Król Henryk IV. Część II (Shakespeare, tłum. Jankowski, 1895)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk IV. Część druga
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Placyd Jankowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Wchodzą: oberżystka, SIDELKO ze służącym i wkrótce za nimi KRUCZEK.

Oberżystka. Cóż panie Sidelko, czy ułożyłeś dla mnie prośbę?
Sidełko. Jest już ułożoną.
Oberżystka. Ale gdzież wasz pomocnik? Trzeźwy-li to człowiek? i czy potrafi dotrzymać kroku?
Sidełko. Hola! gdzie jest Kruczek!
Oberżystka. Tak, dalibóg, ten nieoceniony pan Kruczek.
Kruczek. Jestem, jestem.
Sidełko. Słuchaj Kruczek! potrzeba nam przytrzymać sir Dżona Falstafa.
Oberżystka. Tak, tak kochany panie Kruczek, jużem oto podała prośbę i wszystko jak się należy.
Kruczek. To może pachnąć któremukolwiek z nas życiem; on się porwie do sztyletu.
Oberżystka. A tak, dalibóg, co w tem, to bardzo z nim trzeba ostrożnie; on mnie jednego razu poranił sztyletem w moim własnym domu i to najbezczelniej, jak tylko być może. Nie patrzy on, jakie możebyć kalectwo, a jak tylko raz dobędzie broni, to już i macha nią jak szatan, na wszystkie strony, nie uważając czy kto mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko.
Sidełko. O już żebym go tylko raz schwytał w me ręce, to dla mnie nie straszne jego machania.
Oberżystka. I dla mnie także. Ja wam będę tuż pod ręką.
Sidełko. Żebym go tylko raz schwytał! Żeby się on raz dostał w moje paluszki.
Oberżystka. On mnie ze wszystkiem zgubi, jeżeli tak wyjedzie; jego rachunkom na mojej książce nie ma końca. Mój kochany panie Sidełko! przytrzymaj go dobrze! mój kochany panie Kruczek! nie daj mu się wymknąć! On raz wraz chodzi do Pye-Corner, za kupnem — mówiąc z przeproszeniem panów: siodła — i zawiwatowany jest dziś na obiad na lombardową ulicę, do pana Smooth, kupca bławatów, co to mieszka pod głową „lamparta“. Proszęż tedy panów, ponieważem już jak się należy rozwinęła mój „eksces“ i wszyscy o tem wiedzą, aby mi on domierzył odpowiedzialności. Sto marek oddać na poczekanie, to nie żart dla jednej, jedniuteńkiej wdowy! A przecież jam czekała, czekała, czekała, a on mnie uwodził od dnia do dnia, uwodził, uwodził, że aż wstyd bierze o tem pomyśleć. Tak nie robi nikt uczciwy! chyba już trzeba uważać kobietę za osła, za zwierzę stworzone do znoszenia krzywd od każdego chłystka.

(Wchodzą Falstaf z giermkiem i Bardolf).

— Ot, otoż i on idzie i z nim ten łotr nad łotrami, ten z buraczkowym nosem wisielec Bardolf. Kochany panie Sidełko! Kochany panie Kruczek, czyńcie waszą powinność! jeżeli mnie kochacie, jeżeli mam choć cokolwiek łaski, czyńcie, czyńcie waszą powinność.
Falstaf. Czyjże tam osioł zadarł nogi, że tyle lamentu? Cóż tam znowu?
Sidełko. Sir Dżonie! mamy obowiązek zabezpieczyć waszą osobę, wskutek urzędowej prośby pani Żwawskiej.
Falstaf. Precz mi kruczkotwory! Dalej Bardolf! A zrąbać głowę temu łajdakowi! A tę księżniczkę do stawu!
Oberżystka. Mnie do stawu! Ja to, ja ciebie łotrze do stawu. Czy chcesz? czy chcesz? Zamierz się tylko! Gwałtu! rozbój! Ty brodaty bandyto śmiesz podnieść rękę na urzędników boskich i królewskich? Ty prawdziwy bandyto rozbójniku, mężobójco, Herodzie mężczyzn i niewiast!
Falstaf. Rozpędź tę zgraję, Bardolfie!
Sidełko. Pachołków! Pachołków!
Oberżystka. Kochani sąsiedzi! Zawołajcie tu choć jednego, choć dwóch pachołków! O ty! ty kumie! ty nie chcesz? ty nie chcesz? Poczekaj-że! nie zapomnę ja ci tego, bodajeś nie minął szubienicy.
Giermek.' Pójdźcie precz chłopi, brutale wołopasy! Ja was tu tak ochłoszczę rózgami, że zobaczycie!

(Lord sędzia wchodzi z orszakiem).

Lord sędzia. Cóż to jest? poprzestać, mi tej wrzawy!
Oberżystka. Jaśnie Wielmożny Panie! bądź za mną! zmiłuj się, bądź za mną, za moją stroną!

Lord sędzia. Cóż to! Sir Dżonie, wszczynasz tu warchoły?
Czyż to się zgadza z twym stopniem i czasem?
Wszakżeś powinien być w drodze do Yorku?
Puść go człowieku! Czemu go wstrzymujesz?

