Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
STAŚ, NIESZCZĘŚCIE I PRACA.

ROZDZIAŁ V.



NIEWIÉM czy w poprzedzającéj powieści daliśmy poznać dostatecznie charakter Stanisława, czytelnikom naszym? czy pojmują przyczyny, dla których w domu ciężko mu było i nudno, dla czego przybywszy do Warszawy, zabawami wszystkich, zabawić się nie mógł i zająć niczém nie potrafił. Wszystkiemu winą i przyczyną, był Stanisława charakter, nie stały, ciągle nowego pragnący, spożywający zbyt prędko nowe, a potém nudzący się życiem. Jedna namiętność panowała w nim, wszystkim innym i wszystkiemu — potrzebował kochać aby żyć, a kochać długo nie mógł, nie umiał. Właściwie piérwszy tylko akt dramatu tego zajmował Stasia, w drugim trzymał się jeszcze roztargniony, w trzecim upadał na siłach i wyglądał czy nie ujrzy co nowego.
Dłużéj potrafiła go utrzymać Hrabina Julja, bo miłość ku niéj, miała wdzięk rzeczy zakazanéj i jątrzyła nieustannie; spokojne przywiązanie Matyldy, ostudziło w nim, z początku gorącą namiętność. Z domu wyjeżdżał z próżném sercem, z rozpaloną marzeniami głową, z zaostrzoną żądzą; a zachowując dla żony szacunek, nałogową przychylność, mogącą się posunąć do poświęceń nawet; już chciał, pragnął, potrzebował do życia, nowego dramatu. Wyglądał go, szukał, tęsknił za nim, chciał wyjść z odrętwienia serdecznego, choćby kosztem łez i krwi.
Pamiętam, niedawno, byliśmy z jedną panią razem na statku parowym — biédna miała minę bardzo smutną, znudzoną, zmęczoną, wracała do domu. Gdyby téż machina pękła i gdybyśmy wylecieli w powietrze! — odezwał się któś trzeci:
— To byłoby przynajmniéj cóś nowego — odpowiedziała kobiéta.
Ta kobiéta, była właśnie w stanie duszy Stanisława — pragnęła nowego, choćby tą nowością, śmierć być miała.
Na wjeździe do Warszawy, spotkał dramat Stasia, bo się z nim dziwnym trafem zjechała Natalja i ta niedokończona miłość, która zdaje się, wyzywała dalszego ciągu. Ale Staś obojętnie widział Natalją, wiedział że zajęta była poezją, sztuką, a nie mógł przypuścić nigdy, aby dwie wielkie namiętności, pomieścić się mogły w duszy kobiéty, inaczéj jak kolejno. Uważał ją za zimną, samolubną istotę, stracił dla niéj sympatję wszelką.
Po Natalij spotkał Leosię, siostrę malarza, żywą, naiwną, prostą dziewczynę, właśnie tyle umiejącą tylko, żeby zrozumiéć kochanka, ażeby mu się dziwić i kochać go za to podwójnie. Ale Leosię otaczała rodzina, otaczało święte ubóstwo. Jakkolwiek Stasiowi czarującą się wydawała, szanował ją nadto, aby pokochać potrafił. Ją, tak łatwo było rozmiłować, uwieść i nieszczęśliwą uczynić. Ale nieszczęście jéj, byłoby tak wielkie, tak niepojęcie okropne. Przy niedostatku, walce — spodlenie, upokorzenie — wstyd!!
Staś szukał do koła kobiéty, którąby pokochał i mówił już w sobie — Dla mnie jéj chyba jednego niéma na świecie — gdy przypadkiem wpadł do kawiarni, zobaczył Karusię.
