Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
NATALIA — KARUSIA — KOBIÉTY.

ROZDZIAŁ IV.



PREZESOWA z Natalją dzięki staraniom Augusta, znalazły bardzo przyzwoite pomieszkanie niedaleko kościoła Ś. Krzyża i natychmiast uciékając z hotelu, w niém się umieściły. Piérwsze dni poświęcone zostały wycieczkom do modniarek, do sklepów, do znajomych, na połączenie się z miastem i wejście w jego świat. Celem jednak przybycia Prezesowéj, a mianowicie Natalij, nie była wcale zabawa i odświéżenie strojów — cel jakiś tajemniczy, skryty tkwiał wyraźnie w téj podróży — Natalja była jak nie swoja, zamyślona, niespokojna i ilekroć znajdowała się razem z Stanisławem w najkwaśniejszym humorze.
To się pojmowało poczęści, ale przechodziło granice przyzwoitości światowych, które nie dozwalają nigdy okazywać tak jawnie co się w sercu dzieje.
August częściéj od Stasia, przesiadywał u Prezesowéj, i jego bowiem intrygowała tajemnica przybycia ich i humoru Natalij. Widocznie namacał jakiś cel podróży, usilnie skrywany, i usiłował go zbadać. Szło to trudno z początku, ale z różnych stron zaczépiając, trafił nareście na słabą, i stanął blisko sekretu.
Raz wieczorem, rozmawiając z Prezesową, gdy jak zawsze głęboko zamyślona Natalja, o podal pod piecem dumała — zaczął jéj opowiadać, o posiedzeniu Redakcij i literatach, których Staś poznał u Tymka, o stosunkach Stasia, z różnémi literatami w Warszawie. Prezesowa słysząc to odwróciła się szybko ku Natalji, dając jéj znak głową — August go postrzegł.
Dwie panie powiedziały sobie kilka słów szybko — Prezesowa nalegała, Natalja zdawała się wzbraniać.
— To się wybornie składa, ozwała się wreście Prezesowa do Augusta. Muszę panu powiedziéć wszystko, ale pod warunkiem, że się z biednéj Natalki śmiać nie będziesz, i że nam dopomożesz.
Natalja pomięszana cofnęła się w głąb pokoju, a Prezesowa mówiła daléj:
— Otóż to kochany panie Auguście — cała rzecz taka. Już to musisz wiedziéć, że to kochane moje dziecko, Natalka, ma dzięki Bogu talencik i niczego zdaje się. To rzecz bardzo naturalna, że mając go, nie chciała by zagrzebać, myśli przykładem innych kobiét, których tyle teraz pisze i pozyskuje sławę.
— Rozumiem, rzekł August, drukować.
— Tak, tak, kochany panie Auguście — Otóż, jeśli ci mam całą prawdę powiedziéć, dla tegotośmy i przyjechali. Chciałam nieboraczce dogodzić, juścić jeśli to fantazja, to przynajmniéj bardzo niewinna przyznasz. Czemuż by niémiała ona z talentem, my z nią, popisać się przed światem? Ale to nie sztuka, wydrukować — my byśmy chcieli zapoznać się tu z literatami, zasięgnąć ich światłéj rady i na przypadek drukowania, zapewnić przeciw krytykom, przygotować obrońców — Natalka się boi — naturalnie. Ja się boję. Same nie wiémy, jak tu sobie poradzić, gdzie, jak, szukać xięgarzy, jaką robić umowę? Ona by chciała na korzyść Siérot Dziéciątka Jezus drukować, to śliczna jałmużna — niéma co mówić — Prawda, kochany panie Auguście? Czy nie pomoglibyście nam?
— Ale najchętniéj i najkonieczniéj, żądamy tego.
Natalja się zbliżyła, kwaśna jeszcze, ale przynajmniéj na w pół rozchmurzona.
— Ot pan Stanisław, ma stosunki z Dziennikami, z literatami, to się nam wyśmienicie trafia. Może przez którego z nich, porobim potrzebne znajomości. Nam naturalnie do literatek tutejszych by potrzeba jakoś się zbliżyć — przez nie...
— Wszystko to zrobiémy i łatwo i prędko i niechybnie — odrzekł August — my ze Stasiem.
— Ja tylko nie wiém, czy się pan Stanisław, pośrednictwa podjąć zechce? słodziuchno, ale zawsze z urazą widoczną, przebąknęła Natalja.
— Ale dla czegóżby niémiał się tak miłego podjąć polecenia! zawołał August.
— Ty bo moja kochana Natalciu, ściskając ją, dodała Prezesowa — zawsze jeszcze masz cóś do tego poczciwego pana Stanisława.
— Ja! do niego! cała zarumieniona zawołała Natalja.
— Jak cię z duszy kocham — Ale to potrzeba zapomniéć.
— O wszystkiém i najzupełniéj zapomniałam, szybko odwracając się i dowodząc przeciwnie słowom swoim, stłumionym głosem zawołała Natalja.
August po cichu wstał z krzesła i miał odchodzić, widząc się świadkiem nie potrzebnie, sceny na którą obowiązkiem poczytywał być ślepym.
— A więc, ozwała się Prezesowa — pomożecie nam?
— Najchętniéj i o ile w mocy naszéj — Znajomości których nam braknie porobimy łatwo. Znając kogoś jednego tylko, zna się wszystkich — a więc do widzenia, przyjdę prędko i z dobrą nowiną.
Spójrzmy teraz chwilę tylko i przelotem w ten tajni pełen, pełen skrytości przybytek, co się zwie sercem kobiéty. Pope zdaje mi się powiedział wyrazy, których dość napowtarzać się nie można — Serce — przepaść. O! niezbadana, niezgłębiona przepaść, albo raczéj otwór wulkanu, na którego brzegach tylko, gdy ogniem nie bucha, zastygłym lawom i popiołom przypatrywać się można. Głebiéj — kto zajrzy nie wróci całym, trzeba być na to żelaznym, jak pantofle Empedokla. Głebiéj wre, huczy, szumi, błyska ogień, a co ogień ten rodzi? a z kąd się ón bierze? a czém sie ón żywi? nie pytajcie! Zgadywać można — odgadnąć niepodobna.
Serce kobiéty, to głębsza jeszcze przepaść, to ognistszy krater — a jednak zwieśmy się u zastygłych jego brzegów i popatrzmy, co się dzieje w sercu Natalij? Tam wre i szumi i gotuje się i warczy głęboko, jakaś stara namiętność, jakieś niedogasłe wspomnienie.
