Grecja niepodległa/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Zieliński
Tytuł Grecja niepodległa
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
PELOPONEZ
7. PIERWSZA WOJNA MESSEŃSKA
(743—724)

Pod wpływem praw Likurga wojowniczy duch Spartan wzmógł się, i ich spójnia wewnętrzna stężała; ale zapobiec stopniowemu wzrostowi zaludnienia nie byli w możności. Nadziałów nie starczało; młodsi bracia, pozbawieni praw obywatelskich, warunkowanych nadziałem, popadali w nędzę i poniewierkę. Niejednokrotnie, polując w lasach Tajgetu, z zazdrością ze szczytów jego patrzyli na roztaczającą się po drugiej stronie bujną równinę messeńską, zamkniętą zlewa błękitną zatoką, z innych zaś stron łańcuchami gór, tonącą w zieleni oliwek, winogradów i morw. „Ziemia ta należałaby do nas — powiadali — gdyby Kresfontes nie przywłaszczył jej sobie losem oszukańczym”. W taki to sposób wraz z zaludnieniem rosła i zawistna niechęć do szczęśliwej sąsiadki. Znalazł się wreszcie i powód — jeden z nieuniknionych sporów pogranicznych — i wojsko spartańskie wkroczyło w kraj Messenji.
Stolicą Messenji był wówczas Steniklar, położony w środkowej dolinie Pamisu; lecz po szeregu niepomyślnych utarczek król messeński Eufajos z rodu Kresfontydów przekonał się, że na równinie jego zastępy nie sprostają naporowi żelaznych szyków spartańskich. Pozostawił pola swego królestwa nieprzyjacielowi i kazał całemu narodowi przesiedlić się z żonami i dziećmi na niedostępną górę ltomę, wznoszącą się pośrodku kraju.
Spartanie uważali cel swój za osiągnięty: właśnie o zdobycie równiny wszczęli byli wojnę. Ale sprawa inny wzięła obrót: zaledwie przybysze zdążyli zebrać plon z ziemi zawojowanej, natychmiast Messeńczycy rączo zbiegali z góry, odbijali zbiory i, nim wojsko nieprzyjacielskie się skupiło, umykali zpowrotem ku swym niedostępnym gniazdom. Spartanie przekonali się o konieczności wyrugowania Messeńczyków z Itomy i w tym celu oblegli górę, niby twierdzę.
Wojna ciągnęla się długo i z przerwami; lecz im dalej, tem niekorzystniej układały się rzeczy dla oblężonych. Itoma, wprawdzie, nie stanowiła pustynnego grzbietu górskiego: były na niej pola, które w miarę możności się uprawiało — i po dzień dzisiejszy na szczycie jej, tam, kędy stała niegdyś świątynia Zeusa-Itomaty, widnieje piękny klasztor na tle bogatych posiadłości. Mimo to ludzie cierpieli z powodu ciasnoty; osaczył ich niedostatek, zakradły się choroby.
Messeńczycy upadli ma duchu. Jęli pytać sami siebie: skąd ta nielaska bogów? Wszystkie wobec nich powinności wypełniali święcie: odprawiali zwyczajowe modły, składali należne ofiary, poświęcali Zeusowi-Itomacie pierwociny wziętej na wrogu zdobyczy. Czegóż tedy więcej chce od nich? Zaczęto przesuwać dzieje czasów minionych: wspominano, że i Agamemnonowi z jego Achajami sądzono było nie wcześniej ruszyć przeciw Troi, aż złoży w ofierze Artemidzie swą córkę starszą, krasawicę Ifigenję...
Czasy były wówczas wogóle surowsze, i ofiary z ludzi, odtrącone przez religję późniejszej Grecji, wówczas jeszcze nie uchodziły za bluźnierstwo. Długa zaś i nieszczęśliwa wojna jeszcze bardziej zatwardziła serca oblężonych.
Tak, niezawodnie: bogowie oczekują od nich tego krańcowego i najwyższego znaku pokory. Jęło krążyć z rąk do rąk proroctwo, rzekomo pochodzące od boga delfickiego:

Podziemnym bogom w uroczystą noc
Ma obowiązek Kresfontydów ród
Dziewicy-córy młodą przelać krew.
Rozstrzyga naprzód los, powtóre zaś
Rozstrzyga wolnym czynem ojciec-kat.

I oto wszystkie głosy chorego, głodnego, cierpiącego ludu zlały się w jedno powszechne, nieodparte żądanie wobec królewskiego rodu: „My umieramy za was — przelejcie więc i wy krew swoją za swój lud”. Musiał Eufajos zgromadzić wszystkich Kresfontydów i rzucono losy — los wypadł na córkę niejakiego Likiska. Zaczęto sposobić się do nocnej uroczystości; lecz skoro posłano po otiarę, ani dziewicy, ani jej ojca nie udało się znaleźć: skorzystawszy z mroku nocy, oboje umknęli do Spartan. Wtenczas oburzenie ludu dosięglo szczytu: oto, więc, jak kochają królowie swój lud!

W tej rozstrzygającej chwili wystąpił naprzód jeden z najmożniejszych Kresfontydów, imieniem Arystodemos. „Los — rzecze — swoją moc postradał, teraz kolej na czyn wolny. Jam gotów córkę swoją złożyć w ofierze za lud”, Wzburzenie natychmiast ucichło. Dziewica stała opodal, drżąca i blada, w oczekiwaniu na śmiertelny cios. Ale jak rzucony do ruczaju kamień szybko bywa ogarnięty mułem jego dna, tak samo i stanowczość ludzką pochłania szybka fala losu.
Był wśród Messeńczyków pewien młodzieniec — imię jego nieznane — który kochał się w córce Arystodema i marzył o tem, by ją poślubić. Ujrzawszy ją w blasku pochodni u ołtarza, oszalały rzucił się do Arystodema i krzyknął głośno, że córka jego nie jest już dziewicą, lecz zamężną, że on już się z nią potajemnie ożenił. Ufny w pomoc swoich druhów, jął narzeczoną swą wyrywać z rąk jej ojca. Ten, widząc, że jego chęć ratowania Messenji doznaje klęski, dal się ponieść wściekłości. „On kłamie!” — zawołał do ludu — i chwyciwszy z ołtarza nóż ofiarniczy, wbił go w pierś swojej córki. Krew, wytrysnąwszy z piersi, zrosiła ołtarz; dziewczyna padła bez życia u jego podnóża.
Śród obecnych grobowe zapanowało milczenie; poczem dały się słyszeć głosy. Kapłani byli niezadowoleni: „To nie ofiara — powiadali — lecz morderstwo. Czyż tak składa się ofiary? Gdzież pokropienie ludu wodą, poświęconą pogrążeniem głowni ofiarnej? Gdzie pierwociny ofiary — mąka święta i sól? Gdzie słowa przepisanej modlitwy? Gdzie pobożna gra duchowna, która powinna towarzyszyć świętemu obrzędowi?”. Te oddzielne głosy zagłuszała wszakże wrzawa ludu, zachwyconego czynem Arystodema, a także gwar Kresfontydów, którzy łękali się, aby nie zażądano od nich nowej ofiary. Aby nie dać zapałom wystygnąć, Eufajos zapowiedział, że następnego dnia poprowadzi wojsko na nieprzyjaciela.
Bój stoczono, ale szczęście i tym razem nie dopisało Messeńczykom. Byli pobici i sam król Eufajos legł z ręki nieprzyjaciela.
Ponieważ nie zostawił on synów po sobie, wypadło wybierać jego następcę. Większość opowiedziała się za Arystodemem. Kapłani, wprawdzie, przestrzegali lud: „Lękajcie się tego człowieka — leży na nim krew córki”. Ale stronnicy jego wzięli górę.
Arystodemos był ostatnim królem w Messenji. Był on nietylko waleczny, ale i rozumny; udało mu się pozyskać pomoc sojuszników i, dzięki niej, stawiać opór Spartanom jeszcze w ciągu wielu lat. Ale odwojować podbitej równiny nie zdołał. Znów rozpoczęło się długotrwale oblężenie tomy, a wraz z niem i nędza i choroby. Zaczął Arystodemos szykować wypad. I oto nocą przed dniem rozstrzygającym ujrzał sen: wydało mu się, że zatrudniony jest właśnie składaniem ofiary przed wycieczką, że na stole leżą jelita ofiarnego zwierzęcia, obok zaś jego zbroja. Nagle podchodzi doń jego córka, cała w żałobie z raną otwartą w piersi; zmiata ze stołu szczątki otiary, zdejmuje zbroję, kładzie natomiast płaszcz biały i złoty wieniec, poczem w milczeniu odchodzi. Zbudziwszy się, Arystodemos zrozumiał, że nie znajdzie miłosierdzia u bogów, że jest mu sądzona śmierć. Należy bowiem wyjaśnić, że w Messenji wielmożów grzebano w białej szacie i w złotym wieńcu. Pragnąc uchylić wiszącą nad ludem klątwę, udał się na grób córki i odebrał sobie życie.

Po śmierci Arystodema opór Messeńczyków szybko był złamany. Góra została zdobyta, równina pokrajana na działy, rozdana tym z pośród zwycięzców-Sparcyatów, którzy nie mieli ziemi. Mieszkańcy Messenji — i Achaje i Doryjczycy — zamienieni w helotów, zmuszeni byli do pracy na rzecz swoich panów po przeciwnej stronie Tajgetu. Zresztą, bardziej przedsiębiorczy i wolność miłujący z pośród Messeńczyków opuścili ojczyznę i udali się, jako koloniści, do południowej ltalji i Sycylji, kędy imię ich po dzień dzisiejszy żyje w imieniu sławnego miasta Messyny.

