<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Joan. VIII 1-12
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Rolnicza Drukarnia w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Państwo Suliccy wrócili na sezon zimowy do Warszawy po paru miesiącach poślubnej podróży.
Maniusia wyglądała świetnie, ale wyznała matce, że powraca z radością, bo jej się już znudziły te hotele i zwiedzania i tęskni do znajomych.
Sulicki wyglądał też, że rad odnajdzie partję winta i wypocznie od ciężkiej służby dogadzania młodej żonie. Był widocznie zakochany i forsownie udawał młodego małżonka. Ona go traktowała dość lekko i zgóry.
Rozgospodarowali się w swych pysznych apartamentach, złożyli wizyty, weszli w tryb życia swej sfery i stosunków. Maniusia zaczęła żyć i używać. Miała powóz i konie, lożę w teatrze, stroje i brylanty i odrazu poczuła się uwielbianą i pożądaną przez wszystkich młodych mężczyzn, nie wyłączając obu braci, którzy jej teraz dogadzali i uprzedzająco byli serdeczni.
Zrazu była literalnie oszołomiona wrażeniami tak nowemi, stała się znowu, jak w dzieciństwie, pieszczochem rodziny. Słyszała tylko zachwyty, pochwały i komplementy, czuła się bóstwem i królową. Ale się rychło, z wrodzonym sprytem połapała w tym chaosie i urządziła się praktycznie i wygodnie. Rodzinę traktowała protekcjonalnie, wielbicieli ze zręczną, zimną kokieterją, kobiety nieufnie i ostrożnie, męża z wyrozumiałością dojrzałej kobiety.
Sulicki zrazu nieśmiało wymykał się na winta i sesje, spodziewał się protestu. Zachwycony był, że żona zostawiła mu zupełną swobodę, nie krępowała w niczem. Brał to za dowód najwyższej miłości i ofiarności; był wdzięczny, że nie czyniła mu żadnej wymówki, nie przykrzyła sobie, gdy ją samą zostawiał.
— To anioł, nie kobieta! — mawiał do Zarembiny, która coraz częściej i coraz dłużej gościła u córki, wykolejona z życia na wsi temi kilku latami, spędzonemi w mieście.
Szczęście córki upajało ją i była niem dumna, jako swem dziełem; o niczem nie umiała mówić, tylko o Maniusi i jej pomyślności. Obnosiła to szczęście po wszystkich krewnych i znajomych, zanudzała tem wszystkich starszych, stała się pośmiewiskiem młodszych. O czemkolwiek mówiono, cokolwiek się stało w mieście lub na świecie, Zarembina kończyła rozmowę lub ją skręcała na temat doskonałości Maniusi, jej triumfów, jej urody, jej gospodarności, jej dostatków, jej dowcipów, jej przywiązania do męża i rodziny. Był to impresario Maniusi. Znajome jej, tak zwane przyjaciółki, słuchały tego ze słodko-kwaśnym uśmiechem, pytając czasem dyskretnie o wnuka, ale i w tem nie pobiły Zarembiny, bo w kilka miesięcy po ślubie zaczęła z dyskretną, tajemniczą miną tłumaczyć córkę, że zapewne nie będzie mogła tańczyć w karnawale.
Wiadomość ta napełniła kumoszki tajoną złością zawodu, Sulickiego wielką dumą, młodzież, nadskakującą Maniusi, niesmakiem i oziębłością.
Maniusia sama nie wyglądała zachwycona swem spodziewanem macierzyństwem. Miała tyle toalet, których nie zaprodukuje i które wyjdą z mody, a zarazem odczuła boleśnie obojętność swych satelitów. Nudziła ją też zdwojona troskliwość męża, rady i przestrogi matki, skrępowanie swobody. Zrobiła się opryskliwa i grymaśna, poczęła płakać o byle co i nudzić się.
Wobec obcych hamowała się i udawała, ale dla domowych i służby stała się nieznośna. Nic jej nie brakło, wszelkie chęci, fantazje były spełnione zaledwie je wyraziła, a ją trapiła jakaś nuda, jakiś brak, niezadowolenie, bunt i pragnienie, którego nie umiała określić.
Zastawał ją często mąż zapłakaną, starał się uspokoić, rozweselić, upieścić. Wpadała tylko w większe rozdrażnienie i niecierpliwość, odtrącała go prawie ze wstrętem. Gdy to opowiadał, skarżąc się teściowej, uspokajała go „tym stanem“, chociaż czasami sama była przerażona taką zmianą charakteru Maniusi.
— Moje dziecko, powinnaś nad sobą panować — starała się moralizować. — W „twoim stanie“ to ci może być szkodliwe. Mnie przerażasz czasem; taka jesteś szczęśliwa, w takich opływasz dostatkach, tak jesteś kochana, a nie umiesz tego cenić. Co ci jest? Czego ci brak? Zastanów się! Co sobie ludzie pomyślą, widząc cię zapłakaną, zmienioną?
— Co pomyślą? Że jestem ohydna! Przecie to i sama widzę w lustrze. Potworna jestem, sama sobą się brzydzę — och — i wszystko mi obrzydło! Niech mama mnie nie nudzi, jestem i bez mamy morałów najnieszczęśliwszą istotą w święcie!
— Maniusiu, przestań, grzeszysz ciężko, to mówiąc! Każdy ci losu zazdrości, masz wymarzoną dolę!
— Mam dość tego losu i doli — dość, dość! Nudzę się, nudzę, nudzę! Wszystko mi wstrętne! Ach, żeby umrzeć!
Pomimo tych wybuchów rozpaczy i zniechęcenia do życia, wzywała prawie codzień lekarza i lękała się, i drżała o swe zdrowie bezustannie. Bardziej jeszcze, niż o zdrowie, o wdzięki i formy. Zanudzała doktora pytaniami i prośbami o radę, nigdy nie była syta zapewnień, że zostanie piękną i zgrabną.
Były to niespokojne, denerwujące, ciężkie czasy dla Sulickiego. Bywał nawet w wincie roztargniony i nieuważny, mniej bystry w sprawach pieniężnych i widocznie się starzał.
Co prawda mniej teraz się forsował, żeby udawać młodego, bo nie uważał tego za potrzebne. Zarembina ulokowała się nastałe u córki, czemu Sulicki był bardzo rad, bo czuł się zwolnionym od eskortowania i pielęgnowania żony. Bardzo skwapliwie usunął się nawet z sypialni, ustępując miejsca teściowej, i pokazywał się w domu tylko w porze posiłków i rzadko wieczorem.
Zarembina napełniła dom batystami i koronkami, zajęta niby szyciem wyprawki dla wnuka. W rzeczywistości szyły szwaczki i hafciarki, ale „panie“ miały okazję „pracy“, to jest sprowadzania próbek, przerzucania magazynów, debatowania, targowania, przeglądania żurnali, narad i namysłów, co im zużywało tyle czasu i śliny, że bywały wieczorem kompletnie wyczerpane. Bywały sesje wszystkich ciotek i kuzynek niekiedy w ważniejszych kwestjach np. czy czepeczki mają mieć hafcik, czy koronkę i jaką, lub czy higjeniczniejsze płótno czy batyst.
Czasami wzywano nawet Sulickiego do rady, ale on był zawsze zdania, że najlepsze, to co najdroższe. Zaś kobiety to oburzało, bo ich zasadą było, żeby wszystko było jak najtańsze i w jak najlepszym gatunku.
Dlatego to Zarembina brała często dorożkę i jeździła parę godzin po mieście w celu odtargowania trzech groszy na łokciu koronki i zawsze wracała z triumfem, że „nie dała się wyzyskać“, i miała ustaloną opinję, że nikt tak tanio, jak ona, nie kupuje.
Opowiadano cuda o tej wyprawce spodziewanego potomka Maniusi a odwiedzające panie oglądały z zawiścią te pajęcze, minjaturowe stroje i wymysły.
