Joan. VIII 1-12/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joan. VIII 1-12 |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Rolnicza Drukarnia w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo że sprawa Gedrasa naznaczona została na koniec listopada i dzień był dżdżysty i zimny, sala sądowa była pełna tak zwanej eleganckiej publiczności. Przypomniano sobie Ludka, a że w jego sferze jest tylu próżnujących paniczów i żądnych wrażeń, bezczynnych kobiet, wszyscy poszli, ciekawi widoku zbrodniarza, spodziewanych skandalicznych szczegółów sprawy i obrony Stucha.
Gdy tłum napełnił salę, wszystkie lornetki skierowały się przedewszytkiem na przestępcę. Gedras ze swej strony patrzał też na tłum. Zapadłe jego oczy w tem mrowiu twarzy szukały długo Mańki. Dojrzałby ją, rozpoznał, wyszukał w najdalszych rzędach. Ale Mańki nie było.
Spuścił głowę, znieruchomiał, był jak szara plama, jak szary cień, w tej sali, w której był przecie najważniejszą osobą.
W więzieniu zestarzał się, zesechł i sczerniał. Twarz jego była jakby śniedzią pokryta, o zatartych rysach i tępym wyrazie; malował się na niej spokój i apatja. Publiczność była zawiedziona, inaczej sobie przedstawiano mordercę.
Zkolei ciekawość przeniosła się na Stucha.
Siedział też odosobniony i wydał się publice pospolity, brzydki i niezgrabny — drugi zawód. Nie tak sobie przedstawiano głośnego adwokata.
Rozpoczęło się czytanie sprawozdania śledczego. Publiczność słuchała zrazu uważnie, potem znużyło to większość tych, co chcieli wrażeń dużo, prędko i gwałtownie. Zaczęto dyskretnie szeptać, dzielić się wiadomościami zakulisowemi.
— A gdzież ta narzeczona Morzyńskiego?
— Nie wiecie? Zamąż wyszła za miljonowego dziadka.
— Nie może być? To okropne!
— Cóż miała robić? Topić się, jak ta dziewczyna?
— Jaka dziewczyna?
— Ano, córka czy wychowanka tego — jakże on?
— Gedras. To jakiś Żmudzin. Skąd on zawędrował do Warszawy? I tu był posłańcem. Ładne indywidua tam się znajdują. I pomyśleć, że każdego z nas taki furjat może zabić!
— Cóż chcecie — teraz ich świat!
— Nie rozumiem, dlaczego Morzyński się nie bronił. Toć ten nie ma jednej ręki. Jabym go zdusił jak psa. Dać się zabić kamieniem przez chama! Patrzcie, tam na stole leży ten kamień. Widzicie?
— Jakie to straszne jednakże. Ten kamień, prosty kamień z bruku, ciemny, to pewnie krew.
— Pewnie, że straszne takie rozpasanie motłochu. Do czego to dojdzie!
— Będziecie musieli żenić się z córkami posłańców.
— I taki Stuch broni!
— Bo pewnie obydwaj z jednego rynsztoka. Stuch przecie znany anarchista i bezwyznaniowiec.
— Powiadają, że kochał się w Zarembiance. Stary go kijem wypędził z domu. Wychowali go podobno. No — i za to się mści. Jakoby to on sam podmówił tego Gedrasa, żeby zażądał od Morzyńskiego ślubu z tą dziewczyną.
— Ale kiedy to się skończy? Mnie się jeść już chce.
— Oho — dziś nie będzie wyroku. Patrzcie, ilu jest świadków.
— A który to Zaremba?
— Tam w pierwszym rzędzie siedzą ojciec i syn.
— Syn — to ten niby muzyk. Ładny chłopiec.
— A cóż oni będą gadać?
— A dlaczegóż nie wezwano narzeczonej? Toby był efekt! Podobno bardzo ładna.
Tak szeptano po dalszych ławkach, gdzie nie dochodził głos czytającego. Bliżsi słuchali i musieli milczeć. Zato widzieli dokładnie cały sąd, świadków i prokuratora — całą pompę sprawiedliwości.
Członek sądu skończył czytać, nastąpiło przesłuchanie świadków.
Gedras, siedzący nieruchomo, oczy podniósł, przeszedł niemi znowu po sali, potem zatrzymał wzrok na księdzu, mającym przyjmować przysięgę, i na jednym ze świadków.
Był to człowiek gruby i czerwony, ubrany pretensjonalnie „na pana“, z widoczną chęcią udawania młodego, chociaż miał pewnie około pięćdziesięciu lat. Oprócz tego było jeszcze wielu świadków: stróże, lokaje, jakieś kobiety. Nie przypomniał sobie, by ich znał. Rozróżnił tylko starego Zarembę i popatrzał nań dłużej.
Wywoływano świadków pokolei, wtedy posłyszał nazwiska: Stanisław Dzierganek, Hilary Arcimowski, Justyna Jankowska, Szymon Burda, Jan Zaremba... Zdaleka, z bardzo daleka, z całego jego życia, z bardzo dawnych lat — były to imiona i pamiątki.
Poruszył się, aż łańcuch brzęknął. Skuty był, pod strażą obnażonych szabel. Zanim go skażą, wpierw całe życie, co umarło i co minęło i co przebolało, na nowo trzeba będzie przeżyć i przecierpieć.
Skurczył się w sobie i zaczął dyszeć.
Wszyscy oni wolni, godni wiary i szacunku, ot przysięgają; co powiedzą — święte będzie i Hilek złodziej i Stefka rajfurka i Szymek kelner, którego zaloty Mańka odrzuciła, i poprzysiągł się mścić — i stara Jankowska, chrzestna Mańki, i pan Zaremba, któremu Gedras, jak pies wierny służył tyle lat.