Fotografia — budynki na tle gór.
SPARTA (dzisiejsza) NA TLE TAJGETU

8. DRUGA WOJNA MESSEŃSKA
(685 — 668)

Gdy podrośli prawnukowie tych, których zwyciężono na Itomie, Messenja znów powstała przeciw spartańskiemu jarzmu. Do powstania pobudzała ich nieznośność ich doli i odziedziczone po pradziadach poczucie honoru; dodawała im też otuchy i ogólna sytuacja Peloponezu, którego mnogie plemiona współczuły im wskutek nieufności wobec wzrastającej potęgi Sparty.
Ośrodkiem powstańców stała się Andanja, miasto, położone u podnóża gór północnych. Wojna polegała zrazu na bezładnych najazdach na zajętą przez Spartan urodzajną równinę steniklarską. W najazdach tych wysunął się na czoło niejaki Arystomenes. W dawnych czasach, jako Kresfontyda, byłby on jednym z magnatów krajowych; teraz zaś był takim samym helotą, jak inni. Powstańcy chcieli obrać go królem nad sobą; on wszakże uchylił ich prośbę i zgodził się być tylko wodzem.
Powodzenie sprzyjało ich orężowi. Szczególniej dał się wrogom we znaki jeden jego najazd, którym oczyścił od nich całą górną dolinę Pamisu. Gdy po tem ze swą drużyną zwycięską wrócił do Andanji, kobiety i dziewczęta messeńskie wyszły naprzeciwko z przepaskami oraz kwiatami i jęły śpiewać ku jego czci pieśń:

Przez Steniklaru dolinę i ben! aż pod górę Tajgetu
Spartan objętych przez lęk Arystomena gnał miecz.

Pieśń tę potem przez wiele jeszcze stuleci śpiewano w Messenji; nie pozwalała ona wygasnąć pamięci Arystomena.

Ale bohater nie poprzestawał na zapuszczaniu zagonów: marzył on o stanowczym boju. Jako człowiek nietylko mężny, ale i rozumny, potrafił on zawarować sobie pomoc tych ludów Peloponezu, które obawiały się Sparty, zwłaszcza zaś pomoc Arkadyjczyków i króla ich Arystokratesa. Ufny w jego współdziałanie, wydał Spartanom bitwę u tak zw. Dużego Kanału. Spartanie jednakże, dobrze znający Arystokratesa, przekupili go. W stanowczej chwili zdrajca uprowadził swe wojsko, obnażając w ten sposób flankę swych sprzymierzeńców, i Arystomenes uległ rozbiciu.
Po tej porażce Messeńczycy opuścili Andanję i zasiedli na wznoszącej się ponad nią górze Irze, zamierzając bronić się z niej tak samo, jak przodkowie ich z Itomy. Znów przyszło Arystomenowi powrócić do poprzednich zagonów, w których zasłynął on nieustraszoną odwagą i zdumiewającą pomysłowością.
Nie było siły, któraby zdolna była go uśmierzyć. Bywało niekiedy, że i w niewolę popadał, a mimo to potrafił umknąć. Tak, razu pewnego, Spartanie pochwycili go z częścią jego oddziału, około 5o ludzi; uważając go nie za wodza, lecz za herszta rozbójników, postanowili strącić go wespół z towarzyszami w przepaść głęboką, kędy zazwyczaj strącano ciężkich przestępców. Wszyscy, padając, rozbili się na śmierć; jeden tylko Arystomenes cudem jakimś ocalał. W czasach późniejszych opowiadano że orzeł Zeusa podjął go na swe skrzydła i złożył bez szwanku na dnie przepaści, Tu leżał on śród trupów, dawnych i nowych, czekając śmierci nieuniknionej z głodu, gdy wtem, na trzeci dzień, posłyszał jakiś cichy szmer. Był to lis, zwabiony padliną. Udawszy martwego, pozwolił mu zbliżyć się do siebie i chwycił go za ogon, osłaniając się płaszczem, ilekroć zwierz chciał go kąsać, Lis skierował się ku szczelinie, przez którą się przekradł, i w ten sposób wskazał drogę ratunku Arystomenowi.
Innym razem zdradziecko pojmali go strzelcy kreteńscy, przez Spartan przyzwani na pomoc, i, rozzbroiwszy go, związali. Nocować wypadło im w jednej chacie, kędy mieszkała staruszka z córką sierotą. Dziewczyna ta przedtem miała widzenie we śnie: wydało się jej, że wilki przywiodły skrępowanego lwa, i że ona uwolniła go z krępów, poczem ten rozszarpał wilków. Ujrzawszy teraz pojmanego Arystomena, zrozumiała, czego domagał się sen: spoiwszy winem Kreteńczyków, wykradła jednemu z nich sztylet i rozcięła więzy jeńca, poczem ten pozabijał swych strażników. Tej zaś, która go ocaliła, nie zapomniał jej czynu i ożenił z nią syna swego Gorgosa.
Przekupienie Arystokratesa nie wiele tedy pomogło Spartanom: zagony niepochwytnego Arystomena nie pozwalały im korzystać z żyznej krainy. Pozbawieni swych działów, messeńscy Sparcyaci żądali, aby żywili ich współobywatele lacedemońscy; to zaś wywoływało zamieszki. Zamieszki prowadziły do starć domowych, w których prawa Likurga uległy zapomnieniu, i dawny zapanował bezrząd. Arystomenowi było to na rękę: jego najazdy stawały się coraz Śmielsze i coraz bardziej pustoszycielskie. Messenja zdawała się być dla Sparty zgubiona.
W tej ciężkiej sytuacji Spartanie wyprawili do Delf poselstwo z pytaniem, w jaki sposób ratować ojczyznę. Wyrocznia kazała im udać się po wodza do Aten. Zdziwili się Spartanie, lecz wolę bogów wypełnili. Ateny były wtenczas niedużem miastem, mniejszem od sąsiednich Teb i Megary, i pod względem sprawności wojskowej nie mogły równać się ze Spartą. Wszelako, jako miasto jońskie, uprawiały one stosunki z Jonją małoazjatycką, która podówczas była ojczyzną poezji. Usłyszawszy o wyroczni, wyrzeczonej Sparcie, Ateńczycy zrozumieli, że tłumaczyć ją należy nie w znaczeniu zwykłem. Wyprawili do Sparty poetę Tyrteusza.
I okazało się, że mieli słuszność! Tyrteusz prędko oswoił się z bytem nowej ojczyzny. Widząc, że obywatele zapomnieli o nakazach Likurga i o ladzie, który nakazy te warowały, w szeregu surowych i przejmujących wierszy o nakazach tych przypomniał, tak iż uczuli wstyd wobec własnego nierządu. Ale największy triumf miał odnieść on na polach bitewnych. Tyrteusz stał się prawdziwym wieszczem bojowego męstwa. Gdy zastępy spartańskie stały w polu, szykując się do bitwy, Tyrteusz gromadzi! wokół siebie młodzież i śpiewał jej, grając na siedmiostrunowej lirze:

Szczytna to dola w szeregach czołowych połykać się z wrogiem,
Mężnie w burzliwy iść bój i za ojczyznę wziąć śmierć.

Opiewał on sromotny los tchórzliwego zbiega, wygnanego z kraju, którego nie zechciał bronić; opiewał powinność, nakazującą żołnierzowi-obywatelowi nie opuszczać w potrzebie orężnej swych braci, zwłaszcza zaś nie opuszczać — starców.

Tych zaś, czyj grzbiet już schylony i czyje mdleją kolana,
Starców, gdy toczy się bój, młódź niech nie rzuca na łup.
Widok czyż jest okropniejszy, niż kiedy w pierwszym szeregu
Starzec zabity legł wprzód, za nim zaś wian młodych ciał,
Starzec o białych kędziorach, siwizną broda srebrnieje,
Nieuskromiony swój duch w kurzu wydycha i w krwi; -
Siłą rękę swoją do rany przyciska otwartej —
Widok okropny dla ócz, ach jak okrutny dla serc,
Widok starca nagiego. Młodemu zad wszystko ozdobą
W latach, gdy jeszcze nie zwiądł urok młodości i kwiat
Był on za życia chlubą dla mężów, pokusą dla dziewic;
Jako przepiękny jest dziś, w pierwszych szeregach gdy legł.

Takiemi pieśniami zahartował on ducha młodzieży. Spartanie zapomnieli o waśniach; wszyscy zjednoczyli się we wspólnem pragnieniu zachowania dla dzieci spuścizny ojców i dziadów.
Ciężkie nastały czasy dla Arystomena i jego drużyny. Posłał też i on do Delf po radę, ale otrzymał dziwną przepowiednię:

W roku, gdy „tragos” napije się wody z fal Nedy kręconej,
Zagrzmi Messenji zły los, już ratować jej więcej nie zdołam.

Jednakowoż usłuchał i rozkazał pasterzom, aby stada kozłów — „tragos” znaczy po grecku „kozieł” — pędzono jak najdalej od łożyska Nedy, północnej rzeki messeńskiej.

