Latarnia czarnoxięzka/II/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1844 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały Oddział II |
Indeks stron |
JEŚLI u nas literatura i literaci mają niejako, wedle tego cośmy wyżéj powiedzieli, dodatkową i ściśle biorąc niepotrzebną exystencją — jeśli u nas, każdy jest pisarzem kto chce, jak chce, i każdemu wolno kiedy mu się podoba, wziąść do literatury, lub porzucić ją; bo niéma przywiązanéj idei potrzeby i idei obowiązku, do umysłowych zajęć — cóż dopiéro znajdziem, gdy wejdziemy w świat sztuki?? Tu, gorzéj jest jeszcze niż z literaturą. Pomimo bowiem że czytamy dla zabawy jedynie, że całe piśmiennictwo za fraszkę bez znaczenia traktujem, potrzebujemy jednak czytać, mówić o tém co się czytało, i gdyby wielkiéj części umysłowych pragnień, nie absorbowały płody zagraniczne, może by wreście literatura się podniosła, upowszechniła, stała w istocie potrzebą, jak jest gdzieindziéj.
Co się tycze sztuki, z małémi wyjątki, wyobrażenia powszechności o niéj, są tak dziwnie dziecinne, tak cofnione, tak smutnie dowodzące braku rozwinienia zmysłu sztuki, że płakać potrzeba nad losem artysty, co się u nas urodził i na pozostanie w kraju, okolicznościami skazany, męczy się i łamie z światem niepojmującym go, nieumiejącym ocenić. Los artysty smutny i wyżéj portretu nikt nic nie rozumié; ludzie bogaci, ci co wszędzie wyłącznie są podporą artystów, tu, jeśli mają iskrę uczucia i zamiłowania, jadą do Włoch, kupują co zagraniczne. I nie dziw — nie wielu jest u nas ludzi, co by wykształconemu smakowi wystarczyli, swojémi utwory. Cóż za tém idzie! oto powszechne przeciw swoim uprzedzenie, i powszechne artystów poniżenie, niedostatek, rozpacz; nakoniec talentu jeśli jest, zamarcie.
Ileż to zdatnych ludzi, po krótkiéj walce z przeciwnościami, muszą polegnąć nareście — niestety — bez sławy!
Spójrzmy na jednego z tych — na Leonarda naszego, owego artystę, którego Staś z Augustem, znaleźli tak niespodzianie, szukając mieszkania.
Leonard był synem mieszczanina Wileńskiego, niegdyś posiadacza pięknéj kamienicy w Rynku i zamożnego kupca, któren pod starość, narażony na straty, naprzód sklep zamknąć i handlu zaprzestać, potém dom swój przedać musiał, nareście odumarł go, zostawując naówczas młodemu jeszcze synowi opiekę nad matką, siostrą i bratem. Niémieli nic, lub tak jak nic — resztki dostatków dawnych, ledwie na pogrzéb przystojny, na piérwsze zagospodarowanie nowe wystarczyły.
Leonard wcześnie dojrzały, jak każdy kogo surową swą ręką dotknie nieszczęście, pojął swoje obowiązki i uczuł, że na nim spoczywa cała przyszłość rodziny. Od dzieciństwa czuł powołanie artysty w sobie, roił świetną sławę malarza, probował, walczył z myślą, któréj z siebie wydać na świat, taką jaką ją w mózgu ujrzał — nie mógł. Sposobiąc się z rozkazu ojcowskiego, na prawnika, chodząc na oddział prawny, musiał dodatkowo niejako, chwytać godziny studjów rysunkowych i w kradzionych chwilach rysować! Któż nie wié, ile to pracy kosztuje nabycie, jakiéjkolwiek wprawy — jak pilnie postrzegać potrzeba, aby długim spoczynkiem, nabytego już nie stracić. Dla Leonarda trudność była podwójną, bo nie mógł się cały jak chciał, oddać malarstwu, i głównie sposobiąc się na prawnika, ucząc języków, powolnie nabywał tylu koniecznie i podrzędnie potrzebnych artyście wiadomości. Do śmierci ojca walczył tak i łamał się — potém pojął, że to założenie dwoistego celu, do niczego wiéść nie może, tylko zobojętnia postępy; porzucił więc prawnictwo, którego nie ciérpiał, a całą duszą, całém sercem, oddał się literaturze i malarstwu, w szczególności zaś sztuce. Szczęściem ulubiony nauczycielowi, który rodziców jego znał w lepszym bycie, zalecony przez niego, znalazł domy, w których mógł dawać prywatne lekcje rysunków i języków, to go z matką, bratem i siostrą utrzymywało; tak przeżyli w surowym niedostatku, w prywacjach — lat kilka.