Jestli to jeszcze miłość dla Stanisława, co tak dziwnie rozdarła się na wpół kilką słowy? Jestli to tylko gniéw i chęć zemsty?
Kto wié co bucha ogniem w kraterze wulkanu? Ja nie wiém — widzę ogień i zgaduję tylko.
To pewna, że Natalja nie jest szczęśliwa, macierzyństwo, miłość męża — nic jéj zaspokoić nie potrafiło. Chodzi smutna, myślą po obłokach goniąc, sercem po nieznanych krainach marzeń i duma i spodziéwa się! Czego? Nie wiém.
A co pomyśli głową, co jéj zabije w sercu, to na papiér, ten grób myśli i uczuć, na którym one schną i więdną i gniją jak trupy — wylewa. Potém czyta, potém poprawia wyraz swych myśli i uczuć i słucha dźwięku słów, co jéj mile brzmią w uszach swoją myślą, swojém czuciem — i powiada w duchu. To piękne! to piękne!
I ilekroć zabiło serce, ona nie położyła ręki na niém, aby je ukoić, ale przysłuchiwała się jego biciu, aby je malować. Biédna — rozdwoiła się, złamała, na życie i oddźwięk jego, na wzór i malarza — a w duszy zamiast małżeńskiéj miłości, zamiast macierzyńskich roskoszy, na gruzach wszystkiego co tam niegdyś żyło, wykwitł smutny, blady, wiotki jak siéć pajęcza, strzelający wysoko, cienkiémi gałązki, kwiat żądzy sławy, pragnienia, oklasku.
I kwitł w duszy i duszę niepokoił, bo gdzie ón zakwitnie, tam już niéma tylko gruz, pustka i zniszczenie, a jakkolwiek słaby to kwiatek, blady i nikczemny, wypija soki z ziemi na któréj rośnie, że tam już nic, obok niego wyżyć nie może.
Natalja cała była w sobie. Mąż, obojętny dla niéj, dzieci przykre prawie, świat natrętny, jeśli nie posłuchał życzenia i nie uderzył oklasków — cała przeniosła się w to, co tworzyła. Piększyła twory swoje uczuciem, którego reszty pod popioły dawnémi znalazła, myślami swémi i cudzémi, tak jak matki stroją dzieci, jak mają ich kolébki, kwiatami z swoich i cudzych ogrodów. I nie jednego tęsknego wieczora, kiedy z słowika śpiéwem, z xiężyca blaskiem, z wonią kwiatów, wstrzęsała się dusza niepokojem, między dwóma wiérszami, mówiła Natalja do siebie:
— O! ja będę sławną, ja będę wielką, mnie się dziwić, mnie poklaskiwać będzie cały świat; moje imie poniesie sława na złocistych skrzydłach daleko — a gdzie je wspomną, zadrżą serca, i tęskno, poważnie poruszą się głowy — I matka powié córce — Bądź jak ona — I mąż powié żonie lub pomyśli — Czemużeś nie jak ona! I brat życzyć będzie siostrze — Bądź jéj podobną — A! na ówczas, naówczas wzruszy się może wystygłe jego serce, zimna pierś egoisty dumnego, co dla kilku słów, zerwał całą przyszłość złotą — i westchnie on i pożałuje i zamyśli się i zapłacze!
O! gdybym tych łez doczekać mogła, gdybym je potrafiła zapracować, wymodlić, gdybym widzieć kiedy dożyła żal jego, żal głęboki i zwycięzka, promieniejąca — rzucić mu z góry kamieniem — słowo pogardy, a potém odejść — na wieki!
Tak nieraz dumała Natalja — była więc gdzieś na dnie serca, pod gruzami, pod zwaliskiem reszt miłości niewygasłéj, w którą ona sama niewierzyła, o któréj nikt nie wiedział. Biédna kobiéta kłamała przed sobą, sądząc, że tylko wzgardę czuje dla Stanisława. Miłość jéj wprawdzie nie była gorącém przywiązaniem młodości, ani namiętnym nałogiem dojrzałych lat, — była to miłość kobiéty artysty, co kocha naprzód siebie, potém swoje płody, potém sztukę a nakoniec troszeczkę — kogoś jeszcze — Gdzieżby tam było miejsce na namiętność drugą, gdy żądza sławy, gdy myśl wielkości, oplotła serce i duszę? —
Dla mężczyzny poezja, to tylko często sługa, co myśli jego i wrzące uczucia tłumaczy, dla kobiéty to pani, która jéj życie zabiéra, wysysa i nogą stojąc na piersi stłuczonéj, dobywa z niéj głosów naprzemian dziwnych, fałszywych, słabych, lub rozdzierających uszy.
Taką była poezja dla Natalji, ona pracowała nad nią i żoną, matką, córką, kochanką, przestała być, zostając poetą, artystą i pisarzem. Z tego morza wylały się wszystkie wody jednym wyrwanym otworem — w otchłań. Natalja nie myślała o niczém, nie czuła nic, czegoby zaraz nieobracała na korzyść sztuki; i jéj życie, było nędznym żywotem męczennika egoizmu. Każde cierpienie z roskoszą, stawiała jako wschód do urojonéj wysokiéj świątyni.
Tak się zbudowały kilkadziesiąt pieśni, kilka powieści i Bóg wié co tam jeszcze więcéj — bo zbiory Natalji, były ogromne — a projekta, a myśli na przyszłość większe jeszcze. Przez lat kilka ona pisała i marzyła, co czeka pisma jéj, jakie przyjęcie, jakie współczucie, ile oklasków — rachowała laury swoje, kładła się na nie i zasypiała roskosznie marząc jeszcze. Czasem we śnie widziała szatana co pisał ogonem umaczanym w smole jadowite recenzje, świstał i tupał i śmiał się na całe gardło — a na ten widok tuliła się w siebie i pocieszała — śpiewając ze łzami — Świat mnie nie poznał, odepchnął, dla nich dziś, dla mnie przyszłość cała — cała nieśmiertelność — I śpiewała sobie pieśń grobową, pieśń smętną, rospaczliwą, co ją pocieszała, a szatan — znikał.
— Po cóż jednak pisać, spytała nareście, gdy nikt nie dzieli się ze mną, tém co tworzę? Matka dziećmi, pisarz dziełem, muszą się przed światem pochlubić, a duma ich, święta; piękna i niewinna.