Oberżystka. Jaśnie Wielmożny milordzie! Bez urazy waszej dostojności, jam biedna wdowa z Istczyp, a ten został zatrzymanym na moją urzędową prośbę.
Lord sędzia. Za jakąż kwotę?
Oberżystka. Nie, nie za jedną tylko psotę milordzie, ale za całą moją chudobę: on mi zjadł cały dom i gospodarstwo; cały mój majątek spakował w ten swój bezdenny żołądek. Ale ja mu wydrę z gardła mój grosz krwawo zapracowany; nie dam mu spokojnej chwili; we dnie i w nocy będę go dręczyła, hasała jak upiór.
Falstaf. Zda się, że jabym mógł stosowniej wziąć na siebie rolę upiora.
Lord sędzia. Cóż to jest sir Dżonie? Mógłżeby człowiek honorowy znieść podobną wrzawę? I nie wstyd-że mu, iż biedna wdowa zmuszoną jest uciec się aż do tych ostateczności dla odzyskania swojego długu?
Falstaf. No i cóż tam za wielką sumę jam ci winien?
Oberżystka. I masz sumienie pytać mię oto Sir Dżonie! Jeżeliś człowiek uczciwy, toś mi winien siebie samego i przytem pieniądze. Alboż mi nie przysięgałeś na trąbiącego aniołka, co to jest sztychowany na moim pozłacaniu gościnnym kieliszku! Siedziałeś wtedy w Delflnowej sali, przy okrągłym stoliku, koło kominka; było to we środę przed zielonemi świątkami, na kominku się paliło, a jam ci omywała ranę na czole, którąś oberwał od księcia za to, żeś starego króla porównał do windsorskiego śpiewaka. Otoż jakem ci omywała ranę, przysięgałeś, że się ożenisz ze mną i że mię zrobisz miledy. Czyliż temu zaprzeczysz? I nie przyszłaż wtedy do mnie staruszka Keech, żona naszego rzeźnika i nie mówiłaż do mnie: „moja Żwawska! pożycz mi karafkę „octu“ a jak ja spytałam jej: na co? i ona powiedziała, że ma półmisek morskich raków, to czyż nie prawda, że ci wtenczas zechciało się raków, a ja na to odezwałam się, że źle jeść raki na świeżą ranę! — albo to wreszcie! Nie prawdaż, że kiedy ona schodziła ze schodów, mówiłeś mi, że nie powinnam zadawać się z taką gawiedzią, bo wkrótce będą mię nazywali panią? I czyliż, całując mnie, nie prosiłeś wtedy, abym ci wystarała się trzydziestu szylingów? Ja zakładam ci przysięgę na ewanielię, zaprzyj się, jeżeli możesz!
Falstaf. Milordzie, jest to biedna cierpiąca na umyśle kobieta, chodzi ona tu i owdzie po mieście plotąc, że jej najstarszy syn podobnym jest do waszej dostojności: niegdyś widziała ona lepsze czasy i to prawda, że nędza zwichnęła jej rozsądek. Ale co się tycze tych nierozgarnionych panów oprawców, to proszę waszej dostojności, abym miał zadosyć uczynienie.
Lord sędzia. Sir Dżonie! Sir Dżonie! Dawno mi już wiadomo, że umiesz skrzywić i przyćmić najlepszą sprawę. Lecz ani ta nadrabiana mina, ani ten potok słów więcej niżeli zuchwałych i nierozsądnych, nie zdołają mię wstrzymać od domierzenia sprawiedliwości. Widzę, żeś nadużył łatwowierności, i skorzystał ze słabej głowy tej kobiety, abyś mógł rozporządzać jej majątkiem i osobą.
Oberżystka. Tak, świętą prawdę Jaśnie Wielmożny Pan mówi.
Lord sędzia. Milcz, proszę cię, moja kochana! — Zapłać coś jej winien i zagładź wymierzoną niesławę: pierwsze z tego dwojga da się poprawić gotowymi szterlingami, a ostatnie szczerym żalem.
Falstaf. Milordzie! zarzuty te nie mogą zostać bez odpowiedzi. Wasza dostojność daje imię zuchwalstwa temu, co jest we mnie niespodloną śmiałością. Więc ten, kto wam w milczeniu bije pokłony, będzie cnotliwym! Nie, milordzie, nie zapominając należnych wam względów, nie będę nigdy waszym czołobitnym sługą i powtarzam wam raz jeszcze, że mając pilne polecenie w imieniu króla, chcę być wolnym od tych zbirów.
Lord sędzia. Mówicie, Sir Dżonie, jak człowiek, który ma moc źle czynienia! ja jednak żądam po was, abyście mi odpowiedzieli w sposób zgodny z waszem rycerskiem powołaniem i zaspokoili tę kobietę.
Falstaf. Posłuchaj pani Żwawska. (bierze ją na stronę).

(Wchodzi Gower).

Lord sędzia. Ha! waleczny Gower, jakież wieści?
Gower. Król, milordzie, i książę Walii, nie zadługo przybędą. Reszty wam dopowie to pismo.
Falstaf (do oberżystki). Na honor dżentelmena!
Oberżystka. Tak. takeście mówili i wprzódy.
Falstaf. Ale posłuchaj-że! mówię ci: na honor dżentelmena! I więcej już o tem ani słowa.
Oberżystka. Przysięgam na tę świętą ziemię, po której stąpam w tej chwili, że chyba bodę musiała oddać w zastaw srebro stołowe i z pokojów jadalnych: obicia.
Falstaf. Alboż nie masz kieliszków, jest ich aż nadto do picia! Co się tycze twoich ścian, to jakakolwiek ładna drobnostka, naprzykład historya syna marnotrawnego, albo niemieckie polowanie, wodnemi farbami tysiąc razy lepiej na nich odbijać będą, niżeli te jakieś tam kotary i pojedzione od molów obicia. — Weź za nie dziesięć szterlingów, jeżeli możesz. Na honor, że jeśliby nie te twoje błyskawice dziwactw, to w całej Anglii nie możnaby znaleść lepszej kobieciny. No, no, idź się umyj i cofnij na powrót twoją prośbę. Wszak powinnaś mnie znać, że ze mną tych dziwactw nie trzeba. Ale ja wiem, że to cię do tego podmówiono.
Oberżystka. Sir Dżonie! proszę cię przestań na dwudziestu „noblach,“ bo doprawdy że ciężko mi oddać w zastaw moje srebro; doprawdy, że nie żartuję.
Falstaf. Dość już, dość o tem: postaram się obmyślić w inny jaki sposób, ale ty moja pani płakać będziesz za swoje głupstwo przez całe życie.
Oberżystka. Niech więc i tak będzie: będziesz miał Sir Dżonie, chociażby mi przyszło zastawić suknię! — Spodziewam się, że przyjdziesz na wieczerzę. Ale mi zapłacisz wszystko razem?
Falstaf. Albożem już umarł? (Do Bardolfa). Idź za nią, idź za nią, dmuchaj, nadskakuj!
Oberżystka. Czy chcesz, aby Dorota Tear-sheet była na wieczerzy?
Falstaf. Dość już, dość o tem! niech będzie!

(Oberżystka, Bardolf i woźni wychodzą).

Lord sędzia. Otrzymałem najlepsze, jakie tylko żądać można, wieści.
Falstaf. Cóż to za radosne wieści, szlachetny milordzie?
Lord sędzia (Do Gowera). Gdzie król ostatnią noc przepędził?
Gower. W Basingstoke, milordzie.
Falstaf. Mam nadzieję, że wszystko idzie pomyślnie: jakież są nowiny milordzie?
Lord sędzia. Czy całe wojsko powraca?

Gower. Nie, król wyprawił pięć tysięcy jazdy,
I do piętnastu tysięcy piechoty
Pod księciem Janem, przeciw biskupowi
I hrabi Persy.

Falstaf. Czy jego królewska Mość powraca z Walii, szlachetny lordzie?

Lord sędzia. Odpowiedź moją, wnet ci wygotuję
Zacny Gowerze! chodź, proszę cię, ze mną.

Falstaf. Milordzie?
Lord sędzia. Co mi powiecie?
Falstaf.' Szanowny panie Gower, mogęż go z sobą prosić na obiad?
Gower. Powinienem towarzyszyć milordowi, dziękuję wam dobry sir Dżonie.
Lord sędzia. Za długo tu bawicie sir Dżonie, mając obowiązek czynienia zaciągów w hrabstwach, które wam będą po drodze.
Falstaf. Panie Gower, więc przynajmniej mogę mieć go na wieczerzy?
Lord sędzia. Jakiteż głupi mistrz nauczył was takich zwyczajów sir Dżonie?
Falstaf. Panie Gower, jeśli mi te zwyczaje nie przystoją, ten, co mię ich nauczył, był głupi. Sztuka fechtowania zależy na tem milordzie: cios za cios, i kwita!
Lord sędzia. Sir Dżonie! niech ci niebo da upamiętanie. Jesteś łotr wielkiej ręki!


