Kłamstwa/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Dnie szczęścia.

Gdy Ireneusz chcąc oszczędzić kochance niechętnych spojrzeń kucharki, wyprowadził ją do przedpokoju i drzwi za nią zamknął, było już postanowionem, że młodzi ludzie i nadal widywać się będą.
Zuzanna wyszła na ulicę a chociaż ostrożność nakazywała jej oddalić się jaknajprędzej, obejrzała się jednak po za siebie, aby raz jeszcze zobaczyć Ireneusza, który stał za firanką w oknie, wychodzącem na ogródek. Pomimo zwykłej przezorności i oschłości serca, Zuzanna tak się czuła szczęśliwą z urzeczywistnienia swych planów, że uśmiechem i ruchem ręki raz jeszcze pożegnała młodego poetę, który stał wciąż w oknie tego pokoiku, w którym ona tak zupełne odniosła zwycięztwo. Wsiadłszy w dorożkę na rogu ulicy Assas, kazała jechać do magazynu Bon-Marche, gdzie powóz na nią miał oczekiwać; w drodze przechodziła myślą wszystkie szczegóły rozmowy z młodym poetą, winszując sobie w duchu okazanej przez siebie zręczności. Gdy tylko kobieta zostanie kochanką mężczyzny, obmyślenie sposobów widywania się nadal, wydaje jej się o tyle łatwem i przyjemnem, o ile przedtem zdawało się wstrętnem i niepodobnem do urzeczywistnienia. Jeżeli prośba o nową schadzkę poprzedza chwilę namiętnych uścisków, wydaje się ona gorzkiem przypomnienie rzeczywistości, następnie zaś uważaną jest za wymowny dowód miłości i obietnicę przyszłego szczęścia... W kwadrans niespełna po namiętnych pieszczotach, Zuzanna, odegrawszy nieuniknioną w takich razach komedyę obrażonej wstydliwości niewieściej, pierwsza szturm przypuściła:
— Muszę zażądać od ciebie jednej obietnicy... Jeżeli chcesz, abym nie wyrzucała sobie mej miłości dla ciebie, jak zbrodni, przysięgnij, że nie będziesz bywał w salonach, w celu spotykania się ze mną. Powinieneś pracować dalej a nie wiesz czem jest takie życie... W krótkim bardzo czasie, zmarnowałbyś genialne swe zdolności i niepospolity talent literacki a zmarnowałbyś je przezemnie!... Tak, musisz mi przyrzec, że nie będziesz bywał nigdzie a przedewszystkiem u żadnej z tych pań, które ci tak nadskakiwały owego wieczoru...
Jakże gorącym pocałunkiem Ireneusz podziękował jej za te słowa, w których kochanek mógł widzieć dowód zazdrości a artysta hołd oddany przyszłym jego utworom.
— Czy u ciebie nawet bywać mi nie wolno? — zapytał nieśmiało.
— Ach; u mnie mnie] niż gdzieindziej — odparła. — Spaliłabym się ze wstydu, gdybym cię zobaczyła w obecności mego męża... Wszak rozumiesz mnie, nieprawdaż? — rzekła pieszczotliwie, przesuwając rękę po głowie młodego poety, który znów klęczał u jej stóp. Po chwili, oparłszy głowę na ramieniu Ireneusza:
— Ach! zlituj się nademną! — mówiła z westchnieniem — nie wymagaj, abym się jaśniej tłómaczyła... Pragnęłabym się stać twoją przyjaciółką, aby oddalić od ciebie wszelkie zmartwienia, i dodawać ci odwagi w ciężkiej walce życiowej... przyjaciółką, która kocha i jest kochaną tajemnie, zdala od świata i ludzi, szydzących z najświętszych uczuć serca... Dopuściłam się strasznego błędu — mówiła, ukrywając twarz w dłoniach — niechże on przynajmniej nie doprowadzi mnie do tysiącznych kłamstw i podłości. które mi dotąd tak były wstrętnemi!... Ach! oszczędź mi tego, Ireneuszu, jeżeli mnie kochasz prawdziwie... Ale czy ty mnie kochasz istotnie?
Podczas gdy mówiła te słowa, z których każde było podłością i kłamstwem, nie uszło jej uwagi, że na twarzy romantycznego kochanka malował się zachwyt głęboki, wywołany podniosłością jej uczuć... Otoczyła znów swe skronie aureolą madonny, którą złożyła przedtem na chwilę fizycznej miłości.
Tak więc, dzięki przebiegłości i czułości, dzięki najpozytywniejszym rachubom i najbardziej subtelnej delikatności uczuć, doprowadziła młodego poetę do tego, że przystał na następujący układ, jako jedynie godny poetyckiej ich miłości: Ireneusz miał nająć pod zmyślonem nazwiskiem, w dzielnicy niezbyt odległej od ulicy Murillo, mieszkanie umeblowane, w którem mogliby widywać się dwa, trzy lub cztery razy na tydzień. Zuzanna podsunęła mu myśl najęcia mieszkania w dzielnicy Battignolles, ale uczyniła to tak zręcznie, że Ireneusz mógł mniemać, iż sam był twórcą tego pomysłu. Miał on zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania i uwiadomić ją o swym wyborze „poste restante“ pod umówionemi literami w umówionem biurze pocztowem. Wszystkie te ostrożności — zbyteczne zresztą — przekonywały Ireneusza, w jak ciężkiej niewoli wlokło się życie jego biednego anioła.