Myliła się biédna! Komu nie wystarcza roskoszy tworzenia, niebiańskiego zachwytu ożywiania istot z łona własnego wydobytych, ten nie jest natchnionym pisarzem, ten nigdy nie był poetą. Kto poetę zrozumié jak ón, kto go poczuje tak głąboko? Na co świat naszym ideałom? Od chwili jak rzucisz w paszczę Cerbera, ten placek miodowy, tyś nie swój, tyś duszę i ciało przedał mu, tyś niewolnik. Twoje imie należy do wszystkich, twój spokój i dobra sława do wszystkich — twoja przyszłość, nie twoja. W każdéj godzinie zbudzić cię mogą ze snu roskosznego, czy wrzaski i świsty, czy oklask i pochwały — dość że cię budzą, boś nie swój. Związałeś się żelaznémi kajdany, a wyrwać z nich nie możesz, ciągniesz kulę za sobą, przykutą do nogi, co ci ni uciec nie da, ni spocząć na chwilę, ni usnąć — Tyś niewolnik.
We śnie, na jawie, w ucisku, we łzach, musisz marzyć o téj części ciebie, którą wystawiłeś pod pręgiérz przed ludem, musisz się ku niéj tęskny, niespokojny, z bijącém sercem obracać.
I dziś skroń twoja w laurach — a jutro popiół na głowie, rozdarte szaty, rozczochrane włosy — dziś ty królem jesteś tłumu, jutro ón cię depcze nogami — dziś na rozkaz twój, bije miljon serc, jutro miljon głosów przeklinać będzie jedno imie twoje. — A późniéj — a późniéj — głuche zapomnienie!! Tyś rachował dając życie swoje, że za każdy jego rok, zapłacą ci wiekiem, a przedałeś lata twoje za kilkanaście dni, drobnéj krótkiéj o! i jakiéjże sławy!
Tych czarnych chmur, nie widziała za sobą Natalja, gdy zażądała podzielić się z ludźmi, kością swych kości, myślami i uczuciami swémi. Przed nią jaśniało niebo czyste, ale z tyłu szły chmury — Kto kiedy ogląda się na chmury, prócz tchórzów, co przetrwali burze i wiedzą jak bije piorun?!
Natalja widziała tylko bardzo jasne niebo i przecudną przyszłość — gdy po raz piérwszy usiadła przed kilką osobami czytać — Biło jéj serce — biło, głos był drżący, słaby, łzy kręciły się po oczach ale czytała. Przyjęto z oklaskami — została zgubiona. Marzeniom jéj dano ciało, zrealizowano je w części, upoważniono do najdzikszych nadziei. Odtąd reszta uczuć, ostatki myśli o rodzinie, o domu, poszły daleko z wiatrami, został poeta tylko — a poeta kobiéta, którego pieśni słabe często, ale nadzieje silne.
Już teraz łatwo pojmiecie, jak Natalja przybyła do Warszawy i dla czego. Co dzień wzdychała głębiéj, częściéj, mocniéj, co dzień smutniała bardziéj, aż się wyrwało z piersi życzenie — pokazania z czém Bóg dał przed światem. Takiemu życzeniu, co potém powtarzało się wyrazy, skinieniem, smutkiem, śmiéchem, łzami, uściski, rozpaczą, słowem każdém poruszeniem i co chwila — podobnaż się było oprzéć? Napróżno Prezesowa choć lubiąca literaturę, lecz mająca ten instynkt przyzwoitości (a może przez sąd staroświecki) który tak trafnie czasem kobiétami kieruje — opiérała się Natalij — Ją to jątrzyło, nie przekonywało. Ilekroć Prezesowa mówiła:
— Moje dziecko, ja nie wiém dla czego, ale mnie czémś dziwnie nieprzyzwoitém wydaje się kobiéta autorka.
Natalja wzruszała ramionami i odpowiadała — Staroświecki przesąd.
Przesądem jak kamieniem biją zawsze ludzie we wszystko, co chcą obalić — a kamienia i imienia przesądu wszystko się boi. Biédna Prezesowa, nie chciała wcale uchodzić, za przesądną, starą upartą kobiétę — i powoli zaczęła się sama zbijać — tyle tych pań pisze, drukuje, cóż to złego? W istocie to nic złego — a przynajmniéj to rzecz niewinna — zabawka, przepędzenie czasu. Nie — niémam racij — wcale niémam racij.
I tak wyjechały do Warszawy — resztę już wiécie.
Tegoż dnia wieczorem August zszedł się ze Stasiem.
— A! przecież! gdzież latasz zapaleńcze!
— Naturalnie, po znajomych, po mieście.
— Z kimże? gdzie? opowiédz?
— Z Tymkiem, z Leonardem, i nowemi znajomemi, literatami, artystami.
— Wybornie, dobrze żeś mi literatów przypomniał.
— Dla czego? potrzebujesz że ich wuju?
— Ja! ja! zakrzyczał August — jabym miał, mówiąc po naszemu — zdrową głowę kłaść pod ewangelją? Także to mnie znasz? Ja — ja! literatem! ja pisarzem!
— A więc —
— Wcale tu nie o mnie chodzi, połam sobie trochę głowy, zgadując o kogo.
— Nie długo zgadywać będę — Przysięgam że Natalja cóś napisać musiała.
— Dość trafnie.
— Nieprawdaż? a my nowonarodzone dziécię, do chrztu trzymać będziemy?
— Słowo w słowo.
— Chce drukować.
— Ale wprzód, chce rady, chce jak uważam antycypowanéj owacij — poznania się z literatami tutejszemi, ich uwag.
— Dla których słówka nie odmieni — wrzucił Staś.
— To wszystko jedno — dość że chce znajomości — z dziennikarzami, z paniami blue stockings jak ona i t. d.
— A wszystko to, my — to jest ja — ułatwić musiemy.
— Zgadłeś, ty Stasiu, bo masz stosunki, bo możesz łatwo!
— Wybornyś wujaszku i za tę nudną bieganinę, śmiészne panegiryki, prześlicznie mi się gryząc usta z kwaśną swoją minką ukłoni.
— Nie — otrzymasz przebaczenie, i nowa Corinna, z wysokości swéj sławy, nagrodzi cię wéjrzeniem.
— Jakiém Cezar Rzymski, nagradzał gladjatora z gracią umiérającego w Cyrku.
I Staś począł się śmiać do rozpuku.
— To koniecznie wujaszku?
— Koniecznie, bo słowo dałem.
— Ale ja go nie dawałem.
— Tak jakbyś dał, bo ja za ciebie, juściż musisz być przynajmniéj grzeczny — a potém to zachodu nie wiele. Poczniesz wizyty z Tymkiem, Tymek któremu tak hojnie dałeś pięćdziesięciu prenumeratorów, pomoże tobie; zna wszystkich, ciśnie się wszędzie, wprowadzi. Napatrzysz się niebieskich pończoch, nawąchasz literatów, nazbiérasz obrazków.