SCENA DRUGA.
Inna ulica w Londynie.
Wchodzą książę HENRYK i POINS.

Henryk. Daję ci słowo, żem najporządniej utrudzony.
Poins. Do prawdy? A ja myślałem, że utrudzenie nie ośmieli się dostąpić do tak wysokiej osoby.
Henryk. Ośmieliło się wszakże, jakkolwiek nie miło jest mojej wysokości przyznać się do tego. I jak na toż potrzeba mi jeszcze czuć w tej chwili upakarzający pociąg do podpiwku.
Poins. Czyliż powinien być książę tak ladajako wychowany, aby mu mogło przyjść na myśl o biednym podpiwku.
Henryk. Być może, iż moje pragnienie nie odebrało książęcego wychowania, gdyż na honor, nader czule przychodzi mi teraz na myśl biedny podpiwek. Z powodu tych malutkich ułomności, nieraz do otwartej prawie przychodzi wojny między mną i moją wysokością. Bo czyż to nie upodlenie, naprzykład, pamiętać twoje imię, lub przyznać się jutro do znajomości z twoją twarzą? Albo naprzykład wiedzieć liczbę par twoich jedwabnych pończoch, to jest parę, którą masz na sobie, i drugą quondam brzoskwiniowego koloru, albo rejestr twoich koszul, jako to: jedną do codziennego użycia, drugą do przemiany — i nie rozchodźcie się! Lecz co się tyczy twojej bielizny, dzierżawca praczkarni lepiej zapewne wie o jej stanie odemnie, bo w tej mierze kuso być musi z tobą Edwardzie, zwłaszcza jeśli ci zabrakło komży, i jeśli twoje biedne Niderlandy trwają dotąd w smutnym uporze oderwania się od holenderszczyzny. Nie smuć się jednak kochany Edwardzie, akuszerki mówią, że świat dla tego nie zaginie.
Poins. Jak to źle odbija, trzpiotać się po takiej ciężkiej pracy! Powiedz mi, eoby też robiła większa część książąt, gdyby którego z nich ojciec tak był chory, jak twój teraz!
Henryk. Powiedzieć-li ci jedną rzecz Edwardzie?
Poins. Byle tylko ta rzecz była wartą słuchania.
Henryk. Piastując tak dowcipną głowę, jak twoja, nie trzebaby z góry umawiać się o cenę.
Poins. Więc jestem przygotowany, pal do mnie tą swoją jedną rzeczą.
Henryk. Dobrze, wiedz zatem, że mi nie przystoi być smutnym, w obecnem położeniu mojego ojca, chociaż mogę ci wyznać — jako człowiekowi, którego w niedostatku kogoś lepszego nazywam moim przyjacielem — że miałbym i bardzo ważne do smucenia się pobudki.
Poins. Zwłaszcza przy takiem czułem sercu.
Henryk. Mniemasz-li więc. że pod względem zatwardziałości i zepsucia, moje imię tak czarno połyska w książce Belzebuba, jak twoje i Falstafa. Okaże koniec. Mówię ci tylko, że serce krwią mi się oblewa z powodu choroby ojca, i że przyczyną do nieokazywania smutku jest mi jedynie to złe towarzystwo, w którem żyję.
Poins. Imię tej przyczyny?
Henryk. Cóżbyś pomyślał, widząc mnie płaczącego?
Poins. Pomyślałbym, żeś książę obłudników.
Henryk. Toż samo pomyślałby każdy, tyś właśnie błogosławione dziecię, które nie zbacza nigdy z powszechnego gościńca. Tak, w rzeczy samej, wszyscyby mię nazwali obłudnikiem. Cóż jednak pobudza twój wysoki dowcip do myślenia w ten sposób?
Poins. Cóż? nie co innego, na honor, tylko żeś był zawsze tak nieprzykładny, i żeś się związał z tym Falstafem.
Henryk. I z tobą.
Poins. Przysięgam na ten dzień biały, że o mnie wszyscy dobrze mówią. Słyszę to na własne uszy, gorszego nic przeciw mnie wymyślić nie mogą, jak tylko, żem młodszy z rodzeństwa i że pracuję na siebie własnemi rękami. Tych zarzutów już-ci mi oddalić nie podobna. Ale patrz tylko, wszak ci to do licha Bardolf!
Henryk. I chłopczyna, któregom dał Falstafowi. Jam mu dał dziecię chrześcijańskie, a ten gruby łotr, patrz tylko jeśli nie zrobił z niego małpy.

(Wchodzą Bardolf i giermek).

Bardolf. Moje pokorne służby Waszej książęcej Mości.
Henryk. Moje pokorne dzięki Waszej Bardolfowskiej Mości.
Bardolf (do giermka). Czegożeś się zaczerwienił cnotliwy ośle, głupie bydlątko! czegóż to się było czerwienić! patrz go jaka panienka. Od razu jednym garncowym dzbankiem, umalował się już jak należy!
Giermek (do księcia). Milordzie, wołał on mię dopiero przez jakąś ponsową firankę, alem ja za firanką nic a nic nie mógł dostrzedz jego twarzy. Nakoniec zabłysnęły mi jego oczy, i jam sobie pomyślał, z przeproszeniem Waszej Wysokości, że on sobie narzucił na twarz nową czerwoną spódnice naszej szynkarki i patrzy przez dwie kieszenie.
Henryk. Alboż chłopak nie skorzystał?
Bardolf. Pójdź mi z oczu, ty mały dyabliku, ty króliku dwunożny!
Griermek. Prędzej ty pójdziesz, łotrze, o którym śniło się Hekubie.
Henryk. Powiedz nam, mój malutki, cóż tam śniło się tej Hekubie.
Griermek. Śniło się jej, proszę księcia pana, że urodziła palącą się głownię. I dla tego ja go tak nazwałem.
Henryk. Objaśnienie warte korony. Masz ją, mój chłopcze!

(Daje mu pieniądze).