Leonard nauczył się, czego mógł nauczyć w Wilnie; ale sam czuł, że mu wiele widziéć jeszcze, wiele uczyć było potrzeba; chciał podróżować, nie miał nawet nadziei o czém — A potém, gdyby szedł o kiju, o chlebie i wodzie, cóżby tym czasem stało się z matką, z bratem, z siostrą?? Musiał się wyrzéc słodkiéj nadziei, widzenia włoskiego nieba i arcydzieł sztuki włoskiéj.
Któś mu poradził udać się do Warszawy; w większém mieście, z samych portretów, mógł przy oszczędności, zebrać trochę grosza, na tę podróż marzoną — umieścić brata, może wydać siostrę — może zapewnić przy nich spokojną starość matce — na ówczas wolny puścił by się ptakiem, przez Niemcy, które są już jakby przedsieniem Włoch, do Rzymu, do Rzymu! Niestety! były to marzenia!
Przybywszy do Warszawy z trochą funduszu, a tylą potrzebami, Leonard zupełnie się zawiedzionym znalazł. Naprzód Warszawa miała dostatek i dobrych, a co więcéj znanych już, artystów; powtóre, nikt tu nie myślał serjo o sztuce, i ani nadziei z początku polepszenia losu, zapewnienia przyszłości. Niezraził się tém Leonard, począł malować, utrzymywał się jak najoszczedniéj, i chociaż nie przybyło mu zamówień, wreście niémając już nadziei zebrać na podróż, miał z biédy choć na chléb powszedni.
To były fazy tego życia artysty główne, ale przez ten czas, ile wrażeń, ile myśli, ile uczuć, wstrzęsło umysłem i duszą! Leonard czuł potrzebę nauki a uczyć się się mógł, bo na życie pracować musiał; czując co piękne, co malarskie, tworzyć musiał często, posłuszny wymaganiom, czego sam nie cenił, czemu żadnéj nie przyznawał wartości.
Dodajmy w jakim świecie żył, z jakiémi ludźmi obcował! Wszystkiemu co go otaczało, brakło uczucia prawdziwéj piękności, aż do matki ukochanéj, aż do siostry, co uboléwały, nad mańją Leonarda, jak ją nazywały. Brat jeden go zrozumiał. Malował po wiekszéj części dla osób, co malarstwa wyobrażenia nie miały, co wymagały kolorytu odrażającéj surowości, macały palcami, czy pęzel byt gładki i krytykowały skurcze (raccourcis) których zrozumiéć nie mogły. Co było począć z takiémi ludźmi? Milczéć i ciérpiéć.
Tak ón czynił, ale przez to długie życie ciérpienia, nazbiérało się w sercu jego, wiele a wiele goryczy — Pełna świetnych nadziei przyszłość, stała mu się mroczną i czarną, nie wierzył w nią, nie wierzył w siebie, zbrzydził sztukę. Cały w pracy od któréj oderwać się i na chwilę nie mógł, niémiał czasu, zajrzéć nawet w młodość — postarzał młodym będąc, na umyśle, na sercu, schylił się, uwiądł. Dziwnym fenomenem, od chwili jak go ojciec odumarł, ón nie spójrzał na kobiétę, i młodość jego przepływała bez kwiatu, bez miłości. Nigdy Leonard nie kochał, a ile razy wéjrzenie kobiéty obudziło w nim mimowolne drżenie, zwrót na siebie, na ciężki los, który by musiał podzielić z tą którąby pokochał — wyrywał mu myśl nawet poddania się namiętnemu przywiązaniu. Dla niego miłość była więcéj jednym ciężarem, więcéj jednym obowiązkiem — musiał ją więc odpychać.