W stanie Stanisława, nic łatwiéjszego jak zająć się kimkolwiek, piérwszą uśmiéchającą ci się kobiétą, cóż gdy się kto tak jak Karusia wdzięcznie, tak cudnie uśmiéchnie, gdy tak jak ona wygląda? Stasiowi zamarzyło się zaraz kochać kobiétę stanu i charakteru Karusi, zdawało mu się już, że w przywiązaniu tego dziecka ulic, niedbałego na jutro, nierozumiejącego przyszłości, bez zgryzot poddającego się namiętności, płaczącego i śmiejącego się w jednéj godzinie — zdawało mu się — że w miłości takiéj, muszą być tajemne, niepojęte skarby rozkoszy — a nadewszystko — nowości. Dla niego bowiem cała ta miłość, jeśli się ją tak nazwać godzi, była zupełnie nową. Stasiowi głowa się paliła, u niego bowiem jak widzicie, jak u wszystkich niestałych szło przywiązanie, namiętność, z głowy do serca dopiéro. Zapragnął Karusi, jak wprzód zapragnął Julij, jak potém żądał Natalij, jak wreście chciał Matyldy — niepohamowanie, gwałtownie. Marzył o niéj, gnębił się nią i drżał na myśl, że ona może szczérze kochać Tymka, lub kogo innego. Wolał ją zepsutą, niestałą wietrznicą, niż zupełnie nie czułą. Ale wkrótce poznał, że się nie było czego lękać; od piérwszego poranku, kiedy ją zobaczył, codzień potém po kilka razy, zabiegał pod różnémi pretextami do kawiarni. Markier nawet postrzegł co to znaczyło, cóż dopiéro Karusia? Ona pokazywała uśmiéchajac się białe swoje ząbki, rumieniła się prześlicznie i podwajała zalotności. Staś, ile razy był sam wymównie czuć jéj dawał, swoją szczególną miłość. A Karusia?
O! ona tak była do tego rodzaju objawień przywykła, tak z niemi oswojona, że ją to ani dziwiło, ani mięszało! Ona dla każdego miała gotową odpowiédź, uśmiéch, żarcik; ale serce — Serce jéj nie łatwo biło.
Stanisław dla niéj, był jednym z tych miłych darów opatrzności, co kilka tygodni kręcą się sypiąc podarki, słodkie słowa, uśmiéchy, przyrzeczenia, a potém bez wieści znikają. Stanisław był dla niéj zabawką — ona doprawdy, ona szczérze kochała Tymka, co ją po brutalsku, nielitościwie kochał, opijał ją, z piéniędzy obiérał, z góry traktował, a czasem pod zły humor popchnął od siebie nie żartem. Dla czego to kobiéty, kochają zawsze, kogo kochać nie warto? może probując czy się nie uda przerobić? może kochając więcéj walkę niż wszystko?
Dość, że Karusia kochała Tymka, co o nią nie dbał, Tymka, co już płonął głową dla Natalij — a Staś dla niéj był korzystną tylko zabawką. Tym czasem Staś biorąc za dobrą monetę, każdy uśmiéch, każde słówko dwuznaczne, każde spójrzenie, które tyle ma wyrazu, ile go przyjmujący imaginacją nadaje — uwodził się, i powoli dozwalał namiętności wyrastającéj, przenosić się z głowy do serca.
Ale mimo tego, smutek gryzł go powoli; bo dramat w saméj expozycij, poczynał się dziwnie chłodno, zawile, i mało obiecywał, gdy tytuł tyle zdawał się przyrzekać! Karusia raz poznawszy się ze Stasiem i doszedłszy pewnego poufałości stopnia, na nim stanęła, daléj iść nie chciała i śmiała się tylko białémi ząbkami, czarnémi oczkami.
Był to wieczór jesienny, wieczór który w mieście stokroć jest mniéj smutny, niż na wsi, bo tu nawet pory roku nie tak wyraźne sprowadzają zmiany. Tylko w alejach lipowych żółty liść zasypywał ulice, tylko po ogrodach smutne drzew skelety stały z resztą suchych liści potrzęsając z szelestem. W mieście ledwie dochodził ulic, wiatr szumiący swobodnie dzikiemi głosy na polach i dolinach, ruch i wrzawa panowały jak zawsze, a Warszawa błyszczała, jaśniała, śpiéwała, stroiła się jak gdyby na wiosnę.