Nikomu z nich krzywdy nie uczynił — a ot wszyscy przyszli — na niego. Zaco i poco? Toć on do wszystkiego się przyznał.
Świadkowie wychodzili po przysiędze; przerwano sprawę na kilkunastominutową pauzę.
Publiczność po zasięgnięciu informacji u prawników, przybyłych jako słuchacze, że wyrok zapewne zapadnie dopiero jutro, a do wieczora trwać będzie badanie świadków, poczęła się przerzedzać.
Widowisko było za długie, a dramat nie zapowiadał się efektownie. Jedni się znudzili, inni byli głodni, innym było za gorąco w sali i opróżniły się w połowie ławki. Żegnano się w przedsionku, mówiąc: „do widzenia jutro, na mowę Stucha“.
Było w tem wiele przyjemności, że „anarchista“ przegra, bo przegrać musi.
Stuch i sam był tego pewny, i mówił podczas pauzy do kolegi:
— Będę głosem wołającego na puszczy. A choćbym i wygrał, nie zmieniłoby to położenia tego człowieka. To życie skończone, odbyte.
Rozpoczęło się badanie świadków. Stróż, lokaj, młody Zaremba opowiedzieli, jak znaleźli zabitego, kelner z hotelu Europejskiego, co z nim mówił Gedras owego rana. Przesuwali się jeden po drugim, mówili rzeczy wiadome ze śledztwa. Słuchający ich Gedras myślał: poco to wszystko, kiedy on sam do winy się przyznał?
Pierwszy stary Zaremba zeznał, że Mańka nie była córką Gedrasa; potwierdziła to stara Jankowska, opowiadając historję znajdy, i Hilary Arcimowski.
Sprawa przeszła na temat sfałszowania dokumentu. Stuch przemówił raz pierwszy do Hilka.
— W owych czasach — to dawno, lat temu osiemnaście, służyliście razem z podsądnym u pana Zaremby. Czy przypominacie sobie okoliczności, dla których opuściliście zajęcie?
— Nie — nie pamiętam. Zapewne trafiło mi się coś lepszego w Warszawie.
— To jednak szczególne, że tak dobrze pamiętacie wypadek ze znajdą, a własnych dziejów zapomnieliście. Zapewne i nadal utrzymywaliście stosunki z Gcdrasem, jeśli wiecie napewno, że dziecko to i jego córka Marja są jedną i tą samą osobą?
— To wiem napewno. Gedrasa nie spotykałem, ale dziewczyna bywała u mnie. Mam mydlarnię na Hożej. Dziewczynę znam od trzech lat.
— I domyśliwszy się, kto ona, nie chcieliście odwiedzić dawnego kolegi?
— On mi nie był kolegą. Jestem ślusarz z profesji, a on był u pana Zaremby nocnym stróżem.
— Więc zmieniliście fach? A oprócz mydlarni teraz nie prowadzicie żadnego interesu?
Hilek łysnął złowrogo oczyma.
— Ja tu nie jestem na śledztwie — warknął. — Świadczę, co wiem, że Gedras nie miał żony, ani córki.
Stuch zwrócił się do sądu:
— Świadek ten został wydalony z fabryki za kradzież, którą odkrył i dowiódł mu właśnie stróż Gedras. Obecnie zajmuje się paserstwem i dostawą dziewcząt do domu rozpusty, na co mam dowody. Upraszam tedy o wykreślenie go z liczby świadków. Jeśli pan Zaremba tak dobrze pamięta swego stróża i zna jego charakter, zapewne też będzie pamiętał Arcimowskiego, ślusarza i może potwierdzić prawdziwość mego pierwszego zarzutu względem niego. Dowód następnego znajdzie sąd w tem oto zeznaniu dziewczyny, Olgi Brożek, zmarłej u św. Łazarza w zeszłym tygodniu.
Nastąpiła wymiana zdań, dysputa, czytanie dokumentu, pytanie Zaremby. Ostatecznie świadectwo Hilka zostało usunięte.
Zkolei wezwano Stefkę.
Zeznała, że Mańka bywała u Morzyńskiego od roku, że była w nim rozkochana, że wiedziała, kto on jest, że przyjmowała od niego prezenty i że na dwa tygodnie przed zabójstwem odgrażała się, że go zabije.
— Czy świadek może przytoczyć wyraźnie, jakie prezenty dawał pan Morzyński? — spytał Stuch.
— Dawał, co tylko chciała. Miała od niego pierścionek. Nawet żem się z niej śmiała, że taki przyjęła. A ona mówi: Chciał mi kupić z turkusem, alem sama ten wybrała, bo to jakby obrączka.
— A inne prezenty?
— Pewnie, że i więcej miała, ale się nie przyznawała, widziałam też książkę z wierszami, czerwono oprawną.
Stuch więcej nie pytał.
Świadek, Stefan Burda, kelner, zeznał, że miał zamiar żenić się z Gedrasówną, ale przekonawszy się, że jest kochanką Morzyńskiego, zerwał z nią. Przypuszcza, że Gedras wiedział o romansie córki, bo kiedyś mu rzekł:
— Wy za moją dziewuchą nie łaźcie, bo ona nie dla was.
— Nie możecie określić, kiedy, w jakim czasie to powiedział? — spytał Stuch.
— Zeszłego roku. Wtedy mnie to tknęło i zacząłem śledzić dziewczynę, kiedym się przekonał, jaka jest, tom z tej kompanji zupełnie się wycofał.