Jako artysta, Leonard posiadał niepospolitą wprawę, to co zowią metier w wysokim stopniu; tajemnice sztuki malarskiéj ze strony jéj mechanicznéj, były mu wszystkie znajome; władał niémi swobodnie, exekucją miał łatwą, szybką, natchnioną, ale pod względem duchownym, pracom jego wiele bardzo brakowało; dla niedostatku wzorów, towarzystwa znawców, xiąg traktujących o sztuce, znał niejako jedną jéj tylko teraźniéjszość, jedną szkołę — miał absolutne i zbyt o niéj absolutne pojęcia. Żadnéj téż myśli wyrobić w sobie, rozwinąć niémiał czasu, bo się musiał śpieszyć z wykonaniem, które nagliło. To co mu z serca płynęło, Leonard tworzył tylko w chwilach wolnych — a te chwile wolne, były to momenta bez roboty, a zatém smutne, niespokojne, zaprzątnione troskliwością o niepewne jutro.
Gdy przychodziła robota zamówiona, musiał rzucać poczęty utwór i kończyć go potém, bez żywego natchnienia, bez uczucia. A jednak to co sam pojął, miało kompozycją pełną effektu i jasności, dobrze pojętą, wdzięcznie ugruppowaną, miało wiele uczucia, wielkiego przejęcia się przedmiotem dowodziło. Nawet obrazy zamówione i malowane z musu, niektóre odznaczały się prostotą, rysunkiem ślachetnym i jakimś właściwym artyście stylem. Między artystami, więcéj niż zimnego przyjęcia doznał Leonard. Niespodziéwali się wielkich rzeczy, po uczniu, po młodym chłopcu co nie był nigdzie; na wystawie umieszczono jego obrazy najgorzéj; a dosyć fałszywego światła, zbyt wysokiego lub niskiego, niewłaściwego zawieszenia, aby zabić obraz — Obrazy Leonarda zostały zabite — nikt ich prawie nie widział.
W kilku towarzystwach, poznawszy się z artystami tutéjszémi, nie zasmakował w nich wcale, oni w nim — Leonard zbyt serjo pojmował sztukę, (a raczéj ją przeczuwał) oni zbyt mechanicznie, prawie rzemiosłem. Nie dziw więc, że się nie pojęli i nie polubili wzajemnie; a tam gdzie jak w Warszawie, sztuka żyje z łaski prawie, każdy współzawodnik zazdrość wzbudza i niechęć. I to się przyłożyło, do złego przyjęcia przybysza.
Jego to nie zraziło, pozostał sam jeden i jak był smutny, zrażony, ale wytrwały. Sztuka sama sobą mu nagradzała, a Leonard ze łzami w oczach mówił czasem, że wolał być ubogim malarzem, niż bogatym kupcem, jak ojciec.
Życie téj rodziny, było ustronném, spokojném, biédném, żywotem niedostatku i umartwień. Na drugiém piętrze domu najmowali trzy pokoje, z których dwa zajmowało gospodarstwo, matka i siostra — jedną Leonard z bratem. W téj jednéj mieściła się malarnia, sypiali w niéj i jedli. Na piérwszém piętrze zajmował tylko z łaski Grzesia, do czasu jeden pokój. Matka modliła się, pomagała córce w gospodarstwie, bo mieli tylko jedną służącę, a chłopaki Leonarda, co mu farby tarli, na noc wracali do rodziców i dawani tylko byli, dla obeznania z farbami, którémi późniéj mieli szeroko malować przepyszne żółte i czerwone ściany, kamienic Warszawy.
Dnie płynęły jednostajnie. — Z rana matka do kościoła, siostra szła na targ, do kuchni, brat młodszy do biura w którém się umieścił nadliczbowym tymczasem, a Leonard do trójnoga. Ponieważ potrzeba było z jasności dnia korzystać, Leonard do trzeciéj lub czwartéj, prawie bez przerwy pracował, potém jedli obiad i każdy szedł do pracy znowu — Leonard jeśli nie malował, to rysował, lepił makietki, robił studja, czytał nareście. Długie wieczory zimowe zchodziły im, przy jedynéj lampie, przy któréj Robert czytał głośno, matka ciągnęła pasians, siostra robiła robotę, Leonard rysował. Rzadko kto ich odwiédził i przerwał tę ciszę głuchą, smutną, a w któréj, gdyby nie niedostatek, byłoby może miéjsce na szczęście, dla niewymagających. Matka Leonarda, była poczciwa, stara, niedaleko widząca kobiéta, która modliła się i kładła kabałę; siostra, żywe a może nadto żywe i naiwne, przy swéj prostocie dziecko, znająca świat jak go zna lud, z jego strony najpospolitszéj, w pół prozaicznéj do rozpaczenia, w pół poetycznéj do exaltacij, siostra była kanarkiem, co śpiéwał w téj klatce, co nie tracił wesołości, nadziei i uśmiéchu, choć już wszyscy pospuszczali głowy ku ziemi.
