Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
WOLA KOBIETY JEST WOLĄ BOGA.

Małgorzata nie myliła się. Gniew, wzniecony w głębi serca Katarzyny, w skutek komedyi, której zawiązanie już widziała, lecz rozwiązaniu zapobiedz nie mogła, musiał się na kimś wywrzeć.
Królowa-matka zamiast powrócić do siebie, udała się wprost do swojej damy honorowej.
Pani de Sauve spodziewała się podwójnych odwiedzin: myślała, czy czasem nie przyjdzie Henryk; obawiała się zaś, ażeby nie przyszła królowa-matka.
Na pół ubrana, spoczywając w łóżku, podczas kiedy Dariola czuwała w przedpokoju, nagle usłyszała klucz, obracający się w zamku, a następnie wolne kroki, które wydałyby się cięźkiemi, gdyby nie były zgłuszone przez miękki dywan.
Karolina obawiała się, ażeby nieprzeszkodzono Darioli uprzedzić jej, podparłszy się więc na łokciach i nadstawiwszy ucha, czekała z wytężonym wzrokiem.
Podniesiono portyerę, i przed zalęknioną, kobietą ukazała się Katarzyna do Médicis.
Katarzyna wydawała się spokojną; lecz pani de Sauve, przeszło od dwóch lat przyzwyczajona czytać z jej wyroku, zrozumiała, że spokojność ta maskuje wiele ponurych myśli, a może nawet straszną zemstę.
Pani de Sauve, ujrzawszy Katarzynę, chciała wyskoczyć z łóżka, lecz Katarzyna wstrzymała ją poruszeniem ręki.
Biedna Karolina pozostała jakby przykuta na miejscu, starając się zjednoczyć w sobie wszystkie siły, dla wstrzymania zbliżającej się burzy.
— Czy przesłałaś klucz królowi Nawarry? — zapytała Katarzyna głosem, w którym nie można było dostrzedz żadnej zmiany, tylko usta jej coraz bardziej bladły.
— Tak, pani — odpowiedziała Karolina, napróżno starając się nadać swemu głosowi taką samą pewność, jaką miał głos Katarzyny.
— I widziałaś go?
— Kogo? — zapytała pani de Sauve.
— Króla Nawarry.
— Nie, pani, lecz go oczekuję. My słałam nawet, usłyszawszy jak się klucz w zamku obrócił, że to on przychodzi.
Na tę odpowiedź, która albo zupełnie uniewinniała panią de Sauve, albo wykazywała jej udawanie, Katarzyna zadrżała i konwulsyjnie skurczyła pulchną i krótką rękę.
— Lecz ty wiesz dobrze — powiedziała Katarzyna złośliwie uśmiechając się — wiesz dobrze, Carlotto, że król Nawarry dzisiejszej nocy nie przyjdzie do ciebie.
— Ja, pani, mam o tem, wiedzieć! — zawołała Karolina z doskonale udanem zdziwieniem.
— Tak, ty! — Jeżeli nie przyjdzie — odrzekła młoda kobieta, truchlejąc na te słowa — więc zginął.
Karolina kłamała odważnie, wiedziała bowiem, że wrazie wykrycia najmniejszej poszlaki jej przeniewierzenia się, czeka ją straszna zemsta.
— Lecz czy ty nie pisałaś czego do króla Nawarry, Carlotta mia? — zapytała Katarzyna, złowieszczo się uśmiechając.
— Nie, pani! — odpowiedziała Karolina z zupełną, szczerością — zdaje mi się, że Wasza królewska mość, nie kazała mi czynić tego.
Przez chwilę trwało milczenie, podczas którego Katarzyna spoglądała na panią de Sauve wzrokiem, jakim wąż czyhający na ptaka, stara się go zamagnetyzować, iżby tem łatwiej mógł go schwytać.
— Może myślisz, żeś piękna — rzekła Katarzyna — może sądzisz, żeś zręczna, nieprawdaż?
— Nie, pani — odpowiedziała Karolina — wiem tylko, że Wasza królewska mość byłaś zawsze na mnie łaskawą, skoro szło o moję piękność lub zręczność.
— Otóż wiedz — zawołała Katarzyna — zapalając się gniewem — wiedz, żeś się myliła, sądząc tak, a ja, że kłamałam, mówiąc to do ciebie: jesteś brzydką i głupią, w porównaniu z moją córką Margot.
