Grecja niepodległa/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Zieliński
Tytuł Grecja niepodległa
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III
ATENY
13. KILON W ATENACH

W owych czasach, gdy Sparta stała się najpotężniejszem państwem militarnem, Korynt zaś najżywotniejszym ośrodkiem handlowym Grecji, Ateny były jeszcze skromną republiką rolniczą. Ich siły lądowe były niepokaźne, drogi zaś morskie przegradzała wyspa Salamina, która wtenczas należała do Megary.
Rządy Aten były, jak już wiemy, arystokratyczne. Siła skupiała się w rękach szczupłej liczby rodów możnowładczych, posiadających najżyźniejszą ziemię w tak zwanej »równinie«. Najmożniejszym zaś z pośród tych rodów możnych byli Alkmeonidzi.
Ludowi prostemu srodze dawała się we znaki wyniosła duma możnowładztwa; niechęć ku niemu wzmagała się i rosła — a wraz z nią i nadzieja mężów ambitnych, którym przykład Kipsela pokazał, co śmiały i przedsiębiorczy człowiek osiągnąć mógł w państwach greckich.
Śród tych mężów ambitnych był też niejaki Kilon. Pochodząc sam z możnego rodu, poślubił on córkę tyrana Megary, Teagenesa, i chętnie gotów był skorzystać z przykładu i pomocy teścia. Skoro zaś los obdarzył go zwycięstwem w Olimpji, jął pysznić się jeszcze bardziej: wyobraziwszy sobie, że jest wybrańcem Zwycięstwa, postanowił, że tyranja przed nim nie umknie, i wahał się tylko co do dnia, w którym dokonać ma zamachu na wolność swej ojczyzny. Zasięgnął w tym względzie rady boga delfickiego; bóg i tutaj uciekł się do »godziwego oszukania«, aby ukarać go za jego występny zamiar. Wyrocznia odpowiedziała: „w największe święto Zeusa”. — „A więc w dzień igrzysk olimpijskich” — odrzekł Kilon, myśląc o własnem zwycięstwie olimpijskiem. Zapomniał zaś najzupełniej, że i w Atenach bywa także miejscowe wielkie święto Zeusa.
I oto, gdy nastąpiła czerwcowa pełnia księżyca, Kilon na czele swych stronników ateńskich a także i posiłkowego oddziału, jaki potajemnie przysłał mu teść Teagenes, niespodzianym napadem zajął Akropol. Miał nadzieję, że ubogi lud ateński chętnie skorzysta ze sposobności, aby obalić rządy nienawistnego możnowładztwa; wszelako w nadziei tej się zawiódł, Tyranja była ludowi ateńskiemu jeszcze bardziej nienawistna: zrazu usluchał on nawet wezwania Alkmeonidów i obległ »kilonowców«, którzy zamknęli się w Akropolu. Potem, jednakże, lud wrócił do swych domostw, pozostawiwszy panom, aby między sobą załatwili swe porachunki.
Alkmeonidzi na czele arystokracji oblegali w dalszym ciągu twierdzę. Śród oblężonych, którzy nie byli na taki obrót rzeczy przygotowani, wkrótce zabrakło żywności. Jeszcze dotkliwiej dal się im odczuć brak wody: ateński bowiem Akropol ustępował w tym względzie Akrokoryntowi i nie posiadał w obrębie swych murów własnego zdroju. Wtenczas odwaga opuściła Kilona; porzuciwszy towarzyszów swych na łaskę losu, umknął potajemnie. Co stało się z nim dalej, nie wiemy.
Opuszczeni przez wodza, kilonowcy legli jako »błagalnicy» przed ołtarzem Pallady-Ateny; znaczyło to, że szukają schronienia u bogini. Wedle obyczajów greckich, nikt nie miał prawa silą ich stamtąd uprowadzić: czynem takim obraziłby Atenę. Ale niebezpiecznie też było i zostawiać ich przed ołtarzem: wielu z nich było tak znękanych głodem, że mogli na miejscu umrzeć, co znowu byłoby znieważeniem otarza.
Głową Alkmeonidów był wtenczas niejaki Megakles; w tym roku piastował urząd naczelnego archonta. On to zaproponował kilonowcom, aby się poddali: „Staniecie przed sądem” — rzekł do nich — „na Areopagu; jakibykolwiek wypadł wyrok, życie wam zaręczamy”. Kilonowcy zgodzili się; jakkolwiek prawa natenczas w Atenach jeszcze nie istniały, lecz sędziowie na Areopagu słynęli ze swej sprawiedliwości na całą Helladę.
Alkmeonidzi najbardziej nienawidzili kilonowców: wiedzieli, że w razie gdyby zamach się udał, Kilon postąpiłby z nimi tak samo, jak w Koryncie Kipselos z Bakchiadami. Kilonowcy znali tę nienawiść ku sobie i nie ufali Alkmeonidom. Zażądali, aby im podano olbrzymi kłąb welny. Przed opuszczeniem ołtarza przywiązali doń jeden koniec nici; potem jęli odchodzić jeden po drugim, w kierunku bramy Akropolu, przyczem pierwszy niósł kłąb, stopniowo rozwijając zeń nić; wszyscy trzymali się za nić i szli, słaniając się z wyczerpania, podobniejsi do trupów, niż do żywych ludzi.
Zstąpiwszy z Akropolu, podeszli do skały Areopagu. Ale oto, gdy stanęli narówni z jaskinią Erynij, znajdującą się pod ową skałą, nić pękła niespodzianie. Megakles ujrzał w tem znak przychylny dla siebie. „Bierzcie ich” — krzyknął do swego oddziału — „Pallada odtrąciła blagalników”. Większosć kilonowców nie stawiła oporu; uprowadzono ich za miasto i tam ukamienowano. Ci, którzy mieli jeszcze odrobinę sił, rzucili się ku ołtarzom Erynij. Lecz rozjuszeni Alkmeonidzi już nie zwrócili uwagi na to nowe blagalnictwo i tuż na miejscu wysiekli ich mieczami.
Taki był oplakany koniec spisku Kilona. Alkmeonidzi splamili się straszliwą zbrodnią: ludzie trwożnie się od nich usunęli. ,„Oszukali i rozgniewali boginię” — mówiono o nich —; „zlekceważyli orędownictwo Erynij”; „są — przeklęci”. To przezwisko »przeklętych« poszło odtąd za nimi. Pod wpływem tej nienawiści przeciw Alkmeonidom podnieśli głowę i ci, którzy wprzódy tajnie sprzyjali Kilonowi, ale nie ważyli się na udział w spisku. Cały naród na dwa rozdzielił się stronnictwa. Lata mijały, a waśń wzajemna rosła i rosła.
Był podówczas w Atenach obywatel jeszcze młody, ale już otoczony rozgłosem dzięki swej energji i sprawiedliwości. Na imię było mu Solon. Pragnąc kres położyć waśni i pojednać stronnictwa, wystąpił z wnioskiem, aby lud wybrał trzystu najlepszych ludzi dla złożenia sądu nad tymi, którzy splamili się krwią kilonowców. Wniosek przyjęto. Stanął sąd. I teraz dopiero wyszło na jaw, jak dalece wszyscy nienawidzili i bali się Alkmeonidów: potępiono ich i skazano na wygnanie z kraju. Nie pozostawiono w spokoju nawet tych, którzy zdążyli umrzeć od czasu dokonanego przestępstwa: ich szczątki wykopano z ojczystej ziemi i wywieziono poza jej granice.
Alkmeonidzi poszli na wygnanie, pałając gniewem przeciw arystokracji, która ich zdradziła. Ateńczycy odetchnęli swobodniej, nie czując już więcej »przeklętych« w swem środowisku. W istocie: przecież winowajcy w odwet ponieśli karę; cóżby należało czynić ponadto? Jednakowoż niebawem zaszedł śród nich wypadek, który dowiódł, że moc boża polega nie na odwecie.
W Atenach wybuchła dżuma. Jak zawsze w podobnych razach, wyprawiono posłów do Delf, do Apollina — wszak on to, mniemano, dżumą karze ludzi, którzy zgrzeszyli przeciw niemu. Apollo odpowiedział nakazem, aby, „oczyścić miasto”. Zdumieli się Ateńczycy: jakto? czyż już nie oczyścili go, wyganiając »przeklętych«? Wszelako w gronie ich był niejaki Nikjasz, mąż wielkiej zacności: „Oczyściliśmy miasto — rzekł on — ludzkim sądem, o bogu zaś zapomnieliśmy. Wygnaliśmy i żywych i umarłych, a skądże wiemy, czy bogu wyrok taki jest miły?”
„Mieszka na Krecie — ciągnął dalej — mąż, ukochany przez bogów, zwany Epimenidesem. Gdy był on jeszcze mlody, zdarzył mu się cud. Wespół ze swym bratem młodszym, pasł on stado ojca; razu pewnego, uczuł się znużony, zaszedł do pobliskiej jaskini i w niej zasnął. Przebudziwszy się, jak mniemał, po krótkim śnie, stada swego już więcej nie znalazł; wróciwszy do domu, zastał w nim, zamiast ojca, innego starca, i z rozmowy z nim dowiedział się, że jest to jego własny brat młodszy, i że przespał on pięćdziesiąt lat z okładem. Ale podczas owego snu nimfy nauczyły go mądrości, bożej, i teraz niema człowieka, któryby bliższy był bogom, niż on. Radzę więc zaprosić go do nas, aby on miasto nasze oczyścił od plamy, która je skalała.”
Usłuchano rady Nikjasza; jego samego wyprawiono na Kretę, aby sprowadził starca, miłego bogom. Wstąpiwszy na ziemię ateńską, Epimenides zwołał obywateli na wiec u podnóża Areopagu i powiedział im w przybliżeniu, co następuje:
„Nie w odwecie jest bóg, lecz w przebaczeniu. Wasi współobywatele Alkmeonidzi dość już się nacierpieli; niechże wracają do kraju. Krew przelana musi być odkupiona; a w jaki sposób, to wam oznajmię.
„Sprowadźcie na skałę Areopagu stado jagniąt, czarnych i białych; one podejmą wasze grzechy. Tak obarczone grzechem niechaj rozejdą się, gdzie które zechce; gdziekolwiek zaś które z nich legnie, tam złożycie je na ofiarę — właściwemu bogu.”
Zgromadzeni w kornem milczeniu słuchali jego natchnionych słów. Gdy skończył, Nikjasz zwrócił się doń z pytaniem:
„Jeszcze jedno nam powiedz, boski starcze. My składamy ofiary na oltarzach; jakiemuż więc bogu każesz poświęcić ołtarze baranków odkupienia?”
Epimenides milczał. Nikjasz spytał dokładniej:
„Czy Atenie? Erynjom? Lub Apollinowi?”
Lecz Epimenides chwiał głową, w zadumania patrząc wdal przed siebie; po pewnem milczeniu dodał:
„Ofiarujcie je — bogu nieznanemu.”


∗             ∗

Minęło zgórą sześćset lat. Wtenczas inny mąż święty, przyszedł do Aten; głosił on Boga, który narodził się wśród ludzi w dalekiej Galilei, i mędrcy, zamieszkali w Atenach, z podziwem słuchali jego słów.
I wziąwszy go, przywiedli na Areopag; i stanął on pośród Areopagu i rzekł:
„Ateńczycy! ze wszystkiego widzę, że jesteście szczególnie pobożni. Albowiem przechodząc i oglądając wasze świętości, znalazłem też ołtarz, na którym było napisane: Bogu nieznanemu. Co tedy, nie znając, czcicie, to ja wam opowiadam”...
Tym mężem był Paweł apostoł (Dzieje apostolskie XVII, 19—23).