Lecz oto, gdy razu pewnego, w towarzystwie wróża Theoklesa, szedł wzdłuż owej rzeki, ujrzeli rosnący nad wodą dziki Ggowiec, zwieszający się od starości tak, że jego gałązki szczytowe dotykały powierzchni. Drgnął Theokles; przypomniał sobie, że w miejscowem narzeczu dziki figowiec nazywa się także „tragos”. Długo wahał się, zali o spostrzeżeniu swem należy powiedzieć Arystomenowi, czy też lepiej zataić przed nim prawdę, aby męstwa jego nie podważać. Jednakowoż postanowił wyjawić mu wszystko i oto dla jakiej przyczyny. W posiadaniu Kresfontydów pozostawał pewien talizman tajemniczy, otrzymany przez nich niegdyś od Demetry eleuzyńskiej. Na czem talizman ów polegał, wiadomo było tylko Arystomenowi, jako ich spadkobiercy; wszelako wiedzieli wszyscy, że zniknięcie jego oznaczałoby utratę wszelkich nadziei odrodzenia Messenji. Teraz, od Theoklesa dowiedziawszy się o grożącym ciosie, potajemnie przekradł się na Itomę i tam głęboko zakopał w ziemię święty skarb. Trzy stulecia skarb ten w ziemi przeleżał.
Żył śród Messeńczyków pasterz, który zbiegł ze Sparty i służył jako robotnik w domu jednego z włościan messeńskich. W pewną, szczególniej słotną noc włościanin ów udał się, aby pełnić straż w twierdzy na Irze, lecz niebawem wrócił i oświadczył zdumionej żonie, że cała załoga twierdzy rozeszła się do domów, gdyż w taką ulewę, oczywista, Spartanie nie pomyślą o napadzie. Słowa te podsłuchał spartański pasterz; ucieszony, że nastręczyła się mu sposobność uzyskać przebaczenie za swą ucieczkę, natychmiast pobiegł do obozu Spartan, oblegających Irę, i oznajmił wodzowi, że straż jej opuściła posterunek. Niezwłocznie Spartanie ruszyli na Irę i zdobyli ją: tak skończyła się druga wojna messeńska.
Wróżbita Theokles poległ w nocnej bitwie; Arystomena ubłagał, aby ten ratował resztki drużyny. Poleciwszy synowi swemu Gorgowi, aby osłaniał tyły, wziął kobiety i dzieci do środka szeregów i przedarł się przez zastępy nieprzyjaciół do Arkadji, do króla Arystokratesa — tego samego, który zdradą swą raz już spowodował jego klęskę nad Dużym Kanałem. Nikt wszakże nie wiedział, że był on wiarołomcą; wszyscy, i Messeńczycy i swoi, myśleli, że uciekł wówczas przez małoduszność. I teraz więc Arystomenes, prosząc go o schronienie, zapowiedział, że z wojskiem zabawi u niego niedługo, i jak najprędzej ruszy wdół z biegiem Eurotasu na Spartę, aby opanować ją znienacka, a potem wymienić na Messenję.
Tu poraz wtóry chciwość ogarnęła króla: wyprawił on wiernego niewolnika do jednego z królów spartańskich, który pozostał w mieście, i wyjawił mu zamiary Arystomenesa. Wszelako w drodze powrotnej goniec wpadł w ręce pewnych Arkadyjczyków, wrogich królowi; ci przywiedli go na zgromadzenie ludowe, zaprosiwszy też na nie i Arystomenesa z Messeńczykami. U gońca znaleziono list króla spartańskiego do Arystokratesa. Treść jego była następująca: „król spartański oraz starszyzna dziękują królowi Arystokratesowi za wyjawienie zamiarów Arystomenesa i zapewniają mu nagrodę jeszcze większą od tej, jaką otrzymał za swe ujście z boju nad Dużym Kanałem”.
Krzyk oburzenia rozległ się na placu. Arkadyjczycy chwycili za kamienie i wezwali Messeńczyków, by szli za ich przykładem. Ci spojrzeli na Arystomenesa; ów zaś, głowę nakrywszy płaszczem, głucho szlochał: zrozumiał, co było przyczyną zagłady wszystkich jego nadziei. Wtenczas Arkadyjczycy sami ukamienowali zdrajcę. Ciało jego wyrzucono poza granice kraju, zamiast zaś nagrobka umieszczono w świątyni Zeusa, w głównym przybytku religijnym kraju, deskę z napisem, który opiewał, jak następuje:

Czas winę króla obnażył, nieszczęsnej Messenji zabójcy:
Tknięty przez Zeusa gniew, krzywoprzysięzca ten padł.
Wiedzcie, o zdrajcy: od wzroku bożego ujść nie zdołacie,
Ty zaś, o władco ty nasz, Zeusie, ojczyznę nam chroń!

9. HEGEMONJA SPARTY
(WIEK VII—VI}

Plemiona Arkadji miały uzasadniony powód do ubolewania nad powtórnem ujarzmieniem Messenji. Spartanie oswoili się z myślą, że wolno im rozszerzać swe posiadłości na koszt sąsiadów, aby zdobywać nowe działy ziemi dla swej wzrastającej ludności. Teraz, gdy już i Messenja stała się dla nich zbyt ciasna, jęli spoglądać ku Arkadji. Była to kraina górzysta i mało urodzajna; jednakowoż i w niej były pewne odpowiednie dla rolnictwa równiny; góry zaś były porośnięte lasami, zwłaszcza dębowemi, a ich soczyste pastwiska karmiły mnóstwo — szczególniej drobnego — bydła.
Jak zazwyczaj, przedsiębiorczy zdobywcy udali się po błogosławieństwo do wyroczni delfickiej i otrzymali od Apollina odpowiedź następującą:

Szukasz Arkadji? — Nie! chcesz za wiele; ja tego ci nie dam.
Liczni są w górach Arkadji mężowie, żyjący żołędźmi:
Oni ci drogę zagrodzą. Lecz Tegeję miasto uzyskasz.
Słyszę, łańcuchy żelazne na nogach jeńcow szczękają.
Widzę, jak Sparty synowie krainę mierzą tegejską.

Tegeja było to miasto arkadyjskie, najbliższe Sparcie, i położone w równinie względnie żyznej. Ucieszeni, że bóg oddaje im tę perłę ziemi arkadyjskiej, Spartanie ruszyli tam z wojskiem i nawet zabrali z sobą żelazne łańcuchy, aby zakuć w nie pobitych i wziętych do niewoli Tegejczyków. Ale wynik bitwy był inny: walcząc z odwagą rozpaczy o swe ogniska domowe, Tegejczycy rozbili wrogów, którzy się wdarli w ich granice, wzięli wielu z nich do niewoli i zakuli ich samych w łańcuchy, przez nich przywiezione. Tak, iż rzeczywiście zaszczękały okowy, ale na nogach pokonanych Spartanów, i ci w dręczącym pochodzie „przemierzyli” całą ziemię tegejską od swej granicy aż do jej miasta stołecznego.
Po tem niepowodzeniu zasępili się Spartanie. Szemrała zwłaszcza młodzież. „Dlaczego” — pytała — „bóg nie wzbronił nam poprostu wyprawy na Tegeję? Dlaczego zwiódł nas dwuznaczną przepowiednią?” Lecz jeden ze starców odrzekł im: „Nie, bóg miał słuszność. Zaszczepił on w sercu naszem tę siłę, która uczy nas, co dobre jest, a co złe; jest to nasze sumienie. I grzechem jest prosić boga, aby błogosławił temu, co jest złe. Jeżeli zaś człowiek, mimo to, popełnia ów grzech, to bóg rzeczywiście popchnie go ku złej sprawie; jest to oszukanie, ale sprawiedliwe oszukanie. Posłuchajcie, co zdarzyło się w Sparcie, gdy dziad mój był jeszcze młody.
„Mieszkał śród nas mąż znany ze swej sprawiedliwości, imieniem Glaukos, syn Epikidesa. Przybył doń razu pewnego nieznajomy człowiek z Miletu, co jest w Jonji, i rzekł: «Glauku, sława twej sprawiedliwości dotarła i do nas, do Jonji; a ponieważ u nas w kraju panuje niepokój, i wciąż toczymy walki z tubylcami, u was zaś jest wszystko spokojnie, postanowiłem uczynić rzecz następującą. Połowę swego majątku zamieniłem na pieniądze i proszę, abyś przyjął je na przechowanie dla moich spadkobierców. Ażebyś zaś poznał, kto będzie moim spadkobiercą, zrobimy tak: oto deseczka, chwyć ją za jeden koniec, ja zaś chwycę za drugi, i złamiemy ją. Zachowaj swoją połowę; ten zaś, kto przyniesie ci drugą, i ty poznasz ją po zlamaniu, będzie właśnie moim spadkobiercą».
„Glaukos zgodził się; gość z Miletu odszedł, pozostawiwszy pieniądze. Uplynęło wiele lat. Glaukos zdążył się podstarzeć, a spadkobierca się nie zjawiał. I zaczął Glaukos oswajać się z myślą, że pieniądze pozostaną u niego i uczynią go w naszej ubogiej Sparcie człowiekiem majętniejszym od królów i gerontów. Lecz oto razu pewnego wstąpiło doń dwóch młodzieńców i, okazując połowę deseczki, poprosiło o zwrot dziedziczonych pieniędzy. Zadrżał Glaukos: żal mu było rozstawać się ze świecącem złotem. Rzekł: Goście mileccy, tego, o czem mówicie, nie pomnę; powiadacie przecież sami, że było to dawno. — O, na miłość bogów, jęli błagać młodzieńcy, jesteśmy zrujnowani; nie pozostało nam nic oprócz tego skarbu, który przekazał nam dziad nasz; czyż to być może, abyś ty, najsprawiedliwszy mąż w Helladzie, zagarnął nasz jedyny majątek? — Ja nic wam nie zabieram, odparł Glaukos; ja tylko mówię, że nie pamiętam, Idźcie teraz w pokoju i wróćcie za cztery miesiące; ja przez ten czas sobie przypomnę, jak się rzecz miała, i postąpię zgodnie ze sprawiedliwością.
„Młodzieńcy poszli, grożąc, że złożą skargę swemu proksenowi w Sparcie i oddadzą przezeń sprawę na sąd geruzji. — Sąd geruzji, pomyślał sobie Glaukos, zażąda odemnie przysięgi, że od ich dziada żadnych pieniędzy nie otrzymalem. Jeśli przysięgę złożę, pieniądze będą moje. No, ale co dalej” — Myślał Glaukos, nic wymyśleć nie zdołał i udał się do Delf.
„Gdy składał ofiarę na ołtarzu przed świątynią, podszedł doń młody sługa świątyni: O co chcesz, ojcze, pytać boga? — Glaukowi wstyd było się przyznać: Chciałbym się dowiedzieć, zali złożyć mam przysięgę, czy też nie? — Sługa oddalił się i niebawem wrócił z twarzą zasępioną. — Cóż odpowiedział bóg? — spytał Glaukos. — Przeczytaj — rzekł młodzieniec — i podał mu deszczułkę z głoskami. Glaukos odczytał:

Glauku, masz słuszność: z początku tła rzecz nie wydaje cię zdrożną —
Krzywą złożyć przysięgę i mienie sieroce przywłaszczyć.
Cóż więc? Przysięgaj: od śmierci nie ujdzie i mąż sprawiedliwy.
Pomnij wszelako: Przysięga ma syna — ów syn bezimienny,
Choć niewidzialny, pomyka bez nóg i bez rąk chwyta łotra,
Z całem jego domostwem i z rodem go unicestwiając.
Ród zaś męża prawego, choć i zmarłego, trwać będzie.