— To święta prawda, pani — powiedziała Karolina — i nigdy nie śmiałabym temu przeczyć, zwłaszcza, w obecności Waszej królewskiej mości.
— Król Nawarry — mówiła, dalej Katarzyna — przekłada nad ciebie moję córkę, co, jak sądzę, wcale nie zgadza się z twojemi życzeniami, i nie dzieje się zgodnie z naszą zobopólną umową.
— Pani! — powiedziała Karolina, która na ten raz zapłakała nie z przymusu — jeżeli to prawda, w takim razie jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Prawda, prawda! — odrzekła Katarzyna, utkwiwszy w Karolinie dwa oczne promienie, jak dwa sztylety.
— Lecz któż mógł wzbudzić tę myśl w sercu Waszej królewskiej mości? — zapytała Karolina.
— Idź do królowej Nawarry, a znajdziesz tam swego kochanka.
— A! — zawołała pani de Sauve.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy jesteś zazdrosną? — zapytała królowa-matka.
— Ja?... — odpowiedziała pani de Sauve, zbierając wszystkie opuszczające ją siły.
— Tak, ty!.. ciekawam też poznać zazdrość francuzki.
— Lecz — rzekła pani de Sauve — jak Wasza królewska mość możesz wymagać, ażeby moja zazdrość była czem innem, jak miłością własną?.. Kocham króla Nawarry tylko o tyle, o ile to jest zgodnem z zamiarami Waszej królewskiej mości.
Katarzyna patrzała na panią de Sauve przez chwilę, badawczym wzrokiem.
— Być może, że to, co mi mówisz, jest prawdą — szepnęła królowa-matka.
— Wasza królewska mość czytasz w mem sercu.
— Które jest zupełnie mi oddane?
— Rozkaż, pani, a przekonasz się.
— Dobrze więc! jeżeli jesteś gotową poświęcić się dla mnie, Carlotto, wymagam, ażebyś nie przestawała być zakochaną w Henryku, a nadewszystko bądź zazdrosną,... zazdrosną, jak Włoszka.
— Lecz, pani — zapytała Karolina — jakżeż to Włoszki są zazdrośne?
— Ja ci to powiem — odpowiedziała Katarzyna.
I wyszła również po cichu i powoli jak weszła.
Karolina zmięszana tym blaskiem oczu, błyszczących, jak oczy kota lub pantery, nie zdołała przy jej wyjściu wymówić ani jednego słowa.
Nie śmiała prawie oddychać, i westchnęła dopiero wtedy, gdy już usłyszała, że drzwi znowu się zamknęły i kiedy Dariola przyszła ją uwiadomić, iż straszne zjawisko rzeczywiście zniknęło.
— Dariolo!... — powiedziała pani de Sauve — przysuń sobie fotel i przepędź tę noc przy mnie. Proszę cię o to, gdyż boję się pozostać samą.
Dariola była posłuszną; lecz pomimo towarzystwa swojej pokojówki, pomimo światła lampy, której nie kazała gasić, pani de Sauve nie zasnęła jak nad rankiem.
Metaliczny glos Katarzyny, brzmiał jej ciągle w uszach.
Małgorzata, chociaż zasnęła nad świtem, przebudziła się jednak na dźwięk trąb i szczekanie psów.
Spiesznie powstała z łóżka, i zaczęła przywdziewać na siebie ranny negliż.
Następnie przywołała swoje kobiety, i rozkazała wprowadzić do przedpokoju dworzan, towarzyszących zwykle królowi Nawarry; potem otworzywszy drzwi prowadzące do gabinetu w którym spali Henryk i de la Mole, wzrokiem przywitała tego ostatniego, do męża zaś rzekła:
— Chodźmy, Najjaśniejszy panie; to nie dosyć, że przekonałeś królowę-matkę o tem, co nie jest w istocie; powinieneś jeszcze przekonać cały swój dwór, o panującej pomiędzy nami zupełnej zgodzie. Lecz uspokój się — dodała z uśmiechem — i pamiętaj na me słowa, którym okoliczności dodają wielkiej wagi. Dzisiaj, ostatni raz poddaję Waszą królewską mość pod tę straszną próbę.
Król Nawarry uśmiechnął się, i rozkazał wprowadzić dworzan.
