Kukuryku czy Kikeriki?

>>> Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Kukuryku czy Kikeriki?
Podtytuł Satyra
Data wyd. 1908
Druk Kaniewski i Wacławowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
  LEO BELMONT.  
Kukuryku czy Kikeriki?
SATYRA.

Fanatykom wszystkich
wyznań i sekt
poświęca
Autor.


Motto:

Boć tem prawdziwy badacz się odznacza,
Że kiedy w przepaść bezdenną upadnie,
Nie mniema jeszcze, że głową dna sięgnął,
Lecz grunt nią wierci parę cali głębiej...
Z „Księgi mądrości“
Nieznanego mędrca.


WARSZAWA.
Druk Kaniewskiego i Wacławowicza
ulica Zielna Nr. 20.

1908.

WSTĘP.
Tajemniczy rękopis sanskrycki.

Naturalnie!...
Dla ludzi przeciętnych, zwykłych zjadaczy chleba, dla figur, stworzonych na miarę krawiecką (a nie Fidyjaszową), dla indywiduów powszednich, pasibrzuchów, filistrów, obcinaczy kuponów, słowem, dla całej hałastry, nie posiadającej krzty zmysłu filozoficznego, kwestja, wypisana powyżej w tytule niniejszego studjum, jest kwestją nieznacznej wagi — mówmy odrazu całą prawdę: jest kwestją zgoła obojętną!
Boć w istocie czegóż żądać można od ludzi, którzy, zajadając jajecznicę, nie zastanawiają się nigdy nad tem, że zniszczyli w jednym momencie cały szereg pokoleń kurzego rodzaju? od ludzi, którzy smakując pulardę i mlaskając językiem, ani przez chwilę nie oddadzą się myśli, iż oto mają przed sobą na talerzu zwłoki kurczęcia, które niedawno jeszcze biegało po podwórzu, grzebało w śmietniku, spieszyło na wołanie koguta, dzieliło się znalezionem ziarnem z towarzyszkami, słowem, czuło i myślało, — jeżeli nie tak abstrakcyjnie, jak ongi Gaudenty Pikulski, — to w przyzwoitych granicach kurzego poznania?!
Ale co mnie dziwi i — powiedzmy poprostu — oburza, to ten fakt, że nawet uczeni ludzie dotychczas nie zwrócili żadnej uwagi na powyżej postawioną kwestję, jakgdyby „kukuryku“ i „kikeriki“ byty pojęciami jednoznacznemi (pomimo jawną różnodźwięczność!), jakgdyby uczony świat miał prawo używać tych słów bez różnicy, dowolnie i nierozważnie, niby jakiś bajkopisarz, jakiś Jachowicz lub Krasicki, którzy bardziej dbali o zabawienie swoich mniejszych i większych czytelników, aniżeli o ścisłość wyrażeń!
Uczeni prowadzili długie spory w kwestyi pochodzenia owego najpożyteczniejszego domowego ptaka, tego prawdziwego przyjaciela człowieka, którego człowiek zjada z takim apetytem zarówno w skończonych artystycznych kształtach, t. j. w charakterze pieczystego, jak i w formie nieskończonej, że tak powiem ideowej, t. j. w jajku.
Uczeni spierali się o to, jaki gatunek dzikich kur może szczycić się tem, że dał początek naszemu domowemu kurowi (Gallus domesticus)? czy ów domowy kur pochodzi z Indyi, czy z krajów Malajskich, z Kochinchiny, czy z Jawy? czy wywodzi ród swój od sympatycznego Bankiwskiego koguta, czy od olbrzymiej, o barwach srebrno szarych kochinchińskiej Bramaputry, czy od jasno-żółtego Gangegara, czy od indyjskiego Zonnerata, czy, od ptaka Stanley’a Dżunglaj? Spierali się i do zgody nie doszli!
Uczeni zbadali obyczaje dzikich kur, o ile ten tajemniczy ptak, chętnie ukrywający się w niedostępnych zaroślach i w lasach dziewiczych, pozwolił wyśledzić sekrety swojego prywatnego i społecznego życia! Uczeni opisali wygląd najrozmaitszych gatunków kurzych drobiazgowo i starannie, policzyli pióra w ogonach kogucich, zajrzeli pod żuchwie, przypatrzyli się barwom każdej części ciała...
A jednak na mowę (co chyba było najważniejszem, boć mowa odkrywa nam tajemnice kultury!) — na mowę kurów panowie uczeni dotychczas nie zwrócili uwagi! Zaledwie tylko anglik Tennsit raczył wsłuchać się w nawoływanie koguta Dżunglaj i określił je dźwiękami: „dżordż-dżoj“, ale nie wydaje się nam, aby posiadał dość subtelny słuch do uchwycenia owych wysubtelnionych dźwięków i najwidoczniej przez patryotyczną stronniczość przypisał tym ptakom język podobny do angielszczyzny. Niemiec Bernstein okazał się bezstronniejszym badaczem, ale wskazawszy na chrypliwe pomruki kur Gangegar’ów: „kriu-kriuu-kuriuu“ i tym sposobem wszedłszy na drogę świetnych badań, cofnął się z nich natychmiast, bo, niestety, nic więcej w tej kwestyi nie umiał powiedzieć. Słowem, ani przyrodoznawcy, ani lingwiści nie zgłębili dotąd bardziej złożonych form języka koguciego i kwestja, jak należy mówić: „kukuryku“, czy „kikeriki“ nietylko dotąd jest niezbadaną, ale przez europejskich uczonych dotąd nigdy nie była rozważaną. Zawodowi uczeni, podobnie jak i zwyczajni filistrzy, nie podejrzewają nawet doniosłości tej kwestyi.
W prostocie ducha wyznaję, że i ja do niedawna jej nie podejrzewałem, dopóki nie wpadł mi w ręce sanskrycki rękopis, pochodzący z III albo z XII w. przed nar. Chr. (według moich badań), a rzucający na tę ciemną sprawę nader zajmujące światło.
„Niepodobna uwierzyć — powiada autor sanskryckiego rękopisu, — że tyle krwi wyciekło z powodu kwestyi, jak należy mówić: „kukuryku“, czy „kikeriki“; niepodobna nawet w przybliżeniu określić ilości ofiar, pochłoniętych przez odnośne spory, ciągnące się przez cale stulecia, spory, których echo nie przebrzmiało do dnia dzisiejszego, pomimo znacznie zmienione warunki. Niepodobna wyobrazić sobie, jak zażartą była walka stronnictw, ilu idealnych kogutów oddało śród męczeństw życie bądź za „kukuryku“, bądź za „kikeriki“, do ostatniej kropli krwi broniąc swojego hasła... I gdyby nie ta pewność, że w tych walkach rodzaj koguci postępował wciąż naprzód, uszlachetniał się, stawał się coraz bliższym prawdy, coraz godniejszym wyższych kształtów w powszechnej metamorfozie i że sposobił się na tej drodze do ostatecznej nirwany, — byłoby rzeczą nazbyt bolesną śledzić dzieje owych wiekopomnych zatargów...“
Manuskrypt, z którego cytuję powyższe słowa, jest bezwarunkowo autentyczny. Przynajmniej człowiek, od którego nabyłem go za pokaźną sumkę trzystu złotych i o prawdomówności którego nie mam powodu wątpić, zaręczył mi pod słowem honoru, że manuskrypt ów przepadł z Brytańskiego Muzeum właśnie w czasie jego bytności.
Co się zaś tyczy wierności w odcyfrowaniu tekstu, to za to ręczę ja sam osobiście. Władam sanskrytem wcale nieźle, dzięki nieszczęśliwej okoliczności mojego życia. Mieszkałem w czasach studenckich w jednym domu z pewnym młodzieńcem, który w Heidelbergu wystudjował sanskryt doskonale, uzyskał nawet tytuł doktorski, po powrocie do kraju popisywał się znajomością tego języka w salonach przed panienkami, które nie tańczyły (bo nie były proszone do tańca), bawił je tym sposobem, został przez nie znienawidzony, przestał bywać w towarzystwie, siedział wciąż w domu nad księgą Zaratustry, potykał łzy i daktyle, pożyczył na te ostatnie odemnie w drobnych ratach rb. 25, nie był w stanie ich oddać, i na mocy polubownego układu między nami, nie mogąc w gotówce, wypłacił mi się w naturze, t. j. nauczył mnie sanskrytu w ilości odpowiedniej do cyfry długu (rb. 25!), co mi akurat wystarczy do ścisłego oddania tekstu owego pergaminu, przepadłego w Brytańskiem Muzeum.
Poniżej następuje przekład ważniejszych części owego rękopisu, nawiasem mówiąc, nieco nadgryzionego przez szczury, co z konieczności wywoła niejakie niedobory i przerwy w przekładzie.