— Biedny, nieszczęśliwy mój aniele! — zawołał z rozpaczą, gdy Zuzanna, ubolewając nad despotyzmem swego męża, przyrównywała siebie do zwierzęcia otoczonego przez myśliwych — dla czegóż życie twoje jest jednem pasmem cierpienia?...
Zamiast odpowiedzi, Zuzanna znów utkwiła w suficie cudne swe oczy z tak świetnie udanem wzruszeniem, że gdy nawet po latach wielu, nawet przeświadczywszy się o wiarołomstwie kochanki, mężczyzna, przypominając sobie jej wzruszenie, powiada w duchu:
— Ach! wtedy przynajmniej była szczerą!
Zresztą nawet bez tej znakomicie odegranej komedyi, Ireneusz przystałby z radością na projekt zrodzony w głowie młodej uczennicy barona Desforges. Nie będąc w stanie oprzeć się szalonemu uczuciu, byłby równie chętnie przyjął wszelki inny układ. Ale plan, naszkicowany przez Zuzannę, miał tę niezaprzeczoną wyższość nad innemi, że odpowiedział w zupełności usposobieniu młodego poety. Oryginalność tego stosunku zachwycała zapalonego miłośnika romansów, który cieszył się zawczasu myślą, że życie jego będzie odtąd osłonięte tajemniczością. Pozowanie młodej kobiety na muzę, stojącą na straży jego pracy literackiej, schlebiała egoistycznym popędom autora, pragnącego pogodzić miłość sztuki z miłością kobiety, rozkosze zmysłowe z samotnością i niezależnością — dwoma niezbędnemi warunkami twórczości. Zapomniawszy o dawnych smutkach i obawach, Ireneusz czuł teraz niewypowiedzianą błogość w sercu. A tak bardzo upojonym był swem szczęściem, że nie dostrzegł wyrazu bolesnego zdziwienia, które tegoż wieczoru malowało się wymownie na twarzy jego siostry. Może Franciszka domyśliła się prawdy i powtórzyła swe domysły pani Fresneau, bo ta cierpiała widocznie. Zupełna nieznajomość życia, cechująca kobiety uczciwe a skłonne do marzycielstwa, naraża je często na tak bolesne zdziwienie. Jako kobiety, zajmują się żywo wszelkiemi miłosnemi sprawami i ułatwiają zawiązanie stosunku, w którego niewinność szczerze wierzą! Wtedy dopiero zaczynają dostrzegać następstwa — nieuniknione zazwyczaj w stosunkach miłosnych — doznają zdziwienia, które mogłoby rozśmieszyć, gdyby nie było boiesnem i godnem najgłębszego szacunku... Emilia wiedziała już całą prawdę: opowiadanie służącej, czas trwania tej wizyty, widoczny nieład w pokoju, gorączkowy blask oczu brata a nadewszystko instynkt, właściwy najuczciwszym nawet kobietom — wszystko naprowadzało ją na myśl, że pani Moraines oddała się Ireneuszewi, tutaj pod jej dachem!... Jako matka rodziny, jak o kobieta pobożna i uczciwa, oburzyła się tym faktem a jednocześnie przypominała sobie gorzkie łzy, które widziała na bladych policzkach Rozalii. Porównywając w myśli młodą dziewczynę, której przywiązanie do brata teraz dopiero oceniała należycie i nieznajomą wielką damę, po stronie której tak nierozważnie stanęła, mimowoli zadawała sobie pytanie:
— Czy Ireneusz nie zawiedzie się na tej kobiecie?
Ale Emilia była także siostrą — siostrą słabą i kochającą — i widząc szczęście brata, nie miała siły zrobić mu najlżejszej nawet wymówki. Zbyt żywo jeszcze pamiętała, jak smutnym był przez cały ubiegły tydzień. Miotana tysiącem sprzecznych uczuć, nie starała się wywołać nowych zwierzeń a Ireneusz milczał także, bo spełnienie jego marzeń i nadmiar szczęścia, czyniły go dyskretnym. Nie mógł teraz mówić o Zuzannie. Zdawało mu się, że żadne słowo nie zdoła określić uczuć przepełniających jego serce... Po krótkich poszukiwaniach, udało mu się znaleźć odpowiednie mieszkanko w dzielnicy wskazanej przez Zuzannę, na spokojnej mieszczańskiej ulicy des Dames. Przytem okoliczności złożyły się tak szczęśliwie, że nic już nie stawało na przeszkodzie widywania Zuzanny jaknajczęścjej, gdyż jedyny człowiek, którego odwiedzanie zajmowało mu dość dużo czasu, wyjechał z Paryża w tydzień po dniu, w którym Zuzanna została jego kochanką. Rodzina państwa Fresneau siadała właśnie do obiadu, gdy do jadalnego pokoju wszedł Klaudyusz w stroju podróżnym, blady i bardzo mizerny.
— Przybiegłem tylko na chwilę, aby was pożegnać — oświadczył, odsuwając sobie podane krzesło — wyjeżdżam o dziewiątej, zjem obiad na dworcu.
— Na jak długo opuszczasz nas pan? — spytała Emilia.
— Chi lo sa? — odparł Klaudyusz — jakby powiedzieli mieszkańcy tej pięknej krainy, do której podążam.