— Pozwól kochany wuju, przypomnieć sobie, żem nie literat.
— Może nim zostaniesz.
— Ach! wolę być gastronomem, niż kucharzem i niepojmuję Brillat’a Savarin gotującego jajecznicę — Ugotowawszy pewnie bym już jeść nie potrafił.
— A sława?
— Grzecznym dzieciom obiecują zabawki, których nie dają nigdy — toż samo ze sławą — Śliczne cacko, które się tłucze prędko, jeśli kiedy do rąk dójdzie.
— Dajmyż to cacko Natalji.
— Żebyś wiedział jak jéj nie lubię.
— Ty, jéj! A owa miłość!
— Kobiéta, odrzekł sentencjonalnie Staś, co umoczyła palec w atramencie raz w życiu, co się zwalała autorstwem, już dla mnie nie jest kobiétą — Gorzéj niż okulary i peruka szpeci ją jéj sława!
— Bredzisz moje serce.
— Mówię, co czuję — Wolałbym —
— Ale jutro pojedziesz do Tymka.
— Koniecznie?
— Jużem ci mówił że koniecznie.
— A więc pójdę.
— Dziękuję — Zobaczysz jak ci się Natalja uśmiechnie wdzięcznie. — Między nami mówiąc, ma jeszcze urazę do ciebie w sercu, z czego, gdybyś był trochę tylko — Ale dajmy pokój.
— O! tak się nie urywa.
— Ja bym się cieszył na twojém miejscu, bo to iskierkę niedogasłą dowodzi.
— Iskierkę! powtórzył Staś — dla mnie ona zupełnie obojętna!
— Mocno mnie to cieszy — Jesteś lepszym małżonkiem, niżem wyobrażał sobie, Staś milczał, widać nie czuł się godnym pochwał, boje strawił w milczeniu pełném tajemnic.
Nazajutrz około godziny dziesiątéj, Staś dosyć kwaśno, niechętnie, dotrzymując słowa, powoli szedł do Tymka, ale Tymka nie było w domu. Janek któremu mocno zapowiedziano było, pana Stanisława zawsze przypuszczać — wskazał mu kawiarnię, gdzie pan jego pracował od rana.
Staś poszedł do kawiarni.
W wielkim domu, którego jedne drzwi na główną ulicę, drugie na mniéjszą wychodziły, na dole znajdowała się kawiarnia Karusi. Znana ona była powszechnie, pod nazwiskiem pięknéj służącéj, co w niéj kwitła dla wszystkich i zawsze od siódméj rano, do dwunastéj w nocy.
W piérwszym pokoju, dość dawno malowanym, stał w pośrodku billard, nad którym wisiały lampy z rewerberami dla oświécenia go wieczorem. Do koła zużyte sofy, a przy nich stoliki małe, w różne desenie poobléwane kawą, piwem, herbatą. Na ścianach sztychy wyobrażające historją Atalli. A! szkoda że widziéć nie możecie téj Atalli i Chaktasa! Sam Chaleaubiand śmiałby się z nich do rozpuku. Pomiędzy rycinami i lichtarzami, przybita była czarna deska, do zapisywania partji billardowych, pod nią w rząd, jak żołnierze, kije różnéj miary i wagi. W drugim kącie wiecznie płonący komin, latem i zimą chuchał na pokój, dymił trochę gdy zagrymasił i różnémi zapachami pomnażał już przybiérane. W rząd na kominie stały garnuszki i garnuszeczki ze śmietanką, maleńkie, większe, ogromne, daléj wysmukłe imbryki z kawą w swoich trójgraniastych kapelusikach — Tuż koło komina był tron Karusi, pięknéj Karusi, królującéj tu za stołem okrytym ceratą, na którym leżały stosy bułek, stały kieliszki, szklanki, kubki, filiżanki — butelki z rumem, z wódką — Tu była szufladka z piéniędzmi, tu krédka do zapisywania długów — tu wdzięcznych dwoje oczów, co się tak miluchno uśmiechały — à tout venant.
Niedaleko od tronu Karusi kipiał zawsze gotowy samowar, naciągała piwnym kolorem herbata, którą późniéj rozlewano ukropem. W pokoju zwijał się chłopiec jeden, markier i Karusia.
Nie widzieliście pewnie Karusi! Szkoda! Było to cacko prześliczne w swoim rodzaju, i nie dziw, że do kawiarni téj, najwięcéj osób, a mianowicie młodzieży uczęszczało. Karusia była maleńka, cieniuchna w pasie, choć ją objąć w palce, drobna, ale zręczna, żywa, wesoła, figlarna dziewczyna, czysta wiewióreczka. Na białéj szyjce, trzpiotała się główka wyczesana, świecąca, otoczona gładkiémi czarnémi włosami; w niéj dwoje czarnych jak węgle, jak węgle żarzących (gdy węgle rozżarzone rozumie się) — oczu, usteczka różowe, drobniutkie, w nich zęby — perełki — A wszystko to małe, a wszystko kształtne, wyborowe, prześliczne. Cóż dopiéro rączka, — królowéj nie kawiarki, z podszewką różową, z cienkiemi pulchnemi palcami, a nóżka — Klękajcie — i Karusia nawet umyślnie nosiła krótką trochę sukienkę, aby się z nóżką pochwalić. Na niéj codzień pończocha jak śnieg, a wyciągnięta jak struna, trzewiczek wycięty, obcisły, lśniący, kropli na nim wody, pyłku, popiołku, plamki błota nie było nigdy — Nóżka ta cudowna, wypukła, zręczna, maleńka, sławna była w Warszawie, bo od niéj mniejszéj nie znano; nóżka to była historyczna, bo raz po salonach arystokracji, obnoszono za osobliwość trzewiczek Karusi — który na żadną z pań wejść nie chciał!
Taka to była Karusia, wiewióreczka, szatanek, motylek i co chcecie; a w dodatku kawiarka — I cały Boży dzień, to śliczne stworzenie piekło się u komina, deptało po salce, skakało, uwijało, wyrywać musiało jak wąż, grubjańskim uściskom gości; i — a jednak życie to było jéj miłe.
W drugim nieco porządniejszym, pokoju ozdobnym w firanki, marmurowe stoliczki na których bielały gazety porozkładane z Kurjerkiem na czele — znajdowała się dla amatorów szachownica i warcaby, a nawet domino. Goście przypadkowi, nieznajomi przybysze, zwykle siadali w tamtym pokoju; wierni Karusi i znajomi, woleli siedząc w pierwszym, patrzéć w jéj piękne czarne oczy.