1. Wiek złoty.

...i żyły Kury bogobojnie i zacnie w ciągu wielu stuleci. Kryły się w gęstych leśnych zaroślach, odpoczywały w wysokich trawach alwang-alwangu, zapadały w środek plantacyi kawy, przemykały się ostrożnie śród górskich bambusów, wypadały cichaczem na drogi, wiodące do zagród i wsi, aby pogrzebać w świeżym nawozie, a odnalazłszy smaczne ziarno, pierzchnąć za zbliżeniem się człowieka.
Samce przechadzały się dumnym, pełnym godności krokiem, stawiając pewnie wysokie czarne z ostrogami nogi, błyszcząc zalotnie świetnemi barwami opierzenia swojego na słońcu, oglądając się czujnie ognistemi oczyma dokoła, gotowe każdej chwili bronić żon swoich do upadłego przed dziesięćkroć silniejszym skrzydlatym napastnikiem, zlatującym niespodzianie z pod obłoków. Młode koguty rozwijały skrzydła i wskakiwały na gałęzie drzew, aby olśnić i ująć serca młodych kurcząt swoim bogatym strojem i zręcznością ruchów swoich. Bardziej rycerskie okazy urządzały świetne turnieje, nacierały na siebie zwinnie, skakały ku sobie z pierścieniami najeżonych piór na żółtych szyjach, z rozwartemi czarnemi dziobami, gotowemi, zda się, do uderzeń!
Odbywały się te walki z prawdziwym wdziękiem, z wielką rycerską układnością i były raczej popisami siły i sztuki bojowej, aniżeli bratobójczą rzezią. Młode kurczęta, lubiące tego rodzaju popisy kawalerskich kogutów, zbiegały się patrzeć na to ucieszne widowisko, na migające przed oczyma rycerskie ostrogi, czerwone hełmy, wspaniałe o łukowatych piórach ogony — i wyrażały swój podziw dla zwycięzcy czułem gdakaniem. Starsze samice chodziły w otoczeniu swoich małych, starannie wyszukiwały pożywienia dla nich, przywoływały niedoświadczone kurczę do nieuważnie pominiętego przez nie na drodze robaczka, posiadającego pożywne własności, uczyły je, jak jada się, nie pozostawiając nic na ziemi, i radowały się widokiem wzrastających w tuszę i w wiedzę pojętnych maleństw. A tu i owdzie pod cieniem bambusu zasiadywała jakaś nadobna o pełnych kształtach kwoka, a zniósłszy jajko, nie mogła powstrzymać radosnego okrzyku, choć zwyczajem niewiast w narodzie kurów stale zachowywała skromne milczenie, albo tylko cicho, niemal szeptem gdakała, lecz potężny przypływ nowych macierzyńskich uczuć zniewalał ją do ogłoszenia światu o swoim tryumfie — i na krzyk jej przybiegał natychmiast szczęśliwy kogut-ojciec, obejmował towarzyszkę życia spojrzeniem pełnem miłości i, zda się, przyrzekał niem wyraźnie, że natychmiast zajmie się budową nowego gniazda dla oblubienicy swojej i jej przyszłych.
Tak szczęśliwie pędziły dni swoje Kury, rozmnażając się, mimo niecne intrygi i zuchwałe napady dwunogich i czworonogich nieprzyjaciół, będących wprawdzie przyczyną wielu trosk dla kwok i kogutów, oraz wielu prywatnych nieszczęść, nie mogących jednak zamącić ogólnego biegu społecznego Kurów żywota. Przeciwnie, wrogie napady i spiski dostarczyły już niejeden dzień święta Kurom, czy na pamiątkę oślepienia lisa, lub kuny dzielnemi koguciemi dziobami, czy na pamięć tryumfalnej ucieczki całej kurzej gromady w bezpieczną gęstwinę alwang-alwangu, śród splątanych łodyg którego nie mogło ich dojrzeć nawet ostre sępie oko.
Rozmnażały się i żyły spokojnie dzięki niegasnącemu rycerskiemu duchowi mężów, a rodzinnym cnotom niewiast i były pełne uwielbienia i wdzięczności dla otaczającej przyrody. Co ranka też, ledwie krążek słońca zarysował się kędyś na dalekim horyzoncie, a niebo, zrzuciwszy ciemną szatę nocy, rozwidniło się szarym brzaskiem, budziły się wszystkie stare i dojrzałe wiekiem koguty, podnosiły głowy do góry i uroczysty hymn narodowy rozbrzmiewał naraz śród ciszy, wstrząsając sennemi gałęźmi drzew i śpiącemi trawami i nawołując do pracy w poblizkich siołach jeszcze drzemiącego rolnika. A ten hymn narodowy — owo pianie kogutów, brzmiało wówczas jasno i czysto:
„Kukuryku!“

2. Wiek reformatorów.

Odmalowawszy w przytoczonym wspaniałym wstępie życie Kurów w „epoce zgody i ciszy,“ autor manuskryptu indyjskiego przechodzi do następnej historycznej epoki burz i zapędów“ (Sturm und Drangperiode), inaczej „epoką wojen domowych,“ albo „wiekiem reformatorów“ nazwanej, i rozpoczyna swoją opowieść od słów następujących, szczęściem przez szczury nienadgryzionych:
„Aliści pewnego poranka obudził plemię Kurów niezwykle wcześnie nadzwyczajny dźwięk, który wywołał z początku ogólne osłupienie, a potem, zwłaszcza w sercach starych kogutów, piastunów tradycyi narodowej, zaszczepił uczucia zgorszenia, zgrozy i przerażenia... Zdawało się, że czerwień grzebieni spełzła na ich nagie oblicza i zapaliła je rumieńcem wstydu i oburzenia.. Niewiasty, patrząc na czcigodnych patryarchów rodu, pomimo znaczną niższość inteligencyi, zrozumiały, że zaszło coś ważnego i strasznego i jęły gdakać żałośnie... Nawet drobne kurczątka, nic jeszcze nie rozumiejące, poczuły trwogę i poczęły tulić się do swoich macierzy. „Niezwykły okrzyk, który wstrząsnął całym ludem, jak hasło przewrotu i widmo zagłady, brzmiał:
„Kikeriki!“
„Stare koguty gniewnie mrugały powiekami ognistych oczu, starając się zbadać, skąd doszedł ów niezwykły okrzyk. I dojrzały śmiałka. Na wierzchołku palmy, bujając się na jej palczastych liściach, widny był w szarym brzasku młody czubaty kogut, który wyzywająco rozpostarł skrzydła i piał donośnym głosem, jakgdyby urągał ziemi i niebu, kurom i wszystkim kogutom świata:
„Kikeriki!“
„Tak jeszcze nie układały się dotąd dźwięki w języku Kurów“ — zauważa objektywnie kronikarz indyjski.
Następnie podaje zarys żywota tego ptasiego ludu, sięgający czasów przeddziejowych, tonących niemal w legendarnej pomroce, dzięki czemu staje się jasnem i zrozumiałem dlaczego dźwięk: „kikeriki“ zdał się Kurom hasłem przewrotu, a bodaj wieszczbą strasznych epizootyj, pożarów w lasach dziewiczych, a może i zawalenia się całego świata!
Z tego zarysu wyjmujemy kawałek, ocalały przed zębami szczurów Brytańskiego Muzeum.