A w polu tak było szumno od wichru, tak było żółto od liści, tak smutno pod mglistą połą jesieni! A w mieście tak żywo, błyszcząco, wesoło, jasno.
Staś szedł ulicą ze spuszczoną głową, z pomieszanemi w głowie myślami, smutny, bez celu. Obwinął się w płaszcz, nacisnął kapelusz, zwrócił w stronę Nowego Świata, i powoli nie wiedząc dokąd postępował. A oczyma, tak, bez celu, błądził po mieście, szukając czegoś, o czém nie wiedział co było.
Na lewo przez otwarte okno, mimo chłodu i wiatru, wyglądała sparta na krawędzi, kobiéta. Nie widząc twarzy łatwo poznać po nachyleniu, po postawie, że była smutna. Staś spójrzał na nią — To Natalja — ale czegóż smutna jeszcze? Ona go poznała i szybko ustąpiła z okna zatrzaskując je za sobą, jakby się wstydziła że ją tak zastał, na gorących i widocznych myślach, jakby się bała aby ich nie odgadł.
Szedł daléj. Jakiś głos znajomy przywitał go z cicha — Odwrócił się — Leonard szedł z siostrą i bratem na przechadzkę. Wszystko troje mieli na twarzach, tę powagę ludzi do rozrywek nieprzywykłych, co używają ich, z pewną bojaźnią, póki nie dojdą do szału i zapomnienia na siebie.
Stasiowi właśnie potrzeba było o kogóś się oprzéć i na ich przywitanie odpowiedziawszy, złączył się z niémi.
— Dokąd idziecie zapytał?
— Tak, na przechadzkę — Matka nasza została w domu, nam się chciało użyć może ostatniego znośnego wieczora jesieni. Leosia nigdy prawie nie wychodzi, bo niéma czasu, albo my z nią pójść czasu niémamy, a tak by się jéj nie raz chciało zobaczyć ludzi i miasto.
— Ja także wyszedłem przejść się — jestem czegóś smutny, nie zdrów, nie kontent z siebie — odpowiedział Staś.
— Mój Boże, zawołał Robert żywo, a zawsze z pewną rzymską powagą — panowie tak jesteście przesyceni, zużyci, że mi was żal prawdziwie! Cała tajemnica szczęścia prędzéj z naszéj strony jest, jak z waszéj! U nas są chwile jasne, a że do koła nich szara pomroka, to się nam stokroć jaśniéjsze wydają. U was jasno na całym obrazie, jasno wszędzie, i dla tego, obraz wydaje się mrocznym i brudnym. Nieprawdaż Leonardzie, że potrzeba cieni, aby się wydało światło światłem?
— Zapewne, odpowiedział Leonard — ale we wszystkiém jest miara — Jeden punkcik jasny, na wielkiéj ciemności, nic nie stanowi. Mnie to nie tajemnica i tobie Robercie.
— Tak, ale mimo to, nie mieniałbym może życia tych zużytych, do których pana nie liczę jednak, rzekł odwracając się do Stanisława — na moje. Ja mam zawsze nadzieję lepszego, dla nich nadzieja odżywienia życia, leży tylko w nieszczęściu.
— Przepraszam, że się wmięszam do takiéj mądréj rozmowy, przerwała Leosia uśmiéchając się — ale mnie się zdaje, że dla nadania życiu zajęcia, barwy, interessu, nie koniecznie potrzeba nieszczęścia.
— A czegóż potrzeba, moja kochana? spytał Robert.
— Dosyć pracy —
— Mówisz jak anioł!
— Pani masz najzupełniéj słuszność — dodał Staś — Prawda, bo bez pracy, życie zawsze bezbarwne i bez interessu — choćby nad niém świéciły wszystkie szczęścia ziemi.