Na tem się skończył poczet świadków i był już wieczór; odłożono sprawę do dnia następnego. Wyprowadzono Gedrasa i odwieziono do więzienia.
Przed gmachem chwilę było rojno i brzmiał szmer rozmów, potem zapanował zwykły ruch uliczny.
Stuch wrócił do domu zamyślony i chmurny. Pomimo późnej pory w gabinecie było sporo interesantów, więc posiliwszy się pospiesznie, poszedł do roboty, potem jeszcze długo w noc pisał.
Nareszcie siostra weszła do gabinetu, podała mu herbatę i usiadła opodal.
— Chciałabym jutro być na twej mowie — rzekła.
— To przyjdź o drugiej po południu — odparł — chociaż jeśli się nie wzmocnię do jutra, słabo będę wojował. Opadła mnie bezmierna apatja bezsilności. Zdaje mi się, że głos mój tyle będzie miał mocy, co protest robaka pod stopą. Słowa, słowa, nic więcej, nie mam żadnej mocy. Ci, co mnie będą słuchali i sądzili tego nieszczęśliwca, toć wszyscy prawie tacy sami Morzyńscy, tak zwani porządni ludzie. Żaden się nie zmieni, wszyscy się na mnie oburzą. Nie, ja stanowczo przestanę pracować! To nie dla mnie fach, ja zanadto cierpię — w poczuciu, że nic nie uczynię.
— Jakże się zachowywał Zaremba?
— Z zapałem i przejęciem dowodził, że dziewczyna nie jest córką Gedrasa. Sfałszowanie dokumentu, to bodaj w prawie gorsze niż mord. Zresztą dla Gedrasa wszystko jedno. On życie skończył. Wyrok najostrzejszy czy najłagodniejszy, kilka lat katorgi czy kilkanaście, to dla niego już obojętne. Charakterystyczna jest nienawiść tych wszystkich sytych, wolnych, niby porządnych ludzi, do tego już pobitego! Z jakim triumfem patrzał nań dawny znajomy, opryszek, jak rad był się pomścić za zdemaskowanie i odkrycie złodziejstwa — przed osiemnastu laty. Sam się zgłosił jako świadek. Jak z przyjemnością obwiniała towarzyszkę dzieciństwa ta utrzymanka, Stefka, rada, że ją może oplwać, że upadła jak ona. Jak pogardliwie się wyrażał, z jakiem obrzydzeniem — odtrącony konkurent!
— A Gedras? Milczał?
— Milczał. Parę razy słyszałem, że dyszał ciężko. Ot — życie!
Stuch się wzdrygnął, rękoma podparł głowę i zamilkł na długą chwilę.
— I pomyśleć, że dopóki będzie trwała ludzkość, nie zmieni się to straszne przeznaczenie, że siłę ma tylko złe — zamruczał wreszcie ponuro.
— O, Antku, to musi się zmienić — zawołała.
Nie odparł nic, tylko się gorzko uśmiechał. „Siłę ma złe“. Na tem samem oparł nazajutrz swe oskarżenie prokurator. Mowa była wspaniała. Odkrywała otchłanie dzikości i zezwierzęcenia niższych klas, brak wiary i zasad, nieposzanowanie praw, mściwość i brudny interes.
Przestępca tolerował prowadzenie rozwiązłe dziewczyny, pozwalał jej na stosunek z bogatym młodzieńcem, rachując na zysk. Zawiedziony w rachubach, po otrzymaniu małej sumy, morduje z wyrafinowaną premedytacją i barbarzyństwem dzikiem człowieka bezbronnego, który ostatecznie w niczem mu nie zawinił, gdyż Gedras, nie będąc ojcem dziewczyny, nie miał do niej żadnych praw.
Całe życie tego człowieka zresztą jest jednym szeregiem tajemniczości i ponurej zgrozy. Nie ma rodziny ani przyjaciół, zostawia wszędzie po sobie wspomnienie niechętne. Przeszłość jego pełna zagadek posępnych i niezbadanych; traci żonę w tragiczny sposób i uchodzi z owego miejsca, jakby się lękał dłużej tam pozostać. Traci rękę w fabryce i znowu opuszcza te strony, nie starając się nawet o odszkodowanie za kalectwo, służy u pana Zaremby lat kilka i tam ten człowiek ponury, skryty, twardy, przygarnia dziecko, jakoby nieznanej mu kobiety, spełnia rzekomo czyn miłosierny. Ale odtrąca zuchwale opiekę chlebodawcy nad sierotą i uchodzi z nią znowu w świat, pozostawiając u zwierzchnika i znajomych wrażenie ulgi, że go już niema.
Instynktownie wszyscy, z którymi się styka, nie lubią go, unikają, boją się. Przeczucie to nie zawodzi — to zbrodniarz. Popełnia fałszerstwo dokumentu — uchodzi mu to bezkarnie do czasu. Aż wreszcie demaskuje całą swoją upadłą naturę. Morduje człowieka i czując, że tym razem czyn zbrodniczy ukryć się nie da, przyznaje się do winy, mając nadzieję uzyskania w wyroku okoliczności łagodzących. To człowiek, który wszystko wyrachował, to zbrodniarz wytrawny, dla którego niema dość srogiej kary, to potwór, który na zawsze usunięty być powinien z pośród zdrowego, normalnego społeczeństwa. To objaw siły i zła i zaniku wszelkiej etyki w tych zwyrodniałych warstwach proletarjatu.
Długo, potężnie, wstrząsająco mówił prokurator. Wśród publiczności czuć było gwałtowne wrażenie oburzenia i zgrozy. Ci wszyscy syci, dostatni, zda się widzieli w tym jednym uosobienie strasznych instynktów masy głodnej i biednej, gotowej rżnąć, pastwić się, burzyć cały świata porządek.