Gdy Staś wszedł, Tymek z kijem billardowym w jednym ręku, z szklanką niedopitéj kawy, w drugim, rozprawiał z kapitanem, dowodząc karambolu i wzywając za świadka markiera, a nawet Karusię. Karusia zwijała się koło kominka, dwóch czy trzech ichmościów, poglądali w cichości na grających i na nią.
Zobaczywszy Stasia, Tymek zapomniał o karambolu i rzucił się przeciw niemu.
— A! a! kochanego, szanownego! Jak że się masz! Patrzajcie! już się dowiedział, gdzie najpiękniéjsza kawiarka w Warszawie — A, żonaty — a psik! wara!
— Posądzenie daremne, odpowiedział Staś rzucając mimowolnie oczy na Karusię, przyszedłem z interesem do ciebie — dowiedziawszy się że tu jesteś.
— A, służę ci natychmiast, oto kończemy partją z kapitanem — mam już pięćdziesiąt, w ten moment służę — Tymczasem możesz się zdaleka przypatrzéć Karusi i napić wybornéj kawy — Karusiu! Karusieńku! zawołał oto szanowny kollega mój i przyjaciel, bądź na niego łaskawą i daj mu najlepszéj jaką masz kawy — Ale więcéj nic.
Karusia tylko spójrzała na Stasia, którego wejrzenie spotkała, zarumieniła się do białków, spuściła głowę, poprawiła instyktowie włosy i nachylała się do kominka. Stanisław osłupiał, tak mu się wdzięczną, zręczną i piękną wydała.
— I to — tylko kawiarka? — pomyślał.
Tymek kończył partją tém czasem i rzucając kij, zbliżył się do Stasia.
— Całym na twoje usługi — słucham co mi masz powiedziéć.
— Wiédz że naprzód —
— A prawda że Karusia ładna?
— Dziwnie ładna.
— Prawdać śliczna — No mów, co tam masz mówić — słucham.
— Rzecz jest taka, pierwszego dnia przybycia mojego do Warszawy, do tego samego hotelu, dziwnym trafem, zajechali —
— E! to cóś długa historja — pozwól mi nałożyć sobie fajkę, nie cierpię cudzego nakładania, potém już służyć ci będę cierpliwie.
— Oto jestem — Zajechali tedy —
— Nasi znajomi, a raczéj nasze znajome z Wołynia.
— Więc tedy panie?
— Dwie panie.
— Młode? ładne?
— Jedna młoda i ładna, a do tego literatka, poeta — co chcesz.
— Wyśmienicie, chcesz mnie z niemi poznać, całuję cię serdecznie.
— Ale nie, nie o ciebie tu chodzi — słuchaj.
— Słucham.
— Ta młoda, ta ładna i poetyczna pani, przyjechała tu swoje dzieła drukować.
— Odzywasz się tedy do mnie, jako do Redaktora.
— Poczekaj.
— Czekam.
— Ale wprzódy chce się poznać z literatami.
— Odzywasz się jako do literata?
— Bądźże chwilę cierpliwy.
— Cierpię.
— Z literatami, z literatkami, z całym tutejszym światem uczonym.
— Jestem w domu, mam ułatwić znajomości.
— Zgadłeś nareście.
— Naprzód tedy potrzeba mi poznać te panie.
— Oczéwiście.
— Powiedz mi przecie — bardzo nudne?
— Nie — wcale — przyznam ci się otwarcie, że w literatce, kiedyś dawno, serdeczniem się kochał, ale dziś jest mi zupełnie obojętna. Niecierpim się nawet — przyjmą cię dobrze.
— Bom potrzebny.
— No zgoda?
— Najchętniéj, jestem na usługi — Jeszcze tylko pytanie — Bogate, ubogie?
— Bogate.
— Jakiego tonu?
— Tak średniego, nie pierwszego, i nie ostatniego.
— Rozumiem, to znaczy że chciały być pierwszego, a nie mogą.
— Kiedyż prezentować mi się każecie?
— Dziś około południa, biorę cię i prowadzę, a potém rób sobie z temi paniami co chcesz i dyryguj je w Warszawie jak ci się podoba.
— Spuść się na mnie, porobię im znajomości i ułatwię wszystko — Oto ślicznie się trafia właśnie, kapitan tutaj, powiémy mu o poecie — kobiécie, o nowém zjawisku, a ón poniesie wieść po całém mieście i przygotuje nam drogę.
Tymek chwycił za rękę kapitana, czytającego gazetę.
— Nowina kapitanie!
— Hę! Co? to już pewnie wiém!
— W zakład że nie wiész?
— Nie życzę się zakładać, panie kapitanie.
— A! więc słucham; cóż tam, kometa?
— Gorzéj bo poeta i poeta — kobiéta, zjawia się na horyzoncie warszawskim — Zowie się ona — a jakże bo się zowie!
— Pani Natalja N...
— Pani Natalja — Jest to, ma to być talent piérwszéj wody.
— Wodnisty? spytał kapitan.
— Gdzież znowu!!! pierwszéj wody jak brylant. Pełen owszem siły, życia, fantazji, — jenjusz jedném słowem. Przybycie jéj do nas, jest jeszcze tajemnicą, ale wkrótce okaże się ona w całym blasku, bo chce czytać, chce się radzić literatów naszych i drukować u nas. Uważasz kapitanie, jak potężna nowina.
— W istocie, jeśli co mówisz — prawda?
— Klnę ci się na — Karusię.
— To żartujesz.
— Biorę pana Stanisława za świadka.
Staś potwierdził skinieniem głowy.
— Młoda? stara? spytał kapitan.
— Młoda i piękna jak aniół — odrzekł bez wahania Tymek.
— Gdzież ją widziéć można?
— Dotąd, chyba w oknie, ale wkrótce, stanie się częścią konieczną, naszych literackich wieczorów, pragnie porobić znajomości, z paniami i pannami A. B. C. D.
— W istocie to ciekawe — Cóż pisze? dopytywał się kapitan.
— Poezje, powieści, dramata, historją, filozofją — matematykę.
— Co u licha!
— To już żarty, przerwał Staś, tylko poezje i powieści.
— Słuchaj no kapitanie kochany, zmiłuj się nie rozgłaszaj wcześnie o tym siódmym czy ósmym cudzie rodzaju żeńskiego z piórem za uchem. Rachuję na effekt jaki niespodziane ukazanie się tego fenomenu uczyni.
Kapitan od niechcenia brał za kapelusz i czyścił go rękawem.
— Nie powiesz nikomu.
— Na co bym miał mówić.
— Do zobaczenia.