Glaukos zbladl: oby bóg mi przebaczył moje zapytanie! rzekł. — Grzechem jest kusić boga, brzmiała dana mu odpowiedź; w obliczu boga zamiar znaczy tyleż, co uczynek. — Z tem i odszedł.
„Wróciwszy do domu, natychmiast posłał po młodzieńców z Miletu i wydał im ich pieniądze. Lecz cóż? Wiecie sami: nie mamy w Sparcie ani potomków, ani ogniska, noszących imię Glauka; zniweczon jest wraz z całym swoim rodem.
„I oto moja rada: poniechać nadal wszelkiej myśli o podboju ziem sąsiednich. Jeżeli zaś jesteśmy silniejsi od innych — użyjmy siły naszej, ażeby bronić Hellenów od wspólnego wroga i wspierać sprawiedliwość tam, gdzie będzie deptana”.
Tak też Spartanie postąpili. Jęli siać gońców do wszystkich państw Peloponezu z propozycją zawarcia związku. Wojsko miało być w państwach tych wspólne; jądrem tego wojska byli Sparcjaci; każde atoli państwo peloponeskie zobowiązywało się wspomagać je bądź jazdą, bądź piechotą, bądź okrętami, każde w miarę sił swoich. Nie odrazu zgodzili się wszyscy. Wszelako około połowy wieku VI ten «związek Hellenów» pod hegemonją Sparty był już faktem dokonanym i dzięki niemu Sparta stała się najpotężniejszem państwem w całej Helladzie i mogła interwenjować w sprawach helleńskich także i na północy od Istmu. Szczególniej troszczyła się Sparta o bezpieczeństwo i pomyślność Delf, którym zawdzięczała tyle błogosławionych rad. Wogóle używała ona swego wpływu umiarkowanie i sprawiedliwie, ujmując się za pokrzywdzonymi i poskramiając krzywdzicieli.

Jedna tylko krzywda pozostała niewyrównana — ujarzmienie bratniej Messenji. Ona to z czasem stać się miała przyczyną upadku Sparty. Ale do tego było jeszcze ogromnie daleko.

Fotografia — ruiny na tle gór.
SZCZĄTKI STAROŻYTNEGO KORYNTU NA TLE AKROKORYNTU
10. KIPSELOS

W czasie, gdy Sparta stawała się coraz potężniejsza, królestwo Argosu pod rządami Temenidów traciło swoją dawną siłę. Przyczyną, jak nadmieniliśmy już, była niesforność dużych jego miast, a zwłaszcza Koryntu. Położenie miasta tego było niezwykle korzystne: stało ono w najwęższem miejscu Istmu, i dość było Koryncjaninowi wznieść się cokolwiek na swą krzemienną górę, Akrokorynt, aby już widzieć w bliskiej odległości obie zatoki, a w raz z niemi i dwa szlaki handlowe, jeden na wschód, drugi na zachód. Ów Akrokorynt był prawdziwą strażnicą miasta: jak brew nad okiem, tak wznosił się on nad miastem; ponieważ zaś na szczycie góry bił zdrój żywej wody, słynna Pirena, przeto Koryncjanie żadnego nie lękali się oblężenia.
Rzecz jasna, że gród, obdarzony tak mocnem i korzystnem stanowiskiem, potrafił cenić samodzielność. Przez długi czas posiadał on też królów własnych; lecz koło połowy wieku VIII władza królewska ustąpiła i tutaj rządom arystokracji; tylko ta arystokracja nie była podobna do innych. Władza spoczywała w rękach jednego rodu, Bakchiadów (t. zn. potomków ostatniego króla Bakchisa); jeden z nich corocznie obejmował władzę zwierzchnią i otrzymywał godność prytana, t. j. „pierwszego”. Aby zaś obcych do swego grona nie dopuzczać, było postanowione, że nikomu z Bakchiadów niewolno poślubić panny z innego rodu, albo wydać córkę za innego, nie za Bakchiadę.
Tak upłynęło koło stu lat. Lecz oto, koło połowy wieku VII, zdarzyło się, że jeden z Bakchiadów miał córkę, imieniem Labdę, tak nieladną, że nikt z Bakchiadów nie zechciał wziąć jej za żonę; ponieważ zaś wprowadzać innego Doryjczyka do grona rodu rządzącego było rzeczą niepożądaną, przeto wyszukano dla niej narzeczonego z pośród uleglego szczepu Achajów: był to niejaki Aetion, zamieszkały nawet nie w Koryncie, lecz na wsi, zwanej Petra, co oznacza po grecku „Skała”. Taki mąż, myśleli sobie, nie może być niebezpieczny.
Minął rok, dwa. Żyją Aetion z Labdą w zgodzie i miłości, dzieci nie mają. Zasmęcił się młody małżonek: skąd ta nielaska bogów? Czy nie zaniedbał jakiejś ofiary? — Zgodnie z obyczajem, udał się do Delf, aby spytać Apollina.
A trzeba dodać, że jeśli imię Aetiona rozdzielić w'ten sposób «Ae-tion*», to otrzymamy po grecku znaczenie — «zawsze czczący». Będzie to wszakże prosta gra słów; w rzeczywistości imię owo pochodzi od aëtos, co znaczy: «orzeł».
Aetionowi tedy Apollon, igrając jego imieniem, odpowiedział, jak następuje:

W czci, Aetionie, nie jesteś, lecz wielce-ś czcigodny dla wielu.
Labda powije ci syna i będzie to głaz bezlitosny:
Runie on wpośród Królów i władcą się stanie Koryntu.

Aetion, ucieszony, wrócił do domu: jako syn podbitego plemienia, nie czuł on zbytnich pobudek, aby rozczulać się nad Doryjczykami oraz ich władcami z rodu Bakchiadów. Wszelako, czy sam wskutek radości nie potrafił dochować tajemnicy swej, czy też wyszła ona na jaw inaczej, dość, że Bakchiadzi dowiedzieli się o wróżbie, danej Aetionowi. I jeden z nich rzekł: „Czy pamiętacie, gdy ostatnim razem zapytaliśmy boga, wyrocznia odrzekła:

Widzę, tam siedzi orlica na skale; niebawem wysiedzi
Lwa pochopnego do krwi: wielu stawy w kolanach przetrąci.
Bądźcie więc czujni, wy, co mieszkacie u boskiej Pireny,
Wy, co ów Korynt brwionośny kochaną zowiecie ojczyzną.

Wówczas nie zrozumieliśmy tych słów, ale teraz są one jasne: «orlica» — to Labda, żona Aetiona-orła, «na skale» — znaczy to w Petrze.
Zatrwożyli się Bakchiadzi — jakgdyby naprawdę zadygotał stromy Akrokorynt, i ogromny głaz, odkruszywszy się ze szczytu, miał runąć im wszystkim na głowę. Postanowili tedy, aby, skoro Labda powije niemowlę, zgladzić je natychmiast. I rzeczywiście niemowlę przyszło na świat — chłopiec, jak wywróżyła wyrocznia. Wyprawili Bakchiadzi dziesięciu mężów ze swego grona; ci, wybrawszy czas, gdy Aetiona w domu nie było, udali się do Labdy. Umowę zrobili taką: „jako krewni, poprosimy matki, aby nam pokazała dziecko; ten, komu nasamrzód je poda, powinien z rozmachem gruchnąć je o ziemię”.
Weszli do domu Labdy; ta, uszczęśliwiona i dumna, nie czyniła trudności; przyniosła malca i pokazała kochanym krewnym. I oto, co się zdarzyło; skoro tylko złożyla go na ręce jednego z nich, malec spojrzał mu w oczy — i uśmiechnął się. Nie starczylo mu odwagi, by skończyć z dzieckiem: milcząc, stropiony podał je następnemu, tamten — trzeciemu, i tak dalej aż do dziesiątego, który znów zwrócił niemowlę matce. Poczem odeszli, ale zaledwie znaleźli się za bramą, powstala między nimi sprzeczka; każdy winił drugiego, wszyscy zaś pierwszego: dlaczego, pytali, nie postąpiłeś wedle umowy? Zawstydzili się swej litości i postanowili pójść po raz drugi do Labdy i tym razem uśmiercić ją wraz z niemowlęciem.
Ale było już zbyt późno: Labda podsłuchała ich rozmowę. Malca, który zdążył już zasnąć, schowała w skrzyni, zabójcom zaś, którzy przyszli, powiedziała, że zaniosła go do sąsiadów. Ci napół uwierzyli, napół niedowierzali, poszperali trochę po izbie, nic nie znaleźli i powrócili do Koryntu. Ponieważ jednak wstyd im bylo przyznawać się, że nie wykonali zlecenia, przeto opowiedzieli pozostałym Bakchiadom, że dziecko już nie żyje.
Gdy tamci odeszli, wrócił Aetion; Labda wyjawiła mu niebezpieczeństwo, jakiemu ulegal ich syn, i w jaki sposób ocaliła go skrzynia. Poniewaz zaś «skrzynia» zowie się po grecku «kipsela», przeto postanowili przez wdzięczność dać dziecku imię Kipselos.
Oczywista, wychowywać je trzeba bylo potajemnie, ażeby Bakchiadzi nie domyślili się, że Kipselos żyje. W taki sposób chłopiec wzrósł śród prostego ludu; dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie, które groziło mu od krewnych matki, postanowił srogą wywrzeć na nich zemstę. Dzięki wybitnym zaletom, szybko zajął on stanowisko zaszczytne śród rówieśników i skorzystał zeń w tym celu, aby stworzyć sobie partję. Achajom przypominał, jak przodkowie ich musieli ziemi swej ustąpić zdobywcom-Doryjczykom; Doryjczykom zaś wyrzucał, że owoc ich zwycięstwa poszedł na pożytek jednego tylko rodu.
Gdy wszystko było już gotowe do powstania, Kipselos udał się do Delf, aby zyskać blogosławieństwo boga na dzieło zamierzone. Apollo obwieścił co następuje:

Będzie szczęśliwy ten mąż, co do mego przybytku wstępuje
Sam on i jego synowie, synowie zad synów — bynajmniej.