— A praca to rzecz tak słodka! dorzucił Leonard! Praca nie jest karą, jak by kto chciał ją tłumaczyć — praca jest od Boga nagrodą, ona daje skrzydła któremi po nad światem przelatujemy, nie tykając jego kałów i trudów!
— Bo praca — rzekł Robert, to zapomnienie naszego stanu i wyrwanie się z życia.
— Nie zawsze, zawołał Leonard, praca jest czasem sama szczęściem i nagrodą sobie, rozkoszą.
— Pojmuję — dla ciebie! rzekł Robert. Tyś artysta, ale tworzenie artystyczne, możeż się nazwać właściwie pracą?
— Dla czego, owszem praca i okropna! najniewdzięczniéjsza! Nie biorę tego w znaczeniu trywjalném, ale w przeciwnym zupełnie. Praca, bo ileż to trzeba, aby myśl swoją wcielić, praca, bo ileż to walki gdy ducha swego, ciałem przybiérasz — niewdzięczna, bo złocisty anioł myśli twojéj, na płótnie, w śpiéwie twoim — będzie tylko bez duszy młodzianem. Każda inna praca z pewnością idzie po swój cel, tu ze drżeniem, z postrachem, z bojaźnią, nie wiémy co uczynim, choć przed nami stoi w cudnym blasku mara, którą tylko urzeczywiścić — I tu cały szkopuł i trudność! Kiedyż myśli odpowiedziało zrealizowanie jéj, nadziei rzeczywistość? — Tak w każdéj ziemskiéj rzeczy, tak i tu — artysta najpoteżniéjszym ducha swego objawem, nie wyłamie się z pod prawa powszechnego, które jest całe w tém, że spodziéwamy się duszą, a realizujemy ciałem, że duch pożąda, a nasyca się ciało, że — I umilkł.
— Prześlicznieś mówił, zawołał Staś — zgadzam się na wszystko. Czy czytałeś jednak powiédz mi Byron’a, gdy tak cudnie Kaima ustami wyrzeka przeciw konieczności pracy? W co pójdą tamte argumenta?
— A! a! zakrzyczał Robert, czytałem to, i wiész pan, taka jest potęga myśli, ubranych w szatę poezij, żem chwilę jakąś klął z poetą pracę — ale to chwilę tylko — potém postrzegłem fałsz na dnie. Bo proszę, człowiek w stanie zupełnéj szczęśliwości, (zastanowiwszy się nad nim i pojmując go, jakim jest), człowiek bez pracy, bez potrzeb, któreby zaspokajał, bez przeciwności, których by się lękał — taki człowiek, odrętwiał by, ociężał, stracił wszelką energją i — ogłupiał w ostatku. Ja równie pracę, jak nieszczęście uważam potrzebą i koniecznością naszéj kondycij, organizacij naszéj.
— Jesteś pan optymistą.
— Może, bom przekonany, że co Bóg, zrobił, to zrobił dobrze, a co jest, być musi koniecznie jakiém jest. Co więcéj, wracam do nieszczęścia, do przeciwności, bo to mój temat ulubiony. Zupełne co zowią zadowolnienie, uszczęśliwienie drętwi; przeciwność pobudza, rozwija siły, exaltuje. Wszyscy wielcy ludzie, wyszli ze szkoły nieszczęścia. Nieszczęście daje nadzieje nadludzkie, siły nadludzkie, doradza rzeczy niepodobne i dozwala je odważnie przedsiębrać. Kto wié, czy w tych chmurnych dniach życia Bonapartego, kiedy błądził po ulicach Paryża, zmuszony zapożyczać się u aktora — u Talmy, nie uzbiérały się siły, na całą wielką jego przyszłość? A owi sześciołokciowi bohatérowie Rzymu, nie są to miękkie pieszczochy wykołysane na rękach losu — to twardzi wychowańcy walki i boju. Na jednego Montaigna — postawię panu stu pisarzy, stu poetów, w których piérwszy objaw jenjuszu, wywołała sroga przeciwność, ciężki ból. Kto nie ciérpiał w życiu, ten go nie zna, ten nic wielkiego nie podéjmie, pomyślność robi tchórzliwym.