A Robert — wart ón, abyśmy go bliżéj poznali. Jak wszyscy biédni, a biédni ciągle, od dzieciństwa, jak wszyscy skazani położeniem swojém na walkę, Robert choć bardzo młody, był poważny, serjo i exaltowany. Chłodne szyderstwo jest wyłącznością szczęśliwych i możnych, łza towarzyszy exaltacij, jak nędza, jak wszelkie utrapienie, które wynosi, uślachetnia, odważnym aż do rozpaczy czyni człowieka. Takim stał się Robert. W wyższym towarzystwie z tą swoją surowością, powagą, z sposobem widzenia rzeczy excentrycznie smutnym; nie umiejąc nigdy i z niczego szydzić, z nikogo żartować, w wyższém towarzystwie naszém, co całe stoi i spoczywa na żarcie, na sarkazmie, na lekceważeniu wszystkiego — wydał by się był najdziwniéj. Z czegóż się nie śmieją szczęśliwi? czego nie wyszydzą i kogo? W najlepszych towarzystwach, byleby się pokazać z dowcipem, ojca i matkę rodzoną wydrwią bez litości. Robert uważał świat ze strony jego smutnéj i poważnéj, nie nauczył się śmiać z niczego, ale wszystko czuł głęboko. Nic téż dla niego nad miasto i miejskie towarzystwa modelujące się na wzór wyższych, antypatyczniejszém być nie mogło.
Z talentem do poezij niepospolitym, w który z początku wierzył, Robert odebrał wychowanie wyłącznie literackie, które go do życia nie usposobiało i na nic mu się prawie nie przydało. Wielbiciel Homera i Danta, czciciel Shakspeara, siedział nad przepisywaniem aktów w jakiéjś kancellarij. Całą jego w chwilach wolnych pociechą, było czytanie; jeśli mu się udało dostać xiążkę, pieścił się z nią, nosił, dzielił z całą rodziną, a każda nowo przeczytana exaltowała go niezmiernie. Całe noce potém dumał, chodził, pisał, ale co dumał nie mówił, co pisał nie czytał nikomu. W domu o tych próbach zaledwie wiedział Leonard.
Nie raz już jednak Robert, stukał z niémi tajemnie do xięgarzy, do pism perjodycznych, ale zawsze napróżno. Któż nie wié co to za trudność pokonać i przełamać potrzeba, nim się wywalczy prawo pisania dla wszystkich? Robert słyszał dawniéj, że czasem płacono cóś, za rękopisma; myślał że i jemu zapłacą — Niestety! od niego jeszcze chciano dodatku, aby drukować — Robert zmiął swój rękopism i powiedział w duszy: tém lepiéj, będę śpiéwał sobie tylko! —
Odtąd nie wiémy czy próbował więcéj, a choć nieraz czytając brednie które drukowano, wzruszał ramionami czując, że jego utwory lepsze były — już więcéj nie chciał się wystawiać na odmowę. Szydził tylko w duszy, szydził gorzko z pisarzy, od których czuł się wyższym swoją exaltacją, talentem i tém spotęgowaniem siły, która nie wyczérpując się co chwila, podwaja i potraja w niezużytym człowieku.
Takim był Robert, taka to była rodzina, do któréj drzwi ubogich, zapukał Stanisław. Było to rano jeszcze, dziesiąta może, ale gdy na świecie możnych śpią jeszcze, ubodzy z dniem wstawszy pracują. Leosia siostra Leonarda otworzyła drzwi nieznajomemu przybylcowi, na którego ciekawie spójrzała; mrugnęła na brata, a sama pobiegła. Matka była w kościele, Robert w Biórze — Leonard tylko z siostrą w domu, i dawno już u trójnoga. Jesień, ta smutna dla artysty pora dni szarych, krótkich, następowała, szybko kradnąc po godzinie słonecznéj z krótkiego i tak zawsze czasu.