— Wybornie! zawołał Tymek po wyjściu kapitana, całe miasto będzie wiedziéć za godzinę o pani Natalji.
A teraz, wybacz, muszę do domu śpieszyć, tylko się z Karusią rozpłacę.
Karusia wybiegła z uśmiechem zalotnym i wabiącym.
— Co się należy? spytał Tymek.
— Ja zapłacę, rzekł Staś, który napatrzyć się dziewczyny nie mógł.
— Ale proszę cię.
— Pozwól.
— Ale do czego to!
— Ten raz.
— Jak chcesz — Cóż się należy.
— Trzy złote. Staś wyjął piéniądze i oddał je w rękę, w śliczną pulchną, różową rączkę Karusi, która dla nieznajomego przybiérała jeszcze zalotniejsze minki i postawy.
— Prawda że ładna?
— Dziwnie ładna.
— Tylko mi jéj nie bałamuć proszę?
— Tobie!
— Mnie, mnie — szeptał Tymek — niewierzysz? Słowo honoru.
Stasiowi czegóś przykro, nudno i ckliwo się zrobiło, zapłacił i żegnając Tymka nie oglądając się wyleciał z kawiarni pędem. Niewiedziéć dla czego począł nienawidziéć Tymka, wydał mu się ón fanfaronem, nieznośnym samochwałem. Karusia bardzo mu się podobała.
Około południa, Tymek we fraku czarnym, trochę podfryzowany nieznacznie, w białych rękawiczkach, z laską o gałce brązowéj, z lornetką na wstążeczce, ubrany z literacka po modnemu, czekał wyglądając przez okno, na Stasia. A coraz to poprawił włosów przed zwierciadłem, to spójrzał na ubranie.
Staś zajechał nareście.
— Ruszamy.
— Służę ci — czekają na nas.
— Będę poważny i surowy, a pełen tajemnic, jak sfinx — rzekł Tymek, nie wypada mi się inaczéj pokazać. Piérwszego to mnie z literatów, poznają te panie, czuję że dla nich całą literaturę i dziennikarstwo reprezentuję — trzeba je godnie reprezentować.
Staś śmiał się.
— W literaturze jak w innych rzeczach, wiele zależy na drobnostkach. Czy uwierzysz, że nieśmiem sprawić sobie zielonego fraka, dla tego żem literat?
Staś coraz bardziéj się śmiał.
Stanęli przed domem Prezesowéj.
Po niedługiém oczekiwaniu w salonie, otworzyły się drzwi boczne i naprzód Prezesowa, z ujmującym uśmiéchem, potém zarumieniona cała, wyszła Natalja.
Staś prezentował Tymka.
— Bardzośmy szczęśliwe z téj znajomości — odpowiedziała Prezesowa, tyleśmy słyszały o panu, o jego piśmie, o talencie, uwierzysz pan, gdy powiémy, żeśmy prawdziwie szczęśliwe.
Usiedli, Tymek krochmalny, jak stary kołniérzyk, siedział wyprostowany, bawiąc się kulasami swéj laski. Poczęła się rozmowa o literatach i literaturze; Natalja niecierpliwa aby się popisać z sobą, poczęła mówić. Tymek słuchał jéj z uwagą, z admiracją, przyjmował jéj zdania, bronił jéj opinij, słowem, począł od uczynienia najkorzystniéjszego wrażenia, które się zawsze pozyskuje pobłażaniem, pochlebstwem, a przynajmniéj grzecznością.
— Pani pisze — spytał po chwili.
— Ja — zarumieniona odpowiedziała — ja — prawdziwie, jeśli piszę, to tak mało cenię moje roboty.
— To tylko pani wolno. Genjusz nigdy się na sobie nie poznaje.
Jakkolwiek te antycypowane pochwały, były grubym już aż do zbytku pochlebstwem, Natalja, spragniona ich, przyjęła skromnie, ale z wdzięcznością, spuszczając oczy, to zwracając je na Tymka, ogniste, żarzące. Tymkowi głowa się kręciła.
— Spodziéwam się mówił, że będziemy mieli szczęście słyszéć utwory pani.
— Czyż to warto?
— Pozwoli nam pani sądzić o tém.
— Ach! zawołała Prezesowa — gdybyśmy tak śmiały, przy piérwszéj znajomości.
— Co tylko panie rozkażą.
— Pan tak łaskaw — mieszasz nas swoją grzecznością. My byśmy wielce życzyły, poczynając od Pana Dobrodzieja, porobić znajomości z literatami i literatkami tutejszémi, o których tyle słyszeliśmy, tyle czytali.
— Najłatwiéj, my z panem Stanisławem naprzód, rzekł Tymek, odwiedzim tych panów i panie, a potém utorowawszy drogi, sprowadzim tu ich wszystkich. Co to za szczęście dla naszego miasta, co za miły przybytek! Ileśmy winni wdzięczności, za to, że paniom przyszło na myśl przybyć do nas.
Dziwne te wyrażenia Natalja przyjmowała, ciągle się wprawdzie rumieniąc, ale nie czując ich śmiészności, biédną obłąkiwało pragnienie sławy, żądza oklasków, co się urodziły z piérwszym napisanym wierszem, z piérwszą wynuconą piosenką.
— Mnie się zdaje, szepnęła Prezesowa, że do kilku znakomitszych autorek, namby samym przecie, jako nieznanym, obcym i mającym dopiéro wystąpić, należało się udać naprzód.
— Naturalnie, dodała Natalja.
— Zapewne, bąknął Tymek — zapewne — będą one już uprzedzone o pani.
— Pan tak jesteś łaskaw i grzeczny.
Rozmowa ciągnęła się w ten sposób czas jakiś, uciążliwa, bo próżna, pełna grzecznych a nieszczérych i niemogących przy najlepszych chęciach, wziąść się za wyraz myśli, pochlebstw. Natalja usiłowała kilkakroć zwrócić ją, ale napróżno, przytomność Stasia, niewiedziéć dla czego paraliżowała ją zupełnie, odéjmowała jéj śmiałość. Staś milczący świadek, przerzucał z szyderskim pół uśmiéchem, jakiś Album leżący na stole; a na zapytania i rady Tymka, gdy musiał odpowiadać, odpowiadał tylko, skinieniem zgody. Zgadzał się na wszystko, jak posłuszne, ale nie bardzo rade swemu posłuszeństwu dziecko. Natalja mało co widziała, stanu Stanisława, ona tak była zajęta sobą, swojém wystąpieniem, pokazaniem się, objawieniem, że reszty świata, ani mogła uważać. Dla niéj w téj chwili, było tylko tło na którém się malować miała ona, i — ona sama. Reszta ginęła w niedojrzaném oddaleniu.