— Ach! co za szczęśliwy człowiek! — zawołał Fresneau — zamiast słuchać jak głupi chłopcy tłómaczą Wirgiliusza będzie mógł czytać utwory wielkiego poety, pod jego ojczystem niebem!...
— Bardzo szczęśliwy, w istocie! — z nerwowym śmiechem odparł zagadnięty.
Pożegnawszy wszystkich, wybiegł spiesznie z Ireneuszem, który go wyprowadził aż na ulicę. Znalazłszy się sam na sam z przyjacielem, Klaudyusz zawołał z rozpaczą:
— Ach! ta Coletta!... Czy pamiętasz, kiedy widziałeś ją u mnie po raz ostatni?... Ach! jak ona ślicznie wyglądała tego dnia!... Jak złośliwie odzywała się o kobietach... Niestety! ze wstydem wyznaje, że kobieta jest teraz powodem mej zazdrości! Tak, Coletta zawarła w przeciągu kilku dni bardzo ścisły stosunek z Aliną Raymond, potworem a nie kobietą, osławioną już w całym Paryżu. Samo wymówienie jej nazwiska kala usta człowieka. Ach, nie miałem już siły patrzeć na to i dlatego odjeżdżam... Nie miałem ani grosza i wyobraź sobie... znalazłem jakiegoś zacnego lichwiarza, który mi pożyczył na sześćdziesiąty procent... Nie zapomnę unieśmiertelnić go w najpierwszej komedyi, jaką teraz napiszę... Czy wiesz, jaki warunek postawił mi ten lichwiarz? Oprócz procentu zażądał, abym kupił dwieście pięćdziesiąt trumien i odsprzedał je po znacznie niższej cenie... To rzecz niesłychana! Koniec końcem dzięki lichwiarzowi, starej ciotce mieszkającej na wsi — do której nie wstydziłem się odwołać listownie — dzięki mojemu wydawcy i „Przeglądowi Paryzkiemu“, któremu zobowiązałem się dostarczyć wkrótce sensacyjną nowelkę, zdobyłem sześć tysięcy franków. Ach! choćby mi serce pękać miało z bólu, muszę od niej uciekać a gdy dowie się o moim wyjeździe z listu mego — który dopiero w Medyolanie napiszę; będę choć w części pomszczony.
Ze złośliwą radością klasnął w ręce, potem smutnie potrząsając głowa, dodał:
— Pamiętasz balladę Heinego o hrabim Olafie, który wyznawał miłość narzeczonej w obecności kata, który go miał życia pozbawić? Ach! ten kat nie odstępował mnie ani na chwilę, odkąd pokochałem Colettę... Cierpiałem dotąd, ale teraz, gdy kat przyjął na siebie postać kobiecą, nie mogę pozostać tu dłużej. Do widzenia, mój drogi, wrócę dopiero, gdy będę zupełnie wyleczonym...
I od tej pory Ireneusz nie otrzymał żadnej wieści o nieszczęśliwym przyjacielu a ilekroć pomyślał o nim, mimowoli uderzyła go różnica między niebezpieczną, dziką aktorką a kobietą, którą on ukochał i która tak godną była jego miłości.
Od chwili wyjazdu Klaudyusza, przestał też bywać zupełnie w „foyer“ Wielkiego teatru, nie chcąc słuchać złorzeczeń, jakich prawdopodobnie Coletta nie szczędziła kochankowi, który ośmielił się porzucić ją na zawsze. Tak więc nieobecność Klaudyusza sprawiła, że młody poeta zerwał wszelkie stosunki ze światem, do którego wprowadził go przyjaciel.
Z dniem każdym coraz bardziej owładnięty urokiem Zuzanny, zapomniał o najpierwszych obowiązkach grzeczności: nie złożył wizyty żadnej z tych pań, które go tak uprzejmie zapraszały a — co gorsza — nie poszedł już ani razu do hrabiny Komof. Ale hrabina, dobra w gruncie kobieta i znająca ludzi, sądziła pobłażliwie kapryśne usposobienie artystów, to też powiedziawszy sobie:
— Nudził się widocznie u mnie...
Przestała zapraszać Ireneusza i nie czuła żalu do niego. Zresztą zajętą była obecnie wprowadzaniem do swego kółka towarzyskiego jakiegoś cudzoziemca, który był kompozytorem muzycznym i spirytystą i znajdował się w bezpośrednich stosunkach z duchem Szopena. Ale nie dosyć na tem.
Szczęściem dla Ireneusza, pani Offarel obraziła się, że on i Emilia nie byli u niej na obiedzie, który przygotowała tak starannie, biegając przez cały tydzień do najrozmaitszych sklepów. Jeden tylko pan Fresneau dotrzymał słowa.