14. SOLON PRAWODAWCA

W poprzedniej opowieści wspominaliśmy już imię człowieka, którego Ateńczycy w ciągu wielu stuleci czcili jako swego największego dobroczyńcę: był to Solon. Pochodził on z rodu możnowładczego: przodkiem jego był ów Kodros, który niegdyś poświęcił się za ojczyznę. Ale fortunę miał niewielką. Posiadając mały zaledwie kawałek ziemi, zajął się handlem i jako kupiec zwiedził znaczną część wysp i pobrzeża azjatyckiego; był, jak mówiono, i w Egipcie, wszędzie studjując ludzi, ich miasta i obyczaje, wszędzie nawiązując znajomości. Wszelako warunki handlu były wtenczas dla Ateńczyków nader ciężkie: ich przystanią morską był Faleron, naprzeciwko zaś Faleronu i wogóle całego wybrzeża ateńskiego leżała długa wyspa Salamina, należąca podówczas do Megary, tak, że bez zezwolenia władz megarskich ani jeden okręt ateński nie mógł wypłynąć na pełnię morza.
Atenami rządzili wtenczas archonci i rada Areopagu, składająca się z byłych archontów; w wyjątkowych tylko wypadkach zwoływano zgromadzenie ludowe. Po szeregu niepomyślnych prób odboju Salaminy od Megary, Areopag wydał prawo, karzące śmiercią każdego, ktoby wezwał naród do wznowienia z Megarą wojny o Salaminę.
Solon zrozumiał, że wyrzekając się Salaminy, Ateńczycy zrzekali się wszelkiego powodzenia i wielkości w czasach przyszłych; postanowił przeto za wszelką cenę doprowadzić sprawę do wojny. W tym celu udał obłąkanego, przywdział czapkę błazeńską i w takiej postaci ukazał się na placu w Atenach. Obywatele obstąpili go wnet dokoła. Gdy duża zebrała się ciżba, Solon ku zdumieniu wszystkich jął nagle śpiewać:

Herold — przynoszę wam wieść, z upragnionej wieść Salaminy;
Jeno nie mowa z mych ust — dźwięczna poleje się pieśń.

Wszyscy nadstawili uszu: napewno obłąkaniec, skoro zapomniał o prawie! Ale Solon śpiewał dalej, przedstawiając ważność dla Ateńczyków zakazanej wyspy; hańbę, jaką ściągnęli na siebie swem małodusznem wystąpieniem.
„Nie, wolę zmienić ojczyznę — śpiewał —; niech domem moim będzie raczej pustynna wyspa Folegandr, albo nędzny Sykin: teraz, kędykolwiek pójdę, ludzie szydzić będą ze mnie: oto jeden z Ateńczyków! jeden z tych, co zrzekli się Salaminy!”
„Nie, to — nie obląkaniec!” Wrzenie wzmagało się i rosło; i kiedy Solon skończył pieśń swoją gromkiem wezwaniem:

Na Salaminę, rodacy! O wyspę bój upragniony
Stoczyć nam trzeba i z bark zrzucić gniotący nad wstyd!

wtenczas wszyscy, jak jeden mąż, odpowiedzieli mu: „Idziemy na Salaminę!”
Ogłoszono wojnę; sam Solon stał się jej duszą, i wyspa, nareszcie, została odbita. Przed handlem ateńskim wolne otwarły się szlaki. Zyskał na znaczeniu stan kupiecki, a za nim i stan przemysłowy: ludność «pobrzeża.» Gdy zaś powrócili Alkmeonidzi, odżegnali się od możnowładztwa «równiny», które ich ongi zdradziło, i stanęli na czele rzemieślników i kupców «pobrzeża.»
Wszelako Solon nie poprzestał na tem, że wspomógł kupców i rzemieślników. Jeszcze bardziej leżała mu na sercu dola owych ubogich włościan, którzy wszelkie cierpieli gwałty od bogatego możnowładztwa «równiny.» Ich los był rzeczywiście opłakany. Ateny nie znały ustaw pisanych; w każdej sprawie, wynikającej między ziemianinem a chłopem, sędziami byli magnaci, t. j. ci sami bogaci ziemianie, i ci naginali prawo na swoją stronę. Dlatego to lud coraz glośniej domagał się ustawodawstwa pisanego, aby prawo obwieszczone było raz na zawsze i stało się wiadome wszystkim.
Arystokracja musiała zgodzić się na ustępstwa, i niejaki Drakon otrzymał zlecenie spisania i obwieszczenia zbioru praw. W zbiorze tym było wiele rzeczy dobrych: tak, Drakon określił pierwszy, że nie jest tem samem zabić kogoś rozmyślnie lub przypadkiem, albo też w obronie własnej. Ale naogół prawa jego były bardzo surowe; każdy prawie występek był karany śmiercią. Pokolenia następne mówiły przeto, że były one „pisane krwią”, my zaś dziś jeszcze prawa lub zarządzenia zbyt srogie nazywamy «drakońskiemi.»
Wszelako główna ich wada polegała na tem, że nie usunęły one możności ujarzmiania ubogich włościan przez bogatych właścicieli ziemskich. Możność ta wyrastała z następującego splotu zdarzeń.
Zdarzył się nieurodzaj. Bogaczowi sprawiał on tylko stratę, ale ubogiego niszczył: ubogi nie miał ziarna na chleb, nie miał ziarna na zasiew swego pola. I oto bogacz doń mówi: „Bierz pożyczkę pod zastaw ziemi; jeśli nie zapłacisz w terminie, ziemia twoja stanie się moją.” Włościanin chcąc nie chcąc, zaciągał pożyczkę, ale nie zawsze mógł był ją zwrócić w terminie; i oto bogacz brał jego rolę na własność, stawiąc na niej słup kamienny z napisem, że przeszła doń za długi. Zrujnowany włościanin z właściciela zmieniał się w dzierżawcę, który nowemu właścicielowi obowiązany był płacić część plonu, jako «dzierżawę».
Lecz oto nowy przychodził nieurodzaj: niema czem ani żywić się samemu, ani czem pola obsiać, ani dzierżawy spłacić, Bogacz znowu mówi do ubogiego: „Zaciągnij pożyczkę pod zastaw ciała: jeśli nie zapłacisz na czas, i ty, i twoja żona, i twoje dzieci staniecie się wszyscy moimi niewolnikami.”
W taki to sposób wielu ubogich włościan popadło w niewolę u bogatych ziemian i albo służyło im na miejscu, albo ulegało nawet zaprzedaniu w niewolę za granicę.
Liczba niewolników wzrastała, liczba obywateli stawała się coraz mniejsza. A jednocześnie uszczuplała się i liczba obrońców ojczyzny: wszak niewolnicy nie służyli w wojsku.
Solon nie mógł obojętnie patrzeć na tę zagładę kraju. Znów posłużył się owym cudownym darem poetyckim, jakim wyposażyła go przyroda, — ale tym razem już bez udawania i bez czapki błazeńskiej. Wyśpiewał rodakom pieśń nową, pieśń o ich niedoli. Pieśń zaczynała się tak:

Widzę ja, bracia — i ból piekący przenika mą duszę —
Widzę, jak ginie nasz gród, praszczur iońskich wszech miast.

W dalszym ciągu przytaczał przykłady innych miast i krajów, podbitych od nieprzyjaciół z woli bożej, i wieścił:

Miasto zaś nasze przenigdy z Zeusowych nie zginie wyroków,
Bóstw nieśmiertelnych sąd nigdy nie strąci go w noc:
Pallas Atena go strzeże, wielkiego córa rodzica;
Święta, obrończa jej dłoń wiernie ochrania nasz gród.
Grodu mieszkańce to sami ojczyznę dwoją przesławną
Gubią: ponosi ich szał, chciwość zaćmiewa ich wzrok...

O tem zdzierstwie bogatych panów, o cierpieniach, o zubożeniu ziemi śpiewał Solon w dalszym ciągu — i śpiewał tak, że wszyscy słuchacze byli wstrząśnięci. Ta »elegja« jego miała nie mniejsze powodzenie, niż poprzednia salamińska. Gdzie tylko zbierało się grono przyjaciół na biesiadę, tam stale przy winie śpiewano i tę pieśń. Wkrótce każdy Ateńczyk znał ją na pamięć. Nietylko ubodzy śpiewali ją na pociechę swej doli — także i wielu z pośród bogatych panów i możnych otwarła ona oczy.
I gdy nadszedł dzień elekcji archontów, Areopag nawet myśleć nie ważył się o tem, aby wybrać na pierwszego archonta kogo innego, prócz Solona (594 r. przed N. Chr.).
Solon nasamprzód usunął najbardziej krzyczącą krzywdę. Wszystkie umowy pod zastaw ziemi i ciała ogłosił za nieważne: z działek rolnych usunięto hańbiące »słupy« rolę zaś samą zwrócono poprzednim posiadaczom, Obywatele, którzy stali się niewolnikami za długi, odzyskali wolność; ci, którzy w strachu przed niewolą byli uciekli za granicę, otrzymali prawo wolnego powrotu; tych, którzy byli przez panów swoich sprzedani za granicę, wykupiono. I znów w Attyce ukazali się drobnorolni włościanie — moc i zdrowie ziemi.
Drugiem dzielem Solona było prawodawstwo, oparte na sprawiedliwości i łagodności.
Prawa Drakona o zabójstwach utrzymał on w mocy, ale pozostałe złagodził i uzupełnił nowemi, uwzględniającemi także nową klasę przemysłowców i kupców «pobrzeża.» Prawa Solona były wypisane na obracających się drewnianych tablicach (pryzmatach) i wystawione na Akropolu i na rynku miejskim, ażeby wszyscy Ateńczycy mogli się z niemi obeznać. Prawami temi rządziły się Ateny do najpóźniejszych czasów.
Osobną część prawodawstwa Solona stanowiła przeprowadzona przezeń naprawa ustroju państwowego, skierowana ku temu, aby osłabić władzę arystokracji i dać pewne prawa pozostałemu ludowi.
Ateńczycy, jak wogóle Ilończycy, dzielili się wedle pochodzenia na cztery »file« czyli kolana. Solon wydał prawo, aby każda fila wybierała po stu ludzi do tak zwanej »rady czterystu.« Rada ta miała właśnie odtąd rządzić państwem zamiast arystokratycznego Areopagu, który stał się jedynie trybunałem, rozstrzygającym sprawy o zabójstwach.
Ale z pośród jakich-że to obywateli miano wybierać ową radę czterystu? Oto tutaj właśnie wyraził się charakter demokratyczny reformy Solona. Podzielił on wszystkich obywateli wszystkich czterech fil wedle obszaru ich ziemi na cztery klasy: najbogatszych, bogatych, średniozamożnych i ubogich, orzekając, aby najbogatsi i bogaci służyli w jeździe, utrzymując własnego rumaka; średniozamożni w wojsku o ciężkiem uzbrojeniu, mając własny oręż, ubodzy zaś — bądź w wojsku o lekkiej broni, bądź we flocie morskiej, jako wioślarze i marynarze. I ponadto postanowił: na archontów należy wybierać tylko najbogatszych, ale na inne urzędy i do rady — obywateli pierwszych trzech klas. Co do klasy czwartej, jej członkowie mogli tymczasem uczestniczyć tylko w zgromadzeniu ludowem a także w sądzie ludowym.
Jak to bywa zazwyczaj, sprawiedliwość i umiar reform solonowych nie znalazły godziwej oceny u współczesnych. Bogaci byli niezadowoleni, że prawodawca zwrócił i rolę i wolność tym, których wtrącili w niewolnictwo; ubodzy spodziewali się, że przepędzi on panów zupełnie i podzieli ziemie ich między nimi, — i teraz czuli się rozczarowani, widząc, że to w zamiarach jego nie leżało. Nakoniec, właśni jego zwolennicy liczyli, że skorzysta on ze swej władzy archonta, aby stać się tyranem, i byli bardzo nieradzi z tego, że uczciwie złożył on władzę, którą mu powierzono.
Solon wszystko to widział, ale nic zachwiać nie mogło jego stanowczości, z jaką do końca szedł drogą honoru i prawdy. O niezadowolonych mówił:

Władzę oddałem ludowi, o ile mu władza przystoi:
Nie uszczupliłem mu praw, pychy nie chciałem też wzmóc.
Którzy zad rodu zaszczytem i bogactw potęgą świecili,
Umiar zmusiłem tych znać i oduczyłem od krzywd.
Między nimi stanąłem, jak tarcz obie strony chroniąca,
By ani tamci, ni ci, imać nie mogli się zła.

Składając władzę, odebrał od ludu przysięgę, że w ciągu lat dziesięciu nie będzie on żadnych wprowadzał zmian w jego prawodawstwie, a potem siadł na swój statek handlowy i wyjechał w obce kraje.

15. SIEDMIU MĘDRCÓW

Razu pewnego w Milecie bogaci młodzieńcy, przechadzając się po brzegu morza i przyglądając się pracy rybaków, kupili u jednego z nich, który przed chwilą zarzucił sieć, cały oczekiwany przezeń połów. Sieć wróciła bardzo ciężka. Skoro wszakże z ogromnym trudem wyciągnięto ją na brzeg, ryb w niej prawie wcale nie było, znalazła się natomiast rzecz o wiele cenniejsza: trójnóg miedziany, jeden z tych, jakich używano nietylko w gospodarstwie, jako podstawek do kotłów, ale z uwagi na ich ozdobność także i dla upiększania ulic i domostw. I tu wszczął się spór między mlodzieńcami a rybakiem: tamci domagali się trójnoga dla siebie, gdyż, jak mówili, zgóry cały zakupili połów, rybak zaś utrzymywał, że przez połów rozumiał ryby, nie zaś cokolwiek innego. Sprawa dotarła do władz miejskich. Te nie były w możności sprawy rozsądzić i, aby żadnej ze stron nie obrazić, posłały do Delf, aby spytać wyroczni, co należy zrobić z trójnogiem. I bóg dał im odpowiedź:

Co macie począć z trójnogiem, o władze możnego Miletu?
Oddać go temu należy, kto wszystkich mądrością przewyższa.