Zadumał się Kipselos: zrozumiał, że bóg oddaje mu władzę, ale za cenę nieszczęścia i zagłady jego wnuków. Grecy starożytni byli pod tym względem bardzo czuli. Dla Kipselosa, acz wówczas był on młodzieńcem nieżonatym, ciężka była myśl, że nie sądzone mu będzie pozostawić wnuków, którzyby dalszy ciąg rodu jego stanowali, Wszelako chęć ukarania Bakchiadów i opanowania Koryntu przemogła obawy: wróciwszy do kraju, podjał sztandar powstania. Bakchiadów strącono; Kipselos stał się tyranem Koryntu.
Właśnie tyranem: tak nazywali Grecy władców, którzy władzę obejmowali nie na mocy dziedziczenia, lecz w drodze siły — obojętne, czy rządzili dobrze, czy źle.
Dobry Kipselos nie był, — przynajmniej dla swych nieprzyjaciół Bakchiadów. Wielu z nich uśmiercił, innych wygnał z kraju, wszystkich wyzuł z majętności i ziemi. Zato łaskawy był dla ludu; wielu ubogich osadził na roli, odebranej magnatom. Był więc kochany od ludu, i gdy po trzydziestu latach szczęśliwego sprawowania rządów umarł, władzę jego spokojnie przejął po nim jego jeszcze potężniejszy syn — Periander.
Należy dodać, że Kipselos, stawszy się tyranem, nie zapomniał o owej skrzyni swej matki, której zawdzięczał i życie swe i swe imię. Wezwawszy najlepszego z rzeźbiarzy swego czasu, kazał mu ozdobić cztery ściany i wieko skrzyni sztabami ze złota i kości słoniowej i wyobrazić na nich wszelkiego rodzaju sceny z wyprawy Argonautów, z czynów Heraklesa, z wojny Trojańskiej. Gdy wszystko było gotowe, Kipselos posłał skrzynię do Olimpji i ofiarował ją tamecznej świątyni Hery. Tam stała ona długo, przypominając Grekom nie tylko o cudownem ocaleniu ofiarodawcy, ale także i o minionej dobie ich sztuki. Znamy ją z opisu człowieka, który widział ją po upływie ośmiuset lat od chwili, w której była ona ofiarowana.