Poins. Oby tego pięknego kwiatu nie podtoczył robak. Na masz mój malutki, sześć pensów dla zabezpieczenia.
Bardolf. Jeśli go panowie nie prowadzicie tym sposobem do szubienicy, to na honor, że dzieje się przez to krzywda szubienicy.
Henryk. Jak że się ma twój pan, Bardolfie?
Bardolf. Dobrze, mości książę. Dowiedział się on o przybyciu Waszej Wysokości, i rozkazał mi doręczyć wam to pismo milordzie!
Henryk. I doręczone jak się należy! — Jakżeż twój pan wygląda z upłynionem latem?
Bardolf. Na ciele, zdrów milordzie.
Poins. Co się tyczy jego nieśmiertelnej połowy, to ta potrzebowałaby lekarza, ale on się nią nie troszczy, choroba tego rodzaju za to jest dobra, że nie kończy się śmiercią.
Henryk. Dopuściłem tego bawołu do takiej z sobą poufałości, jak i mojego wyżła, i on korzysta z tego, patrz tylko jak on mi pisze.
Poins (czyta). „Dżon Falstaf rycerzu. Nie godzi się nikomu nie wiedzieć o tem, każdą razą jak tylko jest zręczność do wyjechania na plac z rycerstwem. To podobnie jak ci królewscy krewni, którym niech zdarzy zadrasnąć szpilką palec, nie omieszkają zwiastować, że „przelana krew królewska“. — „A to jak? “ spyta kto czasem, udając, że nie pojmuje napomknienia, i odpowiedź zlatuje tak prędko jak pożyczana czapka: „jestem, mój panie, niegodnym krewnym Najjaśniejszego Pana“.
Henryk. I w rzeczy samej, są oni zawsze naszymi krewnymi, chociażby przyszło zaczynać od Jafeta. Lecz czytaj dalej!
Poins. „Sir Dżon Falstaf, rycerz, synowi królewskiemu, bezpośredniemu następcy tronu, Henrykowi księciu Walii, pozdrowienie!“ Wszakże to „zaświadczenie!“
Henryk. Czytaj dalej.
Poins. „Chcę naśladować szlachetnych Rzymian co do krótkości“. Chce on zapewne powiedzieć: co do krótkości oddechu. „Polecam mię twojej pamięci, polecam cię Bogom i żegnam. Trzymaj w oddaleniu Poinsa, gdyż on nadużywa twojej dobroci aż do tego stopnia, że śmie przysięgać, iż się ożenisz z jego siostrą Heleną. Mając wolny czas, czyń pokutę, jak możesz, i bądź mi zdrów.

Twój zawsze, czy tak, czy nie, (to jest podług tego jakim dlań będziesz) Dżon Falstaf dla moich przyjaciół, Dżon dla sióstr i braci, i sir Dżon dla reszty Europy“.

Pozwól mi, mój książę, ja ten list zmoczę w Cheresie i dam mu do zjedzenia.
Henryk. I CÓŻ stąd, że on połknie dziesiątek słów własnych! Lecz prawdaż to, Edwardzie, że dałeś się słyszeć w ten sposób? Więc chcesz, abym ja poślubił twoją siostrę!
Poins. Chciałbym zapewne, aby ona nie doznała gorszego losu. Ale nie mówiłem nigdy o tem ani słowa.
Henryk. Otóż jak marnie czas tracimy, a duchy mędrców śmieją się tymczasem patrząc na nas z obłoków. Więc twój pan tu w Londynie?
Bardolf. Tak, milordzie.
Henryk. Gdzież on wieczerza? Czy stary dzik tyje ciągle na jednem legowisku?
Bardolf. Na dawnem miejscu, milordzie, w 1stczyp.
Henryk. Któż mu dotrzymuje towarzystwa?
Bardolf. Efezowie, milordzie, z dawnego kościoła.
Henryk. Są między nimi kobiety?
Bardolf. Nie ma innych, milordzie, prócz starej mistris Żwawskiej i mistris Doroty Tear-sheet.
Henryk. Cóż to za jawnogrzesznica?
Giermek. Kobieta wcale przyzwoita, milordzie, jakaś bliska krewna naszego pana.
Henryk. Ha! ha! krewna! Co, jeślibyśmy Edwardzie zeszli znienacka to rodzeństwo przy wieczerzy?
Poins. Jam twój cień, mój książę! idę za tobą.
Henryk. Bardolfie i ty chłopcze, ani słowa przed waszym panem, żem ja w Londynie. Oto wam za milkliwość!
Bardolf. Jam bez języka, milordzie.
Giermek. A ja swój potrańę powstrzymać.
Henryk. Bądźcie zdrowi!

(Bardolf i giermek wychodzą).

— Ta Dorota Tear-sheet musi to być coś brukowego...
Poins. Jak jedna z ulic naszego poczciwego Londynu.
Henryk. Jakby to zrobić, gdybyśmy mogli dziś widzieć Falstafa w jego przyrodzonej postaci, nie będąc sami widzianymi?
Poins. Przywdziejmy kurtki i skórzane fartuchy fagasów, i usługujmy mu do stołu.
Henryk. Z Boga stać się bykiem! Smutna przemiana! W takim właśnie przypadku był Jowisz! — Z tem wszystkiem wykonanie, w całej niedorzeczności, powinno odpowiedzieć treści pomysłu. Chodźmy Edwardzie!

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Warkworth, przed zamkiem Nortumberlanda.
Wchodzą NORTUMBERLAND, ledy NORTUMBERLAND i ledy PERSY.

Nortumberland. Żono kochana i ty droga córko,
Nie przerywajcie gorzkich moich myśli,
Choć wy przynajmniej nie łączcie się z losem,
Co się dziś zawziął na cały dom Persych.
Ledy Nortumberland. Jużem zamilkła, ani się ośmielę
Radzić ci więcej. Rób jak ci się zdaje,
Mądrość twa twoim najlepszym doradzcą.
Nortumberland. Dałem im słowo, droga przyjaciółko!
I jechać muszę, lub utracę sławę.
Ledy Persy. Z tem wszystkiem nie jedź, zaklinam na niebo.
Był czas, mój ojcze, gdyś złamał swe słowo,
Choć było droższem niżeli jest teraz:
Gdy twój syn własny, mój najlepszy Henryk,
Spoglądał ciągle na północ, czekając
Twojej pomocy, i czekał na próżno.
Któż ci doradzał wtedy zostać w domu?
Dwie przecież sławy było do stracenia:
Twoja i syna. Co do twojej ojcze,
Niech ją niebieska światłość opromieni,
Ale Henryka, ona w nim mieszkała
Jak boskie słońce na sklepieniu nieba,
I przy jej blasku młódź Anglii całej
Do dzieł rycerskich na wyścigi biegła.
Był on do tyła jej zwierciadłem, wzorem,
Że sam chód jego naśladował każdy.
Nawet ten akcent prędki i nie jasny,
Co był w nim wadą z winy przyrodzenia,