Usłyszawszy taką odpowiedź, natychmiast odejść kazano i rybakowi i młodzieńcom: rzecz była jasna, że nie o nich chodziło. Ale o kogo? I jeden z dostojników Miletu rzekł:
— Nie ulega wątpliwości, że bogowie mają na myśli współobywatela naszego Talesa: niedarmo otrzymał on pierwszy w Helladzie przydomek »mądrego.« Wiecie, że pieśniarz starożytności, wielki Hezjod, pierwszy rozmyślał o tem, co było początkiem wszechrzeczy: wedle jego określenia początkiem takim była bogini Ziemia. Nasz atoli rodak spojrzał na sprawę jeszcze głębiej: widząc, że wszystko, co żyje, żywi się wilgocią i umiera, skoro bywa jej pozbawione; widząc, że nawet ziemia wynika z wody — a i my sami to widzimy po owych wyspach, co powstają i rosną u ujścia naszego rodzimego Meandra, — osądził, że nie ziemia, lecz woda była tem prajestestwem, z którego powstały pozostałe. I nie poprzestając na tej mądrości, którą czerpał z potęgi swego umyslu i doświadczeń swego życia — a wszak wiecie, że jest to i działacz państwowy, i mówca, i naczelnik dużego przedsiębiorstwa handlowego, i myśliciel — udał się do Egiptu, aby od jego kapłanów posiąść wiedzę mierzenia ziemi — i dzięki niemu Hellada poznała geometrję. Niebawem wszakże uczeń prześcignął swoich nauczycieli: gdy na jego pytanie o wysokość wielkiej piramidy pod Memlisem starszy kapłan odrzekł, że nie wie, bo — tłumaczył — nie można dostać się na jej wierzchołek, — Tales oświadczył, że poto wcale na jej wierzchołek piąć się nie trzeba. I to powiedziawszy, utkwił swą laskę w piasku — pora zaś była wieczorna, i długi cień kładł się od laski na wschód. „W jakim stosunku ten cień — ciągnął — pozostaje do wiadomej nam wysokości laski, w takim i cień piramidy pozostaje do jej poszukiwanej wysokości”. Jestem pewny: przyjdzie czas, w którym Tales uznany będzie za założyciela fundamentów całej mądrości helleńskiej. A czyż trzeba dowodzić czystości i głębi jego zasad moralnych? Wszak pamiętacie, jak jednemu z nas, na pytanie, czy człowiek może przed bogami ukryć swe złe uczynki, odrzekł: nie może ukryć nawet i zamiarów; drugiemu zaś na pytanie, co jest rzeczą najtrudniejszą, odpowiedział: «poznać samego siebie». Odpowiedź ta zyskała pochwałę samego Apollina, i od tego czasu napis: «Poznaj samego siebie» — widnieje na murze jego świątyni w Delfach. Jestem przeto przekonany, że przez męża najmędrszego rozumiał on właśnie naszego Talesa.
Skierowano się do Talesa. Ten wszakże, usłyszawszy o co chodzi, pokiwał głową. „Nie, przyjaciele, odparł, nie mogę ja przypisać sobie zasługi najwyższej mądrości. Ja jestem obywatelem potężnego grodu, który szeroko włada siłą swego oręża i swych stosunków handlowych, i o ile we mnie jest mądrość, jest to mądrość raczej wasza, niż moja. Ale oto obok nas stoi nieduży grodek Priena, w nim zaś mieszka mąż mądry, o którym słyszeliście wszyscy — Bias: mąż, który wszystko zawdzięcza tylko sobie; jego to uznać należy za najmędrszego.
Zmarszczyli brwi mieszkańcy Miletu, gdyż bardzo nie podobali się im sąsiedzi z Prieny, z którymi częste miewali zatargi graniczne. „Tak — odrzekł jeden — wiemy, że nawet królowie ubiegają się o jego znajomość. Niedawno król Egiptu Amazis spytał go: co ma czynić? jego sąsiad, król Etjopji, zaproponował mu błahą rzecz: wypić całe morze. Jeżeli wypijesz, powiada, ustąpię ci połać pograniczną; a jeśli nie wypijesz — dostanę od ciebie wyspę Elefantynę, co jest na Nilu; czy zgadzasz się? Bias kazał mu rzec: odpowiedz, że się zgadzasz, a potem zażądaj od sąsiadów, aby ci, gdy ty będziesz morze wypijał, powstrzymali bieg wszystkich rzek, jakie do morza wpadają; ty bowiem, jak chcieli, zobowiązałeś się wypić tylko morze teraźniejsze, nie zaś tę wodę, która napłynie z rzek. Była to rada bardzo dowcipna, ale to za mało, aby pozyskać sławę najwyższego mędrca.
— Był to tylko żart, odparł Tales, mądrość Biasa tkwi gdzieindziej.
— Domyślam się o czem mówisz, ozwał się drugi poseł. Razu pewnego okręt, na którym on jechał, doznał rozbicia. Podróżni jęli skwapliwie zawijać w płaszcze to, co każdy miał najcenniejszego; Bias, natomiast, o nic nie dbając, szykował się skoczyć do morza; i gdy go spytano, czemu rzeczy swoich nie ratuje, odrzekł: «Całe mienie swoje i tak mam z sobą». | cóż? Skoro wypadło płynąć do brzegu, ci, których plaszcze obciążone były złotem albo innemi rzeczami, potonęli, uratowali się zaś jedynie ci, którzy zdążyli się ich pozbyć. Bias ocalił się lekko. I gdy rozbitkowie dotarli do najbliższego nadmorskiego miasta, wszystkim innym wypadło prosić o jałmużnę, Bias natomiast, w którym rozpoznano sławnego mędrca, ze czcią był witany i goszczony, i mógł pomoc świadczyć swym towarzyszom niedoli. Miał tedy słuszność, jak się okazało, gdy orzekł: «Całe mienie swoje i tak mam z sobą». W orzeczeniu tem mieści się dla nas nauka, że naszym skarbem prawdziwym jest wartość naszego umysłu i naszego serca.
— To już lepsze, rzekł Tales, ale nie to jeszcze sprawiło, że zasłużył on na sławę mądrości.
— Wiem, czem zasłużył, ozwał się trzeci: rzetelnością i sprawiedliwością przy wymiarze sądu i wyroków. Dlatego to i teraz w całej Jonji do nowych sędziów mówią: czyń sąd prieński.
— Tak, rzekł Tales, ale ja wiem o jeszcze lepszym czynie Biasa. Niegdyś był to człowiek bogaty, teraz jest ubogi, a wiecie dlaczego? Kilku Messeńczyków, związanych z nim prawem wzajemnej gościnności, wyprawiło swe córki-dzieweczki do krewnych w Messenie, ażeby ocalić je od spartańskiego jarzma. Okręt, który je wiózł, wpadł w ręce piratów, ci zaś przywieźli je tutaj, aby sprzedać je królowi Medów. Dowiedział się o tem Bias; dzieweczki wykupił z niewoli; wychował je we własnym domu, dał każdej posag i potem odesłał rodzicom, którzy podówczas zdążyli już przesiedlić się do Messeny. Oto dlaczego uważam go za najmędrszego: mądrzejsza bowiem od dowcipu jest sprawiedliwość, a od sprawiedliwości — dobroć!
Udali się tedy Miletczycy ze swym trójnogiem do Biasa, ale i on daru tego nie przyjął.
— Mężczyzna, rzekł, bez trudu może osiągnąć mądrość, jeśli ma oczy bystre i umysł pojętny; ale jeśli w ciasnych progach życia domowego dochodzi do mądrości kobieta, to jest to rzecz o wiele godniejsza podziwu. Czy słyszeliście o Eumetydzie, córce Kleobula, władcy w Lindzie na Rodosie— czyli, jak ją zazwyczaj z imienia ojca nazywamy — o Kleobulinie?
Posłowie uśmiechnęli się: — Któżby o niej nie słyszał? Wszak żadnej uczty nie uważamy za ucztę, jeśli podczas niej nie zadaje się gościom zagadek Kleobuliny.
— Tak, odrzekł Bias, układa je ona ze zdumiewającą zręcznością i zamyka w nich niemało głębokomyślności i piękna; lecz ja więcej w niej cenię to, że z bystrym rozumem politycznym łączy ona usposobienie łagodne i ludzkie. Jej ojca dawniej nienawidzili jego współobywatele; od tej zaś chwili, gdy ona, dorósłszy, poddała go swemu wpływowi, i on sam stał się łagodny i kochany, a nawet, dzięki niej pozyskał sławę mądrości. Jej to radzę oddać trójnóg.
Musieli Miletczycy przygotować okręt i z trójnogiem swym płynąć wązkiemi czeluściami śród wysp doryjskich do Rodosu i dążyć do Lindu; tam łatwo już znaleźli Kleobulinę w domu jej ojca. Dziewczyna zarumieniła się, gdy odsłoniono jej cel wyprawy, i pomyślawszy chwilę, odrzekła:
— Teraz wy, goście z Miletu, zadaliście mi zagadkę o wiele mędrszą niż wszystkie zagadki moje, razem wzięte. Zdaje mi się przecież, że zdołam ją rozwiązać. Wiedza moja jest szczupła, cała mądrość moja pochodzi od mego ojca. Ale jest w Koryncie władca prawdziwie mądry i wielki; wszyscy słyszeliście o Periandrze. Jemu to powiodło się to, o czem ojciec mój nawet zamarzyć nie śmie: powściągnął on w Koryncie zbytek i usunął niewolnictwo; mądrości wyższej ponad to być nie może. Rada moja — jedźcie do niego.
Miletczycy siedli znów na okręt i po długiej żegludze obok Tery, Melosu i Eginy dotarli do przystani korynckiej. Periandra zastali w głębokiej niedoli: było to właśnie w czasie jego nieszczęsnej waśni z synem Likofronem, Posłyszawszy o propozycji swych gości, uśmiechnął się smutno.
— Wiele rzeczy mi się powiodło, rzekł on, ale w najważniejszej doznalem klęski. Nie, przyjaciele drodzy, idźcie do tego, kto w swej mądrości stał się szczęśliwszy ode mnie. Za takiego uważam Pittaka, władcę Mitileny na Lesbosie. Jako mądry kraju swego prawodawca, oswobodził on go od walk domowych, które go szarpały, i dzięki mądrym jego rządom kraj podniósł się i rozkwitł, Własnych zaś nieprzyjaciół, a w ich liczbie wielkiego poetę Alceusza, wezwał, aby wrócili do ojczyzny, zapewniwszy im życie, wolność i swobodne użytkowanie całego mienia. Gdy zaś robiono mu zarzut z jego łagodności, oświadczył: «przebaczenie silniejsze bywa, niż odwet». Ze wszystkich słów mądrych, jakie kiedykolwiek słyszalem, to wydaje mi się najmędrszem. — I cicho powtórzył, spoglądając ze swego tarasu akrokorynckiego na plac miejski, kędy podówczas leżał jego syn nieprzejednany, unikany przez wszystkich: «Przebaczenie silniejsze jest, niż odwet».
I znów wrócili Miletczycy na okręt i popłynęli naprzód wzdłuż wysp, a potem, minąwszy cieśninę między Eubeą i Androsem, przez otwarte morze do Mitileny. Pittaka, wtenczas już siwego, zastali podczas uczty, którą raczył swych starych i nowych przyjaciół. Na miejscu zaszczytnem ujrzeli poetę Alceusza, także już osiwiałego. Pittak, uważnie rzeczy ich wysłuchawszy, odrzekł:
— Jeżeli Hellen wyróżnia się na gruncie mądrości, to w tem wielkiej zasługi niema. Alboż to mało mieliśmy śród siebie poetów, ukochanych przez Muzy, których utwory są nam źródłem natchnienia? Kto z was nie zna Homera, Hezjoda, Tyrteusza, Arjona... i Alceusza? — dodał, przyjaźnie spoglądając na swego sąsiada. — A prawodawcy? Ja zaslynąlem jako twórca ustawodawstwa w swej ojczyźnie Mitilenie; ale przecie i przede mną żyli Likurg w Sparcie, Zaleukos w Lokrach italskich, Charondas w Katanji sycylijskiej: im to zawdzięczam wszystko najlepsze z pośród tego, co mi się powiodło. Nie, powtarzam: dla Hellena zasługi wielkiej w tem niema. Lecz jeśli barbarzyńca, dzikus uczuje poryw wewnętrzny ku mądrości i ładowi prawnemu, jeśli oduczy on rodaków swych od ich okrutnych obyczajów i oświeci ich światłem ludzkości — to dzieło takie bywa w całości jego zasługą, albo raczej jawnem zrządzeniem laski bożej. Idźcie-ż, drodzy przyjaciele, i oddajcie słynny odtąd trójnóg Scycie Anacharsisowi. Wzrósłszy w domu ojca swego, księcia Gnura, wpośród nieokiełznanej samowoli i niepowściągnionego pijaństwa, postanowił on wydźwignąć swą ojczyznę scytyjską z topieli barbarzyństwa, w której grążyła się przed nim. Jako podróżnik niestrudzony, zewsząd gromadził on wiedzę pożyteczną dla rodaków. Zapoznaąc się z jego czynami, człowiek doznaje olśnienia, wspominając, że są one dziełem jednego życia, na domiar jeszcze będącego w rozkwicie. W prowadził on już w swym kraju użycie kola garncarskiego, kowalskiego miecha i budownictwo okrętów. Wyobraźmy sobie, że dalsze jego zamiary osiągną takież powodzenie, a zobaczymy, że wywyższy on swoją Scytję, że ją wyniesie, jeśli można się tak wyrazić, z niebytu w byt. Tak, przyjaciele, idźcie do niego!
Posłowie struchleli: jakto? jechać do Scytji, przez burzliwe morze Euksyńskie? Lecz Pittak ich uspokoił: Nie, tego nie potrzeba. Od jeńców ateńskich, których wzięliśmy w trojańskim Sygeju, dowiedziałem się, że Anacharsis bawi obecnie w gościnie u archonta ateńskiego Solona. Z Ateńczykami, niestety, toczymy teraz wojnę z powodu tej smugi nadmorskiej; ale was powitają życzliwie.
Miletczycy podziękowali Pittakowi i puścili się w żeglugę powrotną. Po kilku dniach rzucili kotwicę w przystani Faleronu. Rzeczywiście, zastali Anacharsisa w skromnem dworzyszczu ateńskiego prawodawcy. Wysłuchawszy długiej opowieści o przygodach mileckiego trójnogu, uśmiechnął się on łagodnemi wargami, kraśniejącemi z pod wiechy jego gęstych czarnych wąsów, i powoli odpowiedział czystem, aczkolwiek nieco chropawem narzeczem attyckiem:
— Nie przystoi uczniowi otrzymywać pochwałę w obecności swego mistrza; i nie trzeba wielkiej mądrości, przyjaciele, aby zagadkę waszą rozwiązać. Bóg przywiódł was do domu Solona: czegóż chcecie więcej?
Zgodnym oklaskiem przyjęli posłowie jego uprzejme słowa. Gdy radość się uspokoila, przywódca poselstwa rzekł, zwracając się do ateńskiego mędrca: „Chwała bogom, że nowa odmowa nie każe nam, znużonym, przedsiębrać nowej niebezpiecznej podróży: ale i ty, Solonie, uszanuj ten znak szczęśliwy i połóż kres naszej włóczędze, przyjmując dar, sądzony ci od boga!”
Lecz Solon im odrzekł: „Jeszcze jedna podróż, drodzy przyjaciele, czeka wasz trójnóg: będzie to podróż i niedługa i ostatnia. Mądry bywa ten tylko, kogo wyróżnili bogowie; cała mądrość człowiecza jest tylko przejawem łaski bożej, opromieniającej nasz wątły rozum. Któż ośmieli się powiedzieć o sobie, że wszystkich przewyższa mądrością? Pychą taką dowiódłby tylko swego nierozumu. A przelo oddajcie trójnóg temu, kto był, jest i będzie dla nas źródłem wszelkiej mądrości: ofiarujcie go Apollinowi w jego świątyni delfickiej”.
Posłowie mileccy spełnili radę swego ostatniego gospodarza i trójnóg-włóczęga znalazł dla siebie wreszcie miejsce ukoju wpośród niezliczonych darów, zdobiących wszechhelleńską świątynię na górze Apollina. Późniejsza atoli tradycja, acz chwiejąc się miejscami co do imion, zlożyła dań sławy tym, których uznano za godnych upominku bożego. I, gdy po wielu wiekach, Hellenowie pisali historję swej filozofji — zaczynali ją od swoich «siedmiu mędrców».