11. RZĄDY PERIANDRA
(627—585

Gdy Periander przejął po ojcu wodze rządów, tyranja istniała już w wielu państwach Grecji, nietylko sąsiadujących z Koryntem — w Sykionie, Megarze, Epidaurze — ale i w państwach dalekiej Jonji i jeszcze dalszej Sycylji. Szczególniej słynął potęgą swej władzy tyran jońskiego Miletu, imieniem Trazybul. Do niego to, jako do człowieka rozumnego i stanowczego, wyprawił Periander posła, aby dowiedzieć się, jak ma postępować, aby umocnić swą władzę.
Trazybul przyjął posła uprzejmie i poprosił, aby wespół z nim udał się na przechadzkę za miasto. Szli polem; zboże o tej porze zdążyło się wykłosić, i dokoła nich falowało całe morze bujnego urodzaju. Trazybul wypytywał gościa o sprawy korynckie, ten opowiadał, — i nagle tyran, przerywając jego opowiadanie, stawił niespodziewane pytanie:
— A więc o co chce mnie Periander pytać przez ciebie?
— O to — odrzekł poseł — jak ma postępować, aby utrwalić swoją władzę.
Trazybul nic nie odpowiedział, tylko szybkim ruchem laski śmignął ponad otaczające go kłosy, przyczem najwyższe źdźbła uległy strąceniu. Poczem szli w dalszym ciągu. Znów tyran jął wypytywać o sprawy korynckie i słuchał opowiadań posła, — i nagle znów to samo pytanie:
— A więc czego pragnie dowiedzieć się Periander?
Gdy poseł powtórzył swoje, Trazybul znów nie odrzekł ani słowa, poczem nastąpiło nowe śmignięcie laski i nowych kilkanaście kłosów utraciło swe czuby.
Tak stało się i za trzecim razem, potem zaś Trazybul, kończąc przechadzkę, jął żegnać się z posłem, życząc mu szczęśliwej drogi. Ten spytał z pokorą:
— Czy nie raczy Trazybul zaszczycić pana mego odpowiedzią na jego pytanie?
— Opowiedz panu swemu — odrzekł Trazybul — wszystko, coś słyszał i coś widział.
Wróciwszy do Koryntu, poseł wzburzony opowiedział Periandrowi, że Trazybul albo zdziecinniał, albo też stał się nazbyt dumny: zamiast mówić poważnie, bawił się, jak malec.
Periander atoli zrozumiał, że w tej zabawie zawarta była właśnie i odpowiedź i rada Trazybula: skoro chcesz umocnić swą władzę, nie dopuszczaj do tego, aby w państwie byli inni ludzie wybitni, — i zaczął rządzić jeszcze srożej, niż jego ojciec. Tamten uciskał tylko Bakchiadów, ten zaś ścigał beż różnicy wszystkich, kto bogactwem albo rozumem wybijał się ponad współobywateli, bądź to Bakchiadów, bądź prostych Doryjczyków, bądź nawet Achajów. Tem okrucieństwem, które zaszczepił w nim Trazybul, wyhodował on w sobie swą niepowściągliwość, która następnie zwróciła się przeciw jego własnej rodzinie i stała się przyczyną zguby jego rodu, — jak to zobaczymy niebawem.
A szkoda, bo z natury był Periander człowiekiem nietylko rozumnym i czynnym, ale i łagodnym. O Korynt swój troszczył się bez ustanku. Ziemi miał Korynt niewiele, i ta ziemia była niezbyt urodzajna. Ale Periander wszelkich dokładał usilowań, aby rozwinąć stosunki handlowe z zachodem i ze wschodem, aby towary z całego obszaru śródziemnomorskiego schodziły się w Koryncie i stąd szły na pozostałą Helladę. Pomagały mu w tem kolonje korynckie, których dość dużo było i przed nim zwłaszcza na morzach zachodnich, a pod jego rządami jeszcze się przysporzyło. Co prawda, najpotężniejsza z nich, Korcyra na morzu Jońskiem, była córą dość niesforną wobec swej metropolji, Periander wszakże umiał i ją zmusić do tego, by władzę jego uznała. Słowem, jak Sparta była pierwszem wojennem, tak Korynt stał się pierwszem miastem handlowem Grecji.
Rozkwit handlu prowadzi zazwyczaj do zbytku i rozwiązłości; wszelako Periander i przeciw temu znalazł bardzo skuteczne środki. Narzędzia zbytecznego i gnuśnego przepychu, bez długich ceregieli, rozkazał wrzucić do morza, — po takiej nauczce już ich nie wprowadzano więcej. Potem ustanowił komisje osób urzędowych, które obowiązane były sprawować nadzór, aby nikt z obywateli nie wydatkował więcej ponad to, co zarabiał. Niedość na tem: pierwszy i jedyny w Grecji, zniósł on niewolnictwo, żądając, aby każdy Koryncjanin pracował sam na siebie. Tak, że Korynt pod jego rządami niesłychany przedstawiał widok: przy kwitnącym handlu i dużych bogactwach panowała w nim godna uwagi surowość życia.
Współcześni ocenili zasługę Periandra: wybaczając mu jego srogość, za rządy rozumne zaliczyli go w poczet owych siedmiu mędrców, którzy słynęli wówczas na całą Helladę i nawet poza jej obrębem, — o nich jeszcze pomówimy później.
Na honor ten zasłużył Periander także i troską o bogów i ich święta. Lubił zwłaszcza wyposażać przepychem te uroczystości, które drogie były prostemu ludowi; tu naczelne zajmowały miejsca święta Djoniza, boga - opiekuna wytwórców wina, którzy stanowili większość poddanych Periandra. Ale władca nie chciał, aby uroczystości te święcono samem tylko rozpasaniem. Swięto Djoniza przeistoczył on w święto także i poezji, muzyki i tańca, W tym celu ściągnął na swój dwór jednego z najcelniejszych poetów ówczesnych — Arjona z Lesbosu. Arjon skorzystał z prastarej pieśni ku czci Djoniza, z szumnego dytyrambu. Rozwinął on atoli dytyramb ów w ten sposób, że przyjemnie było nietylko słuchać go, ale i oglądać. Wykonawcy obowiązani byli przebierać się za satyrów — dzikich towarzyszów Djoniza. Treścią zaś ich przedstawień były sceny z ziemskiego życia ich boga. Częstokroć zdarzało mu się, że doznawał prześladowania od śmiertelnych, do których przybywał ze swą świtą; zawsze jednak bezbożnicy ponosili karę za swą pychę. W taki to sposób ludzie, patrząc na te «cierpienia Djoniza», uczyli się pobożności i unikania pychy.
Sporo czasu spędził Arjon na dworze Periandra; nakoniec wszakże zapragnął wrócić do ojczyzny, do rodaków. Periander hojnie go opatrzył i polecił jednemu ze swych poddanych, aby odwiózł poetę statkiem na Lesbos. Ala człowiek ów, kapitan statku, był człowiekiem złym i chciwym: skoro tylko wypłynęli na pełnię morza i utracili z oczu brzegi korynckie, jął naradzać się z towarzyszami, aby wspólnie zgładzić Arjona i zagrabić jego mienie. Upewniwszy się co do ich zgody, oznajmił Arjonowi, aby gotował się na śmierć.
Arjon przyjął wyrok bez lęku i poprosił tylko, aby dano mu czas do zachodu słońca: „Chcę — rzekł — zaśpiewać hymn pożegnalny Posydonowi korynckiemu, bogu mórz, którego święto zaczyna się wieczorem, potem zaś sam rzucę się do morza”. Żeglarze zgodzili się chętnie: miło im było wysłuchać przedzgonną pieśń śpiewaka. Skoro tylko słońce się pochyliło, Arjon wstąpił na pomost pokładu, odziany w przepyszny, złotem haftowany płaszcz, — ten sam, w którym występował w Koryncie podczas uroczystych pień swoich hymnów i dytyrambów. W rękach miał swą ulubioną, siedmiostrunną lirę; akompanjując sobie na niej, zaśpiewał nową pieśń ku czci boga mórz, dzięki mu czyniąc za laski, jakiemi obdarzył go w podwładnym sobie, gościnnym Koryncie. Ukończywszy swą pieśń, poeta, wierny danej przez siebie obietnicy, rzucił się z pokładu w ciche morze; okręt zaś popłynął dalej na wschód na spotkanie wschodzącego księżyca.
W Koryncie tymczasem zaczęło się nocne święto na chwałę Posydona. Periander wyprawił na wybrzeże morskie swego brata ze zwierzętami, przeznaczonemi na ofiarę, i tłumem świętujących. Gdy tylko wzeszedł księżyc, zaczęły się tańce i pieśni wokół nadmorskiego altarza. Wtem śpiewającym się wydało, że z morza ktoś wtóruje ich pieśniom, że całe morze drgnęło i żyć zaczęło przy blasku księżyca jakiemś nowem, cudownem życiem. Patrzą — to gromada delfinów, ulubieńców Posydona, sunie do brzegu; na grzbiecie zaś przedniego delfina siedzi człowiek z lirą w ręku i głośno wielbi władcę mórz. Delfin ostrożnie wyniósł go na ląd i niezwłocznie potem, spelniwszy zlecenie swego boga, zmarł.
Natychmiast dano znać Periandrowi o cudownem ocaleniu Arjona. Uczciwszy w delfinie-zbawcy istotę wyższego szeregu, rozkazał on pochować go z honorami i wystawić na grobie jego taki sam pomnik, jakie wówczas stawiano ludziom, t. j. w postaci pokoju mieszkalnego. Skoro zaś jął zbliżać się termin powrotu z Lesbosu wiarołomnego kapitana i jego załogi, zlecił on straży portowej, aby natychmrast z okrętu odesłano ich do niego.
Gdy ich przyprowadzono, Periander spytał, jak powodzi się Arjonowi. Ci odpowiedzieli, że dojechał szczęśliwie, ale wkrótce potem życie zakończył i spoczął w ziemi ojczystej, Udawszy strapienie, Periander spytał, czy gotowi są potwierdzić przysięgą to, co oznajmili.
— Tak, odrzekli, przysięgniemy na każdego boga, jakiego zechcesz, — i serce w nich struchlało.
—Nie na boga, rzekł Periandcr, ale przysięgniecie mi na duszę delfina.
— O, na delfina — zgoda, zawołali, ciesząc się, że uniknęli krzywoprzysięstwa.
—A więc chodźcie za mną.
Poprowadził ich do pomnika delfina i zmusił wszystkich, aby przysięgli na jego duszę, że Arjon, pomyślnie dojechawszy do kraju, spokojnie tam życie zakończył. Ale zaledwie przebrzmiało ostatnie słowo fałszywej przysięgi, nagle drzwi pomnika się rozwarły, i wyszedł z nich Arjon, w tym samym wspaniałym płaszczu, w którym rzucił się był do morza, i z tą samą lirą w rękach. Tu złoczyńcy runęli do nóg Periandra — myśleli, że to cień Arjona wyłonił się z grobu, aby ich oskarżyć. Nieprzytomni od zgrozy, wyznali wszystko.
— Bóg zapobiegł waszej zbrodni, rzekł zimno władca, ale to nie ocali was od zasłużonej kary.
I kazał ich wszystkich ukrzyżować na wybrzeżu morza, aby żeglarze wiedzieli, jak gród Posydona karze jego wiarołomne sługi.
W tym wypadku okrutny wyrok Periandra przez nikogo nie był potępiony. Wszelako okrucieństwo to, jak już nadmieniono wyżej, występowało, niestety, i tam, gdzie być go nie powinno. Ono to właśnie pod schyłek jego życia zburzyło jego dom.
Był on ożeniony z Melissą, prześliczną córką Proklosa, tyrana Epidauru. Tyranowie, naogół, chętnie łączyli się między sobą węzłami pokrewieństwa, aby mieć prawo liczyć na pomoc wzajemną w walce z niesforną magnaterją swych państw, To też, poślubiając córkę Proklosa, Periander miał na widoku nietylko urodę narzeczonej, ale i potęgę jej ojca. Epidauryjczycy byli ludem bardzo bogatym. W jego opiece znajdowała się najsłynniejsza w Grecji świątynia boga-lekarza Asklepiosa, do której schodziły się tysiące chorych ze wszystkich stron Hellady; Periander zaś cierpiał brak pieniędzy, gdyż jego budowle i święta nadwyrężały jego skarb.
Proklos wszakże był człowiekiem ostrożnym. Wiedział, że władza jego nie jest niewzruszona, gdyż każdej chwili może być obalona przez powstanie ludu, i nie życzył sobie, aby w razie jego upadku córka jego zdana była na laskę zięcia. Dał za nią pokaźny posag, znaczną atoli część jego przez wiernych sobie ludzi kazał zakopać w miejscu, które było znane tylko Melissie.
Minęło lat kilkanaście. Periander i Melissa dochowali się dwóch synów; starszy był tępy, młodszy, natomiast, Likofron — po polsku Wilkomysł — odziedziczył po ojcu rozum i stanowczość, i Periander chętnie widział w nim przyszłego po sobie następcę. Wszelako myśl o zakopanym skarbie nie przestawała korcić władcę. Zonę swą kochał do szaleństwa; oględność teścia wydawała mu się zniewagą; nadomiar, jak już nadmieniono, dawał mu się we znaki brak pieniędzy. Wielekroć prosił on Melissy, aby wskazała mu ukryte złoto, lecz ta mimo całą miłość swą dla męża, uparcie odmawiała, powołując się na zakaz swego ojca.
Razu pewnego Periander wrócił do domu z uroczystości świątecznej, która jak zwykle kosztowała drogo. Podniecony wypitem winem, postanowił on tym razem przemóc upór żony. Zaczął ją blagać, potem domagać się usilnie, grozić — nic nie skutkowało. Nareszcie, straciwszy przytomność, wściekły, z rozmachem uderzył ją w pierś. Melissa, bez życia, padła u jego nóg.
W okamgnieniu żonobójca odzyskał samowiedzę; ale było już zapóźno. Ludowi ogłoszono, że Melissa zmarła nagle od niewidzialnej strzały Artemidy — tak podówczas tłumaczono zagadkowe zgony kobiet; ale stara piastunka Melissy po śladach uderzenia poznała prawdziwą przyczynę zgonu swej pani i, wróciwszy do domu Proklosa, opowiedziała wszystko i jemu. Zasępił się starzec, ale cóż mógł wskórać? Z Periandrem nikt wadzić się nie śmiał.
Znowu czas pewien minął. Periander gorliwie czcił pamięć zmarłej, usiłując przejednać jej duszę bogatemi ofiarami. Chwilami gryzła go skrucha, kiedyindziej osaczała go myśl, że Melissa zabrała jednak do grobu tajemnicę zakopanego skarbu.
W czasach owych wierzono, że człowiek może tajemniczemi obrzędami wywoływać cienie zmarłych. W Epirze była jaskinia, z której wyplywała rzeka Acheront, wpadająca potem do morza. O jaskini tej mniemano, że podziemnemi drogami łączy się z przybytkiem umarłych, i tutaj wyrocznię swoją mieli kapłani miejscowi, znający się na obrzędowości wywoływania dusz. Do nich wyprawił posłów Periander; spodziewał się, że Melissa przebaczyła mu jego grzech i że teraz nie będzie już strzegła tajemnicy, bezpożytecznej dla siebie.
Kapłani wespół z posłami wstąpili w jaskinię Acherontu, mętnie oświetloną czerwonym blaskiem pochodni. Zarznęli czarną owcę, aby krew jej spłynęła do dołu, uprzednio wykopanego, potem zaintonowali smętny płacz zaduszny, przerywając go glośnemi nawoływaniami: » Melisso, przyjdź spróbować krwi ofiarnej«. Zaklęcia brzmiały coraz głośniej; nakoniec przeistoczyły się w dziki skowyt, przeraźliwie rozlegający się o sklepienia jaskini, Wreszcie nad rzeką ukazał się niby tuman biały, jął się zbliżać, — posłowie odpoznali w nim swą zmarłą królowę. Blademi wargami dotknęła krwi gorącej, ogarnęła wszystkich spojrzeniem swych oczu szklanych, ale gdy okuci strachem posłowie wybelkotali swe zlecenie, — zatrzęsła się, szepnęła — »mnie zimno« — i znów zniknęła w falach Acherontu.
Periander zrozumiał, że jego żona nieboszczka jeszcze się z nim nie pojednała; aby ja przebłagać, wpadł na pomysł, który na długi czas wzbudził przeciw niemu gniew Koryncjan. Ogłosił, że święcić będzie uroczystości ku czci Hery, i rozkazał, aby wszystkie Koryncjanki zgromadziły się w starożytnej jej świątyni na Akrokoryncie. Koryncjanki przyszły jak na święto, ubrane w co miały najcenniejszego. Gdy zebrały się już wszystkie, Periander otoczył je strażą, zmusił do zrzucenia z siebie wszystkich płaszczów i narzutek i potem dopiero pozwolił im rozejść się do domów. Cały stos tych złupionych szat spalił on następnie na cześć Melissy, przywołując jej duszę i mówiąc do niej tajemnie: »Teraz nie będziesz już cierpiała chłodu«.
Poczem wyprawił po raz wtóry posłów do jaskini Acherontu. Teraz Melissa ukazała się łagodna i przebłagana i wyjawiła im to miejsce, gdzie zakopane było złoto epidauryjskie. Periander odetchnął swobodniej: wydało mu się, że zyskał przebaczenie i że zdjęto zeń ciężkie brzemię grzechu.
Ale najokrutniejsze nieszczęście dopiero miało dlań nadejść!
Gdy synowie jego podrośli, ich dziad Proklos, ojciec Melissy, zaprosil ich do siebie, do Epidauru. Tam podejmował ich gościnnie i z honorami, jako swych wnuków; skoro zaś nadeszła godzina pożegnania, objął ich, ucałował i potem spytał cicho: »A czy wiecie, dzieci, kto jest zabójcą waszej matki?« I przytem popatrzył na nich tak wyraziście, tak boleśnie, że przenikliwy Likofron odrazu zrozumiał wszystko. Zbladł, nie rzekł ani słowa. A gdy wrócili do Koryntu, uchylił się od powitań ojca i ani sam się doń nie odzywał, ani na pytania jego nie odpowiadał.
Zdumiał się Periander wobec tej zmiany, jaka zaszła w duszy jego ukochanego syna, i jął wybadywać starszego, co widzieli i co słyszeli w Epidaurze. Ten, wskutek swej tępoty, nie odrazu przypomniał sobie pożegnalne słowa Proklosa, których nie zrozumiał; nakoniec wszakże opowiedział i o nich. Wtenczas ujrzał Periander, że Likofron przeniknął straszną tajemnicę zgonu Melissy. Rozpłonął gniewem przeciwko teściowi, ale także i przeciw synowi, który poważył się sądzić ojca, i rozkazał mu opuścić pałac.
Likofron chętnie poddał się rozkazowi: życie pod jednym dachem z ojcem było dlań nie do zniesienia. Nie poprzestając na tem, Periander zakazał magnatowi, który dał Likofronowi przytułek, trzymać go u siebie. Likofron przeszedl do drugiego, a potem i do trzeciego. Wszyscy przyjmowali go u siebie bez zastrzeżeń, rozumiejąc, że Periander, choć jest panem, ale jest już stary, i tron jego może lada dzień przejść do Likrofona, który był ulubieńcem wszystkich. Nakoniec Periander, chcąc złamać krnąbrność syna, ogłosił przez heroldów wszystkim obywatelom: »ktokolwiek przyjmie w swoim domu mego syna albo wstąpi z nim w rozmowę, obowiązany będzie zapłacić świętą grzywnę Apollinowi.«
Wtenczas Likofron nie ważył się już niepokoić przyjaciół. Świetny dawniej królewicz leżał teraz głodny i zaniedbany pod kolumnadą galerji na placu korynckim, i wszyscy odeń stronili, jak od zadżumionego.
Czwartego dnia przypadkiem spotkał go Periander. Boleśnie ścisnęło się jego serce na widok tej poniewierki swego ulubieńca. Podszedł ku niemu i rzekł łagodnie: »Pomyśl sam, synu, kiedy żyło ci się lepiej, wprzódy czy teraz? Dlaczegóż wyrzekłeś się dawnego szczęścia dla takiej hańby? Wszak jeśli masz mi coś do wyrzucenia, to było to raczej mojem nieszczęściem, niż moją winą, i ja sam już dostatecznie siebie ukarałem. Cofnij więc swoje słowo, wróć do naszego palacu, i żyć będziemy znowu, jak żyliśmy dawniej».
Ale Likofron ponuro popatrzył na ojca swemi zapadłemi oczyma i rzekł doń: „Zapłać świętą grzywną Apollinowi”.
Poczem odwrócił się i nic więcej nie odpowiedział.
Teraz Periander zasępił się jeszcze bardziej. Aby nie spowodować także śmierci syna, przez starszą swą córkę, kobietę rozumną i szanowaną przez braci, zaproponował mu udać się w charakterze namiestnika do podwładnej mu Korcyry. Likofron przystał.
Tak przeszło jeszcze lat kilkanaście. Periander postarzał się jeszcze więcej; czując śmierć nadchodzącą, uczynił jeszcze jedną próbę, aby skłonić syna do powrotu: przed zgonem chciał przekazać mu władzę. Ale i teraz Likofron nie dal się przejednać; wtenczas Periander zaproponował mu natychmiastowe przyjęcie wladzy nad Koryntem, oświadczając, że sam gotów będzie na resztę życia stać się namiestnikiem jego w Korcyrze. Likofron zgodził się. Ale oburzyli się mieszkańcy Korcyry, posłyszawszy, że mają dostać na wielkorządcę Periandra, o którego twardej ręce krążyło tyle przesadnych wieści. Wybuchlo powstanie, Likofron padł zabity, Korcyra zaś oglosila swą niepodległość.
Wkrótce potem, złamany nieszczęściem, zakończył też życie i Periander. Władzę przejął po nim jego bratanek, lecz po trzech latach niefortunnych rządów musiał uciekać. Tak smętnie zaszła gwiazda Kipselidów, która z taką świetnością zajaśniała w osobie założyciela ich wladzy. Sluszność miala wyrocznia, gdy rokowała powodzenie Kipselowi i jego dzieciom, ale nie wnukom.