Strach był w duszach i zadowolenie, że przecie ten potwór kary nie uniknie.
Przewodniczący zwrócił się do niego:
— Nie macie nic do powiedzenia na swe usprawiedliwienie?
Gedras był zielonawo blady, podczas całej mowy prokuratora oczu z niego nie odwrócił, był jak zaklęty, wzrok miał osłupiały, usta wpółotwarte.
Gdy przemówiono do niego, nie słyszał, nie rozumiał. Trącił go strażnik; on zatrząsł się i obejrzał jak zbudzony. Powtórzono pytanie.
Wtedy począł ręką wodzić po twarzy i nagle zachrapał jakoś dziwnie, zakaszlał, pochylił się, czołem oparł o barjerę.
— Co mu jest?
Schylone, jakby zwinięte ciało drgało i prężyło się.
Ludzie go otoczyli, wyprostowali przemocą.
— Co mu jest? — przebiegło pytanie.
— Nic — ktoś odparł — to tak płacze.
Zapanowała chwilowa cisza. W niej słychać było słaby odgłos, jakby świst, czy zgrzyt zardzewiałego trybu i pasowanie się innej siły, która ten zgrzyt chciała powstrzymać. Publiczność już nie czuła zadowolenia i strachu, ale jakiś niepokój i przykrość.
— Płacze? Dlaczego płacze?
A przewodniczący przemówił łagodnie:
— Żałujesz swego postępku? Czujesz całą wielkość swej winy?
Gedras nagle wstał. Chwilę bez dźwięku poruszał ustami, wreszcie rzekł z trudem:
— Czy to wszystko prawda? Tak ja żył — taki ja? Karzcie mnie. Och, Boże, niechby już koniec był! Zabiłem — ot, kamień leży. Żebyż jedno jeszcze napewno było, że i Mańki już niema, że i ona skończyła mękę!
— Co on mówi? Co on mówi? — przeszedł szmer wśród publiczności i ruch się uczynił w ławkach.
Wtem Stuch powstał i zasłonił sobą podsądnego. Wszystkie oczy i lornetki skierowały się na niego, na jego głowę szpetną a genjalną, na jego twarz nieregularną, ostrą, kanciastą, jedną z tych twarzy, którą każdy nazwie brzydką, ale każdy po jednem widzeniu już pozna i zapamięta.
Wstał i zaczął mówić spokojnie, głosem, zda się, cichym, ale który dochodził do najdalszych kątów sali:
— Przestępca prosi o karę. Nie przeczy ani się broni. Dziwnem zatemby było, żebym ja go bronił, dziwnem i bezcelowem. Na zbrodnię jego prawo ma nieubłagany paragraf. Chylę przed niem czołem: pereat mundus, fiat iustitia. I nad głową tego człowieka wypisano: pereat! — Nie dziś, o już bardzo dawno, od chwili, gdy zaczął żyć, czuć i myśleć. Pan prokurator słusznie nazwał go wyrodkiem; takich jak on, nie wielu się znajdzie. I jam życie jego zbadał i znam wszystkie jego etapy. Dzieckiem niedostatek wygnał z domu w świat za chlebem. Była tam jakaś ojcowizna, dom, kęs ziemi. On się o swą część nie upomniał, zostawił słabszym, młodszym, miał przecie dwoje zdrowych rąk wtedy.
Nikt go nie kształcił, kierował, dozorował, nie był w żadnej szkole, nie miał nawet możności wyuczenia się fachowo rzemiosła. Jednakże nie został ani złodziejem, ani awanturnikiem, nie był nigdzie karany, ani źle notowany. Ma dobre świadectwo od majstra, czystą żołnierską swą książkę, pochlebne świadectwo z kolei, z fabryki od pana Zaremby, który świadczy teraz przeciw niemu.
Cały szmat życia przebył jako rzetelny, obowiązkowy pracownik, szanując prawo, nie szemrząc na pracę, w sobie zamknięty, skupiony, cichy.
I wiarę miał — prostą, ślepą, w cnotę i występek, w grzech i wstyd i hańbę, w to wszystko, w co ludzie wierzą, co szanują, co potępiają. Na wszystko są w obyczaju i wierze i prawie nieubłagane — pereat! Raz — dawno, przed laty, gdy zdobył chleb i byt, zapragnął założyć gniazdo i rodzinę. A że, jak słusznie nazwał go pan prokurator, wyrodkiem był, nie szukał w kobiecie posagu lub „dobrej partji“, lecz poślubił dziewczynę ubogą, młodą i zdrową, którą pokochał. Bywają tacy szaleńcy nawet w tych „zdeprawowanych“ niższych warstwach, którzy czynią w myśl naturalnego doboru, bez przymieszki jakiegokolwiek rachunku. Gedras się ożenił i był szczęśliwy. Kobieta kochała go, pomagała i pracowała, miał dobrą posadę, uznanie zwierzchników, byt zapewniony. Ale nad kobietą stało wypisane nieubłagane pereat! — i upomniało się o szczęście tych dwojga prawo ludzkiego obyczaju, ciskając klątwę za grzech dwojga na jedno, zawsze słabsze. Bo kłamstwem jest, obłudą i hipokryzją, że cokolwiek ochrania słabszego. Słabszy skazany jest na zgubę.