16. KREZUS, KRÓL LIDJI.

Przez ten czas sytuacja miast jońskich i wogóle greckich w Azji Mniejszej zmieniła się na gorsze.
Przyczyną tej zmiany było spotężnienie ich sąsiadki wschodniej, Lidji. Dynastja jej dobrotliwych królów, życzliwe utrzymujących stosunki z Grekami, dawno już zstąpiła do grobu. Ostatnim z nich był w wieku VII król Kandaules. O tem, jak był on obalony, podanie głosi, co następuje:
Był śród pasterzy królewskich niejaki Giges. I oto, razu pewnego, gdy człowiek ten pasł stado królewskie w dolinie Tmolu, wybuchła nad nim straszliwa burza, i ziemia z ogłuszającym łoskotem rozstąpiła się u samych jego nóg. Gdy wszystko ucichło, Giges, wiedziony ciekawością, zeszedł w rozpadlinę i zobaczył w niej olbrzymiego konia miedzianego. Obejrzawszy go uważnie, spostrzegł on w jednym jego boku otwór, dość duży, aby człowiek mógł przezeń przeleźć. Tak też zrobił: wewnątrz, oczywiście, było ciemno, powoli wszakże Giges oswoił się z mrokiem, i wtenczas oczom jego ukazał się widok okropny: na dnie czeluści, w którą się opuścił, leżał człowiek umarły, nadludzkiego wzrostu. Był on cały nagi, tylko na jednym jego palcu błyszczał zloty pierścień. Przez pewien czas bojaźń i chciwość walczyły ze sobą w piersi Gigesa, pod koniec wszakże przemogła chciwość: vyrwał on pierścień umarłemu, poczem wyskoczył z otworu konia i całym pędem pobiegł ku swoim.
Pasterze naradzali się właśnie między sobą co do rachunku, jaki mieli przedstawić królowi. Słucha Giges, a jednocześnie bawi się swym pierścieniem. Skoro obróci go sygnetem ku dłoni, spostrzega, że przestaje być widziany, że mówią o nim, jako o nieobecnym; skoro obróci go sygnetem nazewnątrz, sąsiedzi zapytują go zdumieni, skąd wziął się tak nagle. Wtedy zrozumiał, że pierścień czyni go niewidzialnym; wszelako tajemnicę tę oczywiście postanowił zachować przy sobie.
Rachunek był bardzo niepomyślny; wiele bydła zginęło wskutek zarazy, i nikt nie miał ochoty stawać z takim rachunkiem przed obliczem króla. Giges bez trudu pokierował sprawą w ten sposób, że to niemiłe zlecenie jemu przypadło w udziale. W Sardach, stolicy królewskiej, bez żadnego skrupułu sumienia, skorzystał z czarodziejskiej mocy swego pierścienia, dotarł do wewnętrznych komnat pałacu, zawiązał znajomość z królową, umiał się jej podobać i, uknuwszy z nią spisek, wiarołomnie zabił Kandaulesa. Po tem zabójstwie królowa ogłosiła go za swego męża. Co stało się dalej z pierścieniem, o tem podanie milczy — prawdopodobnie ów nieboszczyk tak lub inaczej odebrał go z powrotem, — lecz Giges stał się królem Lidji, jakkolwiek za cenę strasznej zbrodni, która ciężką klątwą zawisła nad jego rodem.
Wtenczas nowe dla Jonji nadeszły czasy. Giges oraz jego następcy nie uprawiali życzliwych sąsiedzkich stosunków dynastji poprzedniej i zażądali od miast greckich, aby się im poddały. Władza ich wprawdzie nie była nazbyt uciążliwa; z drugiej zaś strony królowie lidyjscy coraz bardziej hołdowali cywilizacji greckiej, i stolica ich Sardes stała się miastem nawpół greckiem.
Rozkwitu dosięgła Lidja przy prawnuku Gigesa, Krezusie.
Państwo jego obejmowało całą przednią a zarazem najżyźniejszą część Azji Mniejszej, od morza do rzeki Halisu. Bogactwa jego były poprostu bajeczne, tak, że imię Krezusa stało się dla Greków równoznacznikiem posiadacza skarbów nieprzeliczonych i pozostało takiem po dzień dzisiejszy. „Jednocześnie król kochał się we wszystkiem, co greckie, i posyłał dary drogocenne do świątyni Apollina w Delfach, którego czcił omal nie więcej, niż swych bogów rodzimych.
I oto do niego, podczas jednej ze swych licznych wędrówek, zajechał Solon. Krezus, który już wprzódy słyszał o jego mądrości, przyjął go z honorem, pokazał mu wszystkie swoje skarby i potem spytał go, kogo mieni być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie wątpił, że Solon odpowie: „ciebie, Krezusie!”
Lecz Solon go rozczarował.
— W owych czasach dawnych, rzekł on, gdy my, Ateńczycy, jeszcze wojowaliśmy z Eleuzyną — teraz oddawna już stanowi ona naszą posiadłość, — żył pośród nas niejaki Tellos. Ateny, acz malem były wtenczas miasteczkiem, kwitły przy nim; miał on pięknych i dzielnych synów i od wszystkich doczekał się wnuków. Umarł zaś, otoczony sławą, w bitwie z Eleuzyńczykami, których pomógł pokonać, tak, że pogrzebaliśmy go wszystką ziemią na tem samem miejscu, gdzie poległ, i orzekli dlań wielkie hołdy.
Nie podobała się ta odpowiedź Krezusowi; jednakowoż powściągnął swe uczucia i spytał: „No, a po waszym Tellosie, kogo uważasz za najszczęśliwszego?”
Solon odpowiedział:
— Dwuch młodzieńców z Argosu, Kleobisa i Bitona. Obaj byli nadzwyczaj silni i zręczni, tak, że odnieśli szereg zwycięstw i w Olimpji i w innych miejscowościach. Ale najważniejszy ich czyn był następujący. Matka ich była kapłanką Hery argejskiej — jest to u nas w Grecji jedno z najświętszych i najstarożytniejszych kapłaństw. I oto, gdy nadeszło święto tej bogini, wypadło matce ich udać się do świątyni wozem, zaprzężonym w byki, — tak nakazywał obrzęd. Świątynia zaś Hery odległa jest od Argosu o całe czterdzieści stadjów[1]. Niewiadomo czemu byki się zapóźniły; czas było ruszać, a ich niema. Wtenczas obaj młodzieńcy chwycili za dyszel i dowieźli matkę swą do świątyni. Cały tłum olbrzymi, zgromadzony na święto, widział, jak podjeżdżali; mężczyźni wielbili młodzieńców, kobiety — kapłankę, że dochowała się tak pięknych i dobrych synów. Ona zaś sama, szczęśliwa i rozczulona, stanęła przed posągiem Hery w jej świątyni i jęła modlić się, aby bogini dała synom jej wszystko najlepsze, czego może człowiek dostąpić. I Hera spełniła jej modlitwę: znużeni obaj synowie zasnęli w świątyni — i już więcej się nie obudzili.
Teraz Lidyjczyk zawrzał: „A moje szczęście, krzyknął, wydaje ci się niczem?”
— Ty, królu, odparł Solon, jesteś niezmiernie bogaty i wielą rządzisz ludzi; ale czy jesteś szczęśliw, tego jeszcze powiedzieć nie mogę, dopóki nie umarłeś.
— Eh, pomyślał sobie Krezus, niewielka jest owa sławetna mądrość!
Nie rozpytywał już o nic Solona, i gdy ten się z nim rozstawał, pożegnał go sucho i ozięble.
Upłynął czas pewien, i od wschodu jęły nadciągać złowrogie wieści. Hen, daleko, za Eufratem, rozpościerało się obszerne, lecz ciche królestwo Medów; ich królowi, staremu Astjagesowi, podlegał silny i przedsiębiorczy lud Persów. I oto Persowie ci pod wodzą wnuka królewskiego, Cyrusa, powstali przeciwko Medom i strącili Astjagesa. Nie poprzestając na tem powodzeniu, Cyrus napadł i na sąsiednie królestwo babilońskie nad Eufratem i podbił je. Przekroczywszy następnie Eufrat, wtargnął w górzystą prowincję, którą już wtenczas, jak i obecnie, zamieszkiwali Ormianie, i zawojował ją. Nareszcie, dotarł on i do środkowej prowincji Azji Mniejszej, gdzie mieszkali Kappadokijczycy, przodkowie Kurdów teraźniejszych, i zdobył także i ten kraj. W ten sposób Cyrus stał się sąsiadem Krezusa: tylko rzeka Halis dzieliła oba mocarstwa, perskie i lidyjskie. Na Krezusa nie ważył się on napaść, lecz zawiązał stosunki z Grekami jońskimi, proponując im, aby oderwali się od Lidji. Jończycy, jednakże, dali odpowiedź odmowną: Krezus był przyjacielem Greków i przy nim żyło się im nieźle.
Wszystkie wieści te zaniepokoiły króla Lidji i nie był on od tego, aby nieproszonego sąsiada przepędzić z granic Kappadokji, a jeśli się uda, i dalej. Przed wyprawą zapytał on Apollina delfckiego, czy może spodziewać się powodzenia. Apollo odpowiedział mu dwuznaczną wróżbą:

Krezus, Halis przeszedłszy, ogromne królestwo zniweczy.