— A toś mnie naraziła na przyjemność. — oświadczył żonie, wróciwszy do domu. — Kiedy powiedziałem, że masz silną migrenę, pani Offarel uczyniła ręką ruch tak groźny, że aż oniemiałem ze strachu. Kiedy powiedziałem, że Ireneusz nie może odstąpić chorego przyjaciela — nawiasem mówiąc, znalazłaś nie zbyt zręczną wymówkę — zapytała z niedowierzeniem, czy ten przyjaciel mieszka w książęcym pałacu. Wreszcie, kiedyśmy siedli do stołu, wywarła całą swą złość na nieszczęśliwym Klaudyuszu. Powiadam ci, nie zostawiła na nim suchej nitki! Dowodziła, że to egoista, że jest źle wychowany, że zrujnował zdrowie, że nie ma żadnej przyszłości, że to... że owo... bez końca!... Brr!... aż mnie mrowie przechodzi. Gdyby nie partyjka ze starym Offarel! Ot! i dziś znowu przegrałem... Prócz mnie był tam jeszcze młody Passart. Bardzo mi się podobał ten chłopiec. Przypomnij mi, proszę, abym przedstawił go naszemu wujowi... Między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten młodzieniec wpadł w oczko Rozalii...
Domysły męża wywołały uśmiech na usta Emilii, która nieraz już słyszała ubolewania pani Offarel nad nieszczęśliwą miłością młodego nauczyciela rysunku a obecnie odgadła natychmiast, że obrażona matka po to jedynie zaprosiła pana Passart, aby dowieść, że Ireneusz nie jest jedynym starającym się o rękę jej córki, Po tej nieszczęśliwej sobocie, pani Offarel, — które dawniej co drugi dzień prawie spędzała wieczór u państwa Fresneau — nie pokazywała się przez całe dwa tygodnie. Gdy po upływie tych dwóch tygodni postanowiły odnowić przerwany stosunek, przybyły w towarzystwie wspomnianego już pana Passart, wysokiego, niezgrabnego młodzieńca, w okularach i z piegami na twarzy.
Emilia odgadła natychmiast, że pani Offarel przyprowadziła młodego człowieka, aby wzniecić zazdrość w sercu Ireneusza. Zresztą, złośliwa kobieta nie miała widocznie zamiaru taić swych planów, bo natychmiast po przywitaniu rzekła:
— Mój mąż ma dużo zajęcia dziś wieczór i pan Passart podjął się opieki nad nami... Proszę cię, Róziu, zrób miejsce przy sobie panu Jakubowi.
Od czasu ostatniej rozmowy z Emilią, Rozalia nie widziała jeszcze Ireneusza. Drżąca, wzruszona, z sercem z ciśnionem szła z ulicy Bagneux na ulicę Coëtlogon a krótka ta przestrzeń wydawała jej się nieskończenie długą. Teraz jednak znalazła dość siły, by podnieść oczy na dawnego narzeczonego — jakgdyby błagała go o przebaczenie za postępowanie swej matki — i siadając w rogu pokoju, odparła z udaną obojętnością:
— Muszę postawić koszyk z włóczkami na tem krześle... Sądzę, że pan Passart nie przywiązuje wagi do tego krzesła?
— Może pan zechce tutaj usiąść? — wtrąciła Emilia i chcąc przyjść w pomoc odważnej dziewczynie, wskazała młodemu człowiekowi miejsce obok siebie. Rozalia nie chciała stanowczo odegrać narzuconej sobie roli, chociaż wiedziała, że ściągnie tem na siebie straszną burzę, chociaż pragnienie zemsty mogło było powstać w jej zbolałem sercu. Ale kobiety szlachetne i kochające prawdziwie, nie zniżają się do takich małostek. Ze wstrętem odpychają od siebie pokusę wzbudzenia zazdrości niewiernego kochanka, bo dla osiągnięcia tego celu musiałyby uśmiechać się zalotnie do innego mężczyzny — a myśli tej znieść nie mogą. Boskim prawdziwie dowodem miłości jest ta skrupulatna wierność, która sprawia, że wspomnienie kobiety ryje się zażartemi głoskami w pamięci mężczyzny... A jednak ilekroć chodzi o bezpośredni wynik chwili obecnej, szlachetna kochanka pada zazwyczaj pokonana zręcznością zimnej zalotnicy. Dopiero po latach wielu, osiwiały już kochanek, cofnąwszy się myślą do dawnych swych przygód, potrafi ocenić istotną wartość kobiety, która nie chciała zadać mu boleści choćby nawet w celu odzyskania jego miłości. Tak! po latach wielu dopiero a tymczasem ugania się za wszetecznicami, które umieją podniecać jego uczucie tą upadlającą, lecz tak czarodziejską zazdrością! Na usprawiedliwienie Ireneusza powiedzieć należy, że gdy poświęcał Rozalię dla Zuzanny, czynił to w przeświadczeniu, że idzie za głosem prawdziwej miłości. To też nazajutrz, wysłuchawszy zachwytów Emilii nad pełnem godności zachowaniem się młodej dziewczyny, odparł z bezwiedną zarozumiałością:
— Jaka szkoda, że takie szlachetne uczucie nie pozyskało wzajemności!
— Wielka szkoda, istotnie! — odparła Emilia z westchnieniem.
Po akcencie, z jakim Emilia powiedziała te słowa, Ireneusz mógłby był odgadnąć, że siostra zmieniła zdanie o pani Moraines, gdyby był zdolnym myśleć o czemkolwiek, co nie było jego miłością. Ale miłość pochłonęła całą jego istotę. Całe jego życie rozdzieliło się teraz na dwie części: dnie, w których widywał panią Moraines i dnie, w których tęsknił za jej nieobecnością a które wydawały mu się nieskończenie długiemi.