3. Wielki „Kri-Kri.“ Pochodzenie i wizerunek.

Oto co mówi ów ustęp:
„...w onym to czasie, gdy plemiona Kurów pędziły żywot zgoła barbarzyński, gdy sztuka pisania nie była znaną zupełnie, gdy najrozmaitsze koguty zaledwie zdobywały się na krótkie, urwane zdania, bez podmiotu i orzeczenia w rodzaju: „kriu-kriuu-kukriuu,“ gdy niewiasty nie umiały wcale poprowadzić najzwyklejszej towarzyskiej gdakaniny, gdy najczujniejsze indywidua budziły się najwcześniej o wpół do dziewiątej nad ranem, a piątej godziny porannej nie oglądały nigdy, gdy o północy milczały i drżały na całem ciele, nie umiejąc i nie śmiąc zadrwić z nieczystej siły zwycięzkiem pianiem, wołającem: „czuwamy!“ gdy samice wychowywały swoje dzieci bez żadnego systemu, zdając się raczej na instynkt, niż na zasady racjonalnej kurzej pedagogiki, gdy koguty szarpały się wzajem, wydziobywały sobie pióra i oczy, nie uznając żadnych prawideł pojedynkowych, ani nie wyczekując słusznego „casus belli,“ gdy nie znano racjonalnych małżeństw, spotykano się w miłosnym uścisku przypadkiem i rozchodzono się po nasyceniu zmysłów, nie uznając żadnych obowiązków moralnych, wynikających z takich spotkań, jednem słowem, gdy pędzono żywot w gnuśności, bezmyślności i rozpuście, nie podnosząc nigdy głów do góry i stale grzebiąc dziobami w śmietnikach, trawach i kupach, pozostających po przejściu zwierza leśnego — zjawił się naraz w narodzie mąż, który pchnął życie Kurów na nowe tory i mocą swojego genjuszu otworzył świetny okres dziejowy dobrobytu i cnót rodzinnych, wyżej nazwany pierwotną historyczną epoką „zgody i ciszy.“
Mąż ten zwał się „Kri-kri,“ lecz znacznie później, kiedy zapoczątkowany przezeń złoty okres rozwoju języka Kurów dosięgał szczytu, zyskał on wykształconej mowie wdzięcznych ziomków rozliczne miana: Ki-kur-gos,“ co znaczy „prawodawca,“ „Kur-ko-met,“ co znaczy „przyrzekacz raju,“ „Dżojsze,“ co znaczy „wybawca z niewoli,“ albo być może „wybawca z ciemnoty,“ „Kri-chri,“ co prawdopodobnie oznacza „nieziemski,“ lub „nadkurzy;“ wreszcie najpopularniejszą nazwą stało się: „Akor-ro,“ co znaczy „nauczyciel piania,“ lub „Pro-kura,“ co też oznaczać ma: „pierwszy, który nauczył piać.“ (Zresztą niektórzy indyjscy komentatorowie tłomaczą ten wyraz, jako: „zastępca,“ przypuszczając, że jest tu mowa o zastępstwie sił niewidzialnych, poza-ziemskich).
O pochodzeniu „Kri-kri“ nic pewnego powiedzieć nie można. Legenda twierdzi, że było ono niezwykłe, cudowne i zgoła różne od sposobu, w jaki przychodzą na świat powszednie koguty. Była podobno kurka, nader pięknych kształtów, barwy pomarańczowej, która nie dopuszczała do siebie najwspanialej upierzonych kogutów. Najbuńczuczniejsze na jej widok doznawały takiego lęku, że nie śmiały zbliżyć się do niej. I oto raz w porze nocnej, kiedy na niebie świecił wspaniały „Kurjon,“ (tak w języku Kurów zwie się „Orjon“), przelatywał nad ziemią niezwykłych kształtów i barw bażant, który zdawał się pochodzić z najświetniejszej gwiazdy „Kurjona,“ (prawdopodobnie z Betagajce) — przelatywał, ujrzał ową przedziwną kwokę i zatrzymał na niej w przelocie rozkochane spojrzenie, poczem znikł. A wkrótce potem owa kwoka złożyła pod liściem lotosu jajko niezwykłej barwy błękitnej, zupełnie okrągłe i wydzielające najpiękniejszy aromat, roznoszący się na cale mile w około. Z jajka tego wyszedł „Kri-kri.“
Z początku nie zwracał on niemal niczem uwagi swoich towarzyszów, a co najwyżej tem, że nie lubił zwykłych zabaw dziecinnych, oraz, że, podjąwszy robaczka, biegł gdzieś w ustronne miejsce i spożywał go sam powoli i z zastanowieniem. W miarę jednak, jak podrastał w lata, począł zwracać ogólną uwagę oryginalnemi cechami swojego charakteru i różnemi dziwactwami swojego postępowania. Zawieszał się czasami w jakiej cudackiej pozycyi na gałęzi platanu i pozostawał tak nieruchomy w ciągu kilku godzin. Już później zrozumiano, że tonął wtedy w zadumaniu i, zamknąwszy oczy, topił wzrok we wnętrzu swojej istoty. Wówczas jednak nawet własna matka sądziła tylko, że go tak trapią tasiemce, albo jaka inna choroba.
Oczywiście mylono się. Był on zdrów, jak ryba. Kształty jego zaokrąglały się coraz bardziej, pióra rosły przedziwnie prędko, a w siódmym roku życia rozwinął się tak pięknie, że zaćmił najpiękniejsze kogucie okazy. Znajdował się wówczas „w połowie drogi swojego żywota.“
Niczyj dziób nie zaokrąglał się tak delikatnie, jak dziób „Kri-kri.“ Niczyj grzebień nie gorzał taką królewską purpurą. U nikogo czerwony kolczyk pod dziobkiem nie fałdował się w tak zgrabne zagięcia, ani był tak mięsisty. Żaden inny kogut nie posiadał nóg tak smukłych, z tak drobnemi ostrogami, tak mocno czarnych, a lśniących, jak szyfer. Ani niczyje skrzydła nie układały się tak wdzięcznie, nie były tak misternie zaokrąglone, nie posiadały tak pięknych lotków stopniowanych. Jasne pióra na tyle jego szyi igrały barwami, przechodząc w kolor złocisto-żółty; grzbiet kryty był płaszczem piór purpurowo-burych, w pośrodku pomarańczowo-czerwonych o blasku silnym z żółto-buremi obrębieniami — gra kolorów nieporównana!
Dodajcie środkowe pióra jaskrawiekasztanowego koloru; dodajcie pokrywającą pierś kamizelkę z ciemnych i czarnych piór, miejscami wpadających w barwę złocisto-zieloną, dodajcie oczy pomarańczowo-czerwone o niezwykle przenikliwym wyrazie. Dodajcie czarowny ogon o czternastu wachlarzowato ułożonych piórach, czternastu sterówkach, klasycznie łukowatych, długich, wązkich o kształcie sierpów, a błyszczących różnemi bogatemi barwami, — a będziecie mieli żywy obraz „Kri-kri.“
Właściwie mówiąc tak wyglądał w pierwszej epoce swojego życia, zanim wewnętrzna zmiana, która w nim zaszła pod wpływem potężnej pracy ducha, nie wywołała odpowiedniego przeobrażenia. Ta druga faza w życiu „Kri-kri“ rozpoczyna się od historycznych „stu dni,“ w ciągu których uważano go powszechnie za „przepadłego bez wieści,“ opłakiwano nawet, jako umarłego, robiono przypuszczenia, że znalazł mauzoleum gdzieś w żołądku lisim, a wreszcie poczęto już o nim zapominać. W tem zjawił się o zachodzie słońca, w czasie wiosennego porównania dnia z nocą, lecz, o nieba! jakże był zmieniony! Kiedy wynurzył się naraz z olbrzymich paproci i ukazał się przed obliczem zgromadzonego ludu na polance leśnej, wzięto go w pierwszej chwili za zwyczajną mokrą kurę! Poznała go tylko matka, ale raczej dzięki instynktowi macierzyńskiego serca, niż ja kimkolwiek zewnętrznym rysom jego postaci.
Przedewszystkiem uderzające było, że nie miał pazurów u łap. Pokazało się, że połamał je umyślnie na skalach. Dziób jego stał się jeszcze delikatniejszy, niż wprzódy; czerwony hełm na głowie pobielał i stał się podobny do białego kapturka, ciało strasznie wychudło, — jak okazało się dobrowolnie pościł od jednego nowiu do drugiego, choć pędził dni w okolicy niezbyt pustynnej i obfitującej nawet w robactwo smaku przedziwnego. Pióra na jego grzbiecie jakgdyby wypłowiały i pobladły. Tylko czternaście sterówek ogonowych błyszczało jak dawniej, nie! — błyszczało żywiej, szlachetniej, majestatyczniej. I nie bacząc na to, że na pierwszy rzut oka sprawił wrażenie wychudzonej zmokłej kury, niebawem spostrzeżono, że był stokroć piękniejszy, niż przedtem, tylko jakąś pięknością niezwykłą duchową, nadziemską... nadkurzą! Zacna „Kuridża,“ która pierwsza z niewiast pojęła go, poszła za nim i była mu do śmierci wierną towarzyszką, — opowiadała później, że najbardziej ujęły jej serce „właśnie owe pobladłe pióra, przez które jakgdyby duch przeświecał“.
„Kri-kri“, zjawiwszy się po studniowej nieobecności śród swoich, z początku milczał i tylko okiem wodził po zgromadzonych, jakgdyby chciał upewnić się, czy naród godzien jest wysłuchania tych wielkich idei, które on, „Kri-kri“, przyniósł mu ze swojej tajemniczej wędrówki.
Idee, zrodzone w samotności, śród bolesnych rozpamiętywań i głębokich rozmyślań, owoc wpatrzenia się w głąb swojej istoty i w cuda otaczającej natury, gorączkowe płody głodowych wizyi, wspaniałe w formie i w treści, potężne, wzniosłe, zaczepiające o nieskończoność przeszłości i o nieskończoność przyszłości — powinny były posiadać moc przeobrażenia tego prostego, szczerego, barbarzyńskiego w zwyczajach, ale czystego sercem ludu! Tak widać osądził „Kri-kri“, gdy o północy rozwinął skrzydła, zadarł głowę wysoko do góry, czego dotąd koguty nigdy nie czyniły, — i zapiał tę wspaniałą symfonię, która jest podwaliną kultury kurów: „ku-ku ry ku!“
Pierwszy raz usłyszano frazes takiej długości, tak pełny tak dźwięczny, tak czarujący serca, tak wstrząsający umysły.
Zdawało się, że katarakta spadła z duchowych oczu Kurów, że naraz zjawiło się w narodzie samopoznanie i samopoczucie, poznanie marności dotychczasowego dzikiego i materjalistycznego żywota i poczucie tych wielkich celów, dla których natura powołała Kurów do życia.
Od owej chwili, kiedy pierwszy raz wypianą została pieśń: „ku-ku-ry-ku“ lud Kurów liczy swoją erę...