Naturalnie, wszyscy w rodzinie, nie wyłączając Maniusi, chcieli syna i ogólna była radość, gdy się urodził dziedzic rodu Sulickich, którego z wielką pompą ochrzczono imieniem Bolesława. Dziecko przyszło na świat wątłe i chorowite, z nieforemną głową i pajęczemi członkami.
Doktorowie zdecydowali, że matka karmić nie może, zaczęto więc szukać mamki i po kilku kandydatkach wybór padł na jakąś Bronkę, dziewczynę importowaną z prowincji, od Zarembów.
Teraz już Zarembina nastałe osiadła u córki i objęła zupełnie rządy domowe w swe ręce.
Maniusia była temu rada i gdy tylko wróciła do sił, zaczęła bawić się, wynagradzać sobie długie miesiące przymusu i nudy.
Piękność jej rozwinęła się całym blaskiem. Widziała to w lustrze i w oczach mężczyzn, którzy ją znowu otoczyli, zasypywali komplementami śmiałemi, jako mężatkę a dwuznacznikami wcale nie zagadkowemi. Z dniem każdym i ona stawała się śmielszą i zalotniejszą, bawiła się bez trwogi i skrupułu, była pewna swej cnoty, bo nikogo nie kochała.
Dziecko zajmowało ją zrazu, ale znudziło ją prędko i drażniło nawet. Było brzydkie, zawsze chore, grymaśne, otoczone służbą; bawić się z niem nie mogła, pochwalić nie było czem.
Po pewnym czasie prawie zapomniała o istnieniu syna i zrzadka tylko zaglądała do niego, pochłonięta karnawałem, który w tym roku był wyjątkowo długi i świetny.
Biedny Sulicki był męczennikiem. Nużyły go i męczyły bale, ale z bohaterstwem dotrzymywał placu żonie i spełniał jej wszystkie życzenia.
A Maniusia kompletnie szalała, upojona hołdami, powodzeniem, świetnością strojów i klejnotów. Cnotliwe matrony i brzydkie panny poczęły nią się gorszyć i obmawiać. Zaczęto wyliczać jej ofiary, szeptać o bardzo żywych sympatjach. Ale to był fałsz i zawiść. Maniusia kokietowała wszystkich, nie kochała żadnego i czuła się dumną ze swej cnoty i siły w tylu pokusach.
Zakończenie karnawału powitał Sulicki jak wyzwolenie z ciężkiej pańszczyzny, Maniusia z wielkim żalem. On począł chodzić na winta wieczorami, ona się nudzić.
Dla zabicia czasu czytała powieści, rozpoczęła haftować ekran do kominka, uczęszczać na modne kazania i na operetki, ale wszystko to nie wystarczało. Zmysły rozigrane tańcem, bezsennemi nocami, flirtem, nie dawały się uśpić i uspokoić, żądały wrażeń, wrażeń.
Miewała napady czułości dla dziecka, wtedy nosiła je na rękach, brała do łóżka, zacałowywała łakomie. Potem następował okres zniecierpliwienia i prawie niechęci.
— Mamo, on jest wstrętny, idjotyczny, patrzeć na niego nie mogę! Czy on zawsze będzie taki łysy, bezzębny, żółty? Pfuj! On mi przypomina swego ojca. Zabierzcie go!
— Maniusiu, ciszej! Służba posłyszy! — upominała Zarembina. — Biedaczek istotnie nie bardzo ładny, ale on z tego wyrośnie. Zobaczysz, drugi będzie inny.
— Drugi! — Maniusia zaśmiała się ironicznie. — Niema głupich! Pięć centymetrów przybyło mi w pasie! Ani myślę dalej się defigurować!
— Moje dziecko, będzie, jak Bóg zechce.
— Et, niech mama głupstw nie prawi! Będzie, jak mnie się podoba. Ach, jak tu nudno!
Czasami, dla rozrywki, robiła scenę mężowi o byle co, ale gdy Sulicki, zamiast się spierać, na wszystko się zgadzał, przepraszał, stawał się podwójnie czułym i uległym, niecierpliwiło ją to i nudziło.
— Stary głupiec! — nazywała go w duchu pogardliwie, nie czując ani wdzięczności za dobroć tego człowieka, ani przychylności i życzliwości nawet za to wszystko, co jej dawał, czem ją obsypywał.
W ten sposób donudziła się do lata. Postanowiono wyjechać do Karlsbadu, gdyż Sulicki potrzebował kuracji, mieli tedy jechać we dwoje a dziecko zostawić u dziadków, ale wobec perspektywy pobytu z mężem u wód, Maniusia wolała spędzić lato u rodziców: „z dwojga złego“, jak szczerze wyznała matce, i nudziła się w dalszym ciągu na wsi do września. Wróciła do Warszawy w jakiemś desperackiem usposobieniu, przejęta do głębi przekonaniem, że jest nieszczęśliwa, że życie jej jest zmarnowane, złamane, że ją los srodze pokrzywdził. Ożywiła się jednak zaraz, bo trzeba było robić sezonowe stroje, — no i znaleźli się satelici.
Dobre to było dla zabicia czasu i odurzenia choćby chwilowego. Otóż pewnego razu jakiś próżniaczy spacer zawiódł ją na wystawę Krywulta i tam obojętnie, pobieżnie oglądając obrazy, stanęła przed jednym jak zahipnotyzowana. Był to znany jej dobrze brzeg Bretanji, ten sam, tak pamiętny.
Spojrzała na podpis, nic jej nie wyjaśnił, nieznane nazwisko. Spytała tedy kasjerki.
— Pani życzy sobie nabyć? To studjum malarza Brzechwy. Możemy się listownie porozumieć, mieszka stale w Paryżu.
Maniusia wróciła znowu do sali zawiedziona. Tamten był Francuzem, był więc tylko dziwny zbieg okoliczności. Dziwny istotnie. Ta sama skała bazaltowa, śliska od lizania fal, ten sam dziwaczny kamienny krzyż. Kupi ten obraz — musi kupić. Dała polecenie i adres i czekała na odpowiedź i cenę, którą Sulicki bez najmniejszego protestu zapłacił i obraz powieszono w buduarze Maniusi.
Wtedy go dopiero Sulicki zobaczył i zdumiał.
— Co! Sto rubli za te pół łokcia płótna? I co to właściwie jest? Co to ma przedstawiać? Rozbestwili się ci pędzlarze i drwią w żywe oczy z publiczności.
— Już lepiej milcz, jak czego nie rozumiesz! — oburzyła się. — To jest plenair świetnie uchwycony.
— Niech i tak będzie, jeśli cię to cieszy, kup sobie jeszcze więcej podobnych.
— Mamie to nic nie przypomina?
— To? — Zarembina włożyła pince-nez i obejrzała od światła i pod światło. — Może być, widziałam coś podobnego, jakieś premjum do „Tygodnika“.
— Et, dla was stworzono oleodruki! — oburzyła się Maniusia i nawet nie raczyła podziękować mężowi.
Od tej pory zaczęła interesować się malarstwem i bywać na wystawach. Na jakimś raucie poznajomiła się z jednym z malarzy i spytała o Brzechwę.
— O, to szczęśliwy chłop! Ma okropny zbyt do Ameryki, przytem odziedziczył grubo po stryju, który we Francji dorobił się fortuny w przemyśle. On tu wcale się nie pokazuje, ale nasi bywają u niego w Paryżu. Dobry kolega, zna go kolonja.
— Stary czy młody?
— Młody i podobno ma u pań wielkie powodzenie.
Maniusię jeszcze bardziej rozciekawiła ta rozmowa i myślała o tym wypadku parę tygodni, potem znudziła się, zniechęciła i zapomniała i o obrazie i o jego twórcy.
W karnawale tego roku omal się nie zakochała w tenorze Włochu, ale gdy się dowiedziała, że ma żonę i dwunastoletniego syna, zapał jej ostygł.