To być może — odpowiedział Staś, ale i przeciwność nęka w końcu i zabija.
— Zapewne, z zapałem rzekł Robert, wszystko co żywi, zabija, wszystko co karmi, trud może; bo wszystkiego niejako naturą jest warunek objawienia — jest ilość. Ledwie bym nie powiedział, że wszystko jest we wszystkiém, a moja, może źle nazwana ilość, to jest warunek objawienia każdéj rzeczy, naturę jéj stanowi. Słońce nas życiem obdarza i życie wypala, toż woda, toż pokarmy, toż rozkosze — miara stanowi rzecz samą. Przypomnijmy sobie, że przypuszczając kilka tylko pierwiastków w naturze cielesnéj, a z nich powstającą taką rozmaitość ciał, dopuścim także, że wszystko jest na ilości i warunkach. Toż samo i z nieszczęściem; ono podbudza, exaltuje, unosi, ono zabija także. W elektryczności jest życie, a iskra jéj piorun, śmierć daje.
Leosia z uwagą słuchała téj poważnéj rozmowy, spoglądając to po mieście, które ciemniało i pokrywało się mrokami nocy, to po braciach. Robert był piękny, gdy się exaltował, ale pięknością męzką, duchowną — oziębłszy — stawał się zupełnie pospolitym człowiekiem, bo w wyrazie fizionomij jego, cały był wdzięk téj twarzy, o rysach regularnych, ale na pozór zimnych. Stasia poczynało filozofowanie nudzić powoli, i choć się pocieszał spoglądając na Leosię, która wielkie swe ogniste oczy wlepiała to w braci, to w niego, zachciało mu się jednak ziéwać, nad nieszczęściem i pracą PP. Leonarda i Roberta. Niespokojny oglądał się, żeby jak uciéc od nich. Byli właśnie niedaleko kawiarni, do któréj rzęsiste światło wabiło — i Stanisław w milczeniu się skłoniwszy, uskoczył w bok, obéjrzał się — wszedł do niéj.
Była to chwila, kiedy kawiarnie pustują, jedni idą na teatr, drudzy do znajomych, a markiery i dziewczęta słodkiego używają wczasu. Rzadki gość zadzwoni drzwiami i przyjdzie na szklankę herbaty. U Karusi nie było nikogo, nawet markier poszedł do blizkiego szyneczku, gdzie jego Agatka zajść także miała. Karusia siedziała u kominka sama jedna, zamyślona, a jak wszyscy co cały dzień z obowiązku wesołą twarz pokazywać muszą, była smutna czegóś, ot tak sobie — dla odmiany.
Poznawszy Stasia, poruszyła się, uśmiéchnęła i obéjrzawszy że nie było nikogo — trochę niespokojnie, na drzwi poglądała, gryząc koniec chusteczki niebieskiéj, którą miała na szyi.
— Dobry wieczór —
— A! dobry wieczór.
— Dasz mi herbaty Karusiu?
— W ten moment.
I ruszyła się do samowara.
— Wyborniem cię złapał, rzekł Staś, przecież choć raz jesteśmy sami.
— O! to nie na długo, zaraz markier powróci.
— A nim ón wróci —
— Ja panu dam herbatę.
Figlarna dziewczyna, pobiegła podskakując do kipiącego samowara. Staś pochwycił ją za rękę. Poczekaj, zawołał — na wszystko cię zaklinam, poczekaj — dwa słowa.
— Już powiedziałeś ich pan tyle.