Tymek ze swojémi zuchwałémi pochlebstwy które niby za proroctwa przedawał, zachwycił ją, podobał jéj się — zajął. Uśmiéchała mu się tak wdzięcznie, spoglądała nań tak wabiąco. Biédny Tymek, co prócz Karusi, nigdy nie spotkał kobiéty, któraby nań mile spójrzéć raczyła, był w niebiosach głową! A! tyle jest uroku w kobiécie pięknéj, młodéj, trochę exaltowanéj, a do tego ubranéj smakownie, wytwornie, bo ubior więcéj niż by kto sądził idealizuje kobiétę. Anioł w szarym łachmaniku, nie byłby aniołem, a szatan w axamitach, atłasach i koronkach, jednym szelestem bogatych sukni, połechtał by duszę, niedoświadczonego, młodego i całego w marzeniach człowieka. Nie dziw téż że Tymek, na piérwszéj wizycie wybudował sobie ogromny gmach, wysoki jak być miała wieża Babel, szeroki i długi — jak mur chiński. Tymek już sobie wyrachował, że powinien się zakochać.
— A zatém, rzekł wychodząc i rzucając pełne znaczenia wéjrzenie na rumieniejącą Natalję — jestem na rozkazy pani i od dziś zaczynam natychmiast, gotować jéj na naszym świecie przyjęcie.
To mówiąc pociągnął za sobą Stasia i wyszedł. Cały był promieniejący i zdaje się urósł, Stasiowi patrząc nań na śmiéch się homeryczny zbiérało, jednak szanując uniesienie jego; wstrzymał się od uśmiéchu, choć jak w szklance wodę, widział myśli w jego głowie błyskające. Było to cóś na kształt pijaństwa, na kształt szału.
— Ale wiész, zawołał wychodząc — To cudna, to przecudna kobiéta! To anioł ta twoja Natalja! co za wéjrzenie, co za uśmiéch, co za melancholja, co za skromność — ile wyrazu — ile —
— Słowem że ci się podobała niezmiernie, nie zapomnij tylko że ma męża —
— A! niestety wiém o tém.
Słuchaj — dodał zatrzymując się — Idźmyż zaraz —
— Dokąd?
— Wiodę cię do tych pań, z którémi poznać ją musiemy — bo —
Reszty niedopowiedział Tymek, ale w istocie chodziło mu oto, aby ją przedstawiał nie ón sam; czuł się bowiem za małym, za mało znaczącym do tego, nie najlepiéj go uważano i przyjmowano; wolał więc aby Stanisław stanął w pośrodku między Natalją, a témi których poznawać miała.
— Ale — słuchaj — ja cię będę prezentować jako wielbiciela talentów tych pań autorek i literata.
— Jak chcesz, jestem decydowany na wszystko, byleby mi czytać nie kazali co mojego.
— Czytać! jakżeś pocieszny! nigdy! słuchać to co innego — Idźmy. Poczniémy od poczciwéj, staréj Hrabinéj. Słyszałeś o niéj przecie? Gdyby się tak wyrazić można; nazwałbym ją dziekanem literatek, poczciwa, a dowcipna! Juściż wiész, że dowcip to apanage arystokracij, a ona do niéj po mężu należy. Dawniéj pisała, teraz tylko piszących zachęca, sądzi o pismach, daje literackie wieczory i panuje nad naszym światkiem. Wprawdzie niedawno poznałem ją i miałem zaszczyt być prezentowany, ale zdaje mi się, że to nic nie szkodzi.
Weszli po bardzo przyzwoitych wschodach do przedpokoju, gdzie dwóch szpakowatych lokai, w szaraczkowéj z białemi guzikami liberij, siedzieli na ławce.
— Jest Pani Hrabina w domu?
— Jest.
— Przyjmuje?
— Niewiem, oznajmię. Jak mam oznajmić?
Służący poszedł z nazwiskami i po chwilce drzwi się otworzyły, weszli do saloniku całego w kwiaty ubranego, skromnego, wygodnego, cichego, urządzonego nie dla połysku, ale dla miłéj wygody. Oczy się tylko kwiatkami pocieszyć i pobawić mogły, reszta ciemnych barw i prostych kształtów, niezastanawiała.
Na kanapie przed stolikiem zarzuconym xiążkami i dziennikami, siedziała może pięćdziesiąt letnia, ale świéża jeszcze, bez pretensij ubrana ciemno, Pani Hrabina. Twarz jéj białości bladéj i przezroczystéj, oczy czarne obwiedzione smutną wypustką siną, usta małe zaciśnięte. Robiła robotę na drutach i czytała xiążkę, którą odsunęła, gdy weszli. Tymek prezentował, jako literata Stasia, który wielce zakłopotany, kilka słów na wiatr rzucił i usiadł. Zmierzyła go jednym rzutem oka Hrabina i poznała w nim przyzwoitego, dobrze wychowanego człowieka, a z łatwością osób co żyją w świecie ciągle, poczęła rozmowę, którą wybornie umiała utrzymywać, nie okazując ani znużenia, ani wysilenia. Hrabina była dowcipna istotnie, ale jéj dowcip spokojny, wesoły bez złości, nie jątrzył, nie obrażał, nie rozdrażniał, uśmiéchał się tylko. Z niezwykłą pamięcią, nauką i przytomnością, nie popisując się z niczém, umiała wybornie mówić o czém się podobało, dla każdego rozmowę dobiérając stosownie. Staś z kolei był zachwycony Hrabiną, jak Tymek Natalją.
Po krótkiéj wizycie, po oznajmieniu, że we Czwartek jest zawsze w domu, Hrabina pożegnała ich skinieniem głowy, a Tymka uśmiéchem trochę z góry, protekcjonalnym.
Wyjechali; Tymek co milczał przez czas odwiedzin, niewiedząc o czém mówić i jak — odzyskał za drzwiami przytomność i śmiałość.
— Jedziemy do Zenejdy.
— Cóż jest ta twoja Zenejda?
— Alboż nie wiész! Wstydź się człowiecze! wstydź się. To przecie autorka tylu bezimiennych powieści dla dzieci, tylu moralnych i najlepszych intencij poezij, bajek, tylu opowiadań dla ludu, dla sług.
— A! a! Więc zapewne zimna jakaś, zamarynowana w swéj moralności marmontelowskiéj kobiéta —
— Mylisz się duszko — grubo się mylisz. Kobiéta dowcipna jak szatan, żywa jak sroczka, gadulska, obmównicka, szyderska, złośliwa.