Został nazwany wymową walecznych,
Którą spieszono przejmować, we wszystkiem
Chcąc podobieństwo zatrzymać Hotspura.
I tego człeka — co w mowie, w postawie,
W sposobie życia, w wyborze zatrudnień,
W prawidłach wojny, w całem swem obejściu
Był wzorem, księgą, zwierciadłem rodaków,
Tego człowieka, dziwnego człowieka,
Ten cud śród ludzi — opuściłeś ojcze!
Mając go chlubą, dumą i obroną
Nieporównaną, dozwoliłeś przecież,
By stoczył walkę z biedną garstką ludzi
Przeciwko tłumom, i na polu śmierci
Nie miał obrony nad imię Hotspura!
Gdyś mimo słowa, mógł takiego syna
Opuścić ojcze, o nie czyń mu krzywdy.
Nie chciej słowniejszym okazać się cudzym!
Zostaw ich samych. Marszałek i biskup
Mają wojsk dosyć. Gdyby ich połowę
Liczył pod sobą mój najdroższy Henryk,
Dziś bym pytała, wisząc mu u szyi:
Gdzie grób Monmutha?
Nortumberland. O ciężki zarzut sercu twemu córko!
Że odnawianiem żalów i pomyłek
Znowu mię całej pozbawiasz odwagi.
Bo jechać muszę i podzielić z nimi
Niebezpieczeństwo, lub na innem miejscu
Zajdzie mi drogę i znajdzie bezbronnym.
Ledy Nortumberland. Uciekaj do Szkocyi,
Dopóki szlachta z uzbrojonym ludem
Sił swych w tej walce naprzód nie doświadczą.
Ledy Persy. Jeśli się oni utrzymać zdołają,
Wesprzesz ich wtedy ojcze swą pomocą
Jak niepożytą kolumną ze stali.
Lecz pierwszą bitwę, błagam, niechaj sami
Przyjmą i stoczą — jak uczynił Hotspur —
Jak to ścierpiałeś — i jak mi być przyszło
Nieszczęsną wdową, której łez i życia
Nie stanie nigdy, by mogła rozpaczą
Choć w części zrównać swojej wiecznej stracie.

Nortumberland. Wejdźmy do środka. Umysł mój w tej chwili,
Jak morze w swojem najwyższem wezbraniu,
Gdy nie przemaga jeszcze w żadną stronę
Spiętrzona fala. Chciałbym się połączyć
Z arcybiskupem, lecz tysiąc powodów
Od tego kroku wstrzymać mi się radzi.
A więc do Szkocyi! nim w stanowczej chwili
Szala wypadków i mój los przechyli.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Gospoda pod głową dzika w Istczyp.
Dwaj służący.

Pierwszy służący. Na co u licha niesiesz tu te jabłka, co to jak na śmiech, podobne są do naszego sir Diona i ze skóry i z nazwiska. Wiesz, że on cierpieć nie może eppl-dżonów.
Drugi służący. A, do dyabła, prawda! Czy pamiętasz jak raz książę postawił przed nim talerz eppl-dżonów, śmiejąc się, że otóż mamy jeszcze pięciu dżonów! A potem zdjął kapelusz i mówi: „upadam do nóg wszystkich sześciu starym, okrągłym, suchym, pomarszczonym rycerzom“. Falstaf rozgniewał się straszliwie, ale i zapomniał zaraz.
Pierwszy służący. Ustawiaj jednak prędzej talerze i pójdź wyjrz, czy nie nadybiesz gdzie Skrzypalskiego i jego bandy, bo panna Dorota chce żeby była i muzyka. Ale do dyabła, prędzej! W pokoju, gdzie oni jedli wieczerzę, gorąco: wszyscy wiec przejdą zaraz tutaj.
Drugi służący. Ale wiesz-że co ci powiem? książę z panem Poinsem przyjdą tu zaraz: pobiorą od nas kurtki i fartuchy i usługiwać będą do stołu, ale Falstafowi nie trzeba nic mówić o tem. Nakazywali oni o tem przez Bardolfa.
Pierwszy służący. A to, niech mię dyabli, paradnie! Co łepsko, to łepsko!
Drugi służący. No! pójdęż ja po Skrzypalskiego.

(Wychodzą).
(Wchodzi oberżystka i Dorota Tear-sheet).

Oberżystka. Jak chcę być szczęśliwą, wyglądasz teraz w najśliczniejszej „temperaturze“ i puls masz, moje serce, ekstraordynaryjny, jak tylko można żądać, a twój rumieniec żywiuteńka róża. Źle tylko, żeś tyle piła kanaryjskiego wina. To licho umie zaperfumować krew, prędzej niż je obejrzysz. No, jakże ci teraz?
Dorota. Lepiej już, na uczciwość!
Oberżystka. Tyś nieoszacowana, moja duszko! Wszystko fraszka, byleby serce dobre. Ale otóż on idzie!

(Wchodzi Falstaf śpiewając).

Falstaf. „Kiedy się Artur zjawił u dworu“

— Nacożeście postawili na prezent to naczynie?

(Służący nadchodzi).

„Był to monarcha tak okazały“.

— Cóż? czy ci już odeszło Miss Doroto?
Oberżystka. Na honor, że jej jeszcze słabo i przytem jakieś ma ściskanie.
Falstaf. To odwieczna choroba całego waszego cechu: jak tylko nie ma ściskania, to i słabo.
Dorota. Więc na taką tylko zdobyłeś się pociechę? ty gruby niecnoto!
Falstaf. Tyś mnie zrobiła takim! Miss Doroto!
Dorota. Ja zaś! nie, takim cię zrobiło obżarstwo i choroby.
Falstaf. O ile kucharz do pierwszego, tyłeś ty przyłożyła się do ostatnich. Nie mówiąc już o sercu i o mojej biednej cnocie, jam ci wiele, wiele winien prócz tego.
Dorota. Tak, boś mi winien złoty łańcuch i wiele innych kosztownych rzeczy.
Falstaf. „Rubiny, perły i karbunkuły.“ — Waleczny żołnierz najczęściej powraca z boju kulejąc, a motylek za chwilową ciekawość przypłaca skrzydełkami.
Dorota. Patrz mi, jaki motylek! Tyś raczej poczwara, dziś jeszcze warta szubienicy.
Oberżystka. Otoż się zanosi na stare androny: że też wy nigdy z sobą nie obejdziecie się bez kłótni. Nie możecie zbliżyć się do siebie, jak dwie suche na jednym rożnie skwierczące pieczenie. Co to znowu za osobliwsza sympatya, że jedno nie może znieść wyrozumiałości drugiego! Potrzeba jednak, aby jedno z was koniecznie znosiło i to do ciebie (do Doroty) naprzód należy, boś ty, jak to mówią, słabe i kruche naczynie.
Dorota. Jeśliby tak było, mogłażbym znosić ten ogromny pełniuteńki okseft? Dźwiga on w swoim żołądku cały ładunek bordoskiego wyrobu i na honor, że na żadnym okrętowym pokładzie ładunek nie mógłby być gromadniejszy. Z tem wszystkiem! Dżonie, powinniśmy z tobą rozstać się po przyjacielsku: idziesz, do licha, na wojnę i czy się kiedy jeszcze z sobą zobaczymy, o tem nikt się nie troszczy pod słońcem.

(Wchodzi służący).