W tedy dla skrócenia sobie czasu, obudziwszy się rano, nie wstawał natychmiast, ale długo jeszcze leżał, puściwszy wodze marzeniom. Czuł w sobie ubytek sił i energii — nieuniknione następstw a nadmiernego oddawania się rozkoszom zmysłowym. Ubierał się następnie z niezwykłą dawniej starannością, która dla kobiety doświadczonej w sprawach miłosnych jest wymownym dowodem stanu serca młodego człowieka. Ubrawszy się wreszcie, siadał przed biurkiem posłuszny woli swej madonny, pisał dla niej dziennik swych myśli i uczuć. Ona wprawdzie nigdy ani słowa do niego nie napisała, ale nie śmiał mieć za to urazy, bo Zuzanna zapytana przez niego o przyczynę milczenia, odpowiedziała z głębokiem westchnieniem:
— Nie jestem nigdy samą, pilnują mnie na każdym kroku!
Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, z jakich powodów Zuzanna nałożyła na niego obowiązek szczegółowego spisywania myśli i wrażeń. Nie pytał nigdy o to, bo pozowanie na sentymentalnego Narcyza, który nieustannie przegląda się w własnem sercu, schlebiało wielce jego próżności, od jakiej żaden autor nie jest wolnym.
Zuzanna wprawdzie zbyt mało znając anormalne zboczenia natur artystycznych, nie miała bynajmniej na celu podniecania jego próżności, chciała mieć dziennik Ireneusza, bo odczytywanie gorących, namiętnych jego wyznań, uprzyjemniało jej chwile nieobecności kochanka.
Po odprawieniu rannych modłów do swego bóstwa i po zjedzeniu śniadania, Ireneusz szedł do biblioteki uniwersyteckiej i tam sumiennie zbierał materyały do swego „Savonaroli“, nad którym znów pracować zaczął. W bibliotece zwykle przesiadywał do zmroku.
Pracował — ale praca nie szła mu z taką łatwością jak kiedyś, kiedy tworzył „Sigisbeusza“; nawet nie obudziło się w nim natchnienie, które sprawia, że myśl sama biegnie stokroć szybciej od pióra, że tysiączne pomysły cisną się do głowy, że obrazy występują w umyśle z dotykalną niemal plastycznością, że praca pisarska wreszcie staje się rodzajem dziwnego upojenia, po którem wprawdzie następuje wyczerpanie sił — ale i ono jakąż rozkoszą przejmuje! Teraz jednak, gdy Ireneusz układał sceny swego dramatu, doznawał bolesnego natężenia myśli które wzmagało się jeszcze, ilekreć próbował układać wierszem ustępy poprzednio niż prozą naszkicowane.
Składało się na to kilka pobudek bardzo różnorodnej natury: fizyczna — ubytek sił żywotnych, wypływający z nadmiaru rozkoszy zmysłowych; moralna — ciągłe zajęcie myśli Zuzanną i niezdolność zapomnienia o niej choć na chwilę; intelektualna wreszcie — pewność powodzenia, pewność, która częstokroć wywiera zabójczy wpływ na najgenialniejsze nawet talenta.
Tworząc i pisząc dramat, Ireneusz myślał już o wrażeniu jakiego dozna publiczność. W wyobraźni swej widział już pierwsze przedstawienie sztuki, widział zapełniających salę teatralną dziennikarzy, krytyków, bogatą młodzież i panią Moraines w jednej z lóż parterowych. Słyszał zawczasu grzmot oklasków, które równie demoralizująco wpływają na autorów dramatycznych, jak znaczna ilość wydań na powieściopisarzy. Zamiast pracować nad wiernem odmalowaniem obrazów i charakterów — co stanowi niezbędny warunek każdego dzieła tchnącego prawdą życiową, pracował nad tem jedynie, by wzbudzić najsilniejsze wrażenie. Zbyt miody jeszcze, aby posiadał tą łatwość wypisania się, dzięki której wytrawni autorzy umieją na chłodno pisać o uczuciu, z pozornym zapałem wprowadzającym w błąd najbieglejszych nawet krytyków, Ireneusz w samym sobie szukał źródła natchnienia i nowych myśli. Ale poszukiwanie to było daremnem! Dramat, który zamierzał przedstawić, nie rozwijał się w jego myśli, w naturalnym, konsekwentnym przebiegu. Pomimo skrzętnie zebranych materyałów i nagromadzonych notat, tragiczne postacie mnicha florenckiego, strasznego papieża, Aleksandra VI, gwałtownego Michała-Anioła, bolejącego Machiavelliego i groźnego Cezara Borgii, nie ożywiały się przed jego oczyma.
Wtedy z rozpaczą rzucał pióro; wpatrywał się w błękit niebieski, przeglądający przez koronkowe firanki zawieszone u okien; łowił uchem każdy szmer dolatujący z sąsiednich pokoi; skrzypiące drzwi, śmiech bawiącego się Kostusia, gderanie Franciszki, odgłos kroków siostry lub szwagra; a wreszcie zaczynał liczyć ile godzin dzieli go jeszcze od przyszłej schadzki z kochanką.
— Ach! jak ja ją kocham! jak ja ją kocham! — zawołał z zapałem, który dodawał nowej siły jego uczuciu.
Następnie z rozkoszą przypominał sobie każdy szczegół urządzenia mieszkanka, w którem odbyć się miała schadzka, oczekiwana z tak gorączkową niecierpliwością. Prędzej i z mniejszym trudem niż przypuszczała Zuzanna — doświadczona więcej w sprawach podobnych — udało się Ireneuszowi znaleźć mieszkanie, złożone z trzech umeblowanych pokoi.