Upojony swem szczęściem, niefrasobliwy król nie zastanowił się nad dwuznacznością przepowiedni, ruszył z wojskiem do Kappadokji, i poniósł straszną klęskę. Stało się to w roku 546. Niebawem wojsko perskie z kolei przeszło granicę. Sardes były wzięte, sam Krezus z rodziną stał się jeńcem zwycięzców. «Zniweczył tedy ogromne królestwo» — ale, niestety, swoje własne.
Od Cyrusa nie oczekiwano litości. Pojmanego króla Lidji zakuł on w łańcuchy, poczem kazał ułożyć przed jego palacem stos olbrzymi, postawić na nim Krezusa, jego żonę, jego córki — i sam zasiadł przed nim, gotów z iście wschodniem okrucieństwem rozkoszować się duchową i cielesną męczarnią wroga.
Już miano stos podpalić, gdy wtem nieszczęsny król, który dotychczas milczał wyniośle, wspomniał o przestrogach swego gościa ateńskiego i glośno wykrzyknął: „Solonie, Solonie, Solonie!”
Okrzyk ten zaciekawił Cyrusa: „Solonie? — Cóż to za jeden, ów Solon?”
Krezus opowiedział mu wszystko. Wtenczas Cyrus zachwiał się w swoim zamiarze: przypomniał sobie, że i on jest człowiekiem, że i nad nim wisi ręka boża. Kazał oswobodzić Krezusa z rodziną i ze czcią zatrzymać przy sobie.
Razu pewnego Krezus rzekł doń: „Wielki królu, wyświadcz słudze swemu jeszcze jedną laskę!”
— Jaką? — zapytał Cyrus.
— Jest w Grecji bóg, odrzekł Krezus, którego czciłem wyżej nad wszystkich. Wiele ofiarowałem mu darów złotych, zwłaszcza w tym dniu, gdym rady ego zasięgał, czy mam ruszać na wyprawę przeciw tobie. Teraz pragnę stawić mu jeszcze jedno pytanie i ofiarować mu jeszcze jeden dar, ostatni, jaki mi pozostał.
Cyrus wyraził zgodę.
Wtenczas Krezus przywołał swego gońca i przekazał mu owe łańcuchy żelazne, w które zakuł go był Cyrus.
— Odnieś dar ten Apollinowi, rzekł doń, i spytaj, czy bogowie helleńscy uznają za swe prawo — niewdzięczność?
Goniec odjechał i w czasie właściwym wrócił z odpowiedzią Apollina. Brzmiała ona tak:

Jest za obrębem dwiata przybyłek wieczystej światłości:
Słodko życie tam płynie, jak nigdzie indziej, dla ziemian.
Tam nie utrudza ich znój, ni ulewa, ni oddech zawiei:
Nie, oceanu łam fale świeżością dyszą ustawną,
Stale tam szeptem swym tkliwym kołysze Zefir człowieka.
Hyperboreje tam żyją, — to Apollinowe są długi;
Wszędy gwar korowodów i brzmienia lir słodkogłowych;
Oni sami zaś głowę przybrawszy w laur złotolisty,
Zgodnie ucztują pod cieniem łaskawym zielonych zagajów.
Starość ich nie dotyka, choroba ich grzbietu nie zgina;
Czarą rozkoszy — ich życie, nie straszny im gniew Nemezydy.

Tam i na ciebie tron czeka, o męczenniku w koronie:
Obok ciebie na uczcie zasiądzie twoja królowa
I w korowodach wesołych zatańczą twoje królewny.

Ale na ziemi płacisz za zbrodnię pradziada Gigesa:
Krew zabitego Kandaula już dawno wołała ku niebu,
Chmarą gromową krew ta wisiała nad rodem zabójcy.
Trzykroć głowę potomka już miały porazić pioruny,
Trzykroć swą ręką-m uchylił tę nadciągającą zagładę.
Dłużej cię chronić nie mogłem; lecz ofar obfitych tablica
Chowa ślad pobożności: pamiętliw jest bóg oprawiedliwy.

Otrzymawszy tę łaskawą odpowiedź na swój wyrzut zuchwały, Krezus ukorzył się przed bogiem i cierpliwie jął czekać na obiecaną nagrodę wiekuistą, dla niego już niedaleką.
Ale upadek jego państwa jak gromem uderzył w podwładną mu Jonję. Obywatele jej wyprawili posłów do Cyrusa z oświadczeniem gotowości służenia mu na takich samych warunkach, na jakich służyli Krezusowi.
Barbarzyńca ze wzgardą uśmiechnął się wobec tego oświadczenia i odpowiedział im następującą przypowieścią: «Pewien flecista, przechadzając się po brzegu morskim, zaczął grać na flecie, wywołując ryby; te wszakże na grę jego najmniejszej nie zwróciły uwagi. Wtenczas odrzucił on flet, wziął sieć i złowił pokaźną ich ilość. Ryby, wydobyte na wierzch, bezwładnie jęły się miotać na piasku; ale ten im powiedział: „Teraz już nie czas na taniec; kiedy wam gralem, wtenczas nie chciałyście tańczyć!”
Posłowie smutni wrócili do domu. I rzeczywiście, Cyrus spełnił groźbę: obłożył Jonję okrutną daniną, młodzież jej zaciągnął do swego wojska, a okręty wcielił do swej floty. W celu przeprowadzenia tych zarządzeń, we wszystkich miastach osadził tyranów, którzy je łupili i na rzecz jego skarbu i na rzecz swoją wlasną, i wszelkich dopuszczali się nadużyć na bezbronnej ludności.
W takiej żałosnej doli przeżyła Jonja, kwitnąca niegdyś, całą drugą połowę wieku VI. Cała Hellada czuła jej niedolę, jak swoją własną hańbę. Wyzwolenie Jonji od barbarzyńców stało się marzeniem najlepszych Hellenów. Ale do jego ziszczenia było jeszcze bardzo daleko.

17. POETKA SAFO.

Dzieje wędrówki trójnogu mileckiego już zawiodły nas na zielony Lesbos, eolijską wyspę w północnowschodnim kącie Archipelagu, nieopodal od milczących zwalisk zburzonej Troi. Ziemia jego podzielona była między pięć miast, z których najważniejszem była Mitylena — «wielka Mitylena», jak sama ona siebie nazywała. I jej przyszło doświadczyć nieszczęsnych skutków rozterki, wywołane nieustępliwością możnowiadztwa i wzmagającemi się uroszczeniami ludu, którego przywódcy chętnie tutaj stawali się tyranami swego kraju. Wszelako długo nie mogli utrzymać się przy władzy. Możnowładztwo stawiło im zgodny i czynny opór, występując pod wodzą dwóch bardzo zdolnych i dzielnych ludzi: dzialacza politycznego Pittaka i poety Alceusza.
Pierwszy ustawicznie tworzył przeciw zamachowcom spisek, uciekając się, gdy zachodziła potrzeba, i do wystąpień zbrojnych; drugi podnosił na duchu spiskowców swemi płomiennemi pieśniami, które, jako «pieśni walki», na długo wryły się w pamięć potomnych.
Rzecz zrozumiała wszakże, że te ciągłe rozterki rujnowały kraj. Lud mityleński, nareszcie, uczuł się niemi znużony i upomniał się o pokój. Możnowładztwo, ze swej strony, poparło tę dążność. Na mocy ogólnej ugody wybrano na rozjemcę Pittaka, powierzywszy mu na lat dziesięć władzę prawodawczą. Doprowadziło to do rozłamu między nim a Alceuszem, który lękał się, aby dawny jego sojusznik sam nie przeistoczył się w tyrana. Od tego czasu jego «pieśni walki» jęły gromić Pittaka z taką samą furją, z jaką wprzódy gromił on wspólnych wrogów. Śród możnowladztwa nowy wszczął się rozbrat, niedawna ugoda ustąpiła miejsca nowym waśniom. Pittak zrozumiał, że dziełu pojednania grozi niebezpieczeństwo — nieprzejednani magnaci z Alceuszem na czele zmuszeni byli opuścić Mitylenę. Ale nie nadługo; skoro tylko nastało uspokojenie, Pittak zawezwał z powrotem do kraju, jak Alceusza, tak i pozostałych magnatów — wszak znamy jego szlachetne powiedzenie: «Przebaczenie silniejsze jest nad odwet». Sam on rzetelnie wypelnił zlecenie, dane mu przez rodaków, i uczciwie, po uplywie czasokresu swej władzy, zwrócił ją ludowi. Lesbos odetchnął swobodniej, — dzięki powszechnemu pokojowi i poszanowaniu prawa, nastała wreszcie i dla niego pora rozkwitu.
Pieśni walki umilkły; ich miejsce zajęły pieśni świątecznego wesela, korowodów i ślubne. Wogóle Lesbos był kolebką nowej poezji, tej, którą obecnie nazywamy « liryczną». Tutaj przybysze helleńscy spotkali się z małokulturalnym, lecz śpiewnym ludem północnozachodniej Azji (Mniejszej), potomkami starożytnych Trojan. W porównaniu z bogatą i rozfalowaną muzyką jego fletu lira apollińska wydała się nazbyt mdłą; wypadło zwiększyć liczbę jej strun, wnieść rozmaitość w jej akordy. Było to zasługą Terpandra z Lesbosu, rodzica muzyki greckiej (VII w). Terpander, wprawdzie, niebawem, błogosławiony przez Delfy, przeniósł swą działalność do Sparty, która z najwyższą czcią powitała «pieśniarza z Lesbosu». Alei we własnej ojczyźnie pozostawił on szkołę i pod jej wpływem poezja lesbijska stała się giętsza w wierszowaniu, rozmajtsza w treści, serdeczniejsza w uczuciach. Już Alceusz śpiewał inaczej, niż Tyrteusz i nawet Solon. Wystarcza istotnie porównać z ich elegijnemi wierszami następujący choćby ustęp z «pieśni walki» — przyklad t. zw. «strofy Alcęuszowskiej»:

Kto pojmie dziki wiatrów szalonych bój?
To stąd, to zowąd groźny się toczy wał;
Zaś nas porywa pęd i niesie
Środkiem przez łoń na okręcie czarnym.