Służący. Panie! Chorąży Pistol jest u drzwi i chce mówić z wami.
Falstaf. A niech go spotka szubienica tego łotra, warchoła. Zamknij mu drzwi przed nosem: jes to najopętańsza sztuka w całej Anglii.
Oberżystka. Jeśli to warchoł, więc niech się tu ani potyka: ja chcę — żyć tylko z moimi dobrymi sąsiadami i nie potrzebuję warchołów. Chwała Bogu o mojej reputacyi nie powie nikt złego ani słowa. Zamknij drzwi i powiedz mu, że tu nie przyjmują warchołów. Nie dla tego żyłam aż do tej pory, abym miała widzieć w swoim domu warchołów. (Do służącego). Słyszysz mi!
Falstaf. Posłuchaj tylko, kochana Żwawsiu!
Oberżystka Chciej być spokojnym Sir Dżonie, nie wejdzie tu nikt z warchołów.
Falstaf. Ale to jest mój chorąży.
Oberżystka. Tere! fere! Sir Dżonie, nie mów mi o tem; twój warchoł chorąży nie przestąpi nigdy mojego progu. Byłam onegdaj u pana deputata Tisick, aż on mi mówi, działo się to przeszłej środy — „Pani Żwawska!“ — a tak stał Master Dumb, nasz kaznodzieja — „pani Żwawska, powiada, przyjmuj do swego domu tylko ludzi porządnych, bo masz złą sławę“ — a mnie zaraz tknęło, do czego to on powiedział? — „jesteś, powiada, kobieta uczciwa i wszyscy o tobie dobrze myślą, powinnaś być ostrożną względem gości, których przyjmujesz do swego domu i nie przyjmuj tych, jak się nazywa, warchołów.“ Ja też ich nie przyjmuję. Alebyś tylko żegnał się i patrzył, słysząc, co mówił pan deputat Tisick! Nie, nie chcę, za żadne pieniądze warchołów.
Falstaf. E, on nie warchoł, broń Boże! Jest to wisus, ale potulny i łagodny, choć go przyłóż do rany; onby się nie porwał nawet do afrykańskiej kury, jeśliby widział, iż ta przeciwko niemu nastroszyła pióra. Przywołaj go chłopcze!
Oberżystka. Tak, to tak! Bo co warchołów, to ja ścierpieć nie mogę. Dalipan, że mi się robi słabo na samo wspomnienie: warchoł! Zobaczcie, kto, moje państwo, jeśli nie wierzycie, że ja drżę teraz cała.
Dorota. Na honor, że prawda.
Oberżystka. Mało powiedzieć, że prawda. Aktualnie, że tak jest; drżę jak listek osiny, bo nie mogę znieść warchołów.

(Wchodzą Pistol, Bardolf i giermek).

Pistol. Moje uszanowanie, Sir Dżonie!
Falstaf. Witaj chorąży Pistolu! I oto ci pistolet należycie nabity cheresem: daj zeń ognia do naszej oberżystki.
Pistol. Bardzo dobrze Sir Dżonie, choćby nawet dwiema kulami.
Falstaf. Nie podejmuj się tak łatwo: strzał pistoletowy dla niej nie straszny.
Oberżystka. Tak zapewne, nie zastraszycie mię ani waszemi kulami ani pistoletami, piję tyle tylko, ile uważam za dobre i nie odstąpię od mego zwyczaju dla niczyjej w świecie miłości.
Pistol. Więc wyzywam was mistris Doroto!
Dorota. Mnie? Taki obdartus, łotr, hołysz, co ledwie ma koszulę na grzbiecie. Że się obejdzie, to obejdzie! Jam nie dla takich, jak asan!
Pistol. Przecięż znamy się z sobą miss Doroto!
Dorota. Precz, sam rzezimieszku, rzeźniku! Jeśli mi jeszcze raz piśniesz, to niech mi wypadnie z rąk kieliszek, jeśli ci nie obetnę uszu, tym samym nożem, którym ty odrzynasz kalety. Łotr, pijak, zawadyak! I on, już proszę, tytułuje się panem! I jakieś dwa sznurki przypiął do ramion! Patrzcie go!
Pistol. E, co za taką potwarz, to niech już mię licho, jeśli nie przebiję na wylot — twojej chusteczki!
Falstaf. Dość tego Pistolu! Nie chciałbym, abyś odszedł od nas po prostu: wyleć więc sobie raczej jak pistoletowa kula, wystrzel!
Oberżystka. Ach nie! nie tu, panie kapitanie Pistol! nie strzelaj tu kochany panie kapitanie!
Dorota. Co on kapitan! Bezczelny, potępiony chłystku, nie wstydzisz-że się nazywać kapitanem! Jeśliby kapitanowie podobnie jak ja myśleli, tobyś usnął pod chłostą, za takie samozwaństwo! Ty, ty kapitan! za to, żeś może zerwał czepek z jakiej tam bezbożnicy! Przeklęty wisielec! właśnie na kapitana przystało zajadać pieczoną marchew i gryczane kuchany! Te łotry gotowe są sponiewierać imię kapitana, tak jak sponiewierano imię platonicznej miłości. Kapitanowie powinniby dobrze nad tem pomyślić.
Bardolf. Proszę cię, odejdźmy stąd, kochany panie chorąży.
Falstaf. Jedno słówko, miss Doroto!
Pistol. Nie. Daję ci słowo, kapralu Bardolfie, że jabym ją teraz połknął ze złości: to pójść nie może płazem.
Giermek. Odejdź, odejdź, panie Pistol.
Pistol. Chciałbym ją widzieć wprzódy potępioną, w bagnie Plutona, w piekielnej głębinie, z Erebem i jego niecnemi mękami. Dajcie mi tu liniję i kątomierz. I precz mi z oczu szczekająca hałastro! — alboż nie mamy tej (uderzając po szpadzie i ukazując potem na Dorotę) dusz-gubicielki?
Oberżystka. Kochany panie kapitanie Świstol! uspokuj się! Już tak późno, doprawdy! puść wodze swojemu gniewowi?

Pistol. Mam być spokojnym! I bardzo zaprawdę!
Bo czyliż stare szkapy pociągowe,
Albo juczone dardanelskie osły,
Co ledwie na dzień ściągną mil trzydzieści,
Cezarom równe, albo Hannibalom,
Lub Trojskim Grekom? Nie! niech zginą raczej
Z królem Cerberem! A że ryczą gromy,
Dbać o tę fraszkę?

Oberżystka. Na honor, kapitanie, to już nadto ostro.
Bardolf. Chodźmy kochany chorąży; to zakrawa na breweryę.

Pistol. Niech giną ludzie, jak psy i jak wilki,
Niech się korony rozdają jak szpilki,
Alboż nie mamy tej dusz-gubicielki?

Oberżystka. Zawierz mojemu słowu panie kapitanie, że nie ma tu tego, o czem napomykasz. Czyliżbym ja mogła w tem odmówić takiej osobie? Jeśli mam choć trochę łaski, uspokój się kochany panie kapitanie.