Korynt stał się znów republiką arystokratyczną, lecz już nie na dawnych zasadach: ludzie, przodujący bogactwem, utworzyli radę, zarządzającą państwem. Jednakowoż skutki mądrego rządu Kipselidów nie poszły na marne: wprawdzie niewolnictwo i zbytek powróciły, ale potęga handlowa i lad publiczny pozostał, i gdy Koryncjanie wstępowali na Akrokorynt, aby pomodlić się do swej rodzimej bogini Hery, z dumą ogarniali wzrokiem swe obie przystanie pełne okrętów ze wszystkich krańców greckiego morza.

Rysunek — widok budynków z lotu ptaka.
OLIMPJA
Czworokąt pośrodku — to Altis; w niej trzy główne świątynie: Zeusa (na przodzie), Hery (z tyłu) i Macierzy bogów (na prawo od niej). Między świątyniami Zeusa i Hery — grobowiec Pelopsa. Na prawo od świątyni Hery — zbudowane dopiero w końcu II w. po Chr. „eksedra” Heroda Attyka, na prawo od niej — długi szereg skarbnic, pod nimi — galerja „Zanów”. Na prawo od Altis — stadjon, na lewo u góry — palestra.
12. OLIMPJA I JEJ IGRZYSKA

Mówiliśmy dotychczas o dziejach doryjskich losów Peloponezu — o wyniesieniu się Sparty, o cierpieniach Messenji, o słabości Argosu i rozkwicie Koryntu. Lecz co się stało — możecie spytać — z owymi sojusznikami, których Heraklidzi zabrali z sobą, wędrując do Peloponezu — z Oksylem i jego Etoljanami?
Jak powiedziano wyżej, zajęli oni Elidę nad Penejem elidzkim. Kraina ta nie mogła dorównać urodzajnością Messenji, korzystną sytuacją — Koryntowi, bitnością mieszkańców — Lakonice; a jednak potomkowie Oksyla dokazali tego, że zaczęto wymieniać ją w szeregu najpierwszych państw Hellady; a i teraz odwiedzana bywa częściej, niż tamte trzy, razem wzięte. Stało się to w sposób następujący.
Na brzegu drugiej i głównej rzeki elidzkiej, Alfeusza, tam, gdzie z południa wpada do niej maleńki Kladeusz, istniał z dawien-dawna gaj, poświęcony Zeusowi olimpijskiemu. Do gaju tego od czasów niepamiętnych schodzili się po czerwcowej pełni księżyca mieszkańcy okoliczni, aby składać Zeusowi ofiarę dziękczynną za pierwociny płodów, poczem cieszyli władcę niebieskiego wyścigami piechurów; zwycięzca otrzymywał w nagrodę wieniec z gałązki dzikiej oliwki, rosnącej opodal. Nie było w tem nic szczególnego: w każdem państwie greckiem odbywały się takie same i nawet jeszcze świetniejsze zawody o miejscowem znaczeniu, gdyż zawodnictwo było przyrodzoną namiętnością Greków.
Lecz oto jeden z królewskich potomków Oksyla, zwany Ifitem, zapragnął owe zawody miejscowe przekształcić w powszechno-helleńskie. Myśl jego zmierzała ku temu, aby na okres świąteczny Elida, jak pani gościnna, mogła przyjąć u siebie w Olimpji (tak zwano gaj) gości z całej Hellady, jednych, jako zawodników, drugich, jako widzów. Celem urzeczywistnienia tej myśli należało uzyskać przedewszystkiem zgodę Apollina delfickiego. Rzecz ta nie nastręczała trudności, zbożny bowiem cel przedsięwzięcia był aż nadto oczywisty; trudność tkwiła gdzieindziej.
W owych czasach wojny były w Grecji zjawiskiem stałem; nam znane są tylko najważniejsze, lecz, wobec samodzielności jednostek państwowych i braku jakiejkolwiek władzy, powszechnie uznawanej, nie mijało roku, aby to tu, to tam o sporny kawałek ziemi lub o jakieś uprowadzone stado nie biły się między sobą orężne zastępy ościennych państw. A tymczasem te międzyhelleńskie wojny były poważną przeszkodą dla owego święta, jakiem powinny były stać się igrzyska olimpijskie. Na szczęście, najpotężniejszem państwem Peloponezu była już wtenczas Sparta, Spartą zaś rządził mądry Likurg.
Z Likurgiem tedy wszczął rokowania lIfitos. Pospołu opracowali oni warunki pokoju bożego, który zaczynać się miał na kilkanaście tygodni przed rozpoczęciem igrzysk i trwać podczas samych igrzysk a także jeszcze czas jakiś potem, aby wszyscy goście posiedli możność bezpiecznego powrotu do kraju. Wszelkie wrogie działania Hellenów przeciwko Hellenom były na okres owego pokoju bożego wzbronione; ktokolwiek ich się dopuścił, ulegał grzywnie świętej, imię zaś Sparty było rękojmią, że wyrok ten nie pozostanie pustą groźbą.