Tak — ma zawsze słuszność pan prokurator: żona Gedrasa zginęła w tragiczny i tajemniczy sposób. Miała na sobie tak zwaną hańbę uwiedzenia, miała na duszy wstyd i tajemnicę; gdy ludzie odkryli ten jej srom przed mężem — szczęście uleciało bezpowrotnie. Lokomotywa sznelcugu zmiażdżyła kobietę. Tak, to było tragiczne i może to było bolesne dla tego, co pozostał sam w budzie dróżnika o krok od szyn, rdzawych od krwi. Pan prokurator wzmiankuje krytycznie, że on stamtąd odszedł po tym wypadku, ale on przecie wyrodek był, on cierpiał, on nie miał siły tam zostać.
Pan prokurator nazwał żywot jego włóczęgą, ja nazwę go raczej zbiegiem. Ten człowiek uciekał od bardzo złego i ciężkiego losu, od jędzy-troski dusznej, która go ścigała krok w krok. Od mogiły żony poszła za nim do tej fabryki. Nie była to fabryka miljonera-przemysłowca, niewielki zakład mechaniczny w prowincjonalnem mieście, należący, jak widać ze świadectwa, do pani Wajc. Według informacyj, na miejscu zasięgniętych, była to wdowa, obarczona dziećmi, w bardzo złych interesach finansowych. Zbankrutowała w parę lat po wypadku Gedrasa i umarła już dawno. On sam opowiedział mi szczegóły swego kalectwa w bardzo lakoniczny sposób:
— Rękaw bluzy miałem obdarty, zakładałem pas, chwyciło za te strzępy i pogruchotało. Pani Wajc płaciła za mnie w szpitalu, to dość na nią kosztu. Mówili, żebym się sądził, to musi zapłacić. Takie prawo, ale po prawdzie, to lżej mnie było żyć bez ręki samemu, jak jej bez męża, bez zdrowia i bez głowy, z tylu dziećmi, więc poszedłem w świat, nie dokuczając jej.
„Po prawdzie“, Gedras, jako wyrodek, dzielił prawo od prawdy, dlatego nie mógł się często z ludźmi zgodzić. Został też po tym drugim etapie swego życia kaleką, niezdolnym do pracy. Mógł żebrać, tylu to czyni zdrowych lub fałszywych kalek, on jednak potrafił pracować, kiedy wysłużył u pana Zaremby siedem lat. Ten etap jego życia już jest wszystkim znany, popełnił tam też swe ciężkie, pierwsze dowiedzione mu przestępstwo — sfałszowanie dokumentu. To zostało dowiedzione. Ale on oprócz tego popełnił tam inny występek — według pojęć ludzkich obyczajów. On podniósł z przydrożnego rowu, nie zdychającego psa, nie parszywe zwierzę, bo toby było głupie, ale on zabrał z ulicy konającą, nieznaną kobietę, włóczęgę, łajdaczkę, ostatnią zapewne rozpustnicę, złodziejkę, śmiecie rynsztokowe zapewne, bo czemże innem może być kobieta, która rodzi na drodze, bez męża, bez matki, bez wstydu!... Kim była zresztą, nikt nie wie, bo dawszy życie dziecku, skonała w tej chacie kaleki stróża, wstręt i obrzydzenie dla wszystkich cnotliwych kobiet, pośmiewisko dla uczciwych mężczyzn.
Matek i ojców jest tu wiele wśród publiczności i wiedzą oni dobrze, z ciężkiego i bolesnego doświadczenia, jaki to trud i koszt wychować dziecko. Pielęgnowaniu takiej drobiny oddaje się matka i ojciec, służba, piastunki, doktorowie. Zajmuje to dnie i noce, wymaga bezustannej pieczołowitości, uwagi i starań. Pan prokurator wspomniał słusznie, że Gedras nie miał praw do tej dziewczyny, bo nie był jej ojcem. Zapewne, on tylko był wyrodkiem, który cudze, obce dziecko, od chwili, gdy żyć zaczęło, karmił, spowijał, mył, opierał, niańczył, doglądał w chorobie, usypiał, zabawiał. A miał na to jedną rękę i środki, jakie mieć może taki stróż nocny, kaleka.
Nie, on nie miał praw, nie był ojcem, a on to odczuł prędko, gdy dziecko nazwano pogardliwie znajdą, oznaczono na wstępie do życia znowu nieubłaganem pereat! Szczególną, zadziwiającą pamięć mają ludzie do grzechu nieprawego urodzenia. Prawie jeszcze upartszą niż do grzechu nieprawej miłości, a równą dla obu zawziętość, potępienie i nienawiść.
Znajdą była i znajdą pozostanie dziecko, inaczej go ludzie nie nazwą. Gedras nad tem rozmyślał w długie godziny, gdy ją chorą, słabą, niedołężną usypiał, gdy ją poił mlekiem, gdy jedną ręką prał jej szmatki i przewijał maleństwo, gdy doglądał ją w ząbkowaniu, w wysypkach, gdy ją uczył pełzać i chodzić, gdy nań wołała „mama“ i „tata“, bo i te dzieci to pierwsze bełkocą, niczego nie rozumiejące, tylko czując, że miłość tak się nazywa — tem jest!
Rozmyślał i zrodziła się w nim myśl przestępcza, karygodna, przywłaszczenia sobie czegoś cudzego. Tak, cudze to było, nie jego. Był przecie gdzieś na świecie prawdziwy ojciec, zapewne powinien go był odszukać i zwrócić własność, tak bliską i drogą, krew krwi, kość kości. Byłaż przecie gdzieś na świecie i rodzina prawdziwej matki, było nazwisko, stan, może majątek. Gedras skrycie, podstępnie, bezprawnie dziecko sobie przywłaszczył i za swoje uważał i doszło do tego, że śmiał mieć za złe ludziom, że je znajdą nazywają i począł knuć w duszy kryminalne zamiary fałszerstwa.