Potem przeflirtowała na potęgę przez trzy bale z rozczochranym dekadentem, ale ten ją oburzył swoim cynizmem. I tak uchowała swą wiarę małżeńską do postu i jak zwykle poczęła się nudzić nazabój. I wtedy pewnego dnia, gdy szła bez celu na spacer, by zabić czas i nabrać apetytu, spotkała oko w oko towarzysza morskich kąpieli.
Oboje drgnęli, zatrzymali się. Jej krew zalała policzki, on zaśmiał się po swojemu, szczerze, niefrasobliwie i jakby się wczoraj rozstali, uchylił kapelusza, pozdrawiając swobodnie:
Tiens, quelle chance, bon jour — comment ça va!
— Co pan tu porabia? — odparła, ochłonąwszy.
Je vagabonde comme toujours. Arrivé hier! Et vous!
Homiciliée depuis deux ans.
Mariée?
— Skąd pan to wnosi?
— No, widzę. Pożegnałem primaverę — witam dogaressę.
— A pan tu na długo?
— To zależy, jak mi się tu spodoba.
— Życzę zatem wesołej zabawy i żegnam — rzuciła, urażona bezceremonjalnością. Czy on myśli w dalszym ciągu nie prezentować się?
— Do widzenia, mam nadzieję.
— Wątpię, czy się spotkamy.
— Ja nie wątpię. Czy pani nie wierzy w przeznaczenie?
— Nie!
— A ja tylko w to. Przeznaczenie sprowadziło nas tam nad morze, ono nas teraz sprowadziło i jesteśmy sobie nadal przeznaczeni. Jestem pewny, że nie upłynie tydzień, a będziemy już codziennie się spotykali. Do widzenia zatem.
— O, to pan się bardzo myli. Możemy być rok w Warszawie i nigdzie się nie spotkać, nigdzie — nazywam w towarzystwie, bo ulica się nie liczy.
Parions — do tygodnia.
— Och — do dwóch nawet.
A discrétion?
Soit!
Roześmiała się pewna siebie.
Z tem się rozeszli. W domu Maniusia nie wspomniała nic matce, że spotkała przygodnego znajomego.
Zarembina zresztą nic o tej znajomości nie wiedziała.
W trzy dni potem Suliccy byli na raucie dobroczynnym, gdzie Maniusia miała własny namiot i zajadle karotowała znajomych, gdy wtem ujrzała zdumiona, że jej mąż rozmawia z „jej“ nieznajomym. Po chwili zbliżyli się do niej i Sulicki przedstawił:
— Maniusiu, pan Brzechwa, malarz, chce się z tobą zapoznać.
Pomimo całej wprawy i rutyny światowej, nie umiała ukryć wrażenia i znaleźć słów zdawkowej uprzejmości.
On z uśmiechem rzekł:
— Pragnąłem poznać panią i podziękować za zlitowanie się nad moją pracą. Oprócz mnie nikt nie lubił ani chciał mieć wspomnienia tego zapadłego kąta Bretanji, a oto pan radca mówi, że pani ten obrazek nabyła. Nie marzyłem, że tak piękną i uroczą będzie mieć właścicielkę.
Mówił po polsku poprawnie, ale z lekkim akcentem. Ochłonęła i odzyskała towarzyską rutynę.
Po chwili rozmawiali już we troje o zagranicy, potem o Warszawie, dokąd przyjechał wezwany przez chorą siostrę. Okazało się, że Sulicki znał tę siostrę, a raczej nieboszczyka jej męża, z którym nawet kolegował w Towarzystwie.
Siostra była o wiele starsza od Brzechwy, z rodziny zostali tylko dwoje, pośpieszył więc na jej wezwanie, znalazł bardzo osłabioną i zdenerwowaną, ale już rekonwalescentkę. Postanowił zatem zabawić czas jakiś, zanim zupełnie nie wyzdrowieje i wzmocni się.
— Zapewne zamieszkał pan u siostry? W jej wspaniałej kamienicy są podobno i pracownie malarskie? — spytał Sulicki.
— Nie, umieściłem się w pracowni kolegi Brożka, który wyjechał do Egiptu.
— A to na jakiej ulicy? — badał Sulicki.
— Na Marszałkowskiej, bliżej ogrodu, nie pamiętam numeru, orjentuję się po cukierni.
— Ach wiem, wiem! Olbrzymia przechodnia kamienica. Stręczono mi ją kiedyś, omal nie kupiłem. My mieszkamy na Nowym Świecie, róg Alei, we własnym domu.
— Czy panowie co kupują? — spytała Maniusia z uprzejmością kupcowej. — Mam perfumy, wody toaletowe, pasty, mydełka, niedrogo, w najlepszym gatunku.
— Ależ poto tylko tu jestem, chcę skorzystać z okazji. Jestem bardzo rachunkowy i oszczędny! — śmiał się Brzechwa.
Zaczął wybierać, przebierać, targować się uparcie, droczyć i przekomarzać, a wreszcie płacić, szukać pieniędzy, narzekać, że drogo i jeszcze się targować.
Wokoło wszyscy się śmiali i bawili, Sulicki bodaj najwięcej. Wkońcu Brzechwa za dwa flakony i mydło zapłacił sto rubli i to kompletnie już zachwyciło radcę. Poszli obaj do bufetu, a potem widziała ich Maniusia wciąż razem. Nie zdziwiła się też, gdy jej mąż powiedział po powrocie do domu, że Brzechwę zaprosił na ich „wtorki“.
— To, widzisz, żaden hołysz i drapichrust-malarz. Odziedziczył cały majątek tego Brzechwy, co to, wiesz, dorobił się fortuny w Paryżu, a weźmie i po siostrze wszystko. To solidny człowiek i zupełnie do rzeczy. A przytem, wszyscy o nim wiedzą, to, widzisz marka, a gdzie on nie był, czego nie zna! Zabawi całe towarzystwo.
Wenta przeciągnęła się późno, po niej Brzechwa zabawił jeszcze parę godzin z kolegami na kolacji i było już po północy, gdy wracał do domu. Głowa go trochę bolała, więc poszedł pieszo.
Trochę myślał o Maniusi i uśmiechał się jakby z udanego figla. Potem przedstawił ją sobie w stroju dogaressy, taki typ Wenecjanki Werończyka, złotowłosą, majestatyczną, w sztywnych strojach średnich wieków, w gondoli pod pióropuszem, w królewskiej pozie, w otoczeniu służebnic i lutnistów.
Na ulicy padał śnieg, było ciemno i zimno, a on widział zachód letni na lagunach i taką gondolę sunącą u portyku Pałacu Dożów.
Wtem na rogu ulicy Królewskiej spostrzegł stojącą pod latarnią kobietę. Spojrzał na nią przelotnie i minął. Kobieta zaczęła za nim iść i choć go nie zaczepiała, zniecierpliwił go ten pościg. Zatrzymał się, stanęła i ona. Zmierzyli się oczyma i uderzyło go, że nie miała miny wyzywającej i zuchwale cynicznej, ale raczej ponurą. Czarne jej, przepaściste oczy patrzały nań tragicznie, wzrokiem głodnego zwierza.
Chciał ją odpędzić, może zwymyślać, ale rzekł:
— Poco się włóczysz na taki czas?
Ruszyła ramionami.
— Bo nie mam karety ani gabinetu, a żyć trzeba — odparła z jakimś sztucznym humorem.
— No, to masz rubla i nie włócz się za mną.
Zdawało się, że się zawahała chwilę, ale wreszcie w milczeniu wyciągnęła rękę, zgrabiałą od zimna i wzięła monetę. Potem stanęła znowu pod latarnią.
— Nie idziesz do domu? — spytał.
— Z rublem? — zaśmiała się gorzko. — Spróbuj przeżyć we troje dzień za rubla!
Dwóch mężczyzn ukazało się na drugiej stronie ulicy. Poszła szybko ku nim i zginęła mu po chwili z oczu.
— Przepyszne ma oczy — pomyślał i poszedł dalej.