Podczas, gdy go ci ostatni pozdrawiali, Henryk udał, że spostrzega na łóżku Małgorzaty swój płaszcz.
Zaczął więc usprawiedliwiać się przed swym dworem, iż ich bez ceremonii przyjmuje, wziął płaszcz z rąk zarumienionej Małgorzaty i przypiął go do ramienia.
Następnie, obróciwszy się znowu do swych dworzan, zapytał o nowiny z miasta i dworu.
Małgorzata z pod oka uważała, jakie też wrażenie wywoła na twarzach obecnych, zgoda pomiędzy królem i królową Nawarry, w tej chwili jednak wszedł do pokoju herold z kilku dworzanami, i oznajmił księcia d’Alençon.
Ażeby go znaglić do przybycia dość było Gillonnie powiedzieć mu, że król spędził noc u królowej.
Franciszek wpadł do pokoju tak raptownie, że o mało co nie powywracał tych, którzy przed nim weszli.
Pierwsze spojrzenie rzucił na Henryka.
Drugie dopiero padło na Małgorzatę.
Henryk lekko mu się skłonił.
Twarz Małgorzaty wyrażała najgłębszy spokój.
Drugiem spojrzeniem, błędnem lecz badawczem, książę obrzucił cały pokój; spostrzegł na łóżku rozrzuconą pościel, dwie poduszki, leżące na wezgłowiu, i kapelusz króla na krześle.
Franciszek zbladł, lecz natychmiast przybrał wyraz obojętności.
— Bracie Henryku!... — zapytał — czy przyjdziesz dzisiaj grać z królem w piłkę?
— Czy to król czyni mi ten zaszczyt i zaprasza mnie do siebie?... — zapytał Henryk — czy też ty, mój szwagrze, dajesz mi ze swej strony to zapytanie.
— Nie, król mc mi o tem nie wspominał — odrzekł książę cokolwiek zmieszany — lecz wszakże z nim grywasz zwykle?
Henryk uśmiechnął się, albowiem od tego czasu, kiedy z nim grał po raz ostatni, zaszło tyle i tak ważnych wypadków, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby Karol IX-ty zmienił swoich zwykłych graczów.
— Przyjdę, bracie!... — odpowiedział z uśmiechem Henryk.
— Przyjdź!... — podchwycił książę.
— Już odchodzisz?... — zapytała Małgorzata.
— Już, siostro.
— Czy się tak bardzo śpieszysz?
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— A jeżeli zatrzymam cię na kilka minut?
Podobna prośba w ustach Małgorzaty była tak rzadką, że brat spoglądał na nią, blednąc i czerwieniejąc naprzemian.
— Co ona mu chce powiedzieć?... — pomyślał Henryk, niemniej zdziwiony niż książę d’Alençon.
Małgorzata, jakby odgadując myśl swego męża, zwróciła się ku niemu.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała doń z czarującym uśmiechem. — Możesz się udać do Jego królewskiej mości; tajemnica, którą chcę powierzyć memu bratu, jest ci znaną, i Wasza królewska mość odmówiłeś mi już przychylenia się do mej prośby. Nie chcę więcej naprzykrzać ci się, powtarzając w twojej obecności prośbę, która jak mi się zdaje, była dla ciebie nieprzyjemną.
— Co takiego?... — zapytał Franciszek, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— A! a!.. — zawołał Henryk, czerwieniąc się ze złości — wiem, co pani chcesz powiedzieć. Prawdziwie, bardzo żałuję, że nie mam więcej wolności. Nie mogę ofiarować panu de la Mole swojej opieki, która go wcale nic obroni; zresztą, nie jestem wcale od tego, iżbym nie miał przedstawić niemu bratu d’Alençon, osoby, które tak mocno panią obchodzi. Być może — dodał, wymawiając z przyciskiem ostatnie słowa — być może, iż mój brat uzna za właściwe, ażeby pan de la Mole pozostał... tutaj... w blizkości pani... co byłoby najlepiej, nieprawdaż?
— Dobrze idzie — pomyślała Małgorzata — we dwóch gotowi są uczynić to, czego żaden z nich sam nie byłby uczynił.
I otworzyła drzwi do gabinetu, przywołała rannego młodzieńca, a zwracając się do Henryka, powiedziała:
— Do pana należy objaśnić memu bratu, z jakiego tytułu zajmujemy się panem de la Mole.