Wogóle, jeśli pan prokurator nazwał go wyrodkiem, ja nazwę nawet szaleńcem, opętanym manją wielkości, bo czemże innem być mógł jego zuchwały opór, żeby to dziecko, podrzutek uliczny, nie miało służyć do zabawy panienki w pałacu. A przecie był to dla dziecka los i byt. Bawiłaby panienkę, chowałaby się w garderobie, donaszałaby ładne sukienki, nabierała gustu do stroju i wygód, a potem, kiedyś po latach, możeby służyła do zabawy paniczów, a potem...
Ale wtedy w oczach Gedrasa czyniło się krwawo i widział linję szyn rdzawych i nieżywą, zmiażdżoną żonę, którą też panicz jakiś się bawił i opętany manją wielkości, wyobrażał sobie, że Mańka warta czegoś innego, że ją uchroni od przeszłości i na przyszłość. Szaleniec!
Pereat, pereat, pereat! — los nad Mańką wypisał już dawno, gdy się urodziła uboga, ładna, wierząca i kochająca.
Ale Gedras nie wiedział i postanowił walczyć.
Za opór fantazji panienki, za zuchwalstwo i bunt, stracił służbę, i znowu został na świecie bez chleba i dachu, nietylko kaleka, ale z dzieckiem, do którego nie miał żadnego prawa.
Odtąd te kilkanaście lat jego życia może być opowiedziane przez najwiarygodniejszych świadków, jak sutener Arcimowski. Są to lata pracy, statku, oszczędności, powolnego dobijania się do zabezpieczenia jakiejkolwiek starości. Nie wielkie to żądania — ciepły kąt i strawa, siły do pracy do ostatka, poczciwy chłopak na męża dla Mańki, może wnuczę małe, któreby przypomniało izbę stróża i hodowanie Mańki. Gedras o tem marzył, do tego dążył i czuł, że przecie dochodzi kresu.
I oto dowiedział się, że panicz zabawił się i że wszystko, wszystko, całe jego życie na marne poszło. Wszystko, całe życie było napróżno przemęczone, przebyte. On sam przyniósł do domu list i cenę miłości duszy i ciała dziewczyny, dwadzieścia pięć rubli. Więcej nic nie wzięła, tylko ten pierścionek, który uważała za świętą obrączkę, i za to dała życie.
Reszta wiadoma. Gedras wziął kamień i ohydnie, po zwierzęcemu zamordował człowieka, który ostatecznie nic mu nie zawinił, jak twierdzi pan prokurator. Zamordował człowieka znanego i porządnego, którego całą winą był młodzieńczy szał i lekkomyślność. Naturalną jest rzeczą, że ofiara mordu wzbudza sympatję, a zabity otoczony bywa aureolą męczeństwa, ale gdy pan prokurator napiętnował z taką potęgą mordercę, dla kontrastu, a zarazem dla całości tej sprawy, ja zbadałem przeszłość ofiary, i choć ogólnie znany, młodzieniec ten ma też w swojem życiu charakterystyczne epizody, wyjaśniające niejako tragiczny epilog.
Jak świadczy metryka, pan Leon Morzyński urodził się w Odessie i miał w chwili śmierci trzydzieści pięć lat. Nie wyglądał na to ani z twarzy i postaci, ani z czynów, które sam pan prokurator nazwał młodzieńczą lekkomyślnością i szałem. Zakonserwowało jego porywy i świeżość to życie ze wszech miar wygodne, swobodne i pomyślne. Był synem jedynym wysokiego dygnitarza bankowego. Pan dyrektor brał grube pieniądze, dywidendy, szczęśliwie przytem grał na giełdzie.
Matka była od ojca o wiele młodsza, bardzo piękna, lubiąca żyć i bawić się. Z krwi ojca wziął spryt do spekulacji i giętkość aferzysty, z krwi matki upodobanie życia i zabawy, z obyczajów domu i ludzi, którzy tam bywali, upodobanie zbytku. Skończył cztery klasy gimnazjum w osiemnastym roku życia i odtąd stał się tem, czem był do końca: eleganckim panem, umiejącym bawić się, wydawać pieniądze, zdobywać kobiety, przyjaciół i stosunki, lubionym i kochanym przez wszystkich. Można śmiało rzec, że był to w tych rozlicznych fachach światowca genjalny człowiek i ulubieniec losu.
Kronika erotyczno-skandaliczna Odessy zapisała go wielokrotnie na swych kartach i posiadam tu pod ręką parę dokumentów policyjnych, zbyt drażliwej natury, abym je mógł publicznie odczytać. Wystarczy, gdy powiem, że pan Morzyński bawił się jak człowiek, który ma dużo pieniędzy, dużo wolnego czasu i pomysłowości do użycia swych sił, młodości i zdrowia i życia sytego, przesyconego dobrobytem i wygodami.
Trwało to bez zmiany i troski lat dziesięć. Wtedy nastąpiły w Odessie jednocześnie dwa bankructwa i skandale. Stary Morzyński zmarł nagle na apopleksję. Okazało się, że stracił na giełdzie wszystko swoje i dużo bankowych pieniędzy. Z dnia na dzień żona i syn zostali nędzarzami, ale też z dnia na dzień, w godzinę po pogrzebie, syn zniknął. Zniknęła również piękna Rumunka, żona bankiera, miljonowa kobieta. Matka Morzyńskiego pozostała sama w nędzy ostatecznej. Wierzyciele zabrali wszystko, nawet dach nad głową, nawet suknie. Syn już nigdy tam nie wrócił, ani się o nią zatroszczył. Przyjaciele opuścili, bo była już stara i brzydka, i żyje dotąd. Widziałem ją, nawpół obłąkaną uliczną żebraczkę, lokatorkę nocnych przytułków.