Zabawił go kontrast tej sali przepychu, gdzie bogate i cnotliwe matrony, bawiące się i flirtujące, obdzierały mężczyzn na cele filantropijne, i tej ulicy w zimową noc, oddaną głodowi i rozpuście.
W ruchliwym mózgu artysty zbladł obraz przepysznej kobiety-dogaressy, zasnuła się postać kobiety głodnej. Obejrzał się za siebie i pożałował, że tej nędzarki nie zamówił sobie na jutro do szkicu. Ale nie było jej już widać, poszedł tedy ziewając do domu.
Nazajutrz złożył wizytę Sulickim. Zastał oboje, został przedstawiony Zarembinie i zabawił godzinę. Wieczorem spotkali się w teatrze. Nieznacznie zawiązywał się bliższy stosunek. Maniusia była pozornie bardzo sztywna i doskonale udawała, że go nie zna. On się bawił wybornie.
W parę dni potem, wracając dość późno od siostry, spotkał znowu na ulicy kobietę-włóczęgę.
Tym razem zatrzymał ją i zaczepił pierwszy:
— Słuchaj-no, nie pozowałaś nigdy malarzom?
— Nie, zanadtom chuda i czarna.
— No, to przyjdź jutro do mnie. Masz tu adres, jeśli mi będziesz odpowiednia, to dam ci rubla za godzinę pozowania. Dobrze?
— Nie wiem. Jeśli się namyślę, to przyjdę w południe — odparła bez zapału, apatycznie, prawie niechętnie.
— Jeśli jutro nie przyjdziesz, to wezmę inną.
Ruszyła ramionami lekceważąco i skręciła w boczną ulicę. Nie spodziewał się, że przyjdzie i prawie się zdziwił, gdy nazajutrz zjawiła się w pracowni.
Była jak zwykle ubrana jaskrawo, w lichą tandetę i dygotała z zimna. Przy świetle dziennem wydała mu się jeszcze chudsza, zniszczona i z jakimś złowieszczym wyrazem zapadłych oczu.
Zrozumiała wrażenie jego twarzy i rzekła:
— A co? Po dniu to na modelkę nikt mnie nie weźmie. Na daremnom tyle drogi szła.
— Daleko mieszkasz?
— No jużci, że nie w Alejach na pierwszem piętrze od frontu! Odpocznę trochę i ogrzeję się.
Podeszła do pieca i przygarnęła się do niego z widocznem, zwierzęcem zadowoleniem. Potem powiodła oczyma po pokoju i zatrzymała wzrok na zastawie stołowej. Brzechwa, zajęty tego dnia robotą, kazał sobie przynieść śniadanie od siostry i jadł właśnie, gdy ona przyszła.
— Zdejm kapelusz i żakiet — rzekł.
Nie zdawała się słyszeć, patrzała uparcie na jedzenie.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Ja? — ocknęła się i pomyślała. — Wójtówna, czy jakoś tak — rzuciła niedbale.
— Sama mieszkasz? — spytał.
— Et takie badanie, jak w cyrkule! Co tam ciekawego. Przyszłam pozować, a nie chcesz, to mi daj za kurs, to sobie pójdę.
— Zdejm żakiet i kapelusz — zawołał niecierpliwie.
Spełniła żądanie i ukazała się w wytartej bluzce czerwonej, widocznie nie na nią robionej.
Zapatrzył się na nią badawczo, podszedł, dotknął włosów, przechylił głowę, znowu patrzał, wreszcie zawołał krótko: „Chodź“ — i wprowadził ją do pracowni.
Tam ją ustawił we właściwej pozie i świetle i usiadłszy naprzeciw, zaczął szkicować. Oczy jego przechodziły z niej na płótno, skupione, pochłonięte myślą. Po chwili zaczął poświstywać przez zęby polkę z „Ptasznika“.
Kobieta stała nieruchomo czas jakiś, potem poczęła drżeć, podniosła rękę, przetarła oczy, znowu starała się wytrzymać pozę, wreszcie zatoczyła się i osunęła się na jakiś stołek.
— No, co ci? Nie możesz wytrwać godziny? — zawołał niecierpliwie.
— Zaraz mi odejdzie. Zamroczyło — rzekła słabo, ocierając pot z czoła.
Ale bladła coraz bardziej, chwiała się, zamykała oczy. Poszedł do jadalni i przyniósł jej co znalazł pod ręką, szklankę piwa. Wypiła chciwie i po chwili dźwignęła się.
— No już mocniej! — rzekła stając w poprzedniej pozie. — Dobrze jest zjeść, albo wypić cokolwiek.
— Możeś ty głodna?
— No, a co myślisz? — zaśmiała się. — Nie zarobiłam od wczoraj nic, to i nie jadłam. U nas tak.
— Zjedz-że! Dlaczegoś nie powiedziała?
— Eee — dotrwam i tak. Daj jeszcze piwa, będzie mi dosyć. Jakbym zjadła, tobym w cieple wnet zasnęła. Ale jeśli mi dasz, co tam na stole zostało, to zabiorę, wychodząc do domu.
— Masz rodzinę?
Ruszyła milcząco ramionami tylko i wypiła piwo.
Wziął się znowu do roboty, ale już nie gwizdał. Zaciekawiła go tą jakąś dziką zawziętością i skrytością. Prędko skończył szkic.
— No dosyć na dzisiaj. Przyjdziesz jutro?
— Przyjdę. A ile dostanę?
— Mówiłem ci — rubla za godzinę.
— Dobrze, ale mi dziś daj pięć rubli zgóry. Odrobię.
— Na co ci potrzebne? Na życie?
— Piesby tego życiem nie nazwał, ale tak się mówi.
— No, dam ci pięć rubli, ale mi daj swój adres, imię i opowiedz, jakie to masz życie.
— Bardzoś głupi. Adres mogę dać fałszywy, a historję zełgać, jak mi się podoba. Nikomu nic do mojej historji, a adres to: Czerniakowska 52, Józef Siwiec.
— No, dobrze. Masz pięć rubli, a teraz zjedz i zabierz resztę śniadania.
Przeszli do jadalni, ale kobieta nie chciała nic tknąć z jadła. Zabrała wszystko w papier, otrzymane pięć rubli schowała za gorset, i ubrawszy się, prędko wyszła.
— Tyle ją będę i widział — rzekł do siebie Brzechwa.
Ale przyszła nazajutrz akuratnie o dwunastej i wyglądała mniej wyczerpana.
Że był zajęty przy czemś innem kazał jej się rozebrać i czekać. Usiadła przy piecu i po chwili zaczęła półgłosem mruczeć jakąś piosenkę.
— Musiałaś dziś dobrze zjeść — zaśmiał się.
— Wyspałam się za całe dwa ruble.
— Jakto?
— Ano, dałam Józefowi, to sobie poszedł pić na całą noc, a ja już w domu nocowałam.
— No, a trzy ruble na co poszło?
— Długi popłaciłam.
— I nic nie zostało?
— A nic. Dziś już trzeba iść na robotę.
Skuliła się przy piecu i mruczała jakąś niewyraźną melodję, która zapewne była skoczna, ale w jej wykonaniu miała coś okropnie tragicznego.
— To z tym Józefem mieszkasz?
Skinęła głową, nie przestając śpiewać.
— Dawno?
Podniosła oczy i wlepiła je w jakiś jeden punkt.
— Dawno, dawno, długo! — wymówiła w jakiemś osłupieniu.
Potem się zerwała, poczęła oglądać pracownię, dotykać makat i sprzętów, spojrzała też na swój wczorajszy szkic i zaśmiała się.
— Ot — i mój portret będzie na świecie, jak takich co jeżdżą na gumach i mają brylanty.
— No, a ty się nie spodziewasz zrobić karjery?
— Ja? Ze mnie już nic nie będzie. Ja tak ciągnę, ciągnę, jak szkapa w jednokonce; kiedyś padnę i hycel sprzątnie.
