był rozumny Klistenes. Pojął on, że po życzliwych dla ludu rządach Pizystrata niepodobna było wracać do państwowego ustroju Solona, lecz należało stworzyć ustrój nowy, a przytem taki, któryby zapobiegał nawrotowi ponownej tyranji. W tym celu należało przedewszystkiem usunąć warunki, wywołujące walkę «równiny» z pobrzeżem» i «zagórzem». Klistenes osiągnął cel ten w ten sposób, że rozdzielił całą Attykę na dziesięć nowych «fil», formując każdą z cząstki «równiny», cząstki «pobrzeża», cząstki «zagórza» i jeszcze jednego okręgu miasta Aten. Każda fila corocznie wybierała przez losowanie pięćdziesięciu obywateli do rady, która składała się, w ten sposób, z pięciuset członków. Ta «rada pięciuset» stala się głównym organem rządów w kraju, Na wyższe urzędy po dawnemu wybierano tylko członków dwóch klas najstarszych, lecz do rady mógł dostać się każdy obywatel, i tymczasem lud na tem poprzestawał. Aby zaś jeszcze skuteczniej zapobiec zakusom nowej tyranji, Klistenes ustanowił t. zw. «ostracyzm», który polegał na tem: corocznie lud, zebrawszy się na wiec, miał decydować, czy niema śród obywateli ludzi takich, którzyby swym nadmiernym wpływem zagrażali wolności gminy; jeśli okazywało się, że są, to wzywano lud do wypisania na skorupce (po grecku — ostrakon) imienia najniebezpieczniejszego z pośród nich. Na kim skupiała się najznaczniejsza większość, ten obowiązany był na lat dziesięć opuścić Ateny.
Takie były rysy naczelne «konstytucji Klistenesa». Nie odrazu udało się ustalić w Atenach porządek; ziemianie «równiny», nieradzi duchowi demokratycznemu nowej konstytucji, po raz drugi wezwali Kleomenesa, i ten samowolny król, powołując się na to, że wszyscy Alkmeonidzi byli «wyklęci» od czasów Kilona, wymusił ich ponowne wygnanie z Aten. Wszelako, krokiem tym wzbudził rozjątrzenie nietylko śród Ateńczyków, ale i śród Koryncjan, a nawet oburzył swego towarzysza tronu, drugiego króla Demarata; zmuszony był przeto poniechać swej myśli, i Alkmeonidzi wrócili do Aten.
Oswobodzeni Ateńczycy z wdzięcznością sięgnęli pamięcią ku tym, którzy ponieśli męczeństwo za próbę ich wyzwolenia — ku «tyranobójcom» Harmodjuszowi i Arystogitonowi. Potomkowie ich zostali nazawsze zwolnieni od podatków; najlepszemu zaś rzeźbiarzowi Aten ówczesnych, Antenorowi, powierzono wykonać ich posągi, i przez długie jeszcze czasy na ucztach ateńskich śpiewano ku ich czci piosenkę taką samą, jak i ku czci bohaterów Lipsydrjonu:
Miecz w gałęzi mirtowej nosić będę,
jak Harmody i jak Arystogiton,
gdy tyrana krew przelał ich miecz
i gdy w Pallady gród równość wróciła praw.
Od Solona do Pizystrata, od Pizystrata do Klistenesa odbywało się powolne przeobrażenie Aten z państwa arystokratycznego w demokratyczne: w roku 500 można je było poczytywać już prawie za dokonane. Ich szczęście polegało właśnie na tem, że przeobrażenie to posuwało się naprzód tak powoli; lud musiał stopniowo wychowywać się i dorastać do sprawowania władzy: przy nazbyt szybkim przełomie zdobycze demokracji okazałyby się okupione nadmierną ofiarą — ofiarą krwawych walk domowych, — a przytem nietrwałe, jak pokazał przykład sąsiadki Aten, niegdyś możnej, teraz nieszczęsnej Megary, która dotkliwie odpokutowała za szał pełnej wolności
w VI wieku.