Pan Ludwik Morzyński spędził po śmierci ojca cztery lata zagranicą, jako baron Barzescu. Przyjął panieńskie nazwisko pięknej bankietowej, bardzo logicznie, gdyż nie był jej mężem, ale kochankiem i był na jej utrzymaniu. Żyli długi czas w Paryżu, potem w Nicei, ostatnio w Neapolu i tam, podczas przejażdżki łódką, piękna pani utonęła. Rybak i Morzyński uratowali się, ona zginęła. Po tym tragicznym i tajemniczym wypadku Morzyński zniknął na czas jakiś i dopiero wynurzył się po roku w Ems, gdzie spędzała sezon pani Gelich, cioteczna siostra jego ojca. Z Ems wrócili do Warszawy, już we dwoje i odtąd życie pana Morzyńskiego było na oczach całego świata.
W chwili śmierci stał u szczytu pomyślności i powodzenia, jedyny krewny i domniemany dziedzic fortuny pani Gelich, narzeczony pięknej, młodej panny z najlepszego towarzystwa, członek wielu klubów, mistrz sportów, ulubieniec salonów.
Miał wszystkie dane długich lat życia i użycia, stałby się może społecznym działaczem i filarem wielu filantropijnych instytucyj, założyłby rodzinę, wychowałby młode pokolenie, skończyłby jako szanowny prezes i wybitny członek narodu, gdyby nie zezwierzęcony zbrodniarz, wyrodek, zwyrodniały wyrzutek, który zamordował go okrutnie — i zaco? Za jakąś dziewczynę! Jakby dziewczyny tej klasy były czegoś więcej warte, jak uwiedzenia przez zdrowych, sytych, wesołych paniczów!
Pan Morzyński, jak zresztą wszyscy młodzi ludzie, uprawiają przecie ten sport od wczesnych lat życia; to jest przyjęte, uznane, z tem się wszyscy pogodzili oddawna. To stanowi ich przywilej, zwyczaj, chlubę i sławę. Dziwolągiem i pośmiewiskiem byłby młodzieniec bez tych triumfów i zdobyczy. Trzeba istotnie być wyrodkiem, jakim był Gedras, żeby przeciw temu protestować i żądać za zabawę i żart pospolity czegoś więcej niż dwudziestu pięciu rubli.
To dowodzi i ograniczenia jego i dzikości mściwych instynktów i nieznajomości prawa. Tak — bo żadne prawo nie pozwala kamienować uwodziciela — a on to uczynił.
Kamienować wolno było kiedyś kobiety, dotychczas wolno to z niemi czynić w przenośni i chyba ten kamień, który tu mamy przed sobą, pierwszy jest i jedyny, który spadł na mężczyznę za ten czyn. Tych dwóch ludzi, tak dalekich, tak różnych, postawiła jednakże naprzeciw siebie, do walki śmiertelnej jedna, wielka potęga — miłość.
Morzyński kochał Mańkę, więc jej pożądał i zdobył; tak kochają wszyscy możni i mężczyźni. Gedras kochał Mańkę, więc ją hodował, strzegł i pomścił; tak kochają matki i biedacy słabi. Życie ich obu było fatalną drogą — do takiego, a nie innego wiodącą rozwiązania, szło zaś zwykłą, przeciętną koleją, tylko złe fatum Morzyńskiego było, że trafił wreszcie na wyrodka. Boć przecie w swej karjerze miłosnej miał wiele szwaczek, robotnic, subretek, pokojówek, a nie doświadczył nigdy protestu, opieki lub pomsty. Obyczaje i gusty „panów“ wyrobiły przecie w sferze „chamów“ bierne poddanie losowi, wyrobiły nawet w tym kierunku zmysł spekulacyjny. Dziewczyny szukają w tem zadowolenia gustu do zbytku i próżnowania, rodzice i opiekunowie sprzedają ten towar żywy dla swej wygody. Wszyscy się z tem pogodzili i dobrze jest na tym najlepszym ze światów, dobrze i cicho i porządnie.
Nie dziw, że czyn Gedrasa wznieca oburzenie, wstręt i zgrozę, że ten kamień — jest straszny.
Zgroza! Strach, osłupienie ogarnia na myśl, co być może, co stać się może, jeśli taki zbrodniarz nie będzie ukarany najcięższym paragrafem, jeśli nie zdusi się takiej zarazy w zarodku. Mam w oczach przerażający obraz: widzę tłumy, masy ludzi, tych szarych ludzi z dna społecznego. Powstają, prostują się, rozprzężają zagięte w pracy i niewoli ramiona, a potem się schylają, każdy bierze taki kamień z bruku i rusza w pochód — jakby z letargu zbudzeni: ojcowie, bracia, często mężowie takich kobiet, które życie spędziły w zabawie tych, co płacą, życie w niewoli tych, co kupczą, a kończą w gangrenie ciała i ducha, w kloace lub szpitalu. Biada, jeśli taki dzień przyjdzie, jeśli taki tłum powstanie, biada zwyczajom i obyczajom, nawyknieniom, zabawom. Biada wszystkim takim Morzyńskim!