Rzecz jasna, rokrocznie niepodobieństwem było uciekać się do takiego środka: postanowiono urządzić igrzyska olimpijskie tylko raz na cztery lata, w tak zwane olimpjady. Uroczystość święta tylko zyskiwała na tem. Skoro zaś urządzano je tak rzadko, i skoro spraszano na nie gości z całej Hellady, to nie wypadało poprzestawać na skromnym, prostym biegu: rozwinął się zeń odpoczątku tak zwany «pentatl», t. j. «pięć rodzajów zawodów», których imiona Grecy ułożyli w zręczny wiersz:

Były to: bieg oraz skok — włócznia i walka i dysk.

Później dodano do tych pięciu zawodów jeszcze i bój na pięści, a jeszcze później — najuroczystsze z zawodów: wyścigi rydwanów. Odpowiednio do tego zwiększano też i liczbę dni: w epoce rozkwitu Olimpiji liczba ta dosięgła pięciu.
W ciągu tych dni cicha Olimpja tętniła warem życia. (Gospody napelniały się gośćmi; mieszkańcy osady także przyjmowali gości, jedni po znajomości, inni za zapłatę. Wszędzie odbywał się handel, gdzie tylko można było rozstawić stragany w oczekiwaniu obfitego zysku. Zysk, zresztą, nie bywał nadmierny, gdyż obowiązywala taksa, i surowi «agoranomowie» pilnowali, aby przekupnie nie krzywdzili gości Zeusa olimpijskiego. Ten war życia zaczynał się jeszcze przed początkiem igrzysk. Goście przechadzali się w tym czasie wolnym po świętym dziedzińcu; pokazywano im olbrzymi ołtarz Zeusa, wyrosły z popiołu zwierząt, złożonych mu w ofierze; wspaniałą świątynię, w której od wieku V-go słynął najuroczystszy przedmiot nabożeństwa Grecji, posąg Zeusa olimpijskiego, wyrzeźbiony przez Fidjasza; starożytniejszy przybytek Hery, którego drewniane kolumny jedynie stopniowo, w miarę, jak próchniały, zastępowano nowemi z glazów; grobowiec Pelopsa, bajecznego króla Peloponezu, który, jak opiewało podanie, tutaj zdobył swą przyszłą żonę, piękną Hipodamię, zwyciężywszy w biegu rydwanów jej ojcą Enomaja — która to scena odtworzona była na frontonie świątyni Zeusa; niezliczone dary państw tudzież osób prywatnych, z których pokaźne rzeźby z marmuru i bronzu stąły pod otwartem niebem, maleńkie zaś i drogocenne wyroby pozostawały pod zamkiem w <skarbcach» oddzielnych państw.
Pierwszy dzień święta był przeznaczony na obrzędy religijne: uczestnicy zawodów składali przysięgę przed ołtarzem Zeusa; w początku odbierali ją królowie Elidy, potomkowie Ifita, potem zaś, gdy władzę królewską zastąpiła arystokracja, komisja dziesięciu «hellanodików», t. j. «sędziów nad Hellenami». Obowiązani byli próbować, że sumiennie wykonywać będą statuty zawodów, w biegu nie stawić podnóżek, w boju nie bić przeciwnika w sposób niedozwolony i t. d. Nieposłusznym groziła grzywna pokutna; aby wzmóc skuteczność przysięgi, ślubujących prowadzono obok galerji bronzowych posągów Zeusa, które były wyrzeźbione kosztem środków, pochodzących z tego rodzaju grzywien.
Drugi dzień gromadził gości w stadjonie olimpijskim — podwójnym szeregu stopni kamiennych, okalającym szlak przeznaczony dla biegu. Tutaj odbywały się w tym dniu zawody malców. Łatwo wystawić sobie, z jakiem wzruszeniem i dreszczem ojcowie oraz krewni współzawodników, zasiadający na stopniach, śledzili popisy swych milusieńkich, i jaka wrzawa powstawała wśród zgromadzonych, gdy okrzyk herolda: «Zwyciężył Agesidamos, syn Archestrata z kraju Lokrów italskich» — obwieszczał wszem wobec imię zwycięzcy. Walczyli ze sobą malcy we wszystkich rodzajach pentatlu, poza tem zaś jeszcze — na pięści. Niektóre, zresztą, z rodzajów tych dzieliły się na pewne odmiany. Tak więc bieg mógł być prosty, od barjery do drugiego końca stadjonu, ale mógł też być i podwójny i wielokrotny; pierwszy bywał tylko próbą szybkości, drugi i trzeci bywał także i próbą wytrwałości. Również i skok mógł odbywać się albo wzwyż, albo wzdłuż. Rzucanie oszczepem — maleńką włócznią—było próbą, obliczoną na wykazanie bądź dalekości bądź celności rzutu; wyłącznie w dalekości współzawodniczyli miotacze dysku, krążka metalowego o wadze 5 funtów. Bardzo urozmaicona była walka zawodników, w której za zwycięzcę uchodził ten, komu udawało się trzykroć położyć na łopatki przeciwnika. Dla boksu bojownicy uzbrajali ręce w rzemienie skórzane; ciosy, grożące kalectwem lub śmiercią, były wzbronione, rzadko kiedy jednakże walka obywała się bez krwi.
Dzień trzeci i czwarty skupiał tę samą publiczność po części w tym samym stadjonie, ale już dla popisów zawodników dorosłych. Zawody były te same, co i nadmienione wyżej popisy malców. Po części zaś — i to była rzecz najważniejsza — widzowie byli proszeni do hippodromu, gdzie odbywały się rozmaite wyścigi konne.
Właściwie mówiąc, w tych ostatnich zawodach mniej było treści i duszy niż w poprzednich: wszak tu walczyli ze sobą nie ludzie, lecz konie, właściciele zaś koni częstokroć nawet nie sami nimi kierowali, poruczając wodze swym woźnicom. Ale, naprzód, hodować konie mogli tylko ludzie bogaci, i dlatego te właśnie zawody miały charakter najświetniejszy, arystokratyczny. Po-wtóre, Greka roznamiętniał sam fakt zwycięstwa; lecz o tem będzie mowa poniżej.
Nakoniec, dzień piąty poświęcano na wieńczenie i honorowanie zwycięzców. [Do późnej nocy dolina Alfeusza rozbrzmiewała od okrzyków i pieśni ku ich sławie, i nawet wielcy poeci, jak Simonides albo Pindar, nie uważali za rzecz, stojącą poniżej swej godności, komponować hymny, niekiedy bardzo głębokomyślne, ku chwale ich zwycięstw. Rzeczywiście, igrzyska olimpijskie zyskały w życiu greckiem takie znaczenie, że zwycięstwo na nich zaczęto poczytywać jakby za uwieńczenie szczęścia ziemskiego. Zwycięzca wynosił ku chwale nietylko samego siebie, ale i swą rodzinę, i swą ojczyznę; dlatego i w kraju ojczystym składano mu hołdy. Nagroda zwycięzcy była nader skromna: wieniec oliwny, który wieszał on u ogniska swego domu; ale wieńca tego nie pomieniałby za największe w świecie skarby. Dla Greka zwycięstwo nie było pojęciem oderwanem; była to potężna bogini, której stawiano posągi i świątynie. Czuć się wybrańcem Zwycięstwa było to uczucie tak upajające, z którem nic równać się nie mogło. Zdawało się, że życie nie mogło niczego odmówić temu, komu raz jeden w Olimpji uśmiechnęło się Zwycięstwo. Łatwo było takiemu człowiekowi dać unieść się pysze, — i rzeczeni poeci nie omijali sposobności, aby zwycięzcę przywołać do skromności, przypominając mu, że człowiek jest niczem w obliczu boga.
Na wzór igrzysk olimpijskich założono później i inne, także wszechhelleńskie: pityjskie w Delfach, istmijskie w Koryncie (zapewne przez Periandra), nemejskie opodal Argosu. Wszelako olimpijskie po wsze czasy zachowały stanowisko czołowe śród nich. Pozyskały one znaczenie także i dla chronologji greckiej, ponieważ od roku 776 Hellenowie zaczęli liczyć swe olimpjady. Tak więc, gdy nam mówią, że Periander umarł w czwartym roku 48-ej olimpjady, to wiedząc, że pierwsza olimpjada wypełniła się latem w 776 roku, otrzymujemy dla śmierci Periandra rok 585—584.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Zieliński.