— Pocóż więc tak żyjesz, jeśli cię to nie bawi?
— A to pan myśli, że ludzie często robią to, co lubią, takie ludzie, jak ja? To niech pan spyta psa, co w śmietniku ryje, czy nie wolałby na półmisku polędwicy z garniturem. Grzebie się w śmietniku, bo to człowiek pluje i klnie, a zdechnąć z głodu nie chce.
— Przecie musiałaś mieć rodzinę i robotę przedtem?
— Każdy umarły przedtem żywy był! — To i co mu z tego? Ee, zawraca mi pan głowę, najlepiej to nie myśleć! Bo i co to pomoże? Co było — to się nie wróci, co jest — to i bez myślenia pamiętne, a co będzie, to ochoty nie doda, żeby nad tem rozmyślać. Żeby człowiek mógł być ciągle pijany albo ciągle spać! Czy pan mi dziś każe pozować?
— Źle ci tak siedzieć?
— Źle, nie źle, ale wolałabym odrabiać dług.
— To go odrabiasz w każdym razie. No — zaczynamy. Zdejmiesz dziś bluzkę, udrapuję ciebie w tę płachtę. Koszulę spuść do pasa.
Posłusznie rozebrała się, wtedy ujrzał, że koszuli nie miała wcale, a na plecach parę sinych szram. To ciało wynędzniałe, chude, wzbudziło w nim wstręt estetyczny i litość. Ale było jako studjum głodu świetne, zaczął szkicować pilnie, potem wziął się do podmalówki.
— Skąd masz te pręgi na plecach? — spytał.
— Ach, jeszcze są? — zrobiła ruch ręką, jakby osłonić się chciała, ale machnęła ręką i zaśmiała się. — Zamaluj je pan na zielono.
— A koszulę też zamalować na zielono?
Zaśmiał się i on.
— Śmieszna ja, prawda? Bo to mój ojciec był murzyn, a matka biała. Z tego ja jestem w paski i koszuli nie potrzebuję, bo w Afryce ciepło!
— No i zapewne z tej racji murzyńskiego pochodzenia jesteś czyjąś niewolnicą?
— A jakże — tak wypada!
Spojrzał jej w oczy badawczo. Bezdenna, czarna, ponura była głąb tych źrenic.
— Biednaś ty! — rzekł poważnie.
Odwróciła oczy i zadrgały jej wargi, ale w tej chwili już się śmiała.
— Nie — ja Kaśka Wójtówna.
I zaśpiewała półgłosem:

A ja z puszczy Janówna,
A do tego Wójtówna.

— Co to za piosnka?
— Ot, taka chłopska. Stróżka jedna mnie nauczyła. Wesoła ona? Co?
— Bardzo — tak, jak i ty wesoła dziewczyna.
— Co też ludzie wszystkie do mnie się uwzięli! Śmieję się i śpiewam, a każdy mi dogaduje, żem nie wesoła. Licho wie, jak wam dogodzić! Taką już mam gębę nieszczęśliwą! Przez to i mało zarabiam — nie dogodzić ludziom.
— Nie oszukać ludzi — poprawił ją. — Słuchaj, umiesz ty cokolwiek szyć, prać, prasować, cerować?
— Ach, pan mi chce niby dopomóc? Iii próżne zawracanie głowy! Ni do szycia mi, ni do cnoty pora.
— Jak chcesz. Nie miałem zamiaru dać ci cnoty, ale jak ktoś nie ma koszuli, chleba, a sine pręgi na plecach, tom myślał, że będzie wolał inne zajęcie.
— Niedługobym się cieszyła tą koszulą i chlebem. Nie kij na plecach, a majcherek pod żebrami bym poczuła — a ja żyć muszę! Ot, żeby mi pan dał piwa czy wódki — to mi więcej nic nie potrzeba.
Dał za wygraną nieproduktywnej litości i przestał o niej myśleć, jako o istocie ludzkiej. Napoił ją piwem i malował, po godzinie odprawił i prawie byłby rad, żeby nie chciała odrobić owych pięciu rubli. Ale przyszła nazajutrz. Był już znudzony i zniecierpliwiony, bo spotkał rano Maniusię na wystawie i był nią żywo zajęty.
Gdy ulicznica weszła, nie ukrywał swej niechęci.
— Słuchajno — rzekł — już mi nie jesteś potrzebna, możesz sobie iść i nie wracać więcej.
— No, a jakże będzie, że mi pan dał zgóry za pięć godzin? — rzekła, jakby spotkał ją ciężki zawód.
— To ci je daruję. I masz tu jeszcze trzy ruble.
Zapałały jej oczy, odtrąciła jego rękę z datkiem.
— Anim ja żebraczka, ani złodziejka; winnam panu trzy ruble, to je odniosę. No, pewnie moje ciało nie model dla malarza, to pan mnie brakuje. Dziękuję i za to. Tak tu czysto, syto i ciepło — to wiadomo, że nie dla mnie.
— Chodź, zjedz i ogrzej się — rzekł zdjęty litością.
— I — nie trzeba. Adju panu!
I wyszła prędko. Było mu na chwilę przykro, ale tylko chwilę. Potem rozłożył się wygodnie i paląc papierosa, rozmyślał o swej „dogaressie“, jak stale Maniusię nazywał. Epizod był na najlepszej drodze, wszystkie fazy Brzechwa już naprzód odgadywał, obrachował nawet postępowe terminy, wiedział, kiedy Maniusia ulegnie. Znał znakomicie taką kategorję kobiet znudzonych, ciekawych, żądnych wrażeń, próżnujących w dostatku.
— Wyjadę stąd po Wielkanocy — zadecydował, biorąc się po długiem rozmyślaniu do malowania.
Minęło parę tygodni. Brzechwa bywał w świecie, żył z kolegami, bawił się po knajpach, tylko nie przyjmował nikogo w pracowni, nawet służby siostry nie dopuszczał do sprzątania i zerwał drut od dzwonka. Przychodził tam zwykle późno w nocy, rano wychodził do siostry, potem wracał i bawił kilka godzin do obiadu, który najczęściej spożywał w restauracji.
Ta tajemniczość i warowność pracowni sprawiły, że Sulicki uczuł się bardzo uhonorowany, gdy go Brzechwa zaprosił wraz z żoną, by zwiedził jego pustelnię. Dnia tego ustrojono pracownię kwiatami, wyperfumowano, w jadalni zastawiono lekką, zbytkowną przekąską. Suliccy przyszli o oznaczonej godzinie, zabawili dość długo, wesoło i przyjemnie. Radca wyszedł trochę nawet podchmielony, Maniusia rozmarzona, kryjąc usta w olbrzymi bukiet ponsowych gwoździków, który jej Brzechwa podał do karety przy pożegnaniu. Nazajutrz Sulicki otrzymał z dowcipnym bilecikiem szkic „Głodu“, który mu się bardzo podobał. W ten sposób „portret“ ulicznicy znalazł się u Sulickich w gabinecie.
Zrobiono mu złote ramy i radca pokazywał z triumfem wszystkim znajomym.
Model szkicu zastąpił raz drogę Brzechwie, gdy w południe szedł do pracowni. Czatowała snać na niego i rzekła:
— Pan się tak teraz zamyka, że bez wytrycha się nie dostać. Ot — odnoszę panu dwa ruble.
— Co za dwa ruble? Oszalałaś! Nic mi nie jesteś winna. Dajże pokój!
— Com winna to wiem. Tego panu nie wrócę, bo nie mam i mieć nie będę. A te dwa ruble, to niech pan bierze.
Kaszlała mocno i była jeszcze bardziej nędzna i znękana. Siliła się bezskutecznie na śmiech.
— No, no, jak chcesz. Wezmę te głupie dwa ruble i oddam jakiej twojej koleżance na rogu ulicy. Zato wstąpże i odpocznij trochę. Nie świetnie ci idzie, uważam.