Ale gdzie je on śpiewał, owe pieśni walki? Tyrteusza wyobrażamy sobie otoczonego wojowniczą młodzią spartańską, gotową runąć w bój o puściznę przodków; tłumem obywateli ateńskich na placu miejskim, Solona z uwagą słuchających jego słów, zanim tam, w zgromadzeniu ludowem, powezmą decyzję. Alceusz śpiewał wpośród swoich, w swojem kółku rówieśników, związanych wspólnym nastrojem: zbierali się dla biesiady, ale nie po to, aby oddawać się pijaństwu; przy kielichu wina lesbijskiego, rozcieńczonego wodą, toczą się poufne rozmowy, przeplatane pieśniami. Oto podano Alceuszowi gałązkę mirtową: znaczyło to — twoja kolej. Alceusz brał lirę i śpiewał zgromadzonym o burzliwych falach, grożących nawie państwowej — «Kto pojmie dziki...»
To życie kólkowe cieszyło się szczególnem poparciem Apollina delfickiego. Władza królewska upadła wskutek niezdatności jej przedstawicieli do dźwigania ciężkiego brzemienia obowiązków i wojskowych, i administracyjnych, i sądowych. Ażeby temu samemu losowi nie uległa też i arystokracja, należało już od młodu zahartować ją cieleśnie i duchowo i spoić wewnętrznie ścisłemi węzłami stowarzyszenia. Skąd wynikło życie kółkowe. Gdzie zasady jego urzeczywistniane były najsurowiej, tam prawie zupełnie wyparło ono życie rodzinne; tak było w Sparcie, odkąd Likurg przeszczepił! na jej grunt lad prawny, natchniony przez Apollina. Na Lesbosie także kwitlo owo życie kółkowe, acz nie tak wyłącznie: były kółka młodzieży, mężów dojrzałych, starców, dziewcząt, niewiast zamężnych. Wiązała je społem służba jakiemuś bogu, przyczem mlodzieńcy służyli Apollinowi, dziewczęta Artemidzie, niewiasty zamężne Herze albo Demetrze, ale nie zapominano też i o innych bogach, których święta uświetniali pieśniami.
Aby tworzyć pieśni, trzeba było poetów; oto dlaczego poeci tak często bywali kierownikami kółek. Pamięć potomnych przechowała imiona niewielu z takich poetów; jeszcze zaś mniej było tych, których pieśni przeżyły ich zgon. Najsławniejszy z pośród nich był właśnie Alceusz.
Kółkami kobiecemi też częstokroć kierowali poeci — tak w Sparcie zasłynął Alkman, następca Terpandra, dożywotni mistrz kółek dziewczęcych. Ale niekiedy natchnienie Muzy gościło i w kobiecie, czyniąc z niej poetkę: taką była w tejże Mitylenie młodsza współcześniczka Alceusza — Safo.
Oczywiście, i ona także, podobnie jak Alceusz, była arystokratką. I ona— prawdopodobnie wespół z rodzicami — zmuszona była opuścić kraj z chwilą, gdy rządy jego objął Pittak; i ona następnie na mocy jego «przebaczenia» wróciła do ojczyzny. I oto stała się mistrzynią dziewcząt-obywatelek. Kółko jej, rzecz prosta, w «wielkiej Mitylenie» nie było jedynem; drugiemu przewodniczyła niejaka Andromeda, innym znowu — inne. Kółka zbierały się podczas świąt, naprzykład, Artemidy. Wywiązywało się współzawodnictwo — i dziewcząt i ich przewodniczek Obywatele upajali się temi żywemi kwietnikami, przenosząc wzrok z jednego wieńca na drugi: w którym więcej urody? a w którym są piękniejsze stroje? a gdzie śliczniej tańczą? a czyja pieśń brzmi dźwięczniej, harmonijniej, serdeczniej? I nad wszystkiemi górowała Safo. W blizkiem obcowaniu z dziewczętami starała się rozwijać w nich smak i wdzięk; stroje były proste, ale w sposobie ich noszenia przebijało piękno, ów niezrównany wykwint pewności siebie stołecznej, niedostępny «prowincjałkom». A przecież były to wszystko dopiero zdobycze zewnętrzne, w których, być może, nie ustępowała jej i Andromeda. Ważniejsze atoli były zdobycze umysłu i serca: zdolność odczucia tej przedziwnej poezji, w której Safo nie miała równych sobie nietylko na Lesbosie, ale i w całej Grecji.
I z goryczą żaliła się mistrzyni na jedną z takich swych niepojętnych uczennic:

Czas nadejdzie: i grób zgasi twój wzrok, zatrze się pamięć twa,
Nie ostanie z niej nic. Próżen twój byt! Róży Pierii
Zbyt leniwaś, by rwać, z chórem swych druchn; więc też pochłonie cię
Mrok Hadesu, jak cień, blady i mdły, wtrącon śród cieniów tłum.

Takie życie w ogrodzie cienistym, pośród kwiatów i pieśni, dla dziewcząt nie mogło trwać długo. Podczas tego samego święta Artemidy, na którem dziewczyna tańczyła i śpiewała w chórze rówieśnic, zdobywając sławę i dla kółka swego i dla swej przewodniczki, urodą jej zachwycali się i ci, dla których święta takie były przeglądem narzeczonych. I oto, po dniach kilku, w domu jej rodziców pojawia] się swat. Jeżeli rodzice się godzili, wyznaczano dzień wesela; przewodniczce i towarzyszkom przypadała w udziale ostatnia, jedyna troska: przewodniczka miała ułożyć, one zaś miały zaśpiewać pieśń ślubną towarzyszce, opuszczającej kółko.
Wesele święcono szumnie i radośnie. Ale pannie młodej nie zawsze było wesoło na duszy. Narzeczonego swego zazwyczaj panna młoda nie znała i lękała się nieznanej z nim doli; i żal jej bylo rozstawać się z ogródkiem Safony, z jego kwiatami i pieśniami, z takiemi przyjaciółkami, z taką mistrzynią. Ale oto nadszedł dzień nieubłagany: w domostwie rodziców uczta przewspaniała, na dziedzińcu ucztują mężczyźni, pod werandą — kobiety. Oto zabłysnął w niebiosach Hesperos, gwiazda wieczorna: godzina nadeszła! I towarzyszki podejmują pieśń żałosną:

Gwiazdo wieczorna, ty zbierasz, co blask poranny rozproszył:
Kozy, jagnięta zgromadzisz, lecz córkę oderwiedz od matki!

Odpowiadają im przyjaciele pana młodego: ci, oczywista, wielbią gwiazdę wieczorną, ziszczającą pragnienie ich przyjaciela. Ale zwlekać nie można: szykuje się pochód, powoli dąży ulicami Mityleny do domu pana młodego. Na czele pochodu kroczy matka panny młodej z płonącą pochodnią w ręku: tą pochodnią, zapaloną od swego ogniska, wznieci ona nowy ogień w nowym domu swej córki-gospodyni, aby wraz z nim świeciło jej błogosławieństwo domu rodzicielskiego w jej nowem życiu. Powoli posuwa się pochód. Obywatele spoglądają z tarasów, z okien, z płaskich dachów. Gdzie panna młoda? Jaka śliczna! A druchny śpiewają:

Słodkie jabłuszko dojrzałe rumieni się ben, na wysokiej,
Na najwyższej gałązce i wyżej nad wszystko: czy kto z was
Dojrzał je tam? Lub może je dojrzał, ale nie dostał?

A gdzież pan młody? Jaki piękny, jaki rosły! Trzeba i jego uczcić śpiewem; zwłaszcza, że i dom już jest blisko:

Wznoście dach jak najwyżej
O, Hymeneju!
Wyżej, budowniczowie —
O, Hymeneju!
Idzie pan młody, jak bóg-wojewoda
Wzrostem wyższy od męża rosłego.

I tłum cały — i swoi i obcy — podchwytują ślubny okrzyk: Hymenie, Hvmeneju! I oto wreszcie, dom pana młodego. U progu jego matka, także z pochodnią w ręce, wita swatkę i gości i wprowadza ich do domu. U ogniska dokonywa się święty obrzęd przy dźwiękach weselnej modlitwy; od tej chwili państwo młodzi są już mężem i żoną. A potem nowa uczta, pieśni, korowody. Znowu śpiewy chwalebne, ale nowożeniec co innego ma w głowie. Musi on niepostrzeżenie, podczas pląsów, pochwycić swoją młódkę i szybko umknąć z nią do ślubnej komnaty. Przyjaciółki śledzą bystrym wzrokiem: chciałyby jeszcze po raz ostatni zażartować z drapieżnika. Lecz oto nakoniec sztuka się udaje: panna młoda w komnacie, drzwi zamknięte na zamek: „Wszyscy są w domu!” triumfalnie woła szczęśliwiec. Dziewczęta z piskiem rzucają się ku zamkniętym drzwiom, aby oswobodzić przyjaciółkę. Napróżno, — druh nowożeńca, tęgi kawał chłopa, staje przed drzwiami i nikogo do nich nie dopuszcza. Teraz żarty dziewcząt zwracają się przeciw niemu:

Oddźwierny nogi ma na siedem łokci,
Buty ma z siedmiu szyte byczych skór,
Szyło je szewców dziesięciu!

Ale cóż począć? Nie pozostaje nic innego, jak odśpiewać ostatnią pieśń «przedkomnatną»:

Odprawiliśmy wesele,
Jako chciałeś, panie młody,
I dziewczynę, o! szczęśliwy,
Pozyskałeś, jakiej-ś pragnął. —

i rozejść się do domów.
A nazajutrz znowu ogród Safony, znowu kwiaty i pieśni, ale już bez przyjaciółki. Smutno bywało; pieśniarka serce miała tkliwe i wierne, i serce to boleśnie odczuwało rozłąkę. Z początku i młoda żona tęskniła do dawnych zabaw dziewiczych, i mistrzyni jej posyłała — tak, posyłała swą pieśń o niej:

Lżejsza snadź od rozłąki śmierć —
W żalu wielkim, we łzach porzucała mię

Gorzkich, słowy się skarżąc tak:
„Jakże ciężki nam wypadł los,
Klnę się, Safo, boleśnie mi rzucać cię”.

Na tom zasię odrzekła jej:
„Pomnij o mnie, a w szczęściu idź:
„Dobrzeć z nami bywało, to sama wiesz...

„Jeśli nie wiesz, pamięci twej
„Pomóc chcę: przepomniałaś snadź,
„Jak rozkoszny, jak piękny nasz bywał los,

„Ile razy wieńczyły cię
„Fiołków wieńce i sploty róż,
„Gdyś ten z nami, radosna, dzieliła dom,

„Ile kwiecia z wiosennych łąk
„Girlandami dokoła twej
„Szyi wiło się, sącząc przesłodką woń,

„Zaś wonności królewskich czar
„Jakże często ci zraszał skroń,
„Jakże hojnie ci bujny namaszczał włos.

„Lubeć były dziewczęcych uczt
„Miękko słane wezgłowia... Lecz
„Miło, z czary nalanej słodycze pić...

I przyjaciółka odzywała się zrazu często, potem zaś coraz rzadziej i rzadziej. Nowe klopoty, kłopoty gospodyni, żony, a następnie i matki, pochłaniały ją coraz bardziej. Dawna nić stawała się coraz wątlejsza, aż w końcu urywała się zupełnie.
W taki to sposób przesuwały się kolejno uczennice w wykwintnem i uduchowionem kółku Safony; po Girynnie następowała Attyda, po Attydzie — Anaktorja, Na posterunku trwała tylko sama przewodniczka, i na jej to oczach odbywała się ta zmiana roczników.
Lecz ona, Safo, — rodzi się pytanie, — czyż żadnych innych nie doznawała uczuć, oprócz uczuć przyjaźni i rozłąki? Czyż jej serce było niedostępne urokom miłości i małżeństwa, nie tęsknilo do zacisza domu własnego w kolisku własnej rodziny? — Przed laty, gdy była jeszcze mlodziutka, wydano ją za mąż; mąż jej zginął w zawierusze wojen domowych, odumarłszy jej, jako młodej wdowy, z dzieckiem, dzieweczką na rękach, Dzieweczce tej także poświęcała ona swe pieśni, odzywając się o niej z ogromną czułością:

Mam-ci ja dzieweczkę, mam...
Śliczna-ż ona, złocistemu
Kwieciu posłać ma podobną,
Kleis ulubiona!

Za nic, za nic jej nie oddam,
Choćby i za Lidję całą,
Choćby i za Lesbos miły...

Potem jej towarzysz wygnania, Alceusz, sięgnął był po jej rękę:

Coś rzec ci chciałbym, jeno mi broni wstyd...

pisał poeta poetce. Lecz Safo zrozumiała, że dla niego, człowieka, własną pochłoniętego sprawą, miłość jej miałaby tylko znaczenie odpoczynku i rozrywki, niby biesiada przyjacielska przy kielichu wina, i ciętą dała mu odpowiedź w jego własnej strofie:

A gdybyś żądze zacne i piękne miał
i nic twój język złego nie myślał rzec,
twe oczy wstyduby nie znały —
śmiałobyś mówił, jak słuszność każe.

Z tem większem zapamiętaniem poświęcała wszystkie swe troski córce i swemu kółku, pozostając dla wszystkich niedostępną, rozkwitając dziewiczą urodą w swem surowem wdowieństwie do lat, mniej więcej, trzydziestu. Ale wtenczas przyszła kolej i na nią.
Pewien młodzieniec z Lesbosu, podczas święta oględzin, zwrócił uwagę nie na uczennice, lecz na mistrzynię, gdy stała wpośród nich w swej wyniosłej piękności, jak róża śród polnych kwiatów. Zaofiarował jej swą rękę. Z początku Safo rozsądnie odmówiła poślubienia czlowieka młodszego od siebie:

Przyiacielu! ja łoża
Dzielić z tobą nie ośmielę się,
Jam zbyt stara; lecz gdy u mnie ty
Szukasz rady: młodziutką bierz!