— Nie przeszkadzam panu, nie przeszkadzam, zawołał Staś wchodząc i oglądając się, bo znalazł już malarza na drugiém piętrze, w zwykłéj jego pracowni. — Przyszedłem tylko prosić o nasze obrazy, bo życzym sobie je pokazywać.
— Jakto! komu?
— Choćby całéj Warszawie, tak szczérze pragniem panu dopomódz.
— A jak szczérze jestem wdzięczen, ze łzą w oku odparł malarz — o! jak szczérze pan jesteś piérwszym w życiu, coś mi dopomógł.
— Coś mi chciał dopomódz — poprawił Staś — ale dajmy temu pokój. Pan tu mieszkasz?
— Tutaj — pracuję i mieszkam, to mój jedyny pokój — obok matka i siostra, ze mną brat.
— Ciasno, ciemno! dla malarza!
— A i tak, drogo! bardzo drogo jak dla mnie! Wszyscy my dotąd żyjemy z mojéj pracy; ona niewiele, bardzo niewiele przynosi. Rzadki portret, rzadki obraz do kościoła, odnowienie starego jakiego, rzadka zamówiona praca. — Któż z panów zechce mnie szukać? a ubogim na co malarz? Prawda — dodał, dla nas zbogacone mieszczaństwo, kupiectwo, żydowstwo, ale wiész pan co malujemy dla nich? Oto albo portrety tych dziwnie smutnie, pospolitych twarzy, albo wizerunki zabitych zajęcy, główek kapusty, rozkrojonych kawonów, polerowanych rądelków!!
— Smutne rzeczy mi pan mówisz! Jednakże macie tu amatorów, wystawę?
— Amatorów mało, i ci nie kupują rodzimych utworów, kiedy mają lepsze stokroć za granicą! Wystawa do czego służy; do rozwieszenia obrazów, z których piątéj części, nikt kupować nie myśli, które z niéj wracają, na pył domowy i spoczynek wieczny. Biédne, o biédne położenie nasze. Gdyby nie kościoły, gdyby nie portrety — musielibyśmy malować pokoje! Musielibyśmy studjować zające i kaczki.
Staś spuścił głowę.
— Ale przecież, rzekł, gdy się kto raz da poznać?
— Musi mu być lepiéj, boć przecie są i u nas malarze, którym się nie źle wiedzie! Co do mnie, jam przywykł nasz kraj pod względem artystycznym widziéć z najgorszéj strony! — To może przeznaczenie moje.
— Z przeznaczeniem walczyć potrzeba — nie wierzyć w nie.
— Nie wierzyć! bodajby — ale kiedy się tyle lat bije z swoją dolą i do niczego dojść nie może?
— Bić się drugie tyle i dobić sławy i wziętości.
— Tak wszyscy mówią, co się nie biją o nie.
— To być może.
— Patrz pan naprzykład na ten obraz, dodał artysta, jego los da panu próbkę znawstwa i zamiłowania naszego kraju. Los jego jest właśnie, jest losem sławnéj komunij Dominiquina. Stary to i piękny obraz, naszego mnicha — artysty Lexyckiego — obraz mojém zdaniem wielkiego szacunku, nie dla wielkich rozmiarów ale dla wielkich kompozycij zalet.
To mówiąc artysta wskazywał Stasiowi na ogromne płótno, przedstawiające męczeństwo Świętéj Katarzyny, w którym oprócz cudnego oświécenia, tyle na podziw wielce charakteru i rysunek przedziwny. Wziąłbyś go z razu, za jedno z lepszych dzieł mistrza pod którym uczył się Lexycki.
— Jak pan myślisz, dostał mi się ten obraz? spytał Leonard.
— Nie wiém, ani się domyślam, wiém że musi być bardzo szacowny.
— Anglicy na wagę złota by go kupili! Przywiózł mi go pleban z krakowskiego tu przybyły, abym mu w miejscu Świętéj Katarzyny, zaadoptował w nim Świętą Apollonją, któréj do ołtarza potrzebował. Co za szczęście, że mnie to zaproponował! Kto inny byłby tego barbarzyństwa dopełnił. Jam naprzód poznał na odwrocie pobożny dopisek Lexyckiego, i xiędzu ofiarującemu za robotę złotych sześćdziesiąt, odmalowałem ogromny obraz, za który mnie wyściskał i wycałował, aż mi wstyd było. Ileż to u nas tym sposobem zginie szacownych zabytków sztuki! Bo ileż miernych płócien starych, codzień się tak u mnie i towarzyszów moich przemalowuje.