Weszła i już bez proszenia i namowy zjadła, co tylko jej podał. Nie mówiła nic, pożerała jak zwierzę wygłodzone, potem pod wpływem paru kieliszków wina stała się rozmowniejsza.
— Aha, bryndzę miałam z kredą! Któregoś ranka wstaję, a tu ani rusz. Kolki w piersiach, gorączka; myślałam — koniec. Tydzień przeleżałam. A tu i z mieszkania wysypali, a teraz Józefa wzięli do ula na miesiąc, no i ten, psiakrew, kaszel psuje mi zarobek.
— No, więc gdzie teraz mieszkasz?
— At — po ludziach. Jakie tam moje mieszkanie! Graty poszły na komorne. Łóżko tom wykradła, a że nie było go gdzie wstawić, tom sprzedała. Śpimy na ziemi u jednej znajomej.
— Jakto śpimy? Ty i kto?
— Ja i mój mały.
— Masz dziecko?
— Co się pan dziwuje? Mam, dwa lata skończył, jeszcze nie chodzi, słabe, taką wielką ma głowę. Powiadali: nie będzie żył, a żyje. Będzie żył! Prawda, panie, że takie słabowite, to byle przeżyło lat parę, to się poprawi? Mnie różnie bywa, ale on nigdy głodny nie był — ani jednego dnia i koszulę ma i pierzynkę — wszystko, co mu trzeba. Ho, ho! Żeby go kto ukrzywdził!... Zresztą to takie dziecko, co nie dokuczy nikomu, czasem tylko jak kocię piszczy, a to dzień i noc cichutko sobie leży. Może i dobrze, że nie chodzi, bo gdzieby to chodziło w tej ciasnocie. Tak to nikomu nie zawadza.
— A ojciec? — spytał nieśmiało Brzechwa.
Kobieta nagle umilkła. Oczy jej, prawie jasne, gdy mówiła o dziecku, zaszły jakby czarną chmurą. Utkwiła je w próżnię nieruchomo, przez długą chwilę. Zerwała się nić zwierzeń i szczerości, odpowiedziała krótko, z pogardliwem rzuceniem ramion:
— Oho, jeszcze pan chce, żeby i ojciec był. Taki zbytek.
— A dawno ty tak żyjesz?
— Dawno — nie dawno. Może dwa lata. Długo!
Zdawała się upojona jedzeniem i ciepłem, głowa opadła bezsilnie.
— Pójdę już — rzekła wstając z westchnieniem. — Dobrze tu, ale niezdrowo. Potem wszędzie zimno, straszno, obrzydliwie, duszno. Teraz to mieszkam na Granicznej, u Julki rudej. To tam w stancji mieści się siedem osób, a wieczorami schodzą się na karty inni, bo jej brat lubi kompanję. Jak leżałam chora, to dziw, że mnie nie rozdeptali.
— Zostań i zaśnij na otomanie.
— Eee — pan żartuje!
— Wcale. Idę malować. Zbudzę cię, jak będę wychodził.
— Pan, dalibóg, dziwny człowiek. Nie boi się pan, że ja co ściągnę i drapnę?
— Co prawda, nie pomyślałem o tem.
— Czy tu do pana przychodzą kobiety?
— Przecie i ty jesteś.
— Ho, ho! Do pana to pewnie przychodzi jedna. To ci musi być pierwsza klasa!
— Nie, żadna nie przychodzi, żadnej nie chcę.
— I, albo to prawda?
— No, śpij — pilno mi do roboty!
Zwinęła się w kłębek na otomanie, podesławszy swój żakiet pod nogi, żeby dywanu nie zbrudzić, i po chwili zasnęła.
Ale w godzinę potem już weszła do pracowni.
— Może panu co posłużyć? Może co sprzątnąć? Ja potrafię — rzekła prosząco.
— Koniecznie chcesz? No to weź i wymyj mi tamte pendzle — zaśmiał się.
Spełniła z widoczną radością polecenie, pościerała kurze, sprzątnęła zeschłe kwiaty, potem popatrzyła na niego, a widząc, że jest bardzo zajęty i że na nią nie uważa, wysunęła się cicho.
Cały tydzień następny Brzechwa nie zachodził do pracowni. Gdy się zjawił po tej przerwie, miał kapelusz nasunięty na czoło i podniesiony kołnierz paltota, przemknął szybko przez bramę, widocznie chciał być jak najmniej widziany w kamienicy.
W jakiś czas po nim weszła drugą bramą kobieta ciemno ubrana, w gęstej woalce. Na podwórzu obejrzała szyldy i numery, jakby szukała czegoś, potem weszła szybko na schody. Gdy mijała drzwi pracowni, te się otworzyły, kobieta wślizgnęła się do środka.
Na dworze dnia tego było chmurno i śnieg padał, mało kto wychodził z tych, którzy spacerują dla przyjemności.
Od tego dnia Brzechwa wpadał do pracowni nieregularnie, o różnych godzinach i przebywał dłużej lub krócej. Stalugi były zawieszone płachtą, pendzle nietknięte. Za każdym razem kobieta zawoalowana przychodziła w czasie jego bytności i spędzali razem parę godzin.
Pewnego dnia, gdy byli sami, bezpieczni w głębi mieszkania, usłyszeli ze zgrozą kroki w sąsiednim pokoju. Brzechwa się zerwał i otworzył drzwi.
Na środku pracowni obłocona, ociekająca wodą, straszna w swych łachmanach, stała jego przygodna uliczna modelka.
— Czego tu? — krzyknął ze złością. — Jakeś się dostała?
— Zatrzask otwarty, weszłam... — wybełkotała.
— Idź do djabła! Jak śmiesz tak włazić?
Usuwał ją prawie przemocą.
— Niech pan mnie ratuje! Mały umiera, nie mam na doktora — wybełkotała.
Ale on był rozdrażniony, nie słuchał.
— Mówię ci idź stąd! — krzyknął ostro.
Zawróciła się, zatoczyła, podeszła do stołu, coś chwyciła zeń, nie zauważył narazie nawet. Odetchnął, gdy za nią drzwi wchodowe zatrzasnął i wrócił szybko, by uspokoić swą towarzyszkę.
Ale nastrój erotyczny był zerwany. Nie słuchając jego tłumaczeń, zdenerwowana, rozdrażniona, obrażona wyszła, naprędce się ubrawszy.
Gdy został sam, odczuł dziwny niesmak z tego całego zajścia. Zły był na siebie za brutalne wypędzenie nieszczęśliwej nędzarki i żal czuł do swej kochanki za scenę i wybuch złości, za wypadek, w którym o tyle tylko był winien, że nie docisnął zatrzasku. Postanowił jednak po namyśle iść ją przebłagać, a że to właśnie był wtorek, ubrał się i udał na przyjęcie do Sulickich.
Maniusia przyjęła go bardzo sztywnie. Była mocno upudrowana dla zamaskowania łez. To go wzruszyło i gdy tylko znalazł sposobność chwili poufnej rozmowy, zaczął się tłumaczyć i przepraszać.
Była niewzruszona, nieufna i obrażona.
— Doznałam obelgi, której się nie wybacza — szepnęła zimno. — Może pan być przekonany, że na spotkanie z takiemi kobietami więcej się nie narażę. Czy pan mi odnosi broszkę?
— Jaką broszkę?
— Zostawiłam na stole tam... u pana — wymówiła z trudnością szeptem.
— Nie dostrzegłem. Jutro odniosę, ale doprawdy to była kobieta o wsparcie. Przysięgam!...
— O — nie potrzebuję kłamliwych przysiąg — rzuciła z miną królowej i odeszła majestatycznie.
Przez cały wieczór nie zamienili więcej ani słowa.
— Odniosę jutro broszkę, będzie sama, to się chryja skończy — myślał filozoficznie, wracając do domu.
Nazajutrz daremnie szukał w pracowni broszki, i zupełnie spokojny, że jej tam nigdy nie było, poszedł do Maniusi o godzinie, gdy wiedział, że nikogo z rodziny w domu nie znajdzie.