Lecz postać młodzieńca jednakże zapadła jej w duszę; gdy tymczasem on, spotkawszy się z odmową, rychło się z losem swym pogodził i, ponoć, poszedł za radą poetki. I oto nadeszły dla niej dni udręki. Teraz dopiero poznała Safo, czem jest miłość; wszak męża swego, za którego wydano ją, jak to wówczas było we zwyczaju, nie zasięgając jej zdania, nie zdążyła poznać na dobre, gdy już umarł. Teraz omdlewała z tęsknoty za nową gwiazdą swego życia, która tak jasno błysnęła i tak szybko zgasła: tak właśnie go nazywała — Faonem, t. j. gwiazdą jutrznianą, i my dzisiaj pod taką tylko znamy go nazwą. Próżno zwracała się z modlitwą do bogini zakochanych, Afrodyty, próżno łudziła się marzeniem, że bogini słyszy jej wołanie, zstępuje do niej na swym złotym rydwanie, by ją pocieszyć:

Dziś unika ciebie? Pogoni jutro.
Darów nie chce? Oto je dawać będzie.
Dziś nie kocha ciebie? Pokocha jutro,
choćbyś nie chciała.

Lecz dni mijały, a zbieg nie wracał. Safo coraz silniejszej ulegała rozpaczy. Zobojętniała dla swego kółka; jęła błądzić samotnie po polach, po gajach, po wąwozach górskich, z oczyma płonącemi, z sercem spalonem. I wtenczas, razu pewnego, bogowie zesłali jej widzenie: w pianie i kipieli wodospadu ukazała się jej najada, nimfa potoku, ze słowem pociechy — smętnej, ale pociechy. Spełnienie jest niemożliwe, ale możliwe jest uleczenie i zemsta. Jest na Lesbosie stroma skała, stercząca nad morzem, zwana Leukadą, t. j. Białą. Posiada moc cudowną: jeśli z niej rzuci się do morza ten, kto kocha się bez wzajemności, to uleczy się ze swej nieszczęśliwej miłości, i namiętność ta, za karę, ogarnie tego, w kim kochał się on dotychczas.
I w okamgnieniu wszystko rozświetliło się przed oczami Safony: tak, jest to prawdziwy ratunek, ratunek jedyny, uleczenie, jakkolwiek nie ziszczenie. Skierowała kroki swe ku wskazanej skale — tam, w dole, głucho huczało morze, bijąc o białe urwisko.
Strachem przejmowała myśl o rzuceniu się w taką głębinę. Ale jeszcze straszniejszym wydawał się powrót do dawnej beznadziejności...
Sprawdziła się wróżba najady, i Faon musiał gorzko żałować prześlicznej, tkliwej pieśniarki, która znalazła wieczyste leki na swą miłość nieszczęśliwą w chłodnej, błękitnej mogile pod skałą Leukadą.