4. Cudowna działalność i tajemnicze zniknięcie „Kri-kri“.

Nikczemna żarłoczność szczurów Brytańskiego Muzeum stoi na przeszkodzie przedstawieniu w całej szerokości różnorodnej, bogatej, płodnej w następstwa, genialnej działalności cudownego koguta „Kri-kri-Ki-kur-gos-Kur-ko-me-Dżojsze-Kri-chri-A-kor-ro-Pro-ku-ra“.
Ale nawet te urwane strzępki, które ocalały przed bezmyślnością szczurzych zębów, pozwalają odgadywać, że nie było dziedziny życia praktycznego, sztuki i wiedzy, w której nie pogrzebałby dziobem swoim „Kri-kri“, a nie zostawił na niej piętna swojego geniuszu.
Niemi, z ustami otwartemi podziwem, stajemy wobec suchych i rzeczowych regestrów owej działalności, niekompletnych ze wskazanych wyżej powodów, i poprostu nie chcemy wierzyć, że wszystkiego tego dokonać mógł jeden kogut.
Ale dajmy mówić autorowi manuskryptu:
„...Dalej założył on podwaliny teoryi kurzego poznania owem znamiennem wyrzeczeniem: „koguto-ergo sum“, co znaczy: „pieję, więc jestem“.
„Dał początek eleganckim manierom i wykwintnemu życiu towarzyskiemu, wymagając zwłaszcza od płci pięknej, t. j. od kur, grzeczności, nazwanej przez niego „kurtuazją“.
„Rozdzielił cały lud na Kuryje[1], w których głosowano pianiem, a na czele narodu postawił zgromadzenie starszych, czyli „Kuruzyją“[2].
„Dla połączenia rozmaitych „Kuryj“ w czasie obrad ustanowił urząd szybkobiegaczy „kurjerami“ nazwanych.
„Rozdzielił robaki na czyste i na nieczyste, pozwalając jeść tylko pierwszy rodzaj swojemu ludowi, a drugi, jako szkodliwy pozostawiając wszelkiemu innemu ptactwu. Równocześnie zalecił hygieniczne środki przeciwko pypeciowi i metodę leczenia postem od udręczeń, sprawianych przez tasiemce, jakową metodę nazwał „kuracyją“.
„Ostrzegł naród przed dawaniem jakichkolwiek urzędów kokoszkom w pięknej przypowieści, zakończonej morałem: „posadź kurę na grzędę, ona na to: „jeszcze wyżej siędę!“
„Pokazał, jak z opadłych liści i z suchej trawy można budować stylowe i zarazem trwałe gniazda.“
„Nauczył wystrzegać się wszelkich „koteryi“, t. j. zgromadzenia dzikich kotów, tygrysów i t. p., stworzywszy kilka doskonałych systematów ucieczki.“
„Zalecił dla zdrowia obu płci składanie jaj tylko przez dwa miesiące w roku, w czerwcu i w lipcu, po 8 do 12 sztuk“.
„Żądał czystości obyczajów, ustaliwszy cyfrę małżonek na każdego dojrzałego koguta, o ile można, nie niżej, a stanowczo nie wyżej 14-tu sztuk, przez co osiągniętą została harmonja między ilością żon i normalną liczbą piór koguciego ogona, i równocześnie z obyczajnością zabezpieczoną została płodność gwoli ciągłego podtrzymywania rasy“.
„Przyrzekł cnotliwym kogutom, nie jedzącym nieczystych robaczków i wogóle ściśle zachowującym powyższe przepisy, błogosławiony żywot na gwiazdach konstelacyi „Kuryjon“, w towarzystwie najpiękniejszych kokoszek nazwanych „Walkuryjami“.
Przedewszystkiem zaś nauczył moralności, potępiwszy wszelkie zażarte spory, kogucenie się, walki kogutów, postawiwszy jako naczelną etyczną zasadę: „Nie zadziobuj na śmierć brata swego.“
Nie pozwalał także wyśmiewać się z ułomności kurzych, mówiąc, że i „ślepej kurze trafia się ziarno“, oraz uczył pogardy dla wszelkiego blichtru, mawiając, że lepszem jest najmniejsze ziarno od największego djamentu“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak potężny „Kri-kri“ wziął Kurów w „kuratelę“ swoją i przez lat pięć, aż do zgonu, był wodzem i ojcem swojego ludu, będąc „au courrant“[3] wszystkiego co się u Kurów działo.
W ciągu czterdziestu miesięcy prowadził za sobą całe chmary kurzach plemion, gangegarów, zonneratów i innych, do krainy fig, lotosów i bananów, nad cudne Gangesu wybrzeża, drogą najdłuższą i najniezdrowszą, jaką tylko mógł znaleźć, pragnąc zahartować barbarzyński lud ów dla czekających go wysokich przeznaczeń. Ginęło też mnóstwo kur i kogutów w owej męczącej wędrówce przez okolice, gdzie zaledwie słabo powiewały letnie mussony, przez stepy, smagane zimowymi deszczem, przez piaszczyste pustynie pełne soli, ale nie obfitujące w pożywne ziarna, przez błota, ziejące malarją i pokryte lasem „dżungli“.
W tej podróży nauczyły się koguty udawać się późno na spoczynek, a wstawać o trzeciej, czwartej, piątej nad ranem, gdyż wódz nakazywał ciągłą gotowość do dalszej drogi i popędzał lud ciągle, mając zamiar obierać coraz dalsze i ukośniejsze szlaki; w tej podróży nabyły koguty swej niezmiernej czujności, będąc zewsząd otoczone niebezpieczeństwy; w ciągu owych czterdziestu miesięcy wyuczyły się podnoszenia głów do nieba i sztuki piania z zamkniętemi oczyma (na pamięć) owej przepięknej pieśni „kukuryku“, — która następnie stała się hymnem narodowym. W intonacjach, z któremi śpiewano ten hymn, Kury złożyły „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“. Pieśń tę nazwano „Kuryjadą“.
Nie było to rzeczą łatwą rozbudzić idealne i artystyczne skłonności w ludzie napoły dzikim i nieokrzesanym, ceniącym dotąd nadewszystko dobra materjalne. To też z początku koguty nietylko gubiły takt przy pianiu, ale nader często, zapominając się, wyśpiewywały zamiast: „ku-ku-ry-ku!“, jakieś inne dźwięki, np.: „ku-ku-ry-dza!“ Przekręcania takie raziły i bolały „Kri-kri“, ale nadziei nie tracił, tylko częstsze „egzercycje“ urządzał po nocach.
I trud jego przyniósł owoce.
Przyszła tedy nareszcie godzina, kiedy sądzonem było położyć kres tułactwu Kurów. Pewnej letniej nocy wstąpiono do wyglądanej zdawna krainy, zarosłej lasem dziewiczym, tchnącej aromatem roślin przedziwnych i bujnych, bogatej ziarnem, szumiącej trawą pożywną i usypanej niemal robaczkami i owadami (z gatunku czystych), t. j. odpowiednich do jedzenia, według przepisów „kurytualnych“).
Była to noc pamiętna w dziejach... Zdaje się, sama natura pragnęła upamiętnić ją zjawiskiem, pełnem grozy i majestatu. Na krótko rozszalała się burza, od której las zatrzeszczał, a lęk zeszedł w serca najodważniejszych kogutów. Była chwila tak wielkiej ciemności, że o krok niepodobna było rozróżnić najjaskrawszego koguciego grzebienia. Kilka kwok z przerażenia zgniotło jajka, nie dość jeszcze rozwinięte, nie posiadające białości mlecznej, o skorupie jeszcze kruchej. A ową ciemność przerzynały jaskrawe gzygzaki błyskawic; i grzmoty huczały tak, jakgdyby miliardy kogutów biły równocześnie dziobami w pnie drzewne. Jakaś czarna kura o nader subtelnym słuchu, imieniem Minorka, (prawdopodobnie protoplastka późniejszych „czarnych minorek“, wówczas jednak jeszcze dziewica), zapewniała, że wyraźnie słyszała rozbrzmiewający śród chmur głos: „Hu-hu-ry-ku!“
A kiedy niebo rozjaśniło się wreszcie i błysnęła cudowna zorza poranna, zdziwienie ludu nie miało granic: nie było śród nich „Kri-kri!“
Niewiadomo, gdzie się podział ten, którego zwykli oglądać zawsze na czele wędrującej gromady, ten, który tak szczęśliwie doprowadził ich najdłuższą drogą do błogosławionej przystani. Wiadomo, że nie mógł oddalić się pieszo, bo ostatniemi czasy był już mocno ociężały, na nogach jego pojawiło się mnóstwo narośli, znamionujących zgrzybiałość — miał bowiem przeszło 15 łat, wiek czcigodny i niezwykły jak na koguta — i Niezmęczony doznawał zmęczenia; snać wszystko, co ziemskie wypełnił na ziemi. Sądzono, że i na drzewo żadne nie wzleciał, bowiem od starości już od kilku lat jęły mu wypadać pióra u skrzydeł i z dziesięciu lotków dawno zniknęła połowa. Gdzież więc się podział?
Zwrócono się z zapytaniem do „Kuridży“, ulubionej jego towarzyszki, przed którą nigdy nie miał sekretów, ale ta odwróciła się od pytających i, rozstawiwszy nogi z godnością, nie rzekła nic, w milczeniu nabazgrała patykiem kilka tajemniczych znaków na mokrym po deszczu piasku, westchnęła trzykroć i — nie stało jej!
Tajemnica zniknięcia „Kri-kri“ wyjaśniła się tylko dzięki niepospolitej przytomności umysłu i uwadze kury „Grzebki“, która, przezwyciężywszy wrodzoną nieśmiałość, zdecydowała się odpowiedzieć, co następuje:
Oto wbrew swojemu zwyczajowi trzymania dzióbka przy ziemi i grzebania w trawie, ona, najprostsza i najskromniejsza ze wszystkich kur na ziemi, poczuła owej nocy dziwną potrzebę spojrzenia do góry i przy blasku djamentowych błyskawic ujrzała w powietrzu dwóch długonogich bocianiego typu ptaków, dwóch biało-szarych „marabu“, dźwigających w szerokich dziobach ogromny, kwieciem opleciony kosz; w koszu tym siedział „Kri-kri“ i spoglądał na ziemię takim wzrokiem, jakim się kogoś żegna na zawsze. Wzrok jego pełny był tęsknej szczęśliwości. Błyskawica mignęła, niebo ściemniało — i „Grzebka“ nie widziała nic więcej. „Tylko — dodała, kończąc to opowiadanie — czułam w powietrzu jakgdyby zapach kalafonii“.
Więc znikł — znikł tak cudownie, jak cudownem było jego życie — i opłakany został rozdzierającem duszę pianiem.
Ale nie znikła jego nauka...
Owszem, wydała siew bogaty!...