Henryk, wpadłszy w zasadzkę, w kilku słowach opowiedział księciu d’Alençon, o przybyciu la Mola do Paryża, i o jego zranieniu w chwili, gdy chciał mu wręczyć list od pana d’Auriac.
Gdy książę obrócił się, la Mole, który tylko co wyszedł z gabinetu, znalazł się naprzeciw niego.
Franciszek, ujrzawszy przed sobą pięknego z bladem obliczem młodzieńca, uczuł w głębi serca rodzącą się trwogę.
Małgorzata odrazu zraniła jego zazdrość i miłość własną.
— Mój bracie!... — powiedziała królowa — ręczę ci, że ten młody szlachcic będzie bardzo pożytecznym temu, kto go zechce użyć. Jeżeli go przyjmiesz do siebie, znajdzie on w tobie możnego opiekuna, ty zaś w nim wiernego sługę. Wiesz, że w teraźniejszych czasach, korzystnie jest otaczać się stronnikami, mój bracie; nadewszystko zaś temu — dodała tak cicho, że tylko książę d’Alençon mógł ją dosłyszeć — kto jest chciwym władzy, a na nieszczęście, trzecim jest z rzędu księciem Francuskim.
I położyła palec na ustach, ażeby dać poznać Franciszkowi, iż nie dokończyła jeszcze głównej myśli.
— Zresztą — dodała Małgorzata — być może, że nie uznasz za przyzwoite, iżby ten młodzieniec znajdował się tak blizko moich pokoi.
— Siostro!... — rzekł szybko Franciszek. — Jeżeli pan de la Mole zechce, natychmiast może się przenieść do mego mieszkania, gdzie, jak mi się zdaje, będzie zupełnie bezpiecznym. Byleby tylko był do mnie przywiązany, będę go kochał.
Franciszek kłamał, gdyż już z całej duszy nienawidził la Mola.
— Dobrze, dobrze... a więc nie zawiodłam się — mówiła do siebie Małgorzata, widząc, że Henryk zmarszczył brwi. — A! jak uważam, chcąc wami powodować, potrzeba koniecznie kierować jednym przy pomocy drugiego.
Potem dopełniając myśli, dodała:
— Dobrze idzie, Małgorzato; Henrieta będzie z ciebie zadowoloną.
W pół godziny później, la Mole, wysłuchawszy napomnień Małgorzaty i ucałowawszy rąbek jej szaty, zeszedł po schodach, wiodących do pokoi księcia d’Alençon.
W przeciągu dwóch czy trzech dni, zgoda pomiędzy Henrykiem i jego żoną widocznie się ustaliła.
Uwolniono Henryka od smutnej konieczności wyrzekania się publicznie wyznania protestanckiego; pozwolono mu wyprzeć się go przed spowiednikiem króla, i zmuszono go do codziennego uczęszczania na mszę odprawianą w Luwrze.
Wieczorem, przy wszystkich udawał się on do pokoi żony, wchodził przez wielkie podwoje, rozmawiał z nią chwil kilka, a potem, skrytemi drzwiczkami przechodził do pani de Sauve, która nie zaniedbała uprzedzić go, o odwiedzinach Katarzyny i o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Henryk, ostrzegany z obydwóch stron, podwoił czujność, względem królowej-matki, tembardziej, że czoło Katarzyny zaczęło się wyjaśniać.
Pewnego nawet dnia, Henryk spostrzegł na jej ustach uśmiech, bardzo dlań życzliwy.
Tego właśnie dnia, zaledwie zgodził się zjeść kilka jajek, które sam kazał ugotować, i napić się wody, którą w obecności jego zaczerpnięto z Sekwany.
Morderstwa jeszcze trwały, chociaż już nie były dokonywane z tak wielką jak przed tem zażartością.
Tak wielką liczbę wymordowano hugonotów, że już ich mało co pozostało.
Większa część była wymordowaną; wielu uciekło, niewielu się ukryło.
Czasami, w tym lub owym cyrkule miasta wszczynał się zgiełk.
Zgiełk ten był zwiastunem, że lud wynalazł hugonotę.
Wtedy, odbywano egzekucyę, w obec większego lub mniejszego zgromadzenia, pospólstwa, zależnie od tego, gdzie nieszczęśliwy został schwytany, czy w zaułku, czy też w takiem miejscu, iż mógł uciekać.