— Moja broszka? — było pierwsze słowo.
— Niema jej u mnie. Musiała się pani pomylić, nie mieć jej onegdaj na sobie.
— Jakto? Co pan mówi? — zawołała, czerwieniąc się ze strachu i gniewu. — Zdjęłam ją przecie, położyłam na stole. O, Boże, broszka z węgierskim dukatem, pamiątka po matce mego męża, klejnot familijny. Ach, ja nieszczęśliwa, co ja teraz pocznę! Ukradła ją ta uliczna dziewka, ten szurgot, pańska kochanka! Pfuj, w jakie błoto weszłam!
Poczęła spazmatycznie płakać, nie zważając, że jej z tem nie do twarzy, nie maskując się, szczerze, prawdziwie, zła, tchórzliwa, głupia, płytka, skruszona grzesznica: znowu cnotliwa, przejęta skruchą, bo mogła być skompromitowana.
On odczuł do niej raptowny wstręt i wstyd, że jej kiedykolwiek pożądał, że miał złudzenia, że był kochany, że mu się wydała ponętna.
— Niech się pani uspokoi i opanuje wzburzenie, broszkę odnajdę i odeślę — rzekł, wychodząc szybko, bo czuł, że gdy pozostanie dłużej, nie potrafi ukryć tego, co mu się gwałtem cisnęło na usta.
Wprost stamtąd pojechał na ulicę Graniczną i zaczął od domu do domu szukać „rudej Julki“.
Była to ciężka praca, ale że nie żałował napiwków stróżom, dotarł nareszcie do kamienicy, gdzie miejscowy cerber objaśnił go, że tak zwana „ruda Julka“ była zapisana na tablicy jako Agnieszka Bryczyńska, kelnerka i mieszkała w oficynie pod numerem 37.
Było już późno, podwórze długie i ponure, pełne snujących się obdartusów, ale Brzechwa odmówił, gdy stróż mu zaofiarował swą eskortę i poszedł śmiało sam.
W izbie parterowej, do której zapukał, było gwarno. Musiał mocno kołatać, zanim jakiś przepity kobiecy głos wrzasnął:
— No — czego tam? Kto?
Otworzył i rozejrzał się. Pod oknem, w głębi, kilku mężczyzn grało w karty. Parę butelek wódki mieli pod ręką, palili papierosy i dym gryzący napełniał izbę. Trzy łóżka, pełne gałganów, zajmowały resztę miejsca. Przy kuchence, w kącie, jedna kobieta się myła obnażona, druga czesała się, paląc papierosa. Na jednem z łóżek spał w butach i ubraniu jakiś drab, na drugiem jęczała trzecia kobieta, snać ciężko chora.
Gdy Brzechwa wszedł, grający nawet się nie obejrzeli, kłócili się zajadle. Kobiety, zajęte strojami, wlepiły weń zdumione, łakome oczy.
— Czem można służyć? — spytała z zalotnym śmiechem ta, co się czesała, ruda, snać gospodyni mieszkania.
— Czy tu mieszka taka czarna, nazwała się Kaśka Wójtówna?
Obie kobiety wybuchnęły cynicznym śmiechem.
— Patrzcie — jakie ci ta miała stosunki! Pi, pi!... Józef, słyszysz, potrzebują twojej Kachny!
Ruda Julka szturchnęła śpiącego draba.
— Psiakrew, nie ruchaj, bo jak cię zdzielę! — zamruczał widocznie już pijany.
— Nie zastałem jej, widzę — rzekł Brzechwa.
— Wszystko jedno, mogę ją zastąpić. Jej to chyba już nikt nigdzie nie zastanie.
— Dlaczego? Wyniosła się? Czy to tylko napewno ta, której szukam? Tamta miała dziecko.
— Hale, ładne było dziecko! Dobrze, że już go niema.
— Umarło?
— A cóż miało takie żyć! Gniło i zgniło.
— Dziś umarło?
— Wczoraj. No, jak przyszła z miasta, to już zziębło.
— Ona gdzie?
— A licho ją wie! Zabrała trupa w chustkę i gdzieś poniosła.
— Jeszcze wczoraj?
— No, toć mówię. Wpadła jak zwarjowana do tej pokraki, jak do cudu. Mówię: Jużci doszło, masz na pogrzeb? A ta dawaj głową walić o podłogę, a potem porwała na ręce, prosto w drzwi i poszła. Dziś rano Józef przyszedł z ula i ot — czeka na nią. Hale — doczeka się!
Drab musiał dosłyszeć, rozbudził się, bo się dźwignął i wśród pijackiej czkawki wybełkotał:
— Psiakrew, doczekam się, czy nie — to mniejsza! Znajdę, odszukam, ściągnę rachunek za ten miesiąc, nie schowa się ode mnie.
Brzechwa stał, nie wiedząc, co czynić. Wreszcie zwrócił się do draba:
— Ona mi bardzo potrzebna. Służyła mi za modelkę. Malarz jestem, oto mój adres i trzy ruble, dam jeszcze dziesięć, gdy mi ją kto sprowadzi lub wskaże, gdzie jest. Czy to jej prawdziwe imię i nazwisko? Tak zapisana w policji?
— Pewnie, że tak zapisana — ziewnął drab biorąc łapczywie pieniądze. — No, kiedy ona jeszcze może dać dziesięć fajgli, to warto poszukać zaraz. No, do rana to ja ją złapię i przyprowadzę.
— Ma ci ten maljarz pomidorowy gust! — rzuciła pogardliwie ruda Julka. — Dziesięć fajgli za te gnaty!
— Stul gębę, psia jucho! — krzyknął drab.
Kobieta odpowiedziała mu gradem wymysłów. To nareszcie zwróciło uwagę graczy, obejrzeli się.
Brzechwa śpiesznie wyszedł, słyszał na podwórzu, że w izbie powstał krzyk i razy i aż się dziwił, że wydostał się z tej jaskini żywy.
Cały następny dzień przesiedział w pracowni, wyglądając draba napróżno, zdenerwowany, zniecierpliwiony, klnąc w duchu cały świat, kobiety i siebie.
Wieczorem ktoś do drzwi zaskrobał, dłoń, szukająca klamki, macająca jakby naoślep.
Otworzył — stała przed nim ulicznica.
— Ano, jesteś przecie! — zawołał. — Wzięłaś stąd broszkę? Coś z nią zrobiła?
Oczy miała otwarte, ale bez wzroku, osłupiałe, usta trochę otwarte, ale nie rzekła słowa.
Wyciągnęła z pod chusty rękę zgrabiałą, brudną, umazaną ziemią czy błotem — na dłoni błyszczała broszka.
Porwał ją z odetchnieniem ulgi i dopiero na jej wygląd i twarz zwrócił uwagę.
— Pochowałaś dziecko?
Skinęła głową i zawróciła się, by odejść.
Zatrzymał ją za ramię.
— Dokąd idziesz? — zawołał przerażony.
— Do małego — odparła.
— Zostań! Opamiętaj się! Gdzieś ty była te dwa dni? Szukałem cię u rudej Julki. Nie wracaj tam, tyś chora!
Popatrzyła nań, jakby budziła się ze snu, jakby starała się zrozumieć.
— Nie ukradłam broszki — rzekła powoli, sennie. — Nic nie mam, nic nie mam, odniosłam, pójdę do małego, och, będę spać, spać — całą noc. Nie pójdę już na ulicę — nie potrzeba. Mam dwie fuksje i kanarka w klatce, ojciec przyjdzie o jedenastej. Mały też śpi — zdrów!
— Poczekaj, przeprowadzę cię — rzekł, tknięty przeczuciem, że albo mówi w gorączce, albo jest obłąkana.
Zawrócił do mieszkania, chwycił tylko palto i kapelusz. Już jej na schodach nie było, zeszedł szybko nadół do bramy, stróż jej nie widział, musiała pójść drugą stroną.