— Więc jeszcze kilka moja droga Karasiu. Ty mi taki nie zechcesz nigdy uwierzyć że ja ciebie kocham, doprawdy kocham, serdecznie, szczérze.
— I statecznie! dodała śmiejąc się do rozpuku — a jak statecznie? Wiele dni, godzin wiele.
— Choćby życie.
— A! panie, nie obiecuj tak wiele, bo uwierzyć nie potrafię. Ale herbata się przegotuje —
— Niech ją licho porwie.
— A! byleby nie z samowarem i imbryczkiem.
— Nielitościwa, odpowiész mi czy nie — Ja ci mówię że cię kocham.
— Wié pan, zawołała Karusia — słowo w słowo to samo, mówiło mi dziś pięciu panów.
— I ty ich, ze mną porównywać możesz!
— Aboż pan co? spytała naiwnie dziewczyna.
Staś osłupiał. Zmiłuj że się — ja cię szczérze, ja cię kocham całém sercem, ja nie żartuję, ja cię z tego stanu wyprowadzę.
— O! bardzoż dziękuję!
— Jakto?
— A w śliczny byś mnie pan stan wprowadził!
Staś znowu zmięszał się zupełnie.
— Tyś uboga — ja ci dam wygody, dostatki, ubiory —
— A na długo?
— Na zawsze.
— O! gdybym ci też uwierzyła drogi panie, cóż mi za zawsze zaręczy?
— Moje słowo — przysięga nawet, wołał Staś zapalając się.
— Pan żonaty? spytała dziewczyna.
— Ja — ja — ja bąknął Staś pomięszany — ja, ale cóż to ma do tego —
— Ja tylko przypominam, że pan mnie przysięgasz, a łamiesz dawniéjszą i większą przysięgę. Jakże ja mojéj mam wierzyć.
— Szatan z ciebie Karolino, szatan w ludzkiém ciele.
Dziewczyna się śmiała jak szalona.
— I ty taki mi wierzyć nie chcesz?
— Nie — nie chcę.
— Proszęż cię, a wierzysz przecie —
— Komu?
— Tymkowi.
Dziewczyna potrząsnęła głową pomięszana cała.
— Tak tak, sam mi się z tém chwalił — wiém pewnie.
— A gdyby tak było? spytała nagle podnosząc głowę.
— Ón więcéj nie wart wiary, dla czegóż mu wierzysz?
— Bo go kocham — cicho, bardzo cicho szepnęła Karolina i podała Stasiowi brzydką bardzo brzydką herbatę, któréj on nie tknął.
— Ty! jego!
— A cóż ón tak bardzo złego? Doprawdy zawołała, wszak że to przyjaciel pański, ślicznie mu pan dowodzisz przyjaźni!
— Ale bo jego mniéj kocham od ciebie Karusiu.
— Podobno, równo oboje.
— Niewierna, uparta, nie wiém już jak mówić do ciebie.
— Tak, jak nikt nigdy nie mówił do mnie, bo to co mówisz pan, ja już tyle razy słyszałam, i tak przywykłam nie wierzyć!
— Jakiemiż słowy mówi do ciebie twój Tymek?
— O! to zupełnie co innego!
— Taki ón sam wierz mi jak wszyscy, alboż myślisz, że cię kocha szczérze? Widziałem, widziałem, jak oczy słodko zawracał do jednéj z moich znajomych, co mu się tylko uśmiéchnęła.
— Pan tak umyślnie mówisz!
— Najszczérzéj.
— Doprawdy! ón by mógł ją pokochać? zapytała dziewczyna gwałtownie.
— Może już pokochał.
— A ona?
— Alboż ja wiém.
Karusia smutnie głowę spuściła.
— Jak pan grzeczny, jak dobry, jak łaskaw, powiédz mi jak się ta pani nazywa?
— Do czegóż ci się to zdało?
— O! chciałabym trochę go prześladować.
— Myślisz, że to pomoże, wstrzyma?
— Nie wiém, ale powiédz mi jéj imie.