Dotąd, szczęściem dla nich, taki Gedras jest wyjątkiem. Podobni jemu nie myślą, nie czują, nie wstydzą się, ani cierpią. Są podli, są głupi, są bydłem — i oby zostali tem jak najdłużej, bo po ich piwnicach i strychach rozkwitają kwiaty dla wygody i rozrywki panów, a oni je mogą sprzedawać drogo, po dwadzieścia pięć rubli jeden. A potem mogą je jeszcze wysłać na ulicę, sprzedać do zakładów reglementowanych w kraju lub na eksport, no — a potem hodować drugi i trzeci, to się opłaci, znajdzie się kupiec na każdą, byle nie miała duszy, byle nie była głupia, nie truła się ani topiła.
Tak, szczęściem, Gedras jest wyrodkiem i usunięty zostanie z pośród ludzi zdrowych i normalnych, ukarany wedle wielkości zbrodni, a jego kamień pozostanie w archiwach kryminalnych, jako bezprzykładne narzędzie dzikiego mordu nad człowiekiem, ogólnie poważanym, który mu w niczem nie zawinił. Równie pocieszającem jest, że Mańka zginęła bez śladu, istota bez nazwiska, zhańbiona i zarażona zapewne buntowniczemi poglądami opiekuna. Mogłaby też mścić się i protestować. Usunęła się, nie pozna mocy prawa, opieki społecznej i nieubłaganego poszanowania cnoty, która takie jak ona skazuje dotąd na ukamienowanie.
Kiedyś — podobna jej — znalazła się na sądzie, ale to daleko stąd było — w Judei, i stanęła przed sędzią, który zabronił jej kamienować, ale to dawno było, a sędzia był Bogiem, Miłością! Odtąd nie powtórzyło się to już na świecie, a kamienie trwają, stały się symbolem cnoty, gdy spadają na głowę jawnogrzesznicy; występku, gdy miażdżą uwodziciela.
Gedras jest winien, wyznał. Nie spodziewa się ani chce usprawiedliwienia. Korzy się i on, i ja przed potęgą prawa. Pereat mundus, fiat iustitia!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Stuch skończył i w sali zapanowała chwilowa cisza. On powiódł oczyma gorejącemi po tłumie publiczności i zdało się wielu, że na nich szczególnie patrzy i snać niemiły był im ten wzrok, bo odwracali głowy, starali się być swobodni, zaczęli ciche rozmowy. Wśród świadków siedzący obadwaj Zarembowie patrzali uparcie pod stopy, sędziowie nie spali, mieli głowy pochylone nad papierami. Stuch usiadł, przelotnie spojrzawszy na Gedrasa. Ten jeden odczuł odmiennie mowę. Wyprostował się, głowę podniósł, twarz miał spokojną, jakąś skupioną i mocną.
Poczuł Stuch, że już teraz ten człowiek płakać nie będzie i że mu jest wdzięczny.
A w tłumie dojrzał też łez pełne oczy siostry. Samo milczenie tego tłumu było niezbitym znakiem, że dobrze mówił, choć go nikt nie pochwali, choć za chwilę skrytykują bardzo ostro.
Sąd oddalił się na naradę. Po długiej pauzie odczytano wyrok. Gedras skazany został na dziesięć lat ciężkich robót.
Publiczność znowu patrzała na podsądnego i obrońcę, spodziewając się jeszcze jakichś wrażeń, ale żaden z nich nie drgnął nawet. Gedras się skłonił w milczeniu i wyszedł wśród swej eskorty. Stuch zebrał papiery i otoczony wnet przez kolegów zniknął.
Tedy i publiczność rzuciła się do wyjścia, zahuczał gwar, rozmowy, jak po teatrze.
Sztuka nie podobała się ogólnie — o, wcale nie. Ogólne było zdanie, że wszystko, a szczególnie obrona, była z gruntu niemoralna, gorsząca.
— No — i nic nie wskórał! — triumfowano.
Stuch nazajutrz odwiedził Gedrasa w więzieniu. Spytał go przedewszystkiem, czy chce apelować?
— A poco, panie, do kogo? — odparł mu spokojnie. — Ja taki rad, że już mnie męczyć nie będą, że już naprawdę wszystko skończone. Powiadają, że katorżniki straszne ludzie, ale co mi wezmą, co mi zrobią? Zabiją — to co? To nic złego. A Mańki to już niema na świecie, bo zgłosiłaby się tu do mnie. Niema. Nikomum już niepotrzebny i długo nie potrwam. Pójdę, pójdę i ciągle słyszeć będę, co pan mówił, ciągle sobie powtarzać.
— No, niewiele wam pomogłem — rzekł cicho Stuch.
— Cicho się we mnie zrobiło. Tak cicho — szepnął Gedras. — Nie zapomnę do końca. Dziękuję panu.
— Może macie jaką chęć, jaką sprawę tu do załatwienia? Przyniosłem wam trochę pieniędzy, szmat. Załatwię, co zechcecie...
— Pieniądze mi odbiorą, szmaty odbiorą. Szkoda, panie. Mnie nic nie trzeba. Tylko jeśli Mańka nie umarła, a dowie się pan co o niej, to proszę jej dać opiekę i mnie słowo przesłać. Może otrzymam list, a może tego już nie wolno? Ale chyba nie może być, by jeszcze żyła?
Patrzał spokojnie na Stucha.
— Chyba nie... — ten odparł.
Gedras zwiesił głowę.
— Tamte dwie pochowałem, a tej nie uchowałem... — zamruczał. — Tak i życie zeszło!
Obaj umilkli, patrząc posępnie na szarą ścianę więzienną. Wreszcie Stuch się zerwał, dławiło go wzruszenie i gorycz.
Bez słowa się pożegnali, nie było co rzec na takie rozstanie ostateczne.
Ten, co został w celi, był spokojniejszy od tego, który wracał do świata i swobody.