Ale gdy minął podwórze i dostał się do drugiej bramy i tam nikt jej nie zauważył. Jak szary cień przemknęła i utonęła w tłumie ulicy. Brzechwa stanął bezradny na chodniku, patrząc tu i tam.
— Przepadła — szepnął.
Spojrzał na zegarek. Była siódma, wrócił śpiesznie do pracowni, przebrał się i poszedł do Sulickich.
Radca był na posiedzeniu. Maniusia wybierała się do ciotek, ale w ostatniej chwili dostała migreny i wyprawiła w swem zastępstwie matkę.
W eleganckim negliżu przyjęła go pomimo bólu głowy i wprowadziła do buduaru, słabo oświetlonego.
Nie była już sztywna, zlekka nadąsana, pragnąca przeprosin i pojednania. Nie spytała o broszkę, a gdy ją podał, rzekła z zalotnym grymasem:
— Ach, ile ja przeszłam zgryzoty i strachu z pana powodu!... Powinnam nienawidzieć!
— Strachu? Co pani mogło grozić?
— Jakto co? A gdyby się broszka nie odnalazła?
— Och — byłaby po paru dniach akuratna jej kopja.
— Dobrze panu mówić. To przecie pamiątka.
— Po matce męża pani. Mój Boże, pani aż tak szanuje takie pamiątki!
Roześmiał się. Uraziło ją to, poczuła w jego głosie lekceważenie i szyderstwo.
— Pan wogóle niema pojęcia o jakiemkolwiek poszanowaniu!
— Niestety! Nikt mnie tego nie nauczył.
— Wierzę — sądząc po pana niewybrednych gustach.
— Mianowicie? — spytał, patrząc na nią bystro.
— No, kiedy uprawia pan stosunki ze złodziejkami!...
Wstał, czując, że kipi, że jeszcze chwila, a powie słowo obelgi tej kobiecie „z porządnego towarzystwa“.
— O, pani — kto z nas nie jest złodziejem? Wszystko zależy od punktu widzenia. Szczęściem, złodziejka odniosła pani klejnot rodzinny, u mnie zapomniany. Nie grozi pani nic. Pozwoli się pani pożegnać. Jutro wyjeżdżam.
Maniusia zachwiała się, krew jej uderzyła do głowy.
— Jakto? Pan odjeżdża? To niemożliwe! O, Boże! A — a — a cóż będzie ze mną? Z nami?
— Zapomnimy, jak każdej zabawy. Nas przecie stać na taką zabawę — z nudów! Żegnam panią.
— Potwór! Oprawca! O, Boże, com ja uczyniła, nieszczęsna!
Padła na otomanę, kryjąc głowę w poduszki.
On nawet nie spojrzał na nią i wyszedł.
— Rok nie spojrzę na żadną — zamruczał, schodząc nadół.
Następnego dnia składał pożegnalne wizyty. Wieczorem zaprosił kolegów na kolację i tam któryś najpóźniej przybyły rzekł:
— Czytaliście wieczorne gazety?
— Nie. Co tam ciekawego?
— Ano — epilog sprawy Morzyńskiego.
— Co to za Morzyński?
— Nie pamiętacie? Przed paru laty zabił go posłaniec kamieniem.
— Aha, — jego narzeczona poszła za tego starego piernika Sulickiego.
— No ten. Otóż wtedy daremnie szukano jakiejś jego kochanki, córki owego posłańca. Aj, głośna była sprawa. Stuch go bronił.
— Więc co?
— Dziś rano na grobie Morzyńskiego na Powązkach znaleziono trupa kobiety. Jakiś drab znalazł i zawiadomił stróżów. Gdy ją podjęto, znaleziono poruszoną ziemię, zaczęto szukać i wydobyto płytko zagrzebane zwłoki dziecka.
— To pewnie moja — zawołał Brzechwa.
— Co, twoja?
— Modelka. Wczoraj jeszcze u mnie była, wydawała się obłąkaną po śmierci dziecka. Jakto? Więc ona była kochanką narzeczonego tej pięknej Sulickiej?
— Prawdopodobnie.
— To okropne! Cóż — otruła się, czy zabiła?
— Podobno zmarzła z wycieńczenia. Cały romans.
— Romans? Dramat raczej! Brr! — Jakie to wszystko ohydne! Jaka to była dziwna istota!
— Ech! Może to wcale inna. Zresztą możemy się dowiedzieć. Ot tam, przy stoliku pod oknem siedzi Stuch. Znam go, to się spytam. Chcesz?
— Chodźmy razem — przedstaw mnie.
Poszli. Adwokat badawczo spojrzał na Brzechwę, a na zapytanie odparł:
— Nie wiem, czy ta umęczona była pańską modelką, ale z pewnością była Mańką Gedrasówną. Widziałem ją w prosektorjum.
— Czarna, chuda, średniego wzrostu, okryta chustą w wielkie kraty?... Tak ubrana wyszła wczoraj ode mnie. Goniłem za nią nawet, czując, że jest obłąkaną, ale zginęła w tłumie.
— Och, ona oddawna jest zgubiona, ma teraz spokój. Nie trzeba jej żałować, ale raczej tych, jej podobnych, które jeszcze żyją dla tak zwanej rozrywki i przyjemności ludzkiej.
— I leży dotąd w prosektorjum?
— Nie. Zapłaciłem za jej pogrzeb.
Tu spojrzał znowu badawczo na Brzechwę i dodał:
— Mieszkam w tym samym domu, gdzie pan miał pracownię, o piętro niżej tylko. Spotykałem pana parę razy na schodach.
— To dziwne, że w takim razie i tej dziewczyny pan nie spotkał. Przychodziła prawie codziennie o dwunastej.
— O tej porze nie jestem nigdy w domu. Widywałem inną pana... modelkę — rzekł.
Brzechwa nic nie odpowiedział. Zrozumiał, że Stuch wiedział wiele.
Tu się odezwał kolega malarz:
— Jednakże pani Sulickiej nie będzie miło przeczytać o tym wypadku. Podobno przechorowała ten skandal z narzeczonym.
— Pani Sulicka jest ponad skandalami. Wtedy może istotnie, jako pannie, groziła kompromitacja, ale teraz jest w niezdobytej twierdzy, pod strażą męża, towarzystwa, praw, przywilejów, fortuny. Ręczę wreszcie, że mało kto, a ona może najmniej pamięta sprawę Morzyńskiego. To są takie sezonowe epizody.
— Pan zna panią Sulicką? — spytał go Brzechwa.
— Rosła i wychowała się na moich oczach. Byłem korepetytorem jej braci.
— No, ci panu sławy nie przysporzą — zaśmiał się malarz.
— Ani ja im dogadzałem, bo mnie stamtąd wyrzucono sromotnie — odparł Stuch z uśmiechem. — Urażałem zanadto ich pojęcia przyzwoitości i moralności. To jest rodzina, szanująca stare zwyczaje, tradycje, bogobojna, konserwatywna i porządna, a ja — kapcan i warchoł. Zgubiłem się do reszty obroną Gedrasa i nie znają mnie już teraz.
— Ręczę, że posądzą pana o umyślne wygrzebanie tej historji z trupem na grobie Morzyńskiego.
Stuch się zamyślił, gorzki uśmiech miał na ustach.
— Wątpię. Teraz oni są zanadto spokojni, pewni, bezpieczni, syci, żeby chcieć myśleć, przypominać, gniewać się, wyciągać jakieś wnioski. Zresztą, to temat nieprzyzwoity, obrzydliwy i w dobrem towarzystwie unikany, żenujący.
W każdym razie epizod z Gedrasami wyczerpany. Ma on, na co zasłużył, ma i ona słuszną karę za grzech i bezwstyd. Jest na świecie nagroda za cnotę w uznaniu i szacunku ludzkim, jest pogarda i ohyda dla jawnego występku i obrzydzenie nawet dla takiego trupa. Tak jest!

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.