— Nie mogę.
— E! dla mnie, dla mnie, rzekła znowu przymilając się — A tylko co przysięgałeś pan że mnie kochasz, teraz znów nic dla mnie zrobić nie chcesz — nawet powiedziéć ani imienia — Dla mnie? I uśmiéchała się jak dziecko, kiedy chce cacka dostać.
— To ci się na nic nie przyda.
— Kiedy ja pana proszę.
— Nie mogę — A pocałujesz mnie za to —
— O! o! drożąc się zamruczała Karusia.
— Tylko raz. I Staś przystąpił ku niéj, nachylił się, pod rumianą jéj twarzyczkę.
— Pewnie powiész? szepnęła.
— Jak cię kocham.
— Zła przysięga!
— Zobaczysz że dobra.
Gdy to mówił, nachyliła się niby przypadkiem, i rumianémi usty dotknęła jego twarzy, ale nim miała czas odjąć je, drzwi się otwarły i wszedł Tymek, śpiéwając na głos, swoją własnę piosenkę.

Choćby nie chciał człek, to musi
Do kochanéj zajść Karusi.

— A! zawołał, a! to ślicznie. A kochana Karusia całuje się w najlepsze z panem Stanisławem. I stanął w tragiczno-komicznéj postawie aktora, który kochanki zdradę odkrywa.
— Poczwaro, zawołał — samaś go pocałowała, sama, nie ón ciebie, ty jego — dobrowolnie. Tak, a teraz zemsta.
Karusia blada była, skłopotana i na w pół prawdziwie brała, wykrzyknik — A teraz zemsta! Tak zemsta — wykrzyknął.
— Daj mi szklankę ponczu!
Staś się rozśmiał, Karusia zmarszczyła, wolałaby była prawdziwszą zemstę. Tymek tymczasem rozsiadł się ziéwając na kanapie, wyciągnął, dobył z za poduszek cybucha, któren tam zawsze dla siebie chował, z pod materaca fajki i tytuniu własnego, nałożył i począł palić.
— Ostrzegam cię, rzekł do Stanisława poważnie, że jesteś na zupełnie fałszywéj drodze.
— Wiém o tém doskonale, odpowiedział Staś, bo musiałem przed Karusią dobrze nakłamać na ciebie, nastraszyć ją że się w jakiéjś pani kochasz, obiecać jéj powiedziéć imie téj kobiéty, żeby otrzymać — jeden pocałunek.
— Pocałunek jéj — ach! nektar boski! deklamował Tymek. Znam go i wolę dobry poncz.
Jak dwóch lutni zléwają się głoski.
Gdzie ty widziałeś głoski na lutni? powiédz mi proszę?
Ale to między nawiasami — Jesteś powtarzam na fałszywéj drodze — Napiérasz się Karusi jak widzę —
— A gdyby i tak było?
— Gdyby tak było, to by było głupstwo. Ty nie wiész chyba co to Karusia.
I wskazał na nią palcem — A to jest, dodał, szatan w ludzkiém ciele.
Ona się skryła milcząc do kominka.
Jak cię się raz uczépi, to cię więcéj nie puści!
— Tém lepiéj!
— Dziś, rzekł ciągnąc dym ogromny Tymek, ale jutro?
— Dziś a jutro, to wszystko jedno.
— Naiwny jesteś, moje serce, jak placek wielkanocny, nie mówmy więc o tém, mówmy o czém inném. Dziś wieczór u Natalij.
Staś mrugnął nieznacznie na Karusię, ona kiwnęła głową, Tymek to postrzegł.
— O! o! już i mrugacie! To ja tu wcale nie potrzebny!
— Pytała się mnie o imie twojéj nowéj kochanki, dałem jéj znak gdyś je wymówił.
— Doskonale się wywijasz — ale to do mnie nie należy. Dziś tedy wieczór u Nalalij — czytanie — zgromadzenie wielkie. Wszyscy śpieszą jak na gody, a jutro! O! jutro to dopiero śmiać się, jutro gadać, jutro szydzić będą.