W ostatnim przypadku była to uroczystość dla całej dzielnicy, gdyż katolicy, zamiast już nasycić się wytępianiem nieprzyjaciół, stali się jeszcze bardziej chciwymi krwi.
Czem mniej pozostawało ofiar, tem jeszcze straszniej je prześladowano.
Karol IX-ty wielką znajdował rozkosz w polowaniu na hugonotów; później, kiedy już sam nie mógł należeć do tych łowów, napawał się hałasem, sprawianym przez innych polujących.
Pewnego dnia, powracając z gry w piłkę, która również jak polowanie była jego ulubioną zabawą, wszedł do swej matki, z twarzą promieniejącą z radości, w towarzystwie kilku swoich dworzan.
— Matko! — zawołał, rzucając się w objęcia Katarzyny, starającej się odgadnąć powód jego radości.
— Moja matko, dobra nowina! Na szatana! czy wiesz? wynaleziono sławmy trup pana admirała, który już mieliśmy za stracony.
— A! a! — zawołała Katarzyna.
— O! mój Boże, tak. Oboje myśleliśmy, że psy rozszarpały jego tułów, nieprawdaż, moja matko? ale stało się inaczej. Mój lud, mój kochany lud, mój dobry lud, powziął pyszną myśl, Powiesił admirała na szubienicy Montfaucon.
— I cóż z tego? — powiedziała Katarzyna.
— Co z tego, moja kochana matko? — odparł Karol IX-ty. — Oto mam wielką chęć, jeszcze raz zobaczyć trupa tego szanownego męża. Śliczna pogoda. Zdaje mi się, że wszystko dzisiaj zakwitło. Powietrze przepełnione świeżością i zapachem; jestem zdrów, jak już dawno nie byłem. Jeżeli zechcesz, kochana matko, wsiądziemy na koń i pojedziemy do Montfaucon.
— Pojechałabym chętnie, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz oznaczyłam schadzkę, której nie radabym opuścić; a co większa, wybierając się w odwiedziny do osoby tak znakomitej jak pan admirał, wypadałoby wezwać dwór cały. Będzie to sposobność dla spostrzegacza, do czynienia ciekawych spostrzeżeń. Zobaczymy: kto pojedzie, a kto pozostanie.
— Masz słuszność, kochana matko; odłóżmy tę wycieczkę na jutro. Tymczasem, porozsyłaj zaproszenia ze swej strony, ja... albo lepiej nie zapraszajmy nikogo. Powiemy tylko, że tam będziemy, a wtedy, każdy będzie mógł udać się za nami, lub pozostać, według swej woli. Do widzenia, kochana matko; pójdę trąbić na rogu.
— Karolu, zabijasz się. Ambroży Parć ciągle ci to mówi, i ma słuszność; ta zabawka nic jest dla ludzi z twoją siłą.
— Ba, ba, ba! — rzekł Karol. — Chciąłbym wiedzieć na pewno, że od tego umrę. Wtedy pochowałbym tu wszystkich, nawet Henryka, który jak zapewnia Nostradamus, będzie kiedyś moim następcą.
Katarzyna zmarszczyła brwi.
— Nie wierz, mój synu, rzeczom niepodobnym do prawdy — powiedziała królowa-matka — lecz oszczędzaj swe zdrowie.
— Zatrąbię tylko dwie lub trzy pobudki; trzeba przecież rozweselić psów; inaczej mogą pozdychać biedne zwierzęta! Wartoby poszczuć niemi jakiego hugonota. Toby je zabawiło.
Karol IX-ty wyszedł z pokoju swej matki, udał się do zbrojowni, zdjął ze ściany róg i wydobył z niego tony tak silne, że przyniosłyby zaszczyt samemu Rolandowi.
Nie do pojęcia było, jakim sposobem, z tego słabego, cierpiącego ciała, i z tych ust bladych, wyjść mogło tak potężne dęcie.
Katarzyna istotnie kogoś oczekiwała, jak oświadczyła synowi.
W kilka minut po jego wyjściu, jedna z dam honorowych przyszła jej coś powiedzieć do ucha.
Królowa uśmiechnęła się, wstała, skłoniła się swoim dworzanom i wyszła z pokoju.
Florentczyk René, ten sam, z którym król Nawarry tak dyplomatycznie się przywitał w wieczór Ś-go Bartłomieja, wszedł do modlitewni królowej-matki.
— A! to ty René — powiedziała Katarzyna. — Oczekiwałam cię z niecierpliwością.
René ukłonił się.
— Czy odebrałeś wczoraj karteczkę, którą do ciebie pisałam?
— Miałem ten zaszczyt.
— I cóż? czy sprawdziłeś horoskop, ułożony przez Ruggieri, co we wszystkich punktach, zgadza się zupełnie z przepowiednią Nostradamusa, zapewniającego, że moi trzej synowie panować będą?... Od kilku dni, stan rzeczy bardzo się zmienił, René, i pomyślałam sobie: może być, że i los stanie się nam bardziej przyjaznym.
— Ranił — powiedział Rene, potrząsając głową — Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wypadki nic rządzą losem, przeciwnie, los rządzi wypadkami.
— Pomimo to, wszak powtórzyłeś działanie, nieprawdaż?
— Tak, pani — odpowiedział René — być ci posłusznym, jest moim pierwszym obowiązkiem.
— I jakiż otrzymałeś wypadek.
— Ten sam, co i wprzódy, pani.
— Jak to! czarne jagnię znowu wydało trzy okrzyki.
— Znowu, pani.
— Co przepowiednią jest trzech strasznych śmierci w mojej rodzinie? — wyjąkała Katarzyna.
— Tak, niestety! — odparł René.
— I cóż dalej?
— Następnie, pani, znalazłem w jego wnętrznościach, jak to już widzieliśmy w dwóch pierwszych próbach, wątrobę poruszoną z miejsca, i przewróconą na drugą stronę.
— Zmiana dynastyi. Zawsze, zawsze, — zawsze! — wyjąkała Katarzyna chrypliwym głosem — René, trzeba jednak temu zapobiedz.
René potrząsnął głową.
— Powiedziałem już Waszej królewskiej mości — odrzekł Florentczyk — że los rządzi wypadkami.
— Tak myślisz? — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani.
— Czy pamiętasz, horoskop Joanny d’Albret? Powtórz go pokrótce, a zobaczymy. Ja sama już go nie pamiętam.
Vives honoraia — rzekł René — morieris reformidata, regina amplificaberc.
— To znaczy, jak sądzę — odparła Katarzyna — żyć będziesz czczona, a jej brakowało najpierwszych potrzeb do życia; biedna kobieta! Umrzesz, będąc postrachem, a my się z niej naigrawaliśmy. Będziesz większą, aniżeli będąc królową, a umarła, i jej wielkość pochowana w grobie, na którym nawet zapomnieliśmy położyć jej imienia.
— Wasza królewska mość źle tłomaczysz, vives honorata. Królowa Nawarry rzeczywiście żyła czczona, ponieważ za życia cieszyła się miłością; swych dzieci i poszanowaniem swych stronników; miłością i poszanowaniem, tembardziej szczeremi, że była biedną.
— No dobrze — powiedziała Katarzyna — pomińmy już, vires honorata lecz zobaczmy, jak też wytłumaczysz, morieris reformidata?
— Jak wytłomaczę? Nic łatwiejszego: Umrzesz straszna.
— Dobrze; a czyż umarła straszną?
— Tak dobrze, jak straszną; gdyż nie umarłaby, gdybyś Wasza królewska mość jej się nie obawiała. Nareszcie, będziesz większą, aniżeli będąc królową; i to prawda, pani; albowiem zmieniając koronę znikomą doczesną, bezwątpienia teraz, jako królowa męczenniczka osiągnęła koronę w niebiosach; a zresztą, któż może wiedzieć, co jest zachowane na ziemi dla jej rodu?
Katarzyna nadzwyczaj była zabobonną; więcej się może przelękła zimną krwią perfumiarza René, aniżeli uporem wyroczni; a ponieważ jeden zuchwały krok, dał jej powód do zerwania rozmowy, prowadzonej w przedmiocie horoskopu, opryskliwie zapytała perfumiarza:
— Czy już przybyły pachnidła z Włoch?
— Już, pani.
— Przyślesz mi całą, szkatułkę.
— Których?
— Ostatnich; tych...
Katarzyna ucięła.
— Czy tych, które szczególniej lubiła królowa Nawarry?... — zapytał Rene.
— Tych, właśnie.
— Nie potrzebuję już ich wcale przygotowywać, nieprawdaż pani? gdyż Wasza królewska mość jesteś teraz tak biegłą, jak i ja.