5. Zwycięstwo nauki „Kri-kri.“

W tem miejscu następują znaczne szczerby w rękopisie. Odpowiedni kawałek musiał wydać się bardzo smacznym brytańskim szczurom. Widać śród mnóstwa dziór ocalałe słowa, z których całości złożyć jednak niepodobna. Są to wyrazy: „Nie odrazu“.. „uparte barbarzyństwa“... i t. d., i t. d.
Ocalał tylko końcowy ustęp odnośnego rozdziału: „Nie odrazu przeto przyjęta została w całości nauka „Kri-kri...“ Wspomniana wyżej[4] partja Kurów, zwana partja „obskurnych,“ albo „obskurantów“ stawiała najdłuższy opór. Nie uznała ona w całości światła nauki „Kri-kri,“ wówczas nawet, gdy nauka ta została już przyjętą oficjalnie i ogłoszoną przez „kuruzją,“ (zgromadzenie starszych), jako „jedyna prawdziwa“ i jako „fundament społeczności kurów.“ Właściwie mówiąc „obskuranci“ nie mieli nic przeciw przepisom hygienicznym, uwielbiali i piali pieśń „kukuryku“ z hałasem nawet większym niż przyjęty oficjalnie, nadawali sobie chętnie miano „kukurytanów,“ pochodzące od dźwięku owej pieśni, zachowali czystość obyczajów wyższą niemal nad żądaną oficjalnie, słowem przyjmowali całą naukę kri kri... za wyjątkiem jednego punktu. Nie chcieli się oni zgodzić na orzeczenie „Kri-kri:“ „nie będziesz zadziobywał brata swojego na śmierć,“ nie zadawalniali się nawet oficjalnem wprowadzeniem turniejów kogucich dla zabawy ludu, ba! negowali nawet te zabawy, jako sprzeczne z poważnym duchem nauki „Kri-kri;“ i twierdzili z drugiej strony, że „w życiu społecznem mogą zachodzić wyjątkowo okoliczności tak poważne, kiedy dla celów wyższych dozwolonem może być nawet zadziobanie koguta na śmierć.“ Od tego krwiożerczego poglądu nie chcieli oni odstąpić, chociaż w gruncie rzeczy, dzięki wrodzonej łagodności sami nie wprowadzali nigdy „śmiertelnego zadziobania“ w życie i domagali się tylko z zawziętością umysłów prostolinijnych przyjęcia tego twierdzenia, jako postulatu teoretycznego. Ta jednak teorja była ogromnie niebezpieczną, mąciła umysły i zatruwała serca, stała się kamieniem obrazy dla ludu i była zwalczaną bezlitośnie przez kuruzją. Oburzenie przedstawicieli narodu na zuchwałych przekręcaczy tekstu, przyjętego oficjalnie, doszło do takiego natężenia, że skoro nie udało się zamknąć gardziołków nieproszonym komentatorom, postanowiono wytępić ich ze szczętem. Na umówiony znak — trzykrotnie zapianie „ku-ku-ry-ku“ — pewnej nocy, noszącej w dziejach nazwę „nocy zagłady,“ zerwały się wszystkie dobrze myślące koguty, napadły na nieprzygotowanych do oporu sennych i wystraszonych „obskurantów“ i zadziobały ich na śmierć. Zostały podeptane i potłuczone nawet ich jajka na pamiątkę tego, że śmielsi z obskurantów podawali niekiedy w powątpiewanie wiarogodność tekstu, również oficjalnie przyjętego, który brzmiał: „nie będziesz niszczył jaj, albowiem one nic ci nie zawiniły, a z nich nowe wynijdzie pokolenie.“ Obalenie tego tekstu przez obskurantów również oburzało lud i jego najwyższych przedstawicieli, chociaż dokonywane było w formie dość ukośnej, tylko półgębkiem, mianowicie w orzeczeniu obskuranta „Ko-ko.“ „Wszelako, jeżeli zgnieciesz jajko przypadkiem, czyń sobie wyrzuty sumienia po cichu, nie uważając się jednak za urodzonego zbrodniarza.“
Zadziobanie obskurantów na śmierć było ostatecznym tryumfem nauki „Kri-kri“ (zagłady uszło bowiem tylko kilka niedostrzeżonych w gąszczu alwang-alwanga okazów, które jednak nie śmiały pozostać w kraju i wywędrowały kędyś, w dalekie strony, gdzie założyły kolonję kogutów i na rozwój całości narodu źle oddziaływać nie mogły); poczem nauka „Kri-kri“ przez długie wieki nie napotykała protestu. Od owej właśnie „nocy zagłady“ rozpoczyna się opisany wyżej szczęśliwy okres w życiu Kurów, „epoką zgody i ciszy“ nazwany, który przerwany został tak nagle buntowniczym, nigdy nie słyszanym dotąd okrzykiem czubatego koguta: „ki-ke-ri-ki!“

6. Walka kikirekistów i kukurekistów.

Epoka „burz i zapędów“ („Sturm & Drang Periode“) posiada dla historyka kurów niesłychanie ważne znaczenie; nie może być jednak odmalowaną tutaj z powodów odemnie niezależnych.
Nie wiem, po raz który już wypada mi uskarżać się na żarłoczność szczurów Brytańskiego Muzeum, ale muszę zasłonić się nią raz jeszcze w obronie luk mojego studjum, choćbym miał wywołać uśmiech niezadowolenia ze strony czytelnika, gotowego posądzić mnie raczej o skrócenie sobie pracy tłomaczenia z sanskrytu!
Nie! — gotów jestem pisać do sądnego dnia, gdyż takiem jest wrodzone usposobienie mojego pióra; gotów jestem pisać dla siebie, dla samej rozkoszy pisania, choć wiem, że przykłady z sanskrytu opłacają się nadzwyczaj marnie, albo nawet zgoła nie bywają przyjmowane przez redakcje pism! Ale nie mogę pisać przez... szczury! Materyał z epoki „burz i zapędów“ został tak poszarpany i odpowiednie stronice manuskryptu zostały tak podziurawione zębami szczurzemi, że cały szereg wydarzeń i teoryj na mocy pozostałych okruchów nie może bym odbudowany nawet przez najwspanialszą domyślność, zwycięzko drwiącą z zawziętości szczurów.
Nie mogę przy tej sposobności nie zatrzymać się na chwilę na charakterystyce metody gryzienia szczurzego. Jeżeli wziąść pod uwagę, że ocalały przed zagładą tylko słowa, nie posiadające żadnej istotnej wartości, w rodzaju: „i“ „ale,“ „jednakże,“ „nie,“ „dosyć,“ wyrazy same przez się nic nie mówiące, jak np. „ciszej,“ „ostrożnie,“ „wyrzucić,“ — słowem kawałeczki, nie posiadające żadnego sensu; jeżeli rozważyć, że tylko takie kawałeczki oszczędzone zostały łaskawie i mogłyby się pojawić w druku dla zaspokojenia ciekawości potomnych, to wypadnie przypuścić, że szczurami musiały rządzić wyższe względy. Nie mogła się bowiem zdobyć na taki wandalizm zwyczajna złośliwość, z natury bardziej pusta i mniej rozważna, która przeto choćby przypadkiem pozostawiłaby tu i owdzie coś ważniejszego, ograniczając wtedy rozmiar szkód tak miłych sercu powszednich psotników.
Nie działała tu również i właściwa szczurom dyspepsja, która nakazuje im gryźć i szarpać w rozdrażnieniu wszystko to, co tchnie wesołością, żartem, dowcipem, jak gdyby nie było nic bardziej przerażającego na świecie w oczach szczurów, chorujących na dyspepsję, jak humor; w takim razie bowiem powinnoby uniknąć zniszczenia poważne studjum indyjskiego kronikarza. Nie! ten wandalizm nie może być wynikiem ani wesołej psotności, ani posępnej dyspepsyi. Sprawia on wrażenie jakiegoś głębokiego namysłu, jakiejś wielogodzinnej rozwagi; — tak doskonale wybrane zostały dla podziurawienia wszystkie ważniejsze słowa, tak umiejętnie uchronione od zagłady wyrazy nie mające żadnej wartości w otoczeniu dziur, — jakgdyby szczury Brytańskiego Muzeum pełniły przy nim świadomie niszczycielską funkcję i wyobrażały sobie, że właśnie tak, a nie inaczej gryźć i szarpać nakazuje obowiązek!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie możemy więc nic powiedzieć czytelnikom o pochodzeniu, wychowaniu i losach czubatego kogutka, który pierwszy krzyknął przed obliczem zgromadzonego ludu: „kikeriki!“ Nie znamy całokształtu jego teoryi, ani nie możemy prześledzić, w jaki sposób myśl jego doszła do śmiałej negacyi hymnu narodowego „kukuryku!“
Nie znamy nawet prawdziwego jego imienia, a tylko nadany mu przez przeciwną partję przydomek „Czubek“. Wiemy z dalszych kartek manuskryptu, poszarpanych nie tak bezlitośnie, jak te, o których mówiliśmy we wstępie niniejszego rozdziału, że już znacznie później, po śmierci Czubka, ktoś ze starszych zgromadzenia, mówiąc o nim, do przydomka „czubek“ dodał jeszcze ostry przydomek „cham“, czem prawdopodobnie objaśnia się ten fakt, że ród „czubatych“ kogutków słynie dziś jeszcze jako „hamburski“.
Znanem jest z poprzedniego opisu (por. rozdz. 2-gi) wrażenie osłupienia i zgrozy, wywołane śród ludu przez zapiany niespodziewanie nowy hymn: „ki-ke-ry-ki!“
Ale niepojętem jest dla nas, w jaki sposób „Czubek“ uniknął zadziobania na śmierć, w jaki sposób oszołomienie starszych zgromadzenia mogło zajść tak daleko, że dali naprzód Czubkowi możność ucieczki przed zemstą prawa i ludu, a następnie zezwolili przez występne niedbalstwo na rozszerzenie się fałszywych teoryi w narodzie i na sformowanie się potężnej i groźnej partyi „kikerikistów“, która w ciągu całych wieków stawiała czoło „kukurykistom“, do dzisiejszego dnia nie została zniszczoną i sprowadziła klęski na cały rodzaj kurzy.
Z okruchów następnych stronic, na których indyjski kronikarz powraca „w krótkim rzucie oka wstecz“ do faktów opisanych wyżej, (a strawionych przez szczury), daje się odbudować jeszcze niekompletny obraz Czubka, kojącego się przed prześladowcami śród plantacyi kawy, wytropionego i pojmanego przez dwóch srebrnoszarych kogutów z plemienia Bradmautry, nawracającego ich mocą swojego pisania na swój sposób myślenia, wyklętego przez kuruzją wraz ze swoimi stronnikami za naukę „kuretycką“ przeciwstawianą oficjalnej, przez Czubka nazwanej „kurezeuszowską“, ale dlaczego „kikerikistów“ nazwano „kuretykami“, a „kukurekistów“ — „kuryzeuszami“, tego w żaden sposób dojść nie można. Wiedzą to tylko szczury, które tajemnicę tę uniosły w swoich żołądkach!
Pozostaje więc nam tylko stwierdzić fakt, że w narodzie kurów sformowały się dwa olbrzymie stronnictwa, gdyż liczba zwolenników fałszywej nauki rosła z dniem każdym, że obie partje prześladowały się z niesłychaną zaciekłością, że była nawet w dziejach chwila — krótka wprawdzie — przewagi „kuretyków“, kiedy wszyscy członkowie zgromadzenia starszych piali „kikiryki“, zamiast „kukuryku“, a doszedłszy do władzy odpłacili okrucieństwem zgnębionym prześladowcom za długoletnie mordy i ucisk; „nowe zbrodnie przyszły karać stare“, jak wyraził się o tem narodowy piewca Kurasiński, z pochodzenia arystokurata, ale w pianiu swojem zawsze objektywny i sprawiedliwy i domagający się od kurów uczuć „humanitarnych“, (poprawniej: „kuranitarnych“.)
Wiadomo jeszcze, że „kikerikiści“ stosowali do przeciwników siedem rodzajów męczeństw, a „kukurekiści“, powróciwszy do władzy, przydali do wynalezionych przedtem własnych siedemnastu sposobów jeszcze tych siedem, zapożyczonych od przeciwników i skompletowali je nowemi dwudziestoma, tak że było odtąd zezwolonych, służących ku wymiarowi sprawiedliwości czterdzieści cztery męczeństwa! Znane są jednak tylko niektóre, a mianowicie: oślepienie dziobami, pozbawienie wszystkich piór ogona, pozbawienie niektórych piór — z oślepieniem i bez oślepienia, zagrzebanie żywcem do szyi, takież zagrzebanie z szyją do grzebienia, takież wraz z grzebieniem, karmienie wyłącznie słonemi robaczkami — dżdżownicami, wykręcenie skrzydeł, świdrowanie dziobem w brzuch, rozszarpanie na sztuki. Reszta męczeństw niewiadoma, ukrytą została przez szczury.

7. Teorja Czubka.

Ale czemu przypisać należy ten fakt, że nauka „Czubka“ trafiła do tylu umysłów i nie została zwalczoną ani przez środki gwałtowne w formie czterdziestu czterech męczeństw, ani przez środki mniej gwałtowne w formie publicznych dyskusyj, w czasie których oficjalnie wyszukani na ten cel kikerekiści przyznawali niecność i fałszywość nauki „Czubka“ wobec przeważających dowodów na rzecz prawdziwości teoryi „ku-ku-ry-ku“, jako przed wiekami ogłoszonej przez Kri-kri?
Na zapytanie to daje doskonałą odpowiedź ocalały szczątek manuskryptu indyjskiego kronikarza.
„Było w teoryi „Czubka“ coś, co nosiło pewien pozór prawdy. Należy nawet powiedzieć więcej: była pewna luka — nie w naukach „Kri-kri“, bo ten mąż nie mógł się mylić! — ale w oficjalnych komentarzach tej nauki, luka, która jeżeli nie dowiodła słuszności zapatrywań „Czubka“, to wszelako dawała prawo do komentowania nauki „Kri-kri“, do nowych, śmiałych prób tłomaczenia tej nauki.
Tą luką była niedokładność tradycyi. Była wprawdzie tradycja ustna, ale na ścisłości takowej niepodobna było polegać: „Czubek“ wykazał w języku Kurów tyle nawarstwień, naleciałości, tyle popsutych w biegu czasu dźwięków i wyrażeń, tyle najróżnorodniejszych intonacyi, że na tradycyi ustnej niepodobna było zgoła nic budować. Gdyby należało opierać się tylko na niej jednej, to — jak wykazał dowcipnie „Czubek“ — można było uprawnić nietylko tekst: „kukuryku“, ale nawet „chru-chru-ry-chu“, jak wymawiały niektóre bardzo stare koguty i „kriu-kriu-ry-ku“, jak piały niektóre młode koguciki, pochodzące z najlepszych rodzin i najpiękniej wychowane. Następnie rozmaitość intonacyi u różnych plemion, akcentujących wyraz „kukuryku“ to na pierwszej, to na ostatniej, to nawet na trzeciej sylabie (kukuryku! kukuryku!! kukuryku!!!) zgoła obalała powagę ustnej tradycyi i podawała ją w śmieszność. Krążył nawet śród kikirekistów ironiczny aforyzm „Czubka“, brzmiący: „Muzykalny słuch głuchych kogutów może być uważany za jedyny, ale nie za najwyższy śród „mnóstwa innych“, przez co mistrz „Kuretyckiej nauki napomykał, że dźwięk „kukuryku“ upowszechnił się i ostał dzięki głuchocie współczesnych „Kri-kri“ kogutów, którzy nie posiadali dość wysubtelnionego słuchu, aby ocenić pieśni „pierwszego z nauczycieli“, uchwycić ją całkowicie i oddać nieskazitelnie pamięci potomnych.
Kukurekiści powoływali się tedy w celu obrony swoich tez na tradycję pisaną i mniemali, że na tym gruncie twardo stać mogą. Mianowicie oficjalni uczeni, pobierający odpowiednią ilość ziaren za swoje trudy od „Kuruzji“, zdawna już odszukali ów napis, który (jak to wiadomo czytelnikom z poprzednich rozdziałów) nakreśliła na mokrym piasku patykiem wierna towarzyszka Kri-Kri, Kuridża, w straszną noc zniknięcia wodza ludu w obłokach, i na krótką chwilę przed swoim pięknym zgonem. Wyryty klinowem pismem na mokrej ziemi napis pozostał na wieki, gdyż ziemia stwardniała, a z czasem skamieniała w tem miejscu. Utworzył się z biegiem czasu jakgdyby zrąb skalny, a w nim czerniały w formie rys, lekkich pęknięć i ważkich zagłębień wyryte klinowem pismem ostatnie wyznania Kuridży. Otóż wspomniani wyżej uczeni dowiedli, że wielbicielka cudownego „Kri-Kri“, jego zausznica i wierna towarzyszka, w ostatniem tchnieniu zapisała na pamiątkę wiekom właśnie ów narodowy hymn: „ku-ku-ry-ku“, stworzony przez wielkiego „Kri-kri“.
„Czubek“ czcił pamięć Kuridży nie mniej od Kukurekistów, albo Kuryzeuszów, (jak ich nazywał), do klinowego napisu odnosił się z większym nawet, niż oni, pietyzmem, ale żywił głębokie przekonanie, że oficjalnie przyjęte tłomaczenie napisane jest błędnie, że on, Czubek, i wogóle każdy z Kurów ma prawo tłomaczyć ten napis samodzielnie, oraz, że jedynem prawdziwem tłomaczeniem jest właśnie „Ki-ke-ri-ki“, a nie „ku-ku-ryku“. Dowodził on metodą „zręczną“, dowcipną i nader skomplikowaną (tak nazywa ją kronikarz indyjski w zakończeniu zjedzonych przez szczury wyjaśnień owej metody), że znak, wymawiany przez koguty prawomyślne jako „i“, mianowicie w pierwszej i ostatniej sylabie, gdzie kropki brak, dźwięczyć ma, jak „e“ pochylone. Ostatnie twierdzenie opierał on na zgodności swoich badań z badaniami: „Kurłowicza“ i „de Kurteneja“, o których jednak manuskrypt indyjski w części, ocalałej przed zębami szczurów żadnych szczegółów nie podaje.
W tej śmiałej próbie tłomaczenia musiało być coś przyciągającego umysły, skłonne do krytyki, skoro partja „Kikirekistów“ tak szybko wzmogła się w liczbę i w siły i mogła wystąpić do walki z ogromną większością narodu, ba! z kogutami, znajdującemi się na urzędach, posiadającemi wielkie wpływy i nogi, mocne plecy, dzioby i pazury.
„I ziemia zalała się krwią!“ — kończy odpowiedni ustęp autor manuskryptu, a pragnąc zagłuszyć i ukoić ból swój z powodu rozpamiętywań nad strasznym zgonem mnóstwa zacnych, dzielnych i uczonych kogutów, dodaje jeszcze poniżej po trzech wierszach kropek owe znamienne wyrazy, które przytoczyliśmy na wstępie:
„Niepodobna uwierzyć, że tyle krwi wyciekło z powodu kwestji, jak należy mówić: „kukuryku“, czy „kikeriki“ i t. d.
Piękną tę apostrofę, jak wiadomo, wywołała optymistyczna wiara w to, że w walkach „kukurekistów“ z „kikerikistami“ rodzaj koguci postępował naprzód, szlachetniał i stawał się coraz bliższym prawdy.

8. Zamęt pojęć i zaraza moralna.

Jest w tych słowach indyjskiego kronikarza wielkie ziarno słuszności: bezwarunkowo walka stronnictw w narodzie Kurów miała swoje dodatnie strony. Zrodziła ona jednak pewne zło, nie mówiąc już o wymordowaniu tylu sławetnych kogutów, które do dzisiejszego dnia w żadnym razie dożyć by nie mogły — zło bardziej duchowe i bardziej elastyczne, które szerzyło się i olbrzymiało, jak śnieżna lawina, spadająca z gór. Pokazało się, że są rzeczy, które niebezpiecznie jest zacząć krytykować, że krytyka rozumna prowadzi za sobą z konieczności krytykę nierozumną, która rozwija się bez końca, bez granic, nie ustając nigdy, niszcząc wszystko, niszcząc to, co... jest wieczne!
Oto przyczyna, dlaczego wielu czcigodnych członków „Kuruzji“ opierało się wszelkiej krytyce, nawet rozumnej, przeczuwając cudownym instynktem, że za rozumną nastanie niebawem nierozumna. Patrzyli oni na oficjalnie przyjętą naukę „Kri-kri“, jako na pewien skończony kompleks, nie znoszący przeróbek, jako na tkaninę, usnutą tak misternie, że, wyciągnięcie jednej najmniejszej niteczki musiało spowodować rozpadnięcie się, rozlecenie, starganie całej tkaniny.
Taką niteczką, wyciągniętą przez „Czubka“ było owo „u“ w hymnie „kukuryku“, zastąpione samowolnie przez „Kikirekistów“, dźwiękiem „i“. Dość było zmienić pianie „kukuryku“ na „kikeriki“ i wprowadzić zasadę „samodzielnej krytyki“ w organizm narodowy, a po upływie niewielu dziesiątków lat, w trzeciem lub w czwartem pokoleniu ujawniły się oznaki rozprzężenia społecznego i zwyrodnienia duchowego kurów.
Kronikarz indyjski przytacza cały szereg faktów tego rodzaju:
„Oto wkrótce sami kikirekiści rozdzielili się na kilka wrogich obozów i mordowali się wzajem.
„Biorąc pochop z przyznanego przez „Czubka“ prawa do badań samodzielnych, przyszli do wniosku, że sporne znaki w napisie Kuridży nie powinny się czytać ani jako „u“, ani jak „i“.
„Odpadła naprzód grupa „Kekerikistów“, potem „Kokorekistów“, a wreszcie „Kakarekistów“. Ostatni wydali z siebie nową partję nieubłaganych pod mianem „Kikarjanów“.
Potem wyrażono wątpliwość, czy napis klinowy zachował się dość dobrze, czy wulkaniczne trzęsienia ziemi nie zmieniły rysów pisma.
„Później zwątpiono wogóle w autentyczność samego napisu, nazwano opowieść o „testamencie Kuridży“ podaniem, grubem zmyśleniem, w które uwierzyć mogły tylko ciemne masy, odnaleziono mnóstwo skał z podobnemi trzaśnięciami i pęknięciami i wyjaśniono przedmiot czci wielu pokoleń — skałę Kuridży.
Znaleźli się jeszcze śmielsi, którzy twierdzili, że napis był fałszywie podrobiony przez oszustów, „aukurami“ nazwanych, w celu otumanienia ludu i zachęcenia go, aby znosił do stóp skały ziarna, które niknęły w nadętych brzuchach mężów z „Kuruyzji“. Samą skałę drwiąco nazwali „skałą Aukuridży“.
„Jednocześnie znaleźli się śmiałkowie, co brnąc dalej w krytycznym zapędzie, starali się podważyć cały gmach nauki „Kri-kri“.
„Skoro „kukuryku mogło być pianem na najróżnorodniejsze sposoby, jako „kikeriki“, „kakeryki“ i „kakaryki“ — rozumowali owi śmiałkowie — to i tryby postępowania mogą być najrozmaitsze, a nawet sprzeczne z przepisami „Kri-kri“
„Pojawiły się koguty, które jadły robaczki „nieczyste“ i oświadczały, że mają one smak taki, jak „czyste“, a czasami nierównie lepszy.
„Stworzono po za nauką „Kri-Kri“ całą gałęź wiedzy, czyli naukę o moralności, którą mianem „kur-etyki“ ochrzczono.
„Zaraza moralna przedostała się, o zgrozo! do serc niewieścich.
„Naprzód pojawiła się buntownicza kura, która ogłosiła, że 14 kur na jednego koguta to zbyt wiele; dowodziła ona, że ten przepis „Kri-Kri“ doprowadził do nadużyć i do zepsucia moralnego, gdyż niektóre bogato upierzone koguty zamiast 14 żon, miały dwadzieścia pod pozorem, że 6 zbywających kur jest tylko służącemi i damami do towarzystwa przy żonach. Odkrycie to narobiło wiele hałasu.
„Celem poprawienia obyczajów pewna kura, wbrew przepisom „Kri-Kri“ i prawom naturalnym, określającym liczbę żon na mocy liczby piór ogona koguciego, odważyła się postawić wniosek, aby odtąd każdy kogut poprzestawał na jednej kurze. Koguty wyśmiały ten wniosek, nazywając go „marzeniem z bajki arabskiej“ a niefortunnej zwolenniczce „par małżeńskich“ na urągowisko imię „Paryzady“, bohaterki z „Tysiąca i jednej nocy“ nadały.
„Zepsucie szerzyło się jednak dalej, i kraj przebiegać poczęła zwarjowana kura, która z wściekłością potrząsając wysokim ogonem i trzęsąc grzebieniem, podobnym do koguciego, na polankach leśnych poważnie wygłaszała teorję, że „każda kura powinna mieć 14-tu kogutów według liczby piór ogona koguciego“. Zgromadziła ona wkoło siebie sporo zepsutych kur, które nazwały się stronnictwem „Kurynistek“, albo „Kuryjatek“ i założyły własny klub, do którego kogutów postanowiono nie wpuszczać aż do przyjęcia przytoczonego powyżej billu przez zgromadzenie prawodawcze.
„Zamęt w pojęciach doszedł do tego stopnia, że znalazł się kogut, imieniem „Kurostrates“, który dowodził, że można nietylko piać hymn narodowy tak, jak się komu żywnie podoba, ale, że „można go nawet nie piać wcale, a spać w nocy“!
„Za jego przykładem zjawili się inni, których kronikarz indyjski nie nazywa, aby ich imion nie unieśmiertelnić, a którzy głosili następujące przewrotne zasady:
„Jeżeliby koguty nie darły się i nie piały o godzinie 3-ej nad ranem, to świat cały nie zawaliłby się, ale wyspałby się znacznie lepiej.
Jeżeliby koguty nie darły się i nie piały o godzinie 12-ej w nocy, duchy zmarłych i moce nieczyste siedziałyby tak spokojnie, jak siedzą dziś, bo gdyby trzeba im było zjawić się, lub znikać o pewnej godzinie, to nie spuszczałyby się na nie dość ścisłe w pianiu koguty, ale miałyby dobrze uregulowane zegarki.
„Jeżeliby „Kri-Kri“ nie był się zjawił, to byłby ktoś inny na jego miejsce, jakiś „Kru-Kru“, albo „Kra-Kra“, który mógłby napleść zupełnie coś innego, bodaj sprzecznego z tem, co naplótł i dać hymn inny, niż „kukuryku“, lub zgoła nie dać żadnego, a byłby jednakowo uwielbiony.
„Wogóle głosiła ostatnia teza tej partyi — można żyć doskonale z połową nauk „Kri-Kri“, lub bez nich zupełnie, bo ptactwu zgoła niepotrzebne są przepisy, skoro ma ono zdrowy, naturalny instynkt“.
Był to już zupełny zwrót ku barbarzyństwu“ wykrzykuje indyjski kronikarz.

9. Proroctwo Kur-Eli’ego.

Kiedy naród chylił się wyraźnie w przepaść, zatracał dawne cnoty rycerskie i rodzinne, pędził życie w ciągłych sporach i walkach, dawał posłuch fałszywym nauczycielom i z każdym dniem oddalał się coraz bardziej od nauki „Kri-kri“, zjawiać się poczęły śród niego jednostki, obdarzone rozumem wyższym i szlachetnością niezwykłą, obejmujące ognistem okiem horyzonty dalekiej przyszłości, obdarzone darem przeczuć, czcigodne koguty, które siadały na palmach i piały żałośnie, ostrzegając zgromadzone w dole tłumy przed nieszczęściami, które zgotuje im odstępstwo od nauki „Kri-kri“ i brak jedności w narodzie.
Tego rodzaju wspaniała wieszczba koguta „Kureli“ stanowi właśnie ostatnie stronice kupionego przezemnie za 300 złotych manuskryptu.
Przytaczam ją w całości.
Tak mówił Kureli: „A teraz o to kłócicie się i spieracie bez końca, a zasmakowawszy w sporach, gotowiście utrzymywać każdą godziwą lub niegodziwą rzecz, byle wykazać talent dyjalektyki, ale sercem nie czując, czego bronicie!
„I tak zapomnicie czystej mowy rodzinnej i mieć nie będziecie narodowego hymnu, ale pypeć spadnie wam na języki i popsuje je, a pokolenia przyszłe będą piać bez zastanowienia: „Kukuryku“, lub „Kikiryki“, albo zmięszane i zgoła nieartykułowane dźwięki.
„I nie rozróżni nikt w onych dźwiękach starej i głębokiej myśli, poważnej hymnu tendencyi, ale małe dzieci ludzkie będą przedrzeźniać pianie najstarszych kogutów, jako się im podobać będzie.
„Bo rozproszeni i słabi brakiem jedności, pójdziecie wszyscy w niewolę u ludzi i rozsypani będziecie, jak proch na wietrze i rozwiezieni na okrętach w kraje zamorskie.
„I chadzać będziecie dniem na wązkich i źle woniejących podwórkach, a nocą zamykać was będą w ciasnych kurnikach, gdzie na podłej słomie śnić będziecie o pachnących trawach alwag-alwangu, o dalekich palmowych drzewach i liściach lotosu.
„Wolność wasza przepadnie, a będziecie na usługach człowieka.
„Posągi wasze, robione z blachy, kręcić się będą za lada wiatru powiewem i wskazywać kapryśny wiatru kierunek.
„Ciała niewiast waszych pójdą na stoły ludzkie jako przysmak, pierze wasze pójdą na pierzyny i poduszki, pióra ogonów waszych na pióropusze, a gnój wasz na nawóz.
„I wytrzebiane męże wasze z rycerzy staną się kapłonami, a niewiasty, co tłuściejsze, staną się pulardami na złoconych talerzach bogaczy.
I władcy milionów ludzi marzyć będą, jak każdemu ordynarnemu chłopu dać codzień jedną z niewiast waszych.
„I będą was ludzie pieścić fałszywą pieszczotą, szczodrą ręką sypać wam ziarno i wołać na was: „cip! cip!“, a wy głupie jeść będziecie, bo wiedzieć nie będziecie, że wszystko to danem wam jest gwoli waszego mięsa i jaj.
„Będą karmić niewiasty wasze parzoną trawą i kartoflem, a mięszać do pokarmu kredę, aby zniewolić je do częstego znoszenia jaj...
„Lecz jaja te wykradać będą z pod piersi matek i niedoszłe kur pokolenia zajadać na mięko i twardo...
„I zarodki wasze ginąć będą w jajecznicy i nie staną się potem nigdy ani kurą, ani kogutem!
„I tak przyuczą wasze niewiasty, że do szóstego roku życia nieść będą jaja, nie w ciągu dwóch miesięcy, jak kazał „Kri-kri“, ale dziesięć miesięcy do roku po 100 do 150 sztuk.
„A stanie się to gwoli żarłoczności ludzkiej, lecz nie dla uciechy macierzyńskiej białogłów waszych.
„Bo tylko niewielki procent jaj dadzą tęskniącej wysiedzieć i ucieszyć się widokiem wychodzących ze skorup maleństw...
„Biada wam! przewrotne i przemyślne narody, zabiorą piersiom niewiast waszych ich drogą funkcję, a powierzą ją piecom olbrzymim „wylęgarniami“ zwanym...
„I przechowywać będą jaja wasze w wapnie, w soli i w popiele.
„A będą plemiona, co każą wam piać dla odpędzenia djabła, albo dla obudzenia śpiących o wczesnej godzinie.
„I będą takie, co kiedy zgrzeszą, to dla przebłagania bogów, za każdym razem niewinnego zarzną koguta.
„I porobią z was niektóre narody gladjatorów, a będą patrzeć na walki kogutów i cieszyć się, widząc jak jeżą wam się żółte grzbiety, jak trzepocą niecierpliwie wasze skrzydła, jak puch leci z was na wszystkie strony, jak drzecie się pazurami w bratobójczych uściskach, jak dziobami oślepiacie się nawzajem!..
„Tak odziedziczona po wojnach domowych, po sporach dzisiejszych, zaciekłość wasza żyć będzie w sercach dalekich potomków wówczas jeszcze, gdy cała wiedza wasza przepadnie.
„I będziecie się wzajem szarpać i dziobać, nie wiedząc dobrze za co.
„Bo nie będzie w waszych potomkach nawet tego ducha, który ożywiał przodków, a kazał stać im mocno przy haśle „kukuryku“, lub „kikeriki“, bo głęboko i szczerze w jedno lub w drugie wierzyli.
„Potomkowie zaś wasi będą wieść bratobójcze walki przez pychę i próżność, gwoli nasycenia dziedzicznie przejętej żądzy krwi, albo dla nędznych popisów.
„I będą tylko udawać „kukurekistów“, lub „kikirekistów“, aby mieć powód do podziobania braci swoich.
„A tak marniejąc duchem, będą się jednak pysznić, że nibyto umieją piać, jak ongi i powtarzać będą z dumą: „koguto ergo sum“ — choć ich byt stanie się tylko marną wegetacją, a poranne hymny, pełne fałszów i dyssonansów, staną się bezmyślnym i nieznośnym wrzaskiem.
„I ludzie zabiorą wam całą waszą „kurturę“, nawet owo „koguto ergo sum“ ukradnie jakiś uczony człowiek, dla niepoznaki przekręci na „cogito ergo sum“ i podpisze się nazwiskiem „Kartezjusza“, w którem nikt nie domyśli się tego brzmienia, jakie pod owym aforyzmem znajdować się powinno, t. j. „Kurtezjusz“, gdyż „koguto ergo sum“ jest starą jak świat tezą kur, czyli tezą narodu Kurów, niegdyś wielkiego, a obecnie marniejącego z każdym dniem...“
Na tem urywa się manuskrypt. Mój znajomy, który mi go sprzedał, twierdzi, że zdaje się, manuskrypt posiadał jeszcze część drugą, ale ta — niestety — znikła z Brytańskiego Muzeum przed jego wizytą...
Sądzę jednak, że i tego, co zostało, jest dość, a może... i za dużo!

KONIEC.





  1. Podobną organizację spotykamy u Rzymian.
  2. Rodzaj „geruzyi“ u Greków, którzy organizację tę może zapożyczyli od Kurów, jeżeli wolno jest wyprowadzać wnioski z podobieństwa dźwięków i budować cośkolwiek na studjach lingwistów.
    (Przypisek tłomacza z sanskrytu).
  3. Kronikarz indyjski używa bez różnicy wyrażeń „au courrant“ i „au cogoutant“.
  4. Mowa tu o ustępie, pochowanym w żołądkach szczurów brytańskiego Muzeum.
    (przyp. tłomacza manuskryptu)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.