— To okropnie pomyśléć — rzekł Staś.
Zapukano do drzwi — Leosia z drugiego pokoju wybiegła je odryglować — spójrzała, dała znak bratu i zafrasowana nie wiedziała co począć.
— Któż to taki.
— E! to pan Halicki! szepnęła z cicha nie ukontentowana.
— Może przeszkadzam —
— Bynajmniéj, ruszając ramionami rzekł to kollega — artysta — zobaczysz pan jacy bywają artyści na świecie — Adrian Brower, mniéj talentem —
W téj chwili wszedł pan Halicki całując w rękę dubeltowie, piękną Leosię, która mu się jak mogła wymykała. Miał ón lat ze cztérdzieści, wyborną łysinę, otoczoną odrobiną włosów blond, twarz zbytecznie rumianą, frak wytarty, a na nim surdut z kołnierzem bobrowym wyszarzanym. Na czerwonéj przestrzeni okrągłego oblicza, świéciło dwoje szarych, pomarszczoną skórą obwiedzionych oczów, usta sine, nos dobréj miary, ale fantastycznego kroju, granatowy. Na policzkach białe od ospy znaczki przemykały się tu i owdzie. W ręku trzymał parasol i zesmoloną czapkę; na całą izbę, przed wchodzącym dał się czuć trunek, którego świéżo użyć musiał. Za to śmiał się cały i mimo przerywającéj mu śmiéch czkawki, nie zamykał ust na chwilę.
— A! a! dzień dobry! dzień dobry! O! pracujemy, rzekł podchodząc, zawsze pracujemy! Dobrze! Bez pracy nic — Disce puer!
I stanął przed obrazem w głębokiém zamyśleniu, szukał miejsca, patrzał, milczał, potém nagle wyciągając rękę, jak pewny siebie znawca — zawołał:
— O tu! ręka chybiona.
— Doprawdy! rzekł niespokojnie Leonard.
— Zła, zła! wierz mi, popraw. Już to ja nie tyle pracuję; ale gdybym chciał! Wiém co mogę! No — a cóż począć, kiedy człeka gniecie prześladowanie. Ot — zwalałem się mizernie.
Usiadł.
— A byłem malarzem, artystą!
Westchnął.
— I teraz jeszcze, dodał, gdybym chciał, zobaczyłbyś! Ale wolę nic nie robić — Ludzie tego nie warci! Kiep świat i koniec. Daj fajki!
— Weź, masz ją koło siebie.
Staś z politowaniem spójrzał na malarza, który nakładając fajkę, mruczał cóś pod nosem.
— A ty — odezwał się pan Halicki — nadto już pracujesz!
— Z czegóż bym żył?
— Takie życie.
— Lepsze od innego. Są nieszczęśliwsi.
— Ale człowiekowi z talentem, tak poniewiérać się!
— Wszak sam malujesz szyldy?
— Ba! dla chleba, gdy już go niémam ani kawałka, i gdy jest chóć odrobina, za sto dukatów nie wezmę pęzla do ręki. Powtarzam ci kiep świat. Czegóś mi się pić chce. Niéma tu się co napić?
— Czystéj wody.
— To dobre dla gęsi nie dla ludzi — rzekł Halicki — bądź zdrów.
Nałożył czapkę na uszy i wyszedł.
— To są nasi towarzysze broni, rzekł z bolesnym uśmiéchem Leonard do Stasia, gdy się drzwi za Halickim zamknęły. I musiemy, gdy tylko raczą się do nas przybliżyć, żyć z niémi, bo cóżby powiedzieli? Żeśmy dumni, że nie dla ich nicości, ale dla ich ubóstwa obcować z niémi nie chcemy. Tym czasem zimno się robi w sercu w takiém towarzystwie, człowiek przeczuwa lepsze, ale go dostąpić nie może, a w gorszém — czuje jak się poniża. O! gdybyś pan posłyszał jak pojmują sztukę, jak ją szanują! U nich sztuka, jest to kawał chleba łatwo nabyty, co w dodatku daje im swobodę walania się po szynkowniach, bo wiadomo, że artysta powinien być dowodząc w sobie niezmiernego jeniuszu, trochę łotrem i rozpustnikiem. U nich sztuka, to łatwość rysowania postