Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
Trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.

O godzinie drugiej po południu, długi poczet rycerzy błyszczących złotem, drogiemi kamieniami i wspaniałemi ubiory, ukazał się na ulicy Ś-go Dyonizego, z po za rogu cmentarza Niewiniątek, posuwając się po ognistym pasie słońca, pomiędzy ciemnemi i ponuremi domami, jakby ogromny wąż z mieniącą się skórą.
Żaden najwspanialszy orszak, nie może dać wyobrażenia o tym widoku.
Jedwabne, bogate, świetne ubiory, jakby testamentem przekazane następcom przez Franciszka I-go, jeszcze nie zamieniły się w wązkie i ponure suknie, jakie noszono przy Henryku III-cim: tym sposobem, kostyum Karola IX-go, mnie bogaty, lecz być może, że wykwintniejszy od ubiorów z epoki dawniejszej, odznaczał, się doskonałą jednością.
Paziowie, koniuszowie, dworzanie, psy i konie, idąc po bokach i z tyłu, tworzyli z królewskiego orszaku jakby armię.
Za tą armią postępował lud, albo raczej, lud był wszędzie.
Lud biegł naprzód, postępował z orszakiem i szedł z tyłu, wołając naprzemian: Noel i Haro; w orszaku bowiem, rozróżniano wielu kalwinów, znowu zjednoczonych, do których naturalnie, lud miał urazę.
Z rana Karol IX-ty w obecności Katarzyny i księcia Gwizyusza, uwiadomił Henryka, króla Nawarry, jakby o rzeczy najzwyczajniejszej, że wszyscy zamierzają pojechać do szubienicy w Montfaucon, a raczej zobaczyć zbrukane ciało admirała, na niej wiszące.
Pierwszą myślą Henryka, było wymówienie się od uczestnictwa w tej przejażdżce.
Katarzyna tego tylko sobie życzyła.
Przy pierwszych jego słowach, wpuszczających to postanowienie, królowa-matka i książę Gwizyusz zamienili pomiędzy sobą spojrzenia i uśmiechy.
Henryk spostrzegłszy to, zrozumiał wszystko i nie omieszkał się poprawić.
— Zresztą — powiedział — dlaczegóżbym nie miał jechać? Jestem katolikiem i powinienbym coś uczynić dla swej nowej wiary.
Następnie, zwracając się do Karola IX, dodał:
— Wasza królewska mość może liczyć na mnie; bardzo mi będzie przyjemnie towarzyszyć ci, gdziekolwiekbyś się udał.
I szybko spojrzał dokoła, ażeby się przekonać, jak też wiele brwi się zmarszczyło.
Na nikogo więc z całego orszaku nie zwracano tyle uwagi, ile na Henryka, tego syna bez matki, tego króla bez królestwa,, tego hugonota-katolika.
Jego twarz charakterystyczna, prostota w obejściu, poufałość w przestawaniu z niższymi, poufałość, która była prawie naganną dla króla, poufałość, której nabył w młodości, bawiąc pomiędzy góralami, i którą zachował do śmierci, łatwo dawały go poznać licznym widzom, z których niejeden zawołał:
— Na mszę, Henryku, na mszę!
Na co Henryk odpowiadał:
— Byłem na niej wczoraj, byłem dzisiaj i będę jutro. Zdaje mi się, że to dosyć.
Małgorzata konno była dzisiaj tak świeżą, tak piękną, że powszechny szmer uwielbienia rozchodził się pomiędzy otaczającymi ją widzami.
Cząstka tego zachwytu spadała i na śliczną księżnę Nevers, jadącą w jednej linii z Małgorzatą, na białym koniu, potrząsającym grzywą i jakby pyszniącym się z ciężaru, który dźwigał.
— Cóż tam nowego, księżno? — zapytała królowa Nawarry.
— Nic nie wiem, pani — odpowiedziała Henri eta głośno.
Potem zniżając głos, dodała:
— A jakżeż się miewa hugonot?
— Znalazłam dla niego prawie zupełnie bezpieczne schronienie — odrzekła Małgorzata — lecz co robi twój straszny morderca rodu ludzkiego?
— Chciał koniecznie uczestniczyć w naszym orszaku; jest tutaj, siedzi na koniu bojowym księcia de Nevers, na koniu tak wielkim, jak słoń. Dzielny kawalerzysta: Pozwoliłam mu wziąć udział w ceremonii, spodziewając się, że bezwątpienia twój hugonot nie przybędzie i tym sposobem nie będziemy potrzebowały obawiać się żadnego między nimi zajścia.
— O! chociażby tu i był — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — ale zdaje się, że go niema; zresztą w żadnym razie nie potrzebujemy się tego obawiać. Mój hugonot jest dobrym chłopcem, dobrym jak gołąb, a nie jak kania; grucha, a nie zabija. Ale wiesz co? — dodała Małgorzata tonem niepodobnym do oddania i zlekka ściągając ramionami, sądziliśmy, że on hugonot, a on bramin i jego religia zabrania mu przelewania krwi.
— Lecz gdzież jest książę d’Alençon? — zapytała Henrieta — nie widzę go.
— Bezwątpienia dogoni nas; dzisiaj zrana bolały go oczy, chciał więc pozostać; lecz, jak ci wiadomo, on ujmuje się za hugonotami dlatego tylko, ażeby się sprzeciwiać swoim braciom: Karolowi i Henrykowi; lecz zwrócono jego uwagę na to, że król nieobecność jego mógłby sobie wytłumaczyć bardzo źle, postanowił zatem pojechać. Lecz czy słyszysz okrzyki? To pewnie wyjeżdża on z bramy Montmartre.
— Tak, to on, poznaję go — powiedziała Henrieta. — A! jak dziś pięknie wygląda. Od niejakiego czasu bardzo zajmuje się swoim ubiorem, musi być zakochany. Patrz, jak to dobrze być księciem z krwi królewskiej, pędzi jak wicher i wszyscy mu ustępują z drogi.
— Prawda — odrzekła Małgorzata śmiejąc się — podepcze nas, Boże zmiłuj się nademną! Rozkaż pośpieszyć swej świcie, księżno; patrz! jeżeli oto ten nie ustąpi z drogi, to go zabija.
— A! to mój nieustraszony rycerz — zawołała księżna — baczność, panie, baczność! Cocconas w istocie opuścił szereg, chcąc zbliżyć się do księżnej de Nevers; lecz właśnie w tej samej chwili, kiedy koń jego przebywał zewnętrzny bulwark, oddzielający ulicę od przedmieścia Saint-Denis, jakiś jeździec ze świty księcia d’Alençon, pomimo wszelkich usiłowań, nie mogąc wstrzymać rozhukanego konia, w całym pędzie wpadł na piemontczyka.
Coconnas zachwiał się na swym kolosalnym koniu, kapelusz spad! mu z głowy, lecz schwycił go w powietrzu i obejrzał się z oburzeniem.
— Boże! — zawołała Małgorzata, nachylając się do ucha swej przyjaciółki. — To pan de la Mole.
— Kto? ten przystojny, blady młodzieniec? — zapytała księżna, nie mogąc pohamować pierwszego wrażenia.
— Tak, ten sam, który tylko co nie wysadził z siodła twego piemontczyka.
— O!... to zajdą teraz dziwne wypadki! — powiedziała księżna; patrzą na siebie... poznają się...
W rzeczy samej, Coconnas obróciwszy się, poznał La Mola i z zadziwienia wypuścił z rąk cugle, myślał bowiem, że zabił swego towarzysza, a przynajmniej, że na długo uczynił go niezdolnym do walki.
La Mole także poznał swego przeciwnika i uczuł, że twarz mu się zaogniła.
W przeciągu kilkunastu sekund, które były dostateczne na odmalowanie na ich twarzach wszystkich uczuć w sercach ich gorejących, mierzyli się wzajemnie wzrokiem, na który wzdrygały się nasze młode damy. Następnie La Mole, obejrzawszy się dokoła i zrozumiawszy, że miejsce i czas źle były obrane do wspólnych objaśnień, spiął ostrogami konia i przyłączył się do księcia Alençon.
Coconnas pozostał jeszcze przez chwilę na miejscu, pokręcając wąsa; potem widząc, że La Mole oddala się nic nie mówiąc, ruszył z miejsca i pojechał dalej.
— A! — powiedziała Małgorzata z pogardą — tak, nie omyliłam się... Lecz tym razem tego już za wiele.
I aż do krwi zagryzła sobie usta.
— A! jaki on ładny — powiedziała księżna ze współczuciem.
W tejże chwili książę d’Alençon zajął miejsce za królem i królową-matką; naturalnie, że świta jego jadąc tuż za nim, zmuszoną była przejechać obok Małgorzaty i księżnej de Nevers.
La Mole, przejeżdżając obok nich, zdjął kapelusz, skłonił się królowej bardzo uniżenie i pozostał z odkrytą głową, oczekując jej spojrzenia. Lecz Małgorzata dumnie odwróciła od niego głowę.
La Mole bezwątpienia dostrzegł na jej twarzy wyraz pogardy, gdyż z bladego zrobił się sinym.
Musiał nawet schwycić się za grzywę konia, ażeby nie spaść z niego.
— A! — zawołała Henrieta — spójrz na niego, okrutna! Może mu się źle zrobić..
— Tego tylko brakuje — odparła Małgorzata z pogardliwym uśmiechem. — Czy nie masz czasem trzeźwiących soli?...
Pani de Nevers myliła się.
La Mole zebrał wszystkie siły, poprawił się na siodle i pośpieszył zająć miejsce w orszaku księcia d’Alençon.
Tymczasem orszak zbliżał się coraz bardziej do miejsca przeznaczenia.
W oddaleniu rysował się już ponury kontur szubienicy, pomyślanej i wystawionej przez Eugeurranda de Marigny, Nigdy nie była ona tak przystrojoną, jak teraz.
Heroldowie i halabardnicy udali się naprzód i utworzyli naokoło niej obszerne koło.
Po zbliżeniu się ich, kruki zerwały się z szubienicy i odleciały z żałobnym krzykiem.
Szubienica, wznosząca się w Montfaucon, była zwykłem miejscem zebrania psów, wabionych obfitym pokarmem, i rozbójników-filozofów, przybywających rozmyślać u stóp jej o smutnych zmianach losu.
Lecz tego dnia w Montfaucon nie było ani psów, ani rozbójników.
Żołnierze i halabardnicy wypędzili pierwszych razem z krukami; drudzy zaś wmieszali się w tłum, ażeby wprowadzić pomiędzy niego dziwne koleje swego rzemiosła.
Orszak zbliżał się.
Karol IX i Katarzyna jechali naprzód, a za nimi książę Andegaweński, książę d’Aleçon, król Nawarry, P. Gwizyusz i ich świta; potem Małgorzata i księżna de Nevers z całym dworem kobiet, dworem, nazwanym: „skrzydlatym orszakiem królowej”; za niemi dopiero postępowali paziowie, masztalerze, giermkowie, służba i około dziesięciu tysięcy pospólstwa.
Na głównej szubienicy wisiał jakiś trup, czarny, bezkształtny, pokryty spiekłą krwią i błotem, gdzie niegdzie przez kurz ubielonem.
Trup był bez głowy.
Powieszony był za nogi.
Zresztą, pospólstwo, jak to zwykle bywa, pełne pomysłowości, zastąpiło głowę pęczkiem słomy, na który włożono maskę; dowcipniś jakiś? który znał zwyczaje admirała, wsadził masce w usta piórko do zębów.
Było to widowisko zarazem dziwne i dzikie, jak ci wszyscy bogato ubrani panowie i wszystkie te piękne damy, przechodziły7 w processyi (odmalowanej przez Goya), pośród poczerniałych szkieletów i szubienic, z wyciągniętemi ku nim długiemi ramiony.
W miarę wzrastania wesołości pomiędzy odwiedzającymi, ponuro milczenie i zimna nieczułość trupów, przedmiotów naigrawania, stanowiły dziwną sprzeczność z tą wesołością; trupy zmuszały nawet drżeć tych, co się śmieli.
Wielu, z trudnością znosiło ten straszny widok.
W grupie hugonotów odznaczał się bladością Henryk, który pomimo, że czynił wszelkie usiłowania, ażeby mieć władzę nad sobą, i chociaż natura szczodrze obdarzyła go sztuką udawania, nie mógł jednak znieść tego widoku.
Wszystkich zapewniał, że odór trupów jest mu nieznośnym; następnie zbliżył się do Karola IX-go, który razem z Katarzyną zatrzymał się przed szczątkami admirała, i rzekł doń:
— Najjaśniejszy panie! czyż Wasza królewska mość nie czujesz, że ten trup cuchnie do tego stopnia, iż jest niepodobieństwem dłużej tu pozostać?
— Tak sądzisz, Henryku! — powiedział Karol IX-ty, a w oczach jego błyszczała dzika radość.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— No, pod tym względem nie jestem z tobą jednego zdania, bo dla mnie... trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.
— Na honor! — zawołał Tavannes.
— Ponieważ Wasza królewska mość wiedziałeś, że jedziemy w odwiedziny do pana admirała, trzeba więc było zaprosić do naszego towarzystwa Piotra Ronsard, swego nauczyciela poezyi, bezwątpienia zaimprowizowałby on epitafię, staremu Gaspardowi.

— Jeżeli po to tylko, to on wcale nie jest nam potrzebnym — powiedział Karol IX-ty — i bez niego potrafimy to zrobić...... Naprzykład, słuchajcie panowie! — dodał Karol po chwili namysłu:
Ci-git — mais c’est mal entendu,

Pour lui le mot est trop honnète,
Jci l’amiral est pendu

Par les pieds, a faute de tete[1].

— Wybornie! doskonale! — zawołali jednogłośnie katolicy; hugonoci milczeli, marszcząc brwi.
Tymczasem Henryk zaczął rozmawiać z Małgorzatą i księżną de Nevers, i udał że nic nie słyszy.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołała Katarzyna, której (pomimo pachnideł) wyziewy pochodzące z trupów zaczynały być nieznośnemi — jedźmy, jakkolwiek nam tu bardzo przyjemnie. Powiedzmy, „do widzenia”, panu admirałowi i wracajmy do Paryża.
Katarzyna uczyniła głową ruch ironiczny, jak gdyby żegnała się z przyjacielem.
Następnie, skręciwszy około głównej szubienicy, wyjechała na drogę, gdy orszak przeciągał obok trupa admirała de Coligny.
Słońce spuszczało się pod horyzont.
Tłum udał się za ukoronowanemi głowy, chcąc nasycić się do końca widokiem wspaniałego orszaku i szczegółami widowiska.
Złodzieje także pośpieszyli za tłumom, i w dziesięć minut po odjeździe króla, nikt nie pozostał pod szubienicą, na której wisiał bezkształtny trup admirała, oświecony promieniami zachodzącego słońca.
Mówiąc, że nikt nie pozostał, omyliliśmy się.
Szlachcic na czarnym koniu, który bezwątpienia w obecności książąt, nie mógł dobrze obejrzeć wszystkich szczegółów, pozostał.
Z ciekawością zaczął rozpatrywać wszystkie części składowe: łańcuchy, haki, słupy kamienne, jednem słowem, przyglądał się całemu przyrządowi szubienicy, która jemu niedawno przybyłemu do Paryża i nieobeznanemu ze wszystkiemi wynalazkami stolicy, zdała się być wynalazkiem straszliwszym, aniżeli wyobraźnia ludzka wymyśleń może.
Nie widzę potrzeby mówić naszym czytelnikom, że tym ciekawym był nasz przyjaciel Coconnas.
Bystre oko kobiece, napróżno go szukało w orszaku.
Pan de Coconnas, jak już powiedzieliśmy w uniesieniu podziwiał dzieło Enguerrand’a de Marigny.
Lecz nie tylko kobieta szukała pana de Coconnas.
Jakiś szlachcic, odznaczający się białem atłasowem ubraniem i pięknem piórem, spojrzawszy przed siebie i obejrzawszy się na strony, spojrzał po za siebie i spostrzegł na czerwonym tle nieboskłonu, wysoką postać piemontczyka i jego olbrzymiego konia.
Młody szlachcic, biało ubrany, opuścił orszak, skręcił koniem na ścieżkę, i po krzywej linii powrócił do szubienicy.
Prawie w tymże samym czasie, księżna dc Novers zbliżyła się do Małgorzaty i rzekła:
— Omyliłyśmy się obydwie, Małgorzato, gdyż piemontczyk pozostał w tyle, pan de La Mole zaś pędzi ku niemu.
— Do kroćset dyabłów!... — zawołała Małgorzata śmiejąc się — należy się spodziewać jakiego zajścia. Na honor przyznaję, że byłoby mi przyjemnie, zmienić o nim zdanie...
Małgorzata obejrzała się i dostrzegła manewr La Mola, już przez nas opowiedziany.
Teraz był czas na obydwie księżniczki ażeby opuściły orszak; okoliczności bardzo temu sprzyjały, wszyscy skręcali właśnie na drodze, obok wysokiego żywopłotu.
Tani de Nevers powiedziała kilka słów do ucha swemu kapitanowi.
Małgorzata dala znak Gillonnie, i cztery osoby puściwszy się drogą, zatrzymały się ukryte za krzakiem, najbardziej zbliżonym do miejsca, gdzie miał zajść wypadek, którego być świadkami, tak gorąco pragnęły.
Nie było więcej nad trzydzieści kroków od tego krzaku do piemontczyka, będącego, jak to już wyżej powiedzieliśmy, w uniesieniu, i czyniącego gwałtowne ruchy przed panem admirałem.
Małgorzata zsiadła z konia, pani de Nevers, Gillonna i kapitan uczynili to samo; ten ostatni wziął lejce wszystkich czterech koni.
Świeża i miękka murawa, dostarczyła trzem damom siedzenia, jakiego nieraz napróżno pragną księżniczki.
Krzak był przejrzysty i pozwalał wszystko widzieć.
La Mole objechał do kola.
Stępem zbliżył się do piemontczyka i uderzył go ręką po ramieniu.
Coconnas obrócił się.
— A!... — zawołał — więc to nie sen, pan żyjesz jeszcze?
— Tak panie!... — odpowiedział La Mole — żyję jeszcze. Prawda, że to nie pańska wina, lecz z tem wszystkiem, żyję.
— Do kroćset dyabłów! dobrze pana poznaję — odparł Coconnas — poznaję, pomimo tej bladości. Kiedyśmy się widzieli ostatnim razem, byłeś pan daleko czerwieńszym.
— I ja — powiedział La Mole — poznaję pana, pomimo tej żółtej kresy na twarzy; kiedy nią pana uczęstowałem, byłeś pan bledszym.
Coconnas przygryzł usta, lecz ponieważ sobie postanowił prowadzić rozmowę tonem ironicznym, rzekł:
— Nieprawdaż, panie de La Mole, że jest to bardzo ciekawem, nadewszystko dla hugonota, widzieć pana admirała zawieszonego na żelaznym haku? a są nawet ludzie, którzy upewniają, żeśmy wycięli wszystkich hugonotków przy piersiach matek.
— Hrabio!... — powiedział La Mole kłaniając się — nie jestem już hugonotem; mam szczęście być katolikiem.
— Aha!... — zawołał Coconnas, wybucha jąc gwałtownym śmiechem — pan nawróciłeś się. O! niema co mówić, postąpiłeś pan bardzo zręcznie.
— Panie!... — odparł La Mole poważnie i grzecznie — uczyniłem ślub, że jeżeli nie zginę podczas rzezi, dobrze ci znanej, to się nawrócę.
— Hrabio!... — powiedział piemontczyk — uczyniłeś ślub bardzo rozsądny; winszuję ci, lecz czy czasem nie uczyniłeś jeszcze jakiego innego ślubu?
— Owszem, panie, uczyniłem jeszcze drugi — odpowiedział La Mole z zupełnym spokojem.
— Jakiż?... — zapytał Coconnas.
— Powiesić pana tu... wysoko... patrz pan! obok admirała... oto na tym. małym gwoździu, który zdaję się z niecierpliwością pana oczekiwać.
— Jakto?... — powiedział Coconnas — mnie powiesić żywcem?
— Nie, panie, przebiwszy cię pierwej szpadą.
Coconnas zesiniał; jego zielone oczy ciskały błyskawice.
— Patrz pan — powiedział szyderczo — czy na tym haku?
— Na tym... — odrzekł La Mole.
— Jeszcześ ty nie urósł, mój mały panie — powiedział Coconnas.
— To nic nie szkodzi; dostanę do tego haka po pańskim ogromnym koniu, mój ty wielki morderco ludzi — odparł La Mole.
— Czy sądzisz, kochany panie Annibalu de Coconnas, że można bezkarnie mordować ludzi, jedynie pod tym szlachetnym pozorem iż jest ich stu na jednego? o nie! Z wielkiem ukontentowaniem wsadziłbym ci w twój szkaradny łeb, mój panie, kulkę pistoletową; lecz chybiłbym, ponieważ jeszcze drży mi ręka, pokaleczona twojemi nieszlachetnemi pchnięciami z tyłu.
— W mój szkaradny łeb!... — wrzasnął Coconnas, zeskakując z konia. — Zsiądź! zsiądź hrabio! rozprawimy się żelazem.
I dobył szpady.
— Zdaje się, że twój hugonot nazwał jego głowę, szkaradnym łbem — szepnęła do ucha Małgorzaty księżna de Nevers — czyż on i dla ciebie brzydki?
— Zachwycający!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — lecz patrz, pan de La Mole z wściekłości nie wie co mu odpowiedzieć; cicho, uważajmy.
La Mole zwolna zsiadł z konia i dobył szpady.
— Aj!... — syknął wyciągając rękę.
— Oj!... — mruknął Coconnas, podniósłszy w górę szpadę.
Obadwaj byli ranni w ramię; szybkie więc ruchy, sprawiły im ból dotkliwy.
Wybuch śmiechu, źle powstrzymanego, dał się słyszeć z po za krzaku.
Obie księżne nie mogły go powstrzymać, widząc jak dwom zapaśnikom z bólu opadły ręce.
Śmiech ten doszedł do obu pojedynkujących się, wcale nie wiedzących o tem, że mają niewidzialnych świadków.
Obejrzeli się i poznali swe damy.
La Mole, sztywny jakby jaki automat, stanął do ataku.
Coconnas zaś, wznosząc szpadę, głosem stentora krzyknął: Kroćset dyabłów!...
— Tak! lecz oni się zamordują, jeżeli im nie przeszkodzimy. Już dosyć tych żartów. Hola panowie! wstrzymajcie się!
— Daj pokój, nie przeszkadzaj im — powiedziała Henrieta — widząc bowiem poprzednio Coconnasa w bójce, sądziła, że z La Molem ułatwi się podobnie, jak z synami i krewnymi Mercandon’a.
— A! jakże teraz są piękni — rzekła Małgorzata — patrz! zdaje się, że zioną, ogniem.
W samej rzeczy, walka zaczęta wśród żartów i drwin, stała się milczącą, skoro tylko skrzyżowały się żelaza zapaśników.
Obaj nie dowierzali swoim siłom, i każdy z nich, przy najmniejszem poruszeniu żywszem, mimowolnie wydawał jęk bolesny, jaki dawna rana wyrywała mu z piersi.
Zresztą, La Mole z na w pół otwartemi usty, zaciśnięteini zębami i stale utkwionemi oczyma w swego przeciwnika, nieznacznie wysuwał się naprzód.
Coconnas, znalazłszy w nim dobrego szermierza, ciągle cofać się był zmuszonym.
Tym sposobem, obaj zbliżyli się do parowu, z którego drugiej strony znajdowali się widzowie. Tutaj, jak gdyby wsteczne cofanie się było wypadkiem chęci zbliżenia się do swej damy, Coconnas zatrzymał się, a wytrzymawszy cokolwiek za śmiałe natarcie La Mola, ciął go z szybkością błyskawicy.
Wkrótce na biały kaftan atłasowy, wystąpiła czerwona plama, szybko się rozszerzająca.
— Odważnie!... — zawołała księżna de Nevers.
— A! biedny La Mole!... — powiedziała Małgorzata przejęta boleścią.
La Mole, usłyszawszy te słowa, na znak wdzięczności, rzucił na królowę jedno z tych spojrzeń, które przenikają serce bardziej, aniżeli żelazo.
W tej chwili, rapir La Mola przebił na wskroś plecy piemontczyka.
Wówczas ukazała się klinga, cała zbroczona we krwi.
Obie kobiety wydały krzyk rozpaczliwy.
Jednakże żaden z zapaśników nie upadł.
Obaj stali i mierzyli się nawzajem wzrokiem; każdy z nich czuł, że lada chwila może stracić równowagę.
Nakoniec piemontczyk, ciężej raniony aniżeli jego przeciwnik, czując, że z upływem krwi siły go odstępują, rzucił się na La Mola, dusząc go jedną ręką, gdy tymczasem drugą usiłował dobyć sztyletu.
Ze swej strony, La Mole zebrawszy wszystkie siły, wzniósł rękę ze szpadą i zadał piemontczykowi gardą, silny raz w głowę.
Coconnas, ogłuszony uderzeniem, padł; lecz w upadku, pociągnął za sobą swego przeciwnika, obaj stoczyli się w parów.
Małgorzata i księżna de Nevers widząc, że konający szukają jeszcze sposobności dobicia się, pospieszyły ku nim z kapitanem straży.
Lecz nim zdążyły do nich przybiedz, ich oczy zamknęły się, ręce zesztywniały, i każdy z zapaśników wypuściwszy swój oręż, wyciągnął się konwulsyjnie.
Wielka kałuża krwi otaczała ich na około.
— O! mężny, mężny La Mole!... — zawołała Małgorzata, nie mogąc już dłużej powstrzymać swego uwielbienia. — A! przebacz mi, przebacz, żem śmiała powątpiewać o twojej odwadze.
I oczy jej napełniły się łzami.
— Niestety! niestety!... — szepnęła księżna — waleczny Annibal... Powiedz, pani, powiedz, czyś kiedy widziała dwóch lwów, bardziej nieustraszonych?
I rozpłynęła się we łzach.
— Na Boga! śliczne cięcia!... — uczynił uwagę kapitan, usiłując zatamować krew płynącą strumieniami. — Hej! hej! bywaj!
Słowa te ściągały się do człowieka, jadącego wózkiem pomalowanym na czerwono.
— No i cóż!... — zawołał kapitan — ruszaj że się przecież, kiedy cię wołam! czyż nie widzisz, że ci panowie potrzebują pomocy?
Człowiek z wózka, odrażającej powierzchowności i brzydkiej twarzy, zatrzymał swego konia, wyszedł, i nachyliwszy się ku dwom ciałom, powiedział:
— Fiu! fiu! piękne rany, lecz ja jednak zadaję lepsze.
— Któż ty więc jesteś?.. — zapytała Małgorzata, uczuwając pomimowolnie jakiś przestrach nie do przezwyciężenia.
— Pani! — odpowiedział człowiek, kłaniając się prawie do ziemi — jestem majster Caboche, kat okręgu paryzkiego, przyjechałem tu, rozwiesić ot na tej szubienicy, towarzyszów dla pana admirała.
— Ja zaś jestem królowa Nawarry, porzuć trupów, włóż do swego wózka czapraki z naszych koni, i wieź za nami ostrożnie do Luwru, tych dwóch ranionych panów.





  1. Tu leży — lecz to źle powiedzianem — słowo to dla niego za szlachetne, tu wisi admirał za nogi, w braku głowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.