Nie wszystkie, wprawdzie, państwa greckie wprowadziły u siebie ludowładztwo; niektóre i nadal pozostały pod rządami arystokracji. Nie te wszakże grały rolę najważniejszą; wszystkim przodowały Ateny. Schyłek wieku szóstego może tedy być dla nas granicą, oddzielającą epokę arystokratyczną historji greckiej od demokratycznej.
Z tej to przyczyny stosowną będzie rzeczą teraz właśnie zająć się poetą, który był ostatnim i najwybitniejszym piewcą arystokracji, jakkolwiek życie jego sięgnęło daleko w wiek następny, piąty, i był on świadkiem zdarzeń, o których wypadnie mówić nieco później. Poetą tym był Pindar.
Ojczyzną jego były Teby; był on więc, po Hezjodzie, drugim wielkim poetą Beocji. W swej atoli poezji nie był w najmniejszym stopniu podobny do swego poprzednika, jeśli pominiemy to, że i on był mężnym wojownikiem Sprawiedliwości. Epos dydaktyczny w epoce Pindara nie porywał już bujnych talentów poetyckich, jak przed trzema wiekami: czas sprzyjał liryce. Ale i liryka Pindara była inna, niż znanych nam Tyrteja, Solona, Alceusza, Safony. Jej znamieniem było to, że w niej tekst poetycki łączył się nietylko z muzyką w śpiewie i akompanjamencie, ale i z tańcem wykonywającego chóru — miarowym, poważnym, lecz bądź co bądź tańcem. Muzykę taką nazywamy przeto chórową.
W tym swoim skladzie troistym była ona, w istocie rzeczy, bardzo starożytna — starożytniejsza, niż sam Homer. Wszelako rozwój artystyczny pozyskała ona niezbyt dawno, w zależności od owego rozwoju muzyki, o którym mową była wyżej. Właściwym jej przedmiotem była chwała bogów.
Jeśli jakieś państwo wysyłało święte poselstwo — t. zw. teorję — na uroczystość, powiedzmy, Apollina do Delf, zamawiano u jednego z poetów, swoich lub cudzych, hymn, licujący z uroczystością. Zamówienie wymagało dość złożonej pracy. Nasamprzód poeta układał sam hymn, do czego potrzeba było nietylko talentu, ale i dużej wprawy. Jako rozmiar służyć miała mu nie strofa zwykła, w rodzaju tych, których używali Alceusz i Safo, lecz twór nader złożony, z rozmaitych zbudowany wierszy, przyczem strofa, skomponowana dla jednego hymnu, nie nadawała się już dla drugiego. Powtóre, do tekstu tego należało stworzyć muzykę i skomponować odpowiednie ruchy rytmiczne dla chóru. Poeta był więc jednocześnie swym własnym i kompozytorem i baletmistrzem, — jeśli wyrazu tego godzi się użyć w związku z tańcem uroczystym i religijnym. I nakoniec, zadanie trzecie: wyuczyć chór, ofiarowany poecie przez gminę, i słów, i śpiewu, i tańca. I oto teorja z chórem udawala się do Delf; nastawał dzień uroczystości; herold wzywał: niechaj staje chór Tebańczyków! — chór Argosu! — chór Ateńczyków! I chór wychodził, po kolei, zdobywając sławę i dla wielbionego boga, i dla wielbiącej go gminy, i dla poety. Hymnów takich było wiele rodzajów. Innego rodzaju były hymny wielbiące Apollina, innego — wielbiące Dioniza, jeszcze innego, gdy chodziło o uczczenie Macierzy bogów. Rozróżniano hymny, wykonywane na miejscu, i wykonywane podczas procesji; wykonywane przez mężczyzn, przez dziewice, przez pacholęta.