18. EZOP.

Wszyscy śród nas znają Krasickiego i jego nieśmiertelne bajki — o lisie przebiegłym, o wilku chciwym, o wronie próżnej i głupiej, o zdradliwej żmii, o wołach krnąbrnych i tak dalej. Miał, jednakże, swego Krasickiego i antyczny świat helleński, i nawet rzec można, że bez tamtego nie istniałby i nasz polski. Tylko życie jego było inne: nie w ciszy gabinetu pracy, nie na obiadach królewskich wyobrażać sobie musimy postać greckiego bajkopisa, ale na tle doli niewolniczej, w ubogiej koszuli: jako stałego gościa karczem, fryzjerni i wogóle miejsc takich, gdzie można było śród chłodu zimowego ogrzać się przy ogniu i wzamian za dobrze opowiedzianą bajkę albo przypowieść otrzymać skromny posiłek — garść pieczonego bobu i kubek pospolitego wina. Słowem nasz Krasicki był pisarzem, szanowanym przez wszystkich, tamten zaś — wędrownym gadułą — bajarzem.
Bajarzów było wielu w gadatliwej i wymownej Grecji. Ale skoro na Samosie do karczmy nasz wstępował bajarz, wnet zapominano o innych. Śmiano się zeń, nim jeszcze zdążył usta otworzyć: jego potworny garb, twarz szpetna, łysa głowa, jego skośne świdrujące oczy niepowściągliwy budziły śmiech w każdym, kto nie uważał za rzecz dla siebie zdrożną bawić się cielesną ułomnością bliźniego. I bywało, jakiś gość zajezdny, słuchając pociesznych opowieści garbusa, spyta swego sąsiada: kto zacz jest ten figlarz? | sąsiad odpowie: jest to nasz Ezop, niewolnik naszego współobywatela Jadmona. Słuchaj go jegomość, ale strzeż się, by cię nie wziął na zęby, bo sam siebie nie poznasz.
Ciekawe opowiadał rzeczy Ezop; ale niemniej ciekawe było i to, co opowiadano o nim. Wszelkiego rodzaju plotki o żartach, na jakie sobie pozwalał wobec swego własnego pana, pani, towarzyszów niewoli i niemal każdego, kogo spotkał. Ile w tem było prawdy, ile zmyślenia — tego, zapewne, w owych już czasach niesposób było dociec; a tem bardziej teraz. Opowiadano zaś, między innemi, rzeczy następujące:
Był Ezop zrazu niewolnikiem w dalekiej Frygji, w Azji Mniejszej. Ponieważ, poza swemi innemi ułomnościami, był dotknięty niemotą, więc pan jego, nie oczekując żadnego odeń pożytku w domu, wysłał go na roboty w polu. Tam karbowy, spostrzegłszy jego upośledzenie, dopuszczał się wszelakich wybryków nad niewolnikami, dufny, że Ezop ani sam o nich się nie upomni ani gospodarzowi nie doniesie. Lecz oto, razu pewnego, dwaj kapłani Artemidy Efeskiej, zabłądziwszy, poprosili go, aby im wskazał drogę do miasta. Ezop, jako człowiek pobożny, zrazu poczęstował ich swym chlebem i solą — oni, zbłąkawszy się, rzeczywiście oddawna nic nie jedli — i potem wskazał im drogę. Żegnając go, kapłani wznieśli ręce ku niebu i zaklęli swą boginię, aby nagrodziła Ezopa za jego dobroć. Ezop zasnął wkrótce pod drzewem; we śnie ukazała mu się Artemida i oznajmiła, że odtąd uleczon jest z niemoty.
Gdy Ezop znów jął pracować w polu, karbowy za drobne uchybienie okrutnie smagnął niewolnika, pracującego obok niego. Wzburzyło to Ezopa: „Za co go bijesz?” — zawolał — „poskarżę się gospodarzowi!” Zląkł się karbowy. Pomny wielu okrucieństw, jakie miał na sumieniu, postanowił zapobiec burzy i oczerniwszy Ezopa przed gospodarzem, uzyskał odeń zezwolenie na to, aby sprzedać garbusa za wszelką cenę. Przypadkiem przechodził tamtędy handlarz niewolników. Ułomny niewolnik niebardzo go kusił, lecz dozorca postawił tak niską cenę — tylko trzy obole (t. j. złotówkę), — że zgodził się go nabyć. Na najbliższym rynku wystawił go na sprzedaż wraz z dwoma pięknymi młodzieńcami. Śród nabywców zjawił się też i filozof Ksantos.
— Co umiesz robić? — spytał jednego z urodziwych młodzieńców.
— Wszystko! — odrzekł zapytany.
— A ty? — spytał Ezopa.
— Nic.
— Jakto nic?
— Wszak tamten — wskazał na towarzysza — zagarnął wszystko i mnie nic nie pozostawił.
Odpowiedź podobała się Ksantowi, i nabył Ezopa za 60 obolów (20 złotych).
— Ale, naprawdę, co będę z ciebie miał? —spytał, idąc do domu, swego „nowonabytego”.
— Strach na wrony — odrzekł Ezop.
— Żart na stronę: mam żonę, kobietę bardzo wykwintną.
— I boisz się jej?
Tak, rzeczywiście, było: żona filozofa była bardzo swarliwa i przy każdej sposobności odgrażała się, że zabierze posag i wróci do rodziców. Ezopa przywitała bardzo cierpko, i ten postanowił ją ukarać. Tymczasem, jednak, wypadło gotować się do drogi: Ksantos przędsięwziął przenieść się do Jonji, do ojczyzny żony. Niewolnicy musieli podzielić między siebie pakunki. Ezop, jako «nowonabyty», miał prawo wyboru. Wszyscy myśleli, że wybierze tobół najlżejszy, on jednak sięgnął po najcięższy: wziął kosz z żywnością. Niewolnicy wybuchli śmiechem: „Cóż to jednak za głupiec!” „Nie głupi, ale gorliwy” — poprawił gospodarz. Ezop wszakże nie był ani głupi, ani gorliwy, tylko przezorny. Z początku, rzeczywiście, uginał się i stękał pod ciężarem; ale już po pierwszym popasie kosz stał się znacznie lżejszy, po drugim jeszcze lżejszy, dalej zaś Ezop szedł, pogwizdując i wyśmiewając swych towarzyszów, zgiętych pod tobołami.
Na Samosie — kędy zamieszkał Ksantos — żyło się wesoło. Raz on gościł swych przyjaciół, to znów jego goszczono. Podczas jednego z obiadów, w gościnie, Ksantos, jak było to we zwyczaju, odłożył «gościniec» dla żony. Poczem, przywoławszy Ezopa, rzekł doń: „Odnieś to mojej najwierniejszej”. No, myśli sobie Ezop, nadarza się sposobność.
— Pani, pani! — zawołał, wróciwszy do domu — pan przysyła gościniec, ale nie tobie, tylko swej najwierniejszej — i, skinąwszy na sukę, wysypał przed nią wszystkie przysmaki. Suka w okamgnieniu wszystko sprzątnęła.
Rozzłościła się gospodyni. Skoro tylko mąż wrócił, oświadczyła mu, że odchodzi do rodziców i że ma przygotować do zwrotu jej posag. Gospodarz wezwał Ezopa.
— (Coś ty narobił?
— Zrobiłem, coś kazał.
— Jakto co kazałem? Przecież ja żonie posłałem gościniec.
— Wcale nie jej, ty rzekłeś: mojej najwierniejszej. A czyż jest ona twoja najwierniejsza, skoro z powodu każdej błahostki grozi, że cię opuści. Pies, natomiast, choćbyś go bił, od ciebie nie odejdzie. Ten pies twój jest twoją najwierniejszą istotą.
Wszelako gospodyni rozgniewała się nie na żarty i wróciła do rodziców.
— No, — rzekł do Ezopa gospodarz — nawarzyłeś kaszy, teraz ją zjedz.
— Nic to — odpowiedział garbus, — ja ją wnet zmuszę do powrotu.
Nazajutrz rano udał się na rynek, nakupił ryb, warzywa, dziczyzny i, ciężko obładowany, skierował się ku domowi, przechodząc pod oknami rodziców gospodyni. Ci, zoczywszy zakupy, zdumieli się: poco, spytali, tyle smakołyków?
— Gospodarz urządza wesele! — wesoło odpowiedział Ezop i poszedł dalej.
— Tego jeszcze brakło! — wrzasnęła gospodyni i pędem pobiegła do męża.
— Co to ma znaczyć? Z kim urządzasz wesele?
— Z tobą, kochanie! — śmiejąc się, odrzekł mąż, obejmując zbiega.
Niebawem uczta była gotowa i, śród nieopisanej radości, zasiedli do niej wszyscy troje. Gospodyni po tej przygodzie stała się i dla męża życzliwsza i dla Ezopa łaskawsza. Ksantos zaś tak dalece ucieszył się z powrotu żony, że obiecał Ezopowi wolność.
Ale gdy upojenie minęło, nie kwapił się z wykonaniem obietnicy. „Dobrze więc — pomyślał sobie Ezop — wyzwolisz ty mnie wbrew swej własnej woli”. I oto, razu pewnego, podczas uroczystości państwowej, mieszkańcy Samosu stali się świadkami zatrważającego znaku: orzeł, znienacka się opuściwszy, porwał pieczęć państwową i, ulatując, rzucił ją na kolana niewolnikowi. Obywatele zwrócili się do Ksantosa, prosząc, aby ten, jako mędrzec, wytłumaczył im wróżbę. Ksantos, sam jej nie rozumiejąc, spytał Ezopa i, za jego radą, oznajmił rodakom, co następuje: „Sam oddawna przestalem zajmować się wróżbiarstwem, zwróciwszy się do zagadnień trudniejszych, ale mam niewolnika, którego niegdyś sztuki tej wyuczylem; ten wszystko wam wytłumaczy.” Obywatele kazali sprowadzić niewolnika — a niewolnikiem tym, oczywiście, był Ezop. „Obywatele — rzekł — ciężkie jest życie niewolnika, jeśli jest on rozumniejszy od swego pana, i ja chętnie wytłumaczę wam wróżbę, ale naprzód muszę stać się wolny”. — „Wyzwól go!” — krzyknęli obywatele do Ksanta. Ów długo się nie zgadzał; ale gdy prytan — tak na Samosie nazywał się najwyższy dostojnik — zagroził mu, że w razie odmowy sam wyzwoli Ezopa imieniem państwa, zgodził się. W taki to sposób niewolnik-bajarz stał się wolnym obywatelem Samosu.
— Współobywatele, — rzekł wtenczas do ludu — orzeł jest to symbol króla; niedarmo królowie noszą wyobrażenie orłów na swem berle. I oto, co nam grozi: król wschodni zawładnie naszą wolnością obywatelską i poda nas w niewolę”. Ledwie skończył swą mowę, słudzy prytana oznajmili przybycie herolda od króla Lidji, Krezusa. Niósł on pismo królewskie, które głosiło: „Za przykładem mieszkańców Miletu, sąsiadów waszych na lądzie, musicie i wy płacić mi corocznie daninę; w przeciwnym razie, gotujcie się do wojny”. Wszyscy się zdumieli — i mimowoli skierowali wzrok na Ezopa. „Co jest lepsze: poddaństwo czy wojna?” — „Obywatele — odrzekł Ezop — dwie otwierają się przed nami drogi: droga wolności i droga niewoli. Droga wolności uciążliwa jest zrazu i stroma, ale im dalej, tem lżejsza się staje i gładsza; droga niewoli, przeciwnie, z początku bywa gładka i przyjemna, ale w dalszym ciągu staje się ciernista i ciężka”. „My jesteśmy za wolnością!” — krzyknęli obywatele i jęli gotować się do wojny.
Ezop nieustannie im pomagał swą radą; ale rad owych udzielał im nie poprostu, zwykłemi słowy, lecz zawsze w postaci bajki lub przypowieści, wplatając w nie zwierzęta, rośliny albo przedmioty nieożywione. I doniesiono królowi Krezusowi, że mieszkańcom Samosu nie da się rady, ponieważ opór ich podsyca nowy obywatel, imieniem Ezop. Król wyprawił na Samos posłów, ofiarując im ulgę w żądanej daninie pod warunkiem, że wydadzą Ezopa. Zgromadzili się obywatele na wiec; niektóre głosy wypowiedziały się za przyjęciem warunków króla. Wtenczas Ezop wystąpił i rzekł:
— Niegdyś wilki toczyły wojnę z owcami; owce wiele cierpiały z powodu tej wojny, ale stawiły opór z powodzeniem, gdyż psy-owczarki bacznie śledziły wilki i nie pozwalały im krzywdzić owiec. Wtedy wilki zaofiarowały owcom pokój pod warunkiem, że owce wydadzą im owczarków. Owce, w głupocie swej, zgodziły się i wydały wilkom owczarków. Dostawszy w swe łapy tych głównych swoich wrogów, wilki natychmiast ich rozszarpały; potem zaś przy pierwszej sposobności wydały owcom nową wojnę. W wojnie tej owce już nie miały obrońców. Wilki z łatwością je pokonały i także rozszarpały.
Obywatele zrozumieli treść bajki: „Nie wydamy Ezopa!” Ezop jednakże był człowiekiem przewidującym, a przytem i sam już myślał o tem, aby kres położyć wojnie. Porozumiawszy się z posłami, dobrowolnie udał się z nimi do Sard. Niełaskaw był na niego Krezus: „A więc to taki potwór przeszkadzał memu zwycięstwu”. Już zamierzał wyprawić go na kaźń, lecz Ezop uprosił go, aby mu dane było opowiedzieć jedną bajkę. „Mów!” — rzekł król. I Ezop zaczął:
— Rolnik zbierał szarańczę, która oblepiła jego rolę, i chciał już rzucić ją w ogień. Wtem z pośród niej ozwał się glos konika polnego: „ulituj się, człowieku! Ja kłosom nie sprawiam szkody, ja żyję rosą niebieską i rozweselam swą pieśnią przechodniów podczas letniego upału”...
Krezus spojrzał nań uważnie: jakaż piękna dusza kryje się w tem szpetnem ciele! Żal mu się zrobiło ludowego mędrca, skrzywdzonego przez naturę. „Nie ja ci przebaczam — rzekł król — ale gorzka dola twoja, ty zaś, jeśli chcesz, proś mnie o jakąś łaskę”. Mniemał, że Ezop, wiedząc o jego bajecznych bogactwach, prosić będzie o złoto. Lecz on, rzuciwszy się królowi do nóg, jął błagać: „Zawrzyj pokój z Samosem!” I znów posłowie królewscy wybrali się w drogę do Samosu; wzięli ze sobą Ezopa i pokój. „Za wolność, którą wyście mnie obdarzyli, i ja przynoszę wam wolność” — rzekł Ezop i przeczytał obywatelom dekret królewski. Krzykiem radości odpowiedzieli mu obywatele; uwieńczyli go zielenią i kwiatami, korowody młodzieży miejscowej zawirowały ku czci jego imienia. Dawny niewolnik-bajarz był już nietylko obywatelem wolnym, był pierwszym obywatelem w oswobodzonem państwie.
Lecz Ezop był człowiekiem rozumnym i nie chciał kielicha uniesień ludowych wypijać aż do dna, na którem zwykle osiada mąt goryczy. Skorzystał z pierwszej sposobności, aby pożegnać się z rodakami i udać się w podróż. Wszędzie podejmowano go ze czcią, i w Helladzie, i wpośród barbarzyńców, i wiedząc o jego mądrości, zasięgano u niego rady. On zaś nie odmawiał nikomu, ale nigdy nie mówił poprostu, zawsze oblekał myśl swą w szatę przypowieści albo bajki. I za to kochano go jeszcze więcej, zwłaszcza kochał go lud prosty, który w mowie takiej szczególnie sobie podobał. Udało mu się dotrzeć i do Egiptu, i do Babilonu. Ale z Babilonu uchodzić musiał wskutek najazdu króla Persów Cyrusa. Ezop bez trudu pojął, że ambicja tego zdobywcy nie poprzestanie na podboju tej stolicy Wschodu. Pośpieszył tedy przez Kappadokję i Frygję do Sard, aby uprzedzić dobrego króla Krezusa o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Jak już wiemy, Krezus wysłał poselstwo do Delf, aby zasięgnąć rady boga co do przedsiębranej wyprawy na Persów; w poczet posłów zaliczył on i Ezopa, poleciwszy mu nietylko Apollinowi cenne złożyć ofiary, ale i członkom rady najwyższej w Delfach ofiarować dary, prawdziwie królewskie, Jednakowoż pobyt w Delfach glęboko rozczarował Ezopa: podobała mu się, wprawdzie, świątynia boga z jej cichym spokojem i uroczystą obrzędowością, ale członkowie rady najwyższej wydali mu się ludźmi chciwymi i wyzutymi ze skrupulów. Byli gotowi przyjąć podarunki Krezusa i schlebiali mu publicznie, ale między sobą kpili sobie z jego pobożności i zaufania. Zdecydował tedy Ezop, że nie są oni godni laski królewskiej i przekonał swych towarzyszów, aby dary odnieść z powrotem do Sard.
Przewąchali to członkowie rady najwyższej. Wściekli na Ezopa, postanowili go uśmiercić. I oto, gdy wespół z towarzyszami szykował się do odjazdu, potajemnie schowali w jego rzeczach złotą czarę, wyjętą przez nich ze skarbca Apollinowego. Nie zdążyli posłowie ruszyć w drogę, jak wszczął się alarm: „Apollo ograbiony! ograbiony przez kogóż, jeśli nie przez posłów lidyjskich!” — „Jakto przez posłów?” — „No, nie przez wszystkich, lecz najprędzej przez tego szpetnego garbusa, z którego świdrujących oczu aż bije złość i przebiegłość!” Ezop, czując się niewinny, sam wezwał, aby przetrząśnięto jego węzełki. Przeszukano je — i znaleziono złotą czarę. „Świętokradca!” — zawył tłum — „śmierć świętokradcy!”
Zrozumiał Ezop, że chwile jego są policzone. Rzucił się do ucieczki, biegnąc poprzed ołtarz miejscowej nimfy, stojący opodal drogi. „Nimfa — nie wielka to figura!” zaśmiali się siepacze i schwycili Ezopa, naruszając prawo schronienia, przysługujące każdej świątyni.
— Delfijczycy, posłuchajcie! — zawołał Ezop.
— Co takiego?
I bajarz jął im opowiadać:
— Razu pewnego orzeł ścigał zająca; ten uciekł do nory, w której mieszkał żuk. Orzeł nie dał za wygraną i postanowił wyciągnąć zająca z nory. Żuk stanął przed wejściem do swej kryjówki, zaklinał go imieniem Zeusa, aby poniechał ofiary i nie znieważał jego samego, jakkolwiek jest figurą tak malą. Orzeł, jednakże, pozostał gluchy na błagania i rozszarpał zająca. Ale żuk przyczepił się do orła, tak, iż ten, niepostrzeżenie dla siebie, poniósł go wraz z sobą do gniazda. Znalazłszy się w gnieździe, żuk jął wypijać jajka, zniesione przez orlicę, i wysuszył je wszystkie aż do ostatniego. Wtenczas orzeł z orlicą uwili sobie gniazdo wyżej na skale całkiem niedostępnej. Wszelako żuk w taki sam sposób dostał się i do nowego gniazda i znów zniweczył zniesione jajka. Wtenczas orzeł w rozpaczy wzbił się aż w niebiosa i ubłagał Zeusa, opiekuna swego, ażeby pozwolił orlicy złożyć jajka swe na jego kolanach. Zgodził się Zeus, ale żuk i tutaj nie wyrzekł się swego dzieła zemsty. Zebrawszy kulkę nawozu, zrzucił ją z wysokości na kolana Zeusa. Ten z odrazą zerwal się, aby strząsnąć niespodziany dar — i jajka stoczyły się z jego kolan i uległy rozbiciu. Wtenczas Zeus, nie życząc sobie wytracenia rodzaju orłów, kazał ulubieńcowi swemu przenieść porę wysiadywania piskląt na miesiąc, w którym żuków nie bywa. — I wy też, delfijczycy, nie lekceważcie gniewu skromnej nimfy, nie czyńcie krzywdy temu, który schronił się u niej!
Była to, jednakże, bajka Ezopowa już przedśmiertna: delfijczycy nie usłuchali jego zaklęć i, uprowadziwszy go, strącili go, wedle miejscowego obyczaju, ze skały stromej w przepaść. Ale zbrodnia ta nie uszła im płazem. Wszystkie zdroje i źródliska powysychały, wszystkie drzewa i trawy pożółkły, posucha cały ogarnęła kraj. W popłochu delfijczycy zwrócili się do wyroczni Apollina. Bóg im rzekł, że klęska, która ich spotkała, jest następstwem gniewu nimf, jest karą za znieważenie ich siostry, z której uroczyska porwali blagalnika. Siepacze Ezopa, oprócz poniesionych strat, zmuszeni byli jeszcze ponieść ciężką grzywnę, by odkupić swą bezbożną chciwość.
Opowiadano nawet, że Apollo wskrzesił niewinnie zamordowanego bajkotwórcę. Należy jednak wieść tę pojmować alegorycznie. Znikome szczątki Ezopa pozostały na dnie delfickiej przepaści; ale bajki, które opowiadał ludowi w rozmaitych miastach Grecji i krajów barbarzyńskich, były zebrane przez jego miłośników, aby żyć odtąd nowem, wiecznem życiem. W Atenach szybko stały się one księgą szkolną narówni z Homerem, Hezjodem, Tyrteuszem, Solonem. „Nawet Ezopa nie czytałeś!” — mówiono człowiekowi, chcąc w ten sposób powiedzieć, że jest zupełnie bez wykształcenia. Ale zbiór bajek Ezopa nie pozostał w granicach samej tylko Grecji. Dotarł on i do innych krajów; stał się własnością także nowożytnych narodów. U Rzymian przerobił go Fedrus, we Francji Lafontaine, i tak dalej. U nas, jak wiadomo, przerabiał go Krasicki, a także Mickiewicz. I każda taka przeróbka była wskrzeszeniem prastarego bajarza. Gdy u Krasickiego będziecie czytali o podstępnym lisie, o chciwym wilku, o głupiej i chełpliwej wronie, o krnąbrnych wołach, o żółwiu i myszy, wiedzcie, że macie przed sobą tego samego starego Ezopa, tylko w nową obleczonego szatę, w szatę naszej mowy ojczystej.




  1. Wedle naszej miary: 8 — 9 kilometrów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Zieliński.