Pistol. Więc jedz i tyj mi Kallipoli gładka,
A dla nas wina!
Si fortuna me tormenta, sperato me contenta.
Bo czyż nam straszna salwa okrętowa?
O nie! niech daje nieprzyjaciel ognia!
A dla mnie wina! ty serce też tutaj! (kładnie szpadę).
I to już wszystko? A gdzież et caetera?

Falstaf. Pistol! chcę tu być spokojnym.
Pistol. Całuję wasze ręce rycerzu! Siedm gwiazd nam obu świeciło.
Dorota. Rzuć go ze schodów, tak żeby mu zaświeciło siedm kościołów. Nie mogę znieść paplaniny tego łotra!
Pistol. Rzuć go ze schodów! Doprawdy! Więc już się nie znamy na farbowanych lisach?
Falstaf. Bardolfie! a rzuć-że go tam jak piłkę! Jeśli on nie umie nic więcej tylko prawić duby, to niechże i ma podobna odprawę!
Bardolf. No! mój panie! prosimy na ustęp!

Pistol. Cóż to? czy idzie tylko o nacięcia?
Czy krwi upuścim? 85%
Niechże więc śmierć mię na sen ukołysze,
Skróci za zawsze dni długie i smutne,
A wy trzy siostry przędźcie swe okrutne,
Straszne, szerokie, niezgłębione rany!
Przybądź Atropos!

Oberżystka. Otoż na co się zanosi!
Falstaf (do giermka). Podaj mi tu szpadę, chłopcze!
Dorota. Nie, nie, Janie, proszę cię nie dobywaj szpady!
Falstaf. Precz mi stąd natychmiast!

(Obnaża szpadę i pędzi przed sobą Pistola).

Oberżystka. A to jest czysta rewolucya! przysięgam, że wolę raczej zamknąć dom, niżeli być w tych ciągłych harmiderach i patrzeć ustawnie na te szczęki brzęki! Zobaczycie, że się tu nie obejdzie bez kalectwa! Aj! aj! pochowajcie te śmiertelne szpady! pochowajcie te śmiertelne szpady!

(Pistol z Bardolfem wychodzą).

Dorota. Uspokój się, proszę cię Janeczku! Tego zbója już nie ma. Ale jaka z ciebie ognista, zapalona pałka!
Oberżystka. Ozy nie drasnął on cię tylko przypadkiem po żołądku? Ten łotr zamierzał się tak śmiertelnie!

(Powraca Bardolf).

Falstaf. Dobrześ go tam wytrącił za drzwi?
Bardolf. Jak należy. Junak był pijany. Aleś go pan tęgo dojechał po ramieniu.
Falstaf. Łotr! mnie się nadstawiać!
Dorota. Aleś i ty nie mniejszy łotr, żeś tak upotniał! Pójdź, otrę ci czoło! chodź-że ty krnąbrny urwisie! Dowiodłeś dziś moja staroto, żeś godzien mojej miłości. Jesteś równie waleczny jak Trojański Hektor, wart więcej niżeli pięciu Agamemnonów i dziesięć razy więcej, niżeli dzisiejsi bohaterowie. Ty stary swawolniku!
Falstaf. Przeklęty natręt! nie koniec na tem! Będzie mi on jeszcze musiał przez kij skakać.
Dorota. Dobrze, dobrze mój Janeczku! a ja cię za to całuję.

(Wchodzi muzyka).

Giermek. Panie! przyszła muzyka!
Falstaf. Niech grają. Grajcie panowie! Siadaj tu przy mnie Doroto! Nędznik! utrapiony samochwał! Gdy przyszło co do czego, sprysnął przedemną jak żywe srebro!
Dorota. A tyś go gonił, na honor, jak kościelna wieża! Trzpiocie ty, hajdamaku! kwiezołku wielkanocny, kiedy też ty poprzestaniesz swoich dziennych i nocnych szubrawstw i pomyślisz o przygotowaniu swojej starej tuszy do przyszłego żywota?

(Wchodzą Henryk i Poins przebrani).

Falstaf (nie zwracając na nich uwagi). Cicho, moje serce! nie mów mi, jak trupia główka! Nie przypominaj mi śmierci.
Dorota. Słuchaj, mój cieniutki! Jakiego też rodzaju człowiek, ten książę?
Falstaf. At sobie dzieciuch, poczciwe prostaczysko! Zdałby się na piekarza, jedyny byłby do krajania chleba!
Dorota. Mówią jednak, że Poinsowi nie zbywa na dowcipie.
Falstaf. Jemu na dowcipie? temu czopowi! Jego dowcip tak jest miałki jak gorczyca z Tewskbury, a głowa nie sensowniejsza od kowalskiego młota.
Dorota. Dla czegóż książę tak go lubi?
Falstaf. Bo jeden i drugi w miejscu nóg są osadzeni na badylkach. A przytem Poins ma jeszcze inne szacowne przymioty: gra dobrze w piłkę, może jeść z koprem węgorza, połyka płomyk od świecy, jeździ na wyścigi z dziećmi na kiju, przeklina się jak należy, nosi obcisłe buty jak igielniczki, przeskakuje równemi nogami przez stołki, nie powtarza skromnych historyjek, słowem posiada wszystkie te zalety, co i książę, gdyż rzuciwszy ich obu na szalę, stanęłaby cna tak spokojnie, że włosek nawet mógłby zniszczyć równowagę.
Henryk. Nie zasługiwałaż-by ta gyra, abyśmy mu okrzesali uszy?
Poins. Obijmy go w oczach kochanicy!
Henryk. Patrz tylko jak ten siwy koczkodan nastrzępił resztę swoich włosów.
Poins. Nie osobliwsza to, iż żądza usiłuje w nim przeżyć lata?
Falstaf. Pocałuj mnie Doroto!
Henryk. Cudowne połączenie planet: Saturn z Wenerą! Co o tem mówi kalendarz?
Poins. Rzuć-że przecię okiem i na planetę-towarzysza! (na Bardolfa) jak czule ten płomienisty Trygon przyświeca przeszłości swojego pana!

(Bardolf nadskakuje Żwawskiej).