Lecz jakaż bywała ich treść? Jak już nadmieniono — wysławianie boga; wysławianie to wszakże mogło być rozmaite. Poeta mógł był opowiadać jakieś podanie bajeczne o zdarzeniu, w którem moc boga objawiła się ze szczególną wyrazistością; mógł był rozwijać zasady miłej bogu mądrości; mógł też był, nakoniec, polecać jego łasce gminę, która boga wielbiła, przyjaciół swoich i siebie. Z tych trzech części — opowiadającej, pouczającej i osobistej — składał się właśnie hymn w pełni.
Hymny takie układano i wykonywano już z dawien dawna, odkąd Terpander, pieśniarz Lesbosu, dźwignął muzykę na właściwy poziom. I Pindar skomponował ich sporo; stanowiły one nawet pokaźną część jego puścizny poetyckiej, i jedną taką książkę, t. zw. peany, odnaleziono niezbyt dawno w piaskach Egiptu; inne zaginęły.
Wolno-ż było czynić przedmiotem takiego rodzaju hymnów także i ludzi? Z początku wydawało się to świętokradztwem; lecz z czasem pozwolono zrobić wyjątek dla takich ludzi, którzy byli jawnie przez bogów umiłowani, którym bogowie jawną świadczyli laskę, wyróżniając ich zgonem chwalebnym albo zwycięstwem w Olimpji, Delfach lub w jakichkolwiek innych sławnych zawodach greckich. Były tedy dozwolone treny i epinikje (pieśni zwycięskie). I w jednych i w drugich zasłynął Pindar, do naszych wszakże czasów dochowały się tylko jego pieśni zwycięskie.
Wystawmy sobie ówczesne środowisko. Ktoś odniósł zwycięstwo w Olimpji, bądź w biegu, bądź w boju na pięści, bądź w wyścigach rydwanów. Wiemy już, jakie znaczenie łączyli Hellenowie z tem zwycięstwem, które zwycięzcę wynosiło ponad szereg ludzi zwykłych, i nietylko jego, ale i cały jego ród, jego gminę.
I oto zwraca się do Pindara z prośbą, aby ten skomponował «epinikjon» ku chwale jego zwycięstwa. Kompozycja, oczywista, wymaga czasu; czasu tego udziela się poecie, święto odracza się do umówionej daty. Dzień umówiony przyszedł, pieśń jest gotowa. Zwycięzca w swoim kraju zwołuje przyjaciół, sprawia poczęstunek, raczy ich winem, ale najlepiej uraczy ich chór, mający wystąpić z wyuczoną pieśnią. Cóż przez usta tego chóru poeta powie wybrańcowi Zwycięstwa? Zwyciężyłeś, — tak; ale zwyciężyłeś dzielnością, a dzielność — to dziedzictwo przodków. A więc, pochwalmy przodków! Zazwyczaj część główną epinikjon stanowiła opowieść o czynie jakiegoś bohatera prastarych podań, od którego zwycięzca ród swój wywodził: tak właśnie i powinno było być w myśl zasad arystokratyzmu. Po części opowiadającej następowała część pouczająca. Zwycięstwo dla niejednego bywało próbą niebezpieczną. Wszak widzieliśmy, że Kilon ateński po swem zwycięstwie olimpijskiem zamarzył o tyranji; tyranja zaś sprzeciwiała się zarówno duchowi arystokratyzmu jak i religji jego patrona, Apollina delfickiego. Nie, zwycięzco, odrzuć pychę, nie sięgaj po inne szczęście, tyś osiągnął już kres wielkości ziemskiej, zdobywszy zwycięstwo w Olimpji. Nie sprzeniewierzaj się tradycji przodków; przeniewierstwo takie byłoby, zresztą, rzeczą nienaturalną: ani lew, ani lis natury swej odmienić nie zdoła. Rzecz zasadnicza polega na tem, aby tę swą naturę poznać i w życiu ją usprawiedliwić: „Stań się tem, czem jesteś, poznawszy to”. I spójrz dokoła siebie: czy nie wyrządziłeś komu krzywdy? Teraz czas jest potemu, aby zło naprawić: jesteś potężny i wielki swem zwycięstwem, nad tobą jaśnieje uśmiech szczęścia. Życie człowieka jest krótkie; sam on jest „snem o cieniu;” lecz jeśli życie to opromieni laska boża darem zwycięstwa, wtenczas z niczego staje się ono wszystkiem.