— Rzecz nieuchronna, jak dészcz po pogodzie — cóż chcesz?
— Proszę cię znowu, jakie dziwne masz pretensje, gdybyśmy o nieuchronnych i zwyczajnych rzeczach nie mówili, o czémże byśmy gadali? A więc wracam do tego. Nasze panie, ciekawe jak Ewy córki, a wybiérają się krytykować zajadle, przysięgnę. Każda z nich, chce być piérwszą, a im więcéj im współzawodniczek przybywa, tém trudniéj.
Każda z nich w duchu myśli — Czy téż lepiéj pisze odemnie? i po to tylko idzie słuchać, aby nazajutrz powiedziéć — Co to za wiérsze! co za proza! Mój Boże — a i to ludzie chwalą, i to się komuś podoba. Ale ja gotuję niespodzianą dekonfiturę paniom. W jutrzejszym felietonie dziennika (wiész że mam felieton na wzór francuzów i sam go redaguję, jestem Janinem z musu) — w jutrzejszym felietonie tedy, będzie sprawozdanie z dzisiéjszego wieczora, wyniosę pod nieba nowego poetę — Oto się będą złościć!
— Ależ godzi się to pisać o wieczorze, o rzeczach nie wydanych, o prywatnym —
— Ale godzi, ale godzi — wiész że gdy u pana Recamier, czytał Chateaubriand.
— Porównanie wspaniałe.
— Nic nie szkodzi, jak wszystkie porównania, trochę na jedną nogę kuleje — otóż z téj lektury — zrobiło się potém tyle sprawozdań, ile było słuchaczów. Wszystkie wydrukowano, a co najpocieszniéjsza, że naiwny jakiś ścigacz, zebrał to i w sposobie litanij wydał.
— Nie jest to jednak racja, abyś ty miał opisywać dzisiejszy wieczór.
— To jest tak dalece racja, że opisując go, na czele napiszę o Chateaubriandzie i o nowym jenjuszu generis feminini.
— A jeśli to jenjusz wcale innego koloru — familij, a nareście nie jenjusz?
— Naprzód, widziałem z oczów że jenjusz — i ja się nigdy nie mylę, powtóre, jeśli to innych barw jenjusz, a jenjusz (bom ci dowiódł tego), zawsze dwa oni, są sobie krewni i rodzeni, więc porównywać je można — po — (po które?) potrzecie — poetom, malarzom, a wedle nowego kodexu dziennikarzom wszystko wolno — Dziennikarzom zaś, więcéj jeszcze niż poetom i malarzom.
To mówiąc wstał Tymek, postawił fajkę, którą kazał Karusi schować i stanął naprzeciw Stasia.
— A zatém — idziemy?
— I ja —
— Jakto — nie byłeś proszony, nie oznajmiono ci?
— Tego nie potrzebuję — ale nie wybrałem się.
— Ale zmiłuj się, przez samą ciekawość. Wszyscy literaci będą — Wolałżebyś zostać z Karusią?
— Kto wié!
— Może — i jabym się nie dziwił, ale zaraz tutaj nadejdzie cała wieczorna pula bilardowa, więc Karusi ani zobaczysz, ani się do niéj dociśniesz — Możemy iść śmiało — Idziemy?
— Chodźmy.
I wyszli oba żegnając wzrokiem Karusię, która w milczeniu ciągle siedząc, poprawiała głównie kominka, niekiedy tylko z pod oka, rzucając nieznacznie wejrzenie na swojego Tymka, tak obojętnego, tak zimnego!
Na progu, swoim zwyczajem, Tymek zanucił sztrofę inną, swéj piosenki erotycznéj:

Choćby niechciał człek to musi,
Odejść od swojéj Karusi.


(KONIEC TOMU DRUGIEGO).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.