— A pfe! ależ mi ją malujesz —
— Broń Boże, nie bierz tylko ze złéj strony — to są przymiotniki przesadzone, które tylko podkładam pod mój obraz, aby nieco przeświécały z pod spodu. Słodka przytém i grzeczna jak lukrecja, uprzedzająca.
— Dość — reszty zaraz się dowiém; nie psuj mi moich wrażeń.
Powiédz mi lepiéj, jakie zajmuje położenie towarzyskie — Kto ona jest?
— Naprzód — autorka powieści — powtóre wielka i zawołana literatka, potrzecie żona urzędnika jakiegoś, długiego, suchego, mało się pokazującego i stojącego zerem przy jéjmości, która jest laską, co formuje potém jak wiész — liczbę dziesięć, większą od jedności, a niewiedziéć jak sprawą zera dopełniona.
— Pleciesz kochany Tymku, bez miłosierdzia.
To mówiąc kręcili się po wschodach, szli szli, aż zaszli na górne piętro, do ciasnego, ale miłego dosyć saloniku. Ja niewiém gdzie teraz niéma miłych saloników? wszędzie, nawet tam gdzie śpią i jedzą obok, gdzie kucharki przez salon chodzić muszą, jest salon i bardzo przyzwoity, ozdobiony obrazami, lampami, piano de rigueur albumy, choćby miały zawiérać tylko historją P. Lamelassie. Trochę kwiatów, dywanik, mebli trochę, których brak dowcipnie jest ukryty — ot i salonik i wszędzie jednakowy, wyjąwszy rozmiary.
Na spotkanie przybywających w szeleszczącéj sukni, we włosach tylko, bez chustki, sucha, wdzięcznéj dość postawy, blond włosów, szarych oczów, wybiegła żywo kobiéta mogąca miéć lat cztérdzieści górą, ale wyglądająca młodo, bo żywa, bo niezestarzała na umyśle; tak to niechybna, że ciało tylko wtedy starzeje, gdy mu dusza dozwoli się zestarzéć.
Charmée de faire votre connaissance — odezwała się rezolutnie gospodynia siadając na kanapie i wskazując obok krzesło Stanisławowi. Wyobraziła sobie widać, że parafianin jakiś przybył ją widziéć, aby mógł powiedziéć wróciwszy na wieś, że poznał sławną Zenejdę; zabrała się więc nielitościwie dowcipować i odegrywać rolę sławnéj kobiéty.
— Pan z Wołynia — śliczny kraj. Ja sama jestem z Wołynia, chociaż tak mało moją rodzinną krainę pamiętam!! Od dziecinstwa nie widziałam stron tamtych.
— Tamte strony chlubią się panią — dodał Tymek posypując cukrem rozmowę.
Literatka tylko się uśmiéchnęła, jakby mówiła — Wiém o tém i spodziéwam się tego.
— A ponieważ pan jesteś z Wołynia, szybko odwracając się zawołała, jakby cóś sobie przypomniała pani domu — czy nie potrafisz mnie nauczyć, kto jest, jeśli panu znana, niejaka pani Natalja —
Tymek i Staś spójrzeli po sobie z podziwieniem.
— Z kądże pani wié o niéj?
— O! naprzód wiadomo panu, że ja muszę wiedziéć wszystko — a jeśli chcesz koniecznie tajemnicę tę odkryć, powiém w dwóch słowach. Kapitan był u mnie, przed chwilą.
Tymek się rozśmiał z ukontentowania i zwycięzko spójrzał na Stasia.
— I mówił.
— I mówił jak o cudzie — jak o jenjuszu! Ale zmiłujcież się, kto to? co? z kąd? Co pisze? jak? Panowie wiécie, postrzegam to z ich uśmiéchów.
— Jest to nawet krewna podobno, pana Stanisława.
— A! bardzom szczęśliwa! zawołała zacinając usta literatka — Więc to jest młoda osoba —
— Bardzo młoda, kobiéta która nigdy nie występowała, nie poczęła jeszcze — ale dająca najpiękniéjsze nadzieje — rzekł Tymek.
— Pan już co czytałeś?
— Trochę, z najzimniejszą krwią odpowiedział Redaktor. Właśnie myślę, że zechce dać się nam tu bliżéj poznać, wejść w nasze towarzystwa. Podobno nawet chce tu cóś drukować.
Pani Zenejda widocznie była niespokojna, kręciła się po kanapie, mięła koniec batystowéj chusteczki.
— Jakbym była szczęśliwą, gdybym piérwsza mogła, powitać to piękne zjawisko, ozwała się — gdybym ją mogła uprosić, aby u mnie słyszéć się dała. Sprosiłabym co mamy najznakomitszego na te gody literackie.
Staś dziękując się skłonił, Tymek aż poskoczył na krześle.
— Wybornie! wybornie! Jeśli tylko pani tak łaskawa, że się chcesz podjąć ją wprowadzić, zapoznać —
— Ale z duszy, z serca! żywo zawołała pani domu i jeśli o to chodzi, sama piérwsza krok zrobię, kiedy? zaraz? Bom gotowa choćby zaraz!
I spójrzała po gościach swoich, uśmiéchając się pół złośliwie, pół miluchno; a oczyma jéj błyskała ciekawość, ciekawość gorąca, niepohamowana, prawdziwie kobiéca.
— Ona tu sama będzie u pani — rzekł Staś po chwili, a wówczas wziąwszy ją pod swoją opiekę, zechcesz pani urządzić jak się podobać jéj będzie, jéj literacki występ.
— Więc jeśli można, jutro o południu czekać będę, rzekła znowu z uśmiéchem — Dobrze.
— Skoro pani rozkaże — przyjmujemy jutro.
— Więc czekam jutro.
I wstała z kanapy po kapelusz leżący na fortepianie.
— Przepraszam panów najmocniéj, ale mam godzinę naznaczoną, a już tak późno.
Goście pożegnali panią Zenejdę, a Tymek na wschodach, śmiejąc się z radości wołał:
— Teraz już wszystko skończone, gdy ją raz weźmie pod swoją opiekę Zenejda, obejdzie się bez wszelkiéj innéj, a mianowicie bez naszéj. Przysięgnę, że to pilne wyjście, nie jest czém inném, tylko przygotowaniem do jutra i rozniesieniem wieści, którą przez pół kapitan, przez pół ona po mieście rozsypią. Tém lepiéj, ciekawość się obudzi i sukcess pewny!
Świszcząc wesoło Tymek poleciał do traktjeru. Staś ze smutno spuszczoną głową poszedł do domu. Czemu był smutny? to zaraz zobaczym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.