I wreszcie — część osobista, część, z którą poeta załatwiał się krótko i niechętnie; oczywiście wypada wspomnieć o poprzednich przewagach bohatera, jeśli miał przewagi, o jego ojczyźnie, o jego mistrzu, jego rumaku — zwycięzca życzył sobie tego, i poeta musiał życzeniu temu uczynić zadość.
Dla nas zwycięstwo, jako takie, bywa tylko niezbyt ciekawym powodem; zapominamy o niem, śledząc lot fantazji i myśli poety. Weźmy choćby mity, przedstawione w części opowiadającej: co za majestatyczne, żywe obrazy! Właśnie, obrazy: poeta nie przedstawia jeszcze akcji; daje tylko opis tego, co w danej chwili ogląda oczyma duszy. Oto — Pelops, pacholę, modli się do swego opiekuna Posydona o powodzenie w swem cciążliwem przedsięwzięciu oto; młody Antyloch nadstawia pierś swą pod śmiertelny cios okrutnego Memnona, aby ojcu swemu, starcowi, dać możność ocalenia życia; oto — potężna Cyrena, przez Apollina wybrana na matkę królów cyreńskich, walczy ze lwem, aby obronić przed nim stada swego ojca. Tacy bywali przodkowie; czyż potomkowie nie zapragną tego, aby stać się godnymi tej dzielności i tej sławy? Oto wzory, jakie głosi Pindar w swych obrazach i w swych naukach moralnych.
∗
∗ ∗ |
Lecz jakież było jego życie, tego proroka przyrodzonej dzielności? W znacznym stopniu było to życie pieśniarza-wędrowca. Urodził się on, jak już nadmieniono, w Tebach, okolo r. 520, i niebawem po osiągnięciu przezeń wieku męskiego nastały wypadki, o których będzie mowa w rozdziałach następnych—wyprawa Persów na wszechhelleńską ojczyznę, zdrada Delf w obliczu sprawy narodowej, sprzeniewierzenie się tejże sprawie także jego rodzinnych Teb. Możnowładztwo obawiało się, że zwycięstwo Hellady pociągnie za sobą wzmożenie demokracji i załamanie się jego władzy; wolało władzę tę ocalić choćby za cenę ujarzmienia Hellady przez Persów. Co czyni Pindar? Kocha w dalszym ciągu Apollina i wierzy mu, nawet ponad głowami jego delfickich kapłanów; jest w dalszym ciągu oddanym synem swej ojczyzny tebańskiej, nie wyrzeka się ani jednego z przykazań arystokratyzmu;— ale jednocześnie całą duszą staje po stronie Hellenów w ich bohaterskiej walce przeciw najazdowi Persów. Wysławia gród Pallady, który w tej walce zasłynął: „,O błyszczące, fijolkami uwieńczone, godne pieśni wielkich, sławne Ateny, ostojo Hellady!” Tebańczycy, jak wieść niesie, oburzeni tem wysławianiem swego wroga, skazali poetę na ciężką grzywnę, lecz Ateńczycy zań tę grzywnę zapłacili. Wieść ta jest, być może, zmyślona; nie ulega wszakże wątpliwości, że Ateny dumne były z pochwały natchnionych ust wielkiego poety i że sam pozyskał on w Atenach jakby wtóre obywatelstwo. Ale czyż tylko w Atenach? Dziś bawi w Tebach, jutro w Eginie, potem w Koryncie, w Tessalji, w Cyrenie afrykańskiej, w Syrakuzach na Sycylji, wszędzie, gdziekolwiek dźwięczy mowa grecka, gdzie czci zażywają greccy bogowie. Pindar jest prorokiem wszechhelleńskości. Pieśniami swemi budzi w słuchaczach poczucie, że są oni przedewszystkiem Hellenami; że Olimpja, Delfy oraz inne miejsca zawodów jednoczą ich, jako takich, i że ta siła jednocząca jest o wiele wyższa i świętsza, niż rozdzielająca przynależność do Teb, Eginy i innych strzępów rozerwanej szaty wszechhelleńskiej.