Mieszkanie to odnajmowała pani Malwina Raulet, trzydziestopięcioletnia kobieta, której poważny ubiór, sympatyczna postawa, miły dźwięk głosu i łagodny wyraz oczów, wzbudziły zaufanie Ireneusza. Pani Malwina Raulet uchodziła za wdowę, utrzymującą się ze szczupłego kapitaliku, pozostałego po nieboszczyku panu Raulet, który był mityczną postacią a którego zawód określała zwykle ogólnikowem zdaniem:
— Mój mąż prowadził interesu.
W rzeczywistości jednak przebiegła i chytra właścicielka mieszkania nie była nigdy zamężną. W obecnej chwili utrzymywał ją jakiś doktór, człowiek poważny i ojciec rodziny, którego tak dalece swoją pozorną dystynkcyą a zapewne i ukrytemi wdziękami usidlać zdołała, że stale i regularnie przynosił jej co pierwszego pięćset franków, które stanowiły jej miesięczny dochód, ale pani Raułet, kobieta niezwykle rachunkowa, pragnęła powiększyć jeszcze ten dochód i w tym celu oddzieliła od mieszkania — zbyt dla niej obszernego — trzy pokoje, z których jeden mógł służyć za salonik, drugi za gabinet a trzeci za sypialnię. Z powodu osobnego wejścia, pokoiki te mogły stanowić wygodne i zamknięte mieszkanko w sobie, które pani Raulet umeblowała sprzętami, stanowiącemi spadek bardzo smutnej pamięci. Będąc przez lat dziesięć płatną kochanką jakiegoś waryata, którego szaleństwo rodzina utrzymywała w tajemnicy, otrzymała po jego śmierci, umówioną zawczasu sumę dwudziestu tysięcy franków, oraz całkowite umeblowanie mieszkania, w którem przez czas tak długi oddawała się swemu ohydnemu zawodowi.
Ireneusz nie przypuszczał nawet jak brudnem i shańbionem było życie kobiety, z którą zawierał umowę. Ale wpośród Paryża, w którym kryje się tyle intryg miłosnych, niejeden piękny i bogaty młodzieniec podąża do podobnego mieszkania, chociaż znaną mu jest dokładnie przeszłość osoby, która mu dostarcza gotowego schronienia do uścisków z kochanką! Ireneusz nie domyślił się również, że ta kobieta, zdająca się być uosobieniem skromności, odgadła natychmiast jego zamiary. Przedstawił się jej, jako mieszkaniec Wersalu, zmuszony przyjeżdżać do Paryża dwa lub trzy razy tygodniowo i przyjął nazwisko D’Albert — bohatera romansu „Mademoiselle de Maupin“, którego paradoksalnemi rozumowaniami zachwycał się w swem dzieciństwie. Ale gdy pisząc nazwisko d’Albert pod umową, którą pani Raulet podpisać mu kazała, postawił kapelusz na stole, przybiegła gospodyni, dojrzała natychmiast przybite w głębi cylindra pierwsze litery prawdziwego imienia i nazwiska swego lokatora. Uradowana tem odkryciem, spytała:
— Może pan życzy sobie, aby moja służąca sprzątała jego mieszkanie?... Policzę za to tylko pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Młody człowiek nie ośmielił się stawić oporu, bo wygórowane to żądanie, wypowiedziane było tak szczerym tonem i zresztą pani Roulet wydała mu się kobietą tak ze wszech miar godną szacunku! A jednak po raz pierwszy spojrzał na nią z pewną nieufnością. Ale powierzchowność pani Raulet, nie zdradzała w niczem kobiety ciągnącej zyski z cudzych miłostek i namiętności. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, zrobioną gustownie, lecz z wielką prostotą. Do paska jej przytwierdzony był zegarek zawieszony na grubym złotym łańcuchu, który zepewne musiał stanowić dar ukochanej matki. Zamiast broszki miała medalion, zawierający promień siwych włosów, przechowywanych zapewne, jako pamiątka po zmarłym a ubóstwianym ojcu.
Ręce okryła długiemi, jedwabnemi mitenkami, przez które przeświecało złoto pierścionka, ślubnej obrączki zapewne. Sprawiedliwość nakazuje dodać, że ta dystyngowana wdowa nie zadawalniając się doktorem, miała jeszcze dwóch bardzo młodych kochanków, z których jeden był studentem prawa, drugi subiektem w dużym domu handlowym a którzy obaj uważali ją za kobietę z wielkiego świata, materyalnie krzywdzoną przez nielitościwie chciwą rodzinę.
Istotnie, tych dwóch kochanków ułatwiało pani Raulet czynienie tysiącznych oszczędności, zapewniając jej obiady w restauracyi, powozy na spacer, kosztowne podarunki i lożę do teatru. Ale względy te nie przeszkodziły cnotliwej kobiecie zapewnić wrzekomego pana d’Albert:
— Ten dom jest bardzo spokojny. Niech pan na mnie się nie gniewa — dodała z uśmiechem ale ze względu na młody wiek pański, zmuszoną jestem zastrzedz sobie prawo zerwania naszej umowy, gdybym usłyszała jakie hałasy na schodach, zwłaszcza wieczorem...