— Czy tak sądzisz?... — odpowiedziała Katarzyna.
— Idzie mi głównie o to, żeby się pachnidła udały.
— Czy Wasza królewska mość nie masz mi nic więcej do powiedzenia?... — zapytał René.
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna, zatopiona w myślach — nie, nie wierzę w to. Gdyby zaszło coś nowego w ofiarach, donieś mi o tem. Porzućmy już jagnięta a przejdźmy do kur.
— Pani! obawiam się, ażebyśmy zmieniając ofiarę, nic również nie zmienili w przepowiedniach.
— Czyń co ci każę.
René ukłonił się i wyszedł.
Katarzyna przez chwilę siedziała zamyślona, lecz wkrótce wstała i udała się do swej sypialni, gdzie czekały na nią. jej damy, które zawiadomiła o jutrzejszej wycieczce do Montfaucon.
Niespodziewana ta przyjemność, stała się powodem na cały wieczór zamieszania w pałacu, i zgiełku w mieście.
Kobiety przygotowywały najpiękniejsze suknie, mężczyźni broń i konie.
Kupcy pozamykali sklepy i pracownie, a włóczęgi z pomiędzy motłochu zabili kilku hugonotów, zachowanych na uroczystość, i przeznaczonych na odpowiednie towarzystwo dla trupa admirała.
Hałas ten trwał przez cały wieczór i większy przeciąg nocy.
La Mole przepędził kilka dni bardzo smutnie.
Pan d’Alençon, ażeby zadosyć uczynić żądaniu Małgorzaty, pomieścił go w swojem mieszkaniu, lecz ani zajrzał do niego.
La Mole uczuł się nagle opuszczonym, tak jak biedne dziecko, i pozbawionym czułych starań pięknych dwóch kobiet, których pamięć, osobliwie jednej, ustawicznie zajmowała wszystkie jego myśli.
Wprawdzie, lekarz Ambroży Paré przynosił mu o niej wiadomości, lecz wiadomości te, przynoszone przez człowieka, który nie znał wagi, jaką la Mole przywiązywał do najmniejszych rzeczy tyczących się Małgorzaty, były niezupełne i niedostateczne.
Gillonna przyszła raz, rozumie się, że sama od siebie, ażeby się dowiedzieć o zdrowiu rannego.
Odwiedziny te sprawiły na la Molu skutek, jaki sprawia promień słońca przedzierający się przez kraty, na więźniu: został jakby olśniony; i nie przestawał oczekiwać drugich odwiedzin, które jednak nie następowały, chociaż już upłynęło dwa dni.
Skoro doszła do ucha la Mola wiadomość, o wspaniałem wystąpieniu całego dworu następnego dnia, kazał prosić pana d’Alençon o zaszczyt towarzyszenia mu.
Książę, nie spodziewając się, ażeby la Mole był w stanie znieść znużenie dalekiej przejażdżki, odpowiedział:
— Doskonale! niech mu dadzą jednego z moich koni.
La Mole, niczego też więcej nie pragnął.
Ambroży Paré przyszedł jak zwykle, opatrzyć mu rany.
La Mole przedstawił mu konieczną potrzebę przedsięwzięcia wszystkich potrzebnych środków, któreby mu dozwoliły towarzyszyć konno orszakowi.
Zresztą, obydwie rany już się zamknęły, tylko rana na ramieniu jeszcze go urażała.
Lekarz Ambroży Paré przylepił choremu na rany kitajkę gumowaną, jak to zwykle czynili w tych czasach, i zaręczył ranionemu, że byleby tylko unikał gwałtownych ruchów podczas konnej jazdy, wszystko pójdzie dobrze.
La Mole był przepełniony radością.
Pomimo osłabienia, wynikłego z utraty krwi i lekkiej gorączki, jaka się zwykle wywiązuje u ranionych, czuł się daleko zdrowszym.
Z drugiej strony spodziewał się, że Małgorzata będzie niezawodnie w orszaku; będzie więc miał sposobność ujrzenia Małgorzaty.
Skoro zaś widok Gillonny był mu przyjemnym, nie wątpił, że stokroć większą przyjemność sprawi mu widok jej pani La Mole użył część pieniędzy, otrzymanych przy wyjeździć od rodziców, na kupienie pięknej, obcisłej sukni z białego atłasu, i bogato haftowanego płaszcza.