Falstaf. Uśmiechasz się do mnie od niechcenia.
Dorota. Nie, na honor, z całego serca.
Falstaf. Jużem stary, nieprawdaż?
Dorota. Z tem wszystkiem przenoszę cię nad wszystkich dzisiejszych młokosów.
Falstaf. Co chcesz mieć na suknię? Pieniądze będę miał we czwartek, a jutro kupię ci ładny kapelusik. No, zagrajcie jeszcze co wesołego! Już też późno. Ty, nic dobrego, zapomnisz o mnie, skoro stąd odjadę?
Dorota. Na honor, chcesz mię przywieść do płaczu taką mową. Doświadcz, czy się choć raz ubiorę aż do twego powrotu? Ale posłuchaj końca tej sztuczki!
Falstaf. Franku, podaj tu wina!
Henryk i Poins (podbiegając). Zaraz, panie, zaraz!
Falstaf. Cóż to! wszakże to mniemany syn królewski? A to przyrodni brat jego Poins?
Henryk. Ach ty kulo grzechowa! jakież to ty prowadzisz życie?
Falstaf. Lepsze niż ty. Jestem sobie panem, a ty się krzątasz koło moich kieliszków.
Henryk. Przyszedłem tu, pokrzątać się, mój panie, koło twoich uszu.
Oberżystka. A niech Bóg błogasławi waszą wysokość! Chwałaż Bogu, że jaśnie wielmożny pan powrócił sobie do Londynu w czerstwem zdrowiu! mój Jezu! to wasza wysokość prościuteńko z Walii!
Falstaf. Niedonoszone plemię królewskie! zaręczam ci (kładąc rękę nu ramieniu Doroty) na te marcowe wdzięki i ciemno-oliwkową cerę, żeś tu mile widziany!
Dorota. Co, co, ty zgrzybiały niegodziwcze! Tyś mi ani w głowie!
Poins (do Henryka). Jeśli go książę nie ogrzmocisz z góry, to on cię zbędzie żarcikami.
Henryk. Przeklęta góra łoju, jakeś to śmiał dopiero tak niegodziwie odzywać się o mnie w obecności tej zacnej, cnotliwej i grzecznej damy?
Oberżystka. Niech Bóg błogosławi waszą wysokość, za dobre serce! ona w rzeczy samej taka!
Falstaf. Toś mię słyszał?
Henryk. Słyszałem, a tyś mnie poznał, równie jak i pod Gadshill, „tak dobrze jak ten, co mnie stworzył“. Wiedziałeś, że stoję za tobą, i z tem wszystkiem gadałeś umyślnie, dla doświadczenia mojej cierpliwości.
Falstaf. Nie, nie, nie tak jak wtedy, nie myślałem, abyś mię słyszał.
Henryk. Musisz mi wyznać, w jakim celu miotałeś na mnie te obmyślane obelgi, i na gorącym uczynku rozprawimy się tu z sobą.
Falstaf. Obelgi, Henryczku! nie, na honor, nie było tu obelg!
Henryk. Więc nazwać mię piekarzem, i zdolnym tylko do krajania chleba, to są pochwały!
Falstaf. Nie, nie było żadnych obelg Henryczku!
Poins. Tak, nie było tu żadnych obelg.
Falstaf. Żadnych obelg, Edwardzie, żadnych w świecie, mój zacny Edwardzie! Ganiłem księcia przed złymi, dla tego jedynie, ażeby źli nie mogli powziąć ku niemu miłości, i w tem postąpiłem sobie jak troskliwy przyjaciel i wierny poddany, za co król zapewne będzie mi wdzięczny. Obelg żadnych tu nie było, Henryczku, żadnych Edwardzie, żadnych moje dzieci, żadnych.
Henryk. Otóż do czego cię doprowadza bojaźń i podłość. Dla uniknienia chłosty szarpiesz honor tej cnotliwej damy! Uważ, że ją złą nazwałeś! Więc złą będzie i pani Żwawska? I ten niewinny giermek? I ten nieposzlakowany Bardolf, którego nos płonie taką gorliwością?
Poins. Odpowiadaj, ty spróchniała wierzbo, odpowiadaj!
Falstaf. Bardolfa napiętnował już raz na zawsze odwieczny nieprzyjaciel synów Adama: twarz jego jest uprzywilejowaną kuchnią Lucypera, w której ten arcy-dyabeł smaży przysmaczki dla potępieńców. Co się tycze tego chłopaka, ma on przy sobie anioła stróża, ale dyabeł od niego mocniejszy.
Henryk. Lecz te damy.
Falstaf. Jednej z nich dawno już gore w piekle biedna duszyczka. Drugiej winien jestem trochę pieniędzy, i czyli będzie ona za to, lub nie, potępioną, o tem nic nie wiem.
Okerżystka. Nie, jak chcę być szczęśliwą, nie za to!
Falstaf. Tak i ja myślę, w tej mierze rachunek dawno już skończony, ale masz jeszcze inny bicz na siebie pani Żwawska: pozwalasz, aby tu jadano z mięsem w dni zakazane, a za to czy się podoba czy nie, będziesz musiała pójść do piekła.
Oberżystka. To taką rzeczą będą musieli pójść do piekła wszyscy utrzymujący stołowników, ale cóż to znaczy, jedna czy dwie łopatki baranie w przeciągu całego postu?
Henryk. Panno Doroto?
Dorota. Co mi Wasza Wysokość rozkaże?
Falstaf. Jego Wysokość mówi do asanny z zamrużonemi oczyma.
Oberżystka. Któż się to tam dobija do drzwi? Pójdź wyjrzyj Franku!

(Wchodzi Peto).

Henryk. I cóż tam? Peto!

Peto. Król w Westminsterze. Dwudziestu już gońców
W największym pędzie przybiegło z północy,
A ze dwunastu najmniej kapitanów
Spotkałem w mieście, opytują oni
Po wszystkich szynkach sir Dżona Falstafa.
Henryk. Jakżem ja winien przed niebem, Poinsie,
Że śmiem tu tracić takie drogie chwile,
Gdy powiew buntu jak wicher z południa,
Czarne obłoki zewsząd nagromadza,
I grozi burzą nad naszemi głowy!
Płaszcz mój i szpada! Dobranoc Falstafie!

(Wychodzą Henryk, Poins i Peto).

Falstaf. Otóż, do kata ma przypaść za nic najpiękniejszy Z moich wieczorów! (słychać kołatanie) Znowu kołatanie! (Wchodzi Bardoif). No, cóż tam Bardolfie!
Bardolf. Musisz pan natychmiast stawić się u dworu! oczekuje nań przynajmniej ze dwunastu kapitanów.
Falstaf (do giermka). Zapłać skrzypakom, chłopcze. Bądź zdrowa gosposiu! Bądź zdrowa Doroto! — Widzicie moje kochane kobietki jak ludzie odważni i zasłużeni są poszukiwani, gdy tymczasem piecuchy mogą spać spokojnie. Bądźcie mi zdrowe! Jeśli jutro rano nie wyszła mię pocztą, to się jeszcze z sobą zobaczymy!
Dorota. Nie mogę mówić — mało mi serce nie pęknie — kochany Janie, oszczędzaj, oszczędzaj siebie!
Falstaf. Bądźcie zdrowe, bądźcie zdrowe!

(Wychodzi z Bardolfem).

Oberżystka. Niech cię Bóg prowadzi! Dwadzieścia i pięć wiosen już minie, jak się z tobą znamy, ale lepszego człowieka i z takiem sercem...
Bardolf (za teatrem). Panno Tear-sheet!
Oberżystka. Co takiego? Co takiego?
Bardolf. Proszę powiedzieć pannie Tear-sheet, ie mój pan chce jej powiedzieć słów parę.
Oberżystka. Biegaj, bież prędzej moja kochana Doroto!

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Placyd Jankowski.