Ireneusz zaczerwienił się mimowoli, słysząc te słowa, bo w naiwności serca obawiał się, aby czcigodna wdowa nie wymówiła mu mieszkania po pierwszej schadzce z kochanką.
Wiedziony tą śmieszną obawą, tegoż samego wieczoru, natychmiast po wyjściu Zuzanny, która spędziła z nim parę godzin, pośpieszył złożyć wizytę swej gospodyni pod pozorem rozmówienia się z nią szczegółowiej o usługę.
Przyjęła go ona z wytworną grzecznością kobiety, która o niczem nie wie, niczego się nie domyśla i nic nie widziała, chociaż przed chwilą, stanąwszy w oknie wychodzącem na ulicę, śledziła wzrokiem panią Moraines. Tak, obecnie już Malwina nie miała żadnych wątpliwości: wiedziała na pewno, że lokator jej był kochankiem kobiety, należącej do najwyższych sfer towarzystwa. A jednak ani w jego postawie, ani w ruchach, ani w sposobie czesania włosów nie było nic takiego, coby zdradzało młodzieńca z bogatej rodziny. Rozważywszy te dane, gospodyni wyprowadziła wniosek, że według wszelkiego prawdopodobieństwa kochanka, nie zaś kochanek, płacić będzie cenę komornego i wyrzucała sobie, że zażądała tylko pięćset franków miesięcznie, oraz skromnej dopłaty za usługę.
Nieodżałowana to szkoda! przecież ją samą mieszkanie kosztowało tysiąc czterysta franków rocznie a zasługi służącej „do w szystkiego“ wynosiły czterdzieści pięć flanków! Ale mniejsza o to, potrafi powetować sobie tę stratę na różnych drobiazgach: na zapłacie za drzewo, za pranie lub za śniadanie, gdyby młody człowiek zgodził się na jej propozycyę stołowania go, ilekroć przyjedzie do miasta.
— To doskonała kobieta, bardzo grzeczna i uprzedzająca — oświadczył Ireneusz Zuzannie, gdy ta pytała go o panią Raulet.
I w gruncie rzeczy, ufność poety nie była pozbawioną słuszności. I cóżby zyskał na tem, gdyby z pesymizmem Klaudyusza analizował charakter tej kobiety? Nic więcej prócz przewidywania tysiącznych niebezpieczeństw wyzysku, urojonych zresztą, bo Malwina, pomimo swego faktorstwa, przekupstwa i chytrości, posiadała naturę prawdziwej mieszczki, chciała być otoczoną powszechnym szacunkiem i miała zamiar, zrobiwszy majątek, powrócić do swego rodzinnego miasta i wieść tam życie pobożne i cnotliwe.
Obawa skandalu lub procesu, do któregoby jej nazwisko było zamieszanem, wystarczała do powstrzymania jej od wszelkich zamiarów ujawnienia złego. A dbałość tę o pozory posuwała do takiego stopnia, że obawiając się podejrzeń stróża, przedstawiła mu Ireneusza i Zuzannę, jako młode małżeństwo, mieszkające stale na wsi i spokrewnione z nieboszczykiem jej mężem. Z tych samych względów, uprzedzając żądania wrzekomego pana d’Albert, oddała mu klucz od bramy, aby niedopuścić do żadnych stosunków między nim a stróżem.
Ireneusz nie zastanawiał się wcale nad pobudkami uprzejmości swej gospodyni. Młodzi ludzie nie zwykli dociekać istotnego znaczenia faktów, które okazują się dogodnemi dla ich uczucia. Wiedzie ich to częstokroć na drogi ślizkie i niebezpieczne, ale pozwala przynajmniej nacieszyć się wonią wszystkich kwiatów i zerwać wszystkie owoce.
Gdy Ireneusz przebiegał ulicę Paryża, dążąc do swego uroczego mieszkanka, w sercu jego brzmiała boska muzyka, zagłuszająca złowieszcze szepty podejrzeń. Schadzki ich odbywały się zwykle rano. Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, dlaczego te godziny dnia były najdogodniejsze dla Zuzanny.
W rzeczywistości zaś wybrała je ona dlatego, że wtedy najłatwiej mogła uniknąć czujnego dozoru barona.
Przedpołudniowe bowiem godziny Desforges poświęcał staraniom około swego zdrowia, które cenił nadewszystko. Brał lekcyę fechtunku, który uważał za „ćwiczenia muskułów“, jeździł konno po alejach lasku, co nazywał „kuracyą powietrzną“, słowem według wyrażenia doktora Noirot „zużywał nad miar nagrodzonych materyałów“. A dwulicowa madonna, znając dokładnie wszystkie narowy i zwyczaje kochanka, wiedziała, że wymagania hygieny są dla niego równie świętemi, jak niemi były dla Pawła obowiązki biurowe. Ze złośliwą radością myślała nieraz, że w chwili, gdy jej mąż siedzi w biurze, „niezrównany przyjaciel“ pędzi galopem na angielskim wierzchowca, ukochany poeta wchodzi do ogrodnika, aby świeżemi kwiatami przyozdobić świątynię ich miłości. Zazwyczaj wybierał on róże czerwone, jak usta kochanki, lub też blade jak jej policzki w chwilach zmęczenia, ale zawsze świeże, pachnące, aby swą wonią podniecały chęć do pieszczot i uścisków. Zuzanna wiedziała dobrze, że podczas kiedy ona dążyła do ich ustronia, młody kochanek stał w oknie, z twarzą opartą o szyby i wsłuchiwał się w turkot przejeżdżających dorożek. Jakże będzie szczęśliwym, kiedy nareszcie jej dorożka zatrzyma się przed domem. Zanim zdąży wbiedz na schody, on już otworzy drzwi i czekać będzie u siebie, aby nie stracić ani jednej tak drogocennej chwilki.