Dostarczył mu tego najmodniejszy krawiec.
Tenże sam, przysłał mu buty ze skóry pachnącej, jakich wówczas używano; wszystko to przyniesiono doń zrana, tylko pół godziny później niż obiecano; nie było więc na co szemrać.
La Mole szybko ubrał się, spojrzał w lustro i zobaczył, iż jest przyzwoicie ubrany, uczesany i uperfumowany, tak, iż sam z siebie był zadowolony.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju, i przekonał się, że pomimo wielkiego bólu, kiedy niekiedy go napadającego, szczęście jego moralne, zdolne jest zmusić do milczenia cierpienia fizyczne.
Gdy ta scena odbywała się w Luwrze, inna w podobnym rodzaju przypadła w pałacu Gwizyuszów.
Człowiek wysokiego wzrostu, rudo-włosy, przyglądał się przed zwierciadłem czerwonej szramie, która mu strasznie twarz szpeciła; czesał i pomadował sobie wąsy, a nie przestawał przeklinać szramy, która pomimo użycia wszystkich wówczas znanych kosmetyków, u pot nie pozostawała na miejscu.
Już trzy warstwy bielidła i różu na nią położył, lecz nic nie pomagało.
Nagle szczęśliwa myśl zabłysła mu w głowie.
Letnic słońce, słońce sierpniowe oświecało podwórze, wziąwszy więc kapelusz w rękę, zeszedł na podwórze, zamknął oczy, i podniósłszy głowę do góry, przechadzał się przez kilkanaście minut, dobrowolnie poddając twarz pod działanie palących promieni słońca.
W dziesięć minut, dzięki słońcu, szlachcicowi twarz tak zczerwieniała, że szrama na tych rumieńcach, wydawała się żółtą.
Szlachcic nasz był już zupełnie zadowolony z tej tęczy, której kolor, przy pomocy różu, przyprowadził do jednostajności z pozostałą cerą twarzy.
Następnie przywdział wspaniałe szaty przyniesione mu przez krawca, którego wcale nie wzywał.
Ubrany, upomadowany, uzbrojony od stóp do głów, zeszedł powtórnie na podwórze, i zaczął pieścić wielkiego karego konia, którego piękność byłaby rzadką, gdyby w jednej z ostatnich bitew domowych, szabla rajtara nie pozostawiła na nim szramy, zupełnie podobnej do szramy jeźdźca.
Jednak, zadowolony ze swego konia, również jak i z samego siebie, szlachcic ten, którego czytelnicy bez wątpienia z łatwością poznali, siedział na swym rumaku kwadrans pierwej, aniżeli s wszyscy. Na podwórcu pałacu dało się słyszeć rżenie konia, na które odpowiadało: „kroćset dyabłów”, wymawiane we wszystkich tonach, w miarę tego jak jeździec poskramiał rumaka. W kilka minut, koń zupełnie poskromiony, uznał nad sobą władzę, przynależną swemu jeźdźcowi, zwycięztwo jednak nie było otrzymane bez hałasu; hałas zaś ten, (jeździec bezwątpienia liczył na niego) sprowadzi! do okna damę, której nasz poskramiacz złożył głęboki ukłon, w zamian czego przesłano mu uśmiech czarodziejski.
W pięć minut później pani de Nevers rozkazała zawołać swego intendenta.
— Panie!... — zapytała — czy pan hrabia Annibal de Coconnas już jadł śniadanie.
— Już, pani — odpowiedział marszałek — dziś rano jadł nawet z większym niż zwykle apetytem.
— Dobrze, panie — rzekła księżna.
Następnie zwróciła się do swego pierwszego dworzanina.
— Panie d’Arguson! — powiedziała — pojedziemy do Luwru, bądź łaskaw, miej też baczność na pana hrabiego Annibala Coconnas, gdyż jest ranny i jeszcze niezupełnie wyzdrowiał; nie chciałabym zaś za nic w świecie, iżby mu się miało przytrafić jakie nieszczęście. Byłoby to powodem śmiechu dla hugonotów, którzy mają na niego chrapkę, od czasu szczęśliwej nocy Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach, pani de Nevers dosiadła konia, i cała promieniejąca szczęściem, udała się do Luwru, gdzie było oznaczone zebranie ogólne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.