I wszędzie bywał upragnionym gościem śród biesiady możnych tego świata. Hieron syrakuzański, Arkezylaj cyreński, Alkmeonidzi ateńscy, Psalichidzi egińscy — wszyscy oni podejmowali go ze czcią, on zaś mówił z nimi, jak równy z równymi, a nawet wyższy nad nich: on bowiem cieszył się nietylko sławą ludzką, ale i laską bożą. Gminy współzawodniczyły między sobą w zapraszaniu Pindara, aby pieśnią swą uczcił ich «teorje»; wiedziały, że niczyje pieśni nie są tak miłe niebianom, jak jego. Tak na wyżynach doli ziemskiej, w ciągłem obcowaniu z bogami oraz z najlepszymi ludźmi owych czasów przepędził życie. Kwiat Hellady był przezeń wysławiony w epinikjach i w trenach; nie było boga, któremu nie poświęciłby jednego lub kilku hymnów. Zresztą, nie — był jeden, a raczej jedna: tak, przynajmniej, mówi legenda. Gdy już dogasało jego sławne życie, ukazała mu się razu pewnego we śnie Persefona, królowa państwa podziemnego, ze skargą, że w pieśniach swych wszystkich wysławił bogów, oprócz niej jednej. „Ale — dodała — zaniedbanie to powetujesz niebawem, skoro będziesz u mnie.” Istotnie, po upływie dni kilku, Pindar umarł. Po upływie zaś jeszcze dni kilku sam on jawił się we śnie swej starej służebnicy i wygłosił hymn swój do Persefony, prosząc ją, aby dokładnie go zapamiętała. Służąca, ocknąwszy się, zapisała; w taki to sposób ta pieśń, zaiste pośmiertna, stała się znana potomnym.
Kto w wymowie strzeże miary, zawrzeć kto zdolen też jest
w zwięzłem słowie słów wielu treść, ten przygany
znosi od ludzi już mniej. Przesyt
stępia żwawe zbył nadzieje w nas.
Gdy chwalą ci kogoś, bliźniego słowa w głąb
serca tajną ciężki zaszczepia ból.
Lepsza jednak zazdrość, niż litości głos.
Sławny bądź, czyny swe mnóż, sprawiedliwie
ludem swym rządź. Na kowadle
czci oraz prawdy bez kłamstw kuj swój język.
Lekką iskrą słowo buja, ale z królewskich twych ust
ciężko legnie. Wielu ty dóbr jesteś panem,
świadków twe rządy ogląda moc.
Szczodrobliwą rękę miej i, cne
kochając swe imię, szeroko skarby siej.
Niby sternik zręczny okrętu, hej,
śmiało żagiel wiatrom zawierz. Odtrąć precz
korzyść ułudną, jak cień, miły druhu.
Wieczna jest sława, przeżywa
ludzi umarłych i mknie w przyszłość świata.
Powieść ich życia podejmą pieśń i dziejopisów trud.
Krezus, że bliźnim życzliwy, wiecznie będzie
w głębi potomnych żył serc.
W byku z miedzi palił ludzi król Falarys[1]: światłu wróg.
Więc struny gędziebne pod dachem w święta dzień
łączyć nie chcą jego imienia z pacholąt śpiewem. Tak,
powodzenie — pierwszy to klejnot; a po nim
niemasz nic ponad dobrą sławę.
Lecz kto oba dary społem od bogów wziął, temu los
upragniony dostał się, ten
życia otrzymał wian najwyższy.
- ↑ Mowa o słynnym «byku miedzianym» tyrana Akragantu, Falarysa (w. VII) Zaleta jego polegała na tem, że krzyk ofiary, spalanej w jego wnętrzu, brzmiał jak ryk byka. Falarys, pono, wypróbował tę osobliwość nasamprzód na samym majstrze.