Następnie, nie powiedziawszy ani słowa powitania, podniesie jej koronkową woalkę i tysiącznemi pocałunkami okrywać zacznie świeże jej policzki i pąsowe, wilgotne usteczka. A potem wreszcie, uniesiony szalem porwany żądzą namiętną, przytuli ją do siebie w gorącym, miłosnym uścisku!...
Największym wdziękiem zręcznej zalotnicy, był dziewiczy wyraz twarzy, który zachować potrafiła pomimo rozpusty i występku.
Temu właśnie zawdzięczała Zuzanna, że stawszy się mistrzynią Ireneusza w miłości nie zdradziła na chwilę istotniej nicości moralnej, że miody poeta uwierzył, iż oboje razem czynią coraz to nowe odkrycie w tajemniczej krainie rozkoszy zmysłowych. Namiętność zmysłowa, stanowiąca w istocie podstawę ich stosunku, była też powodem coraz częstszego powtarzania się schadzek na które Zuzanna przychodziła zwykle rozpromieniona szczęściem, wolna od najlżejszych nawet wyrzutów sumienia.
Na mocy praw dziedziczności zapewne, jako córka dyplomaty i męża stanu, należała ona do ludzi czynu, których wybitnym rysem charakteru jest zdolność udzielania się innym. Ludzie ci umieją oddać się wrażeniom chwili obecnej tak bezwzględnie, że wspomnienie przeszłości, ani przewidywanie przyszłości, nie staje im nigdy na przeszkodzie. W gwarze ludowej istnieje wyrażenie „spalić mosty za sobą“, które dobitnie a nader trafnie określa tę specyalną umiejętność chwilowego zapomnienia.
Zuzanna oddawna już oddzieliła w zupełności czas przeznaczony dla Pawła od tego, który poświęcała baronowi. Pomimo tego jednak gdy przychodziła chwila oddania się Ireneuszowi, należała do niego tak bezwzględnie, z tak zupełnem zapomnieniem o wszelkich innych warunkach swego zycia, że sama nie zdawała sobie sprawy, jak haniebnem było jej kłamstwo. Zresztą, upojona rozkoszą, nie mogła i nie chciała roztrząsać moralnej doniosłości swego postępowania.... Zapomniała o wszystkiem, pamiętając o tem jedynie, że widzi wobec siebie kochanka, który uwielbiał jej piękność, zachwycał się jej wdziękami i elegancyą stroju. Bo Ireneusz kochał zarówno kształtne jej cało, jedwabne pończoszki, twardą pierś i przejrzystą batystową koszulę, gorący jej oddech i wysadzaną szafirami bransoletę, długie jasno-bląd włosy i szyldkretowe szpilki, podtrzymujące warkocze. Ona zaś pozwalała uwielbiać się jak bożyszcze i z niewypowiedzianą rozkoszą tonęła w szale pocałunków kochanka — pocałunków miłosnych, które nie były wymierzone, wyliczone i wyważone, jak pieszczoty barona — pocałunków coraz to nowych, nie tak monotonnych jak uściski Pawła — pocałunków pełnych zapału, jak serce dwudziestopięcioletniego młodzieńca; — pocałunków świeżych, gorących, przerywanych tylko słowami miłosnego wyznania. Znudzona życiem kurtyzanka, z wielkim wysiłkiem zaledwie zdołała oderwać się od tak wytwornej uczty! Około południa zaczynała ubierać się, w czem Ireneusz z dziecinną radością jej pomagał, patrząc z zachwytem, jak poprawiała włosy, myła piękne swe ręce i wkładała elegancki, czarny, atłasowy gorsecik. Z pod krótkiej jedwabnej spódniczki wyglądały kształtne łydki, obciągnięte ażurowemi pończoszkami. W tedy Ireneusz zbliżał się do niej i namiętnemi pocałunkami okrywał po raz ostatni obnażone ramiona, które za chwilę zniknąć miały pod ciemnym, wełnianym stanikiem. Po odejściu Zuzanny, młody poeta spędzał resztę dnia w tem mieszkanku, pozornie dlatego, aby pracować spokojnie, przynosił bowiem zawsze tekę pełną papierów, w rzeczywistości zaś, aby napawać się najdłużej rozkosznemi wspomnieniami. Zjadłszy śniadanie, przyrządzone przez panią Raulet, siadał zwykle w sypialnym pokoju, którego nieład przekonywał go, że rozkoszne wspomnienia nie były li tylko zwodniczą marą. Z nadejściem zmroku dopiero, wraca! do domu, przebiegając szybko ulice Paryża, oświetlone jasno płonącemi latarniami gazowemi. Czuł się w tedy niezwykle zmęczonym, ale zmęczenie to nawet — wydawało mu się najwyższą rozkoszą, ostatnim kresem tak gorąco upragnionego i osiągniętego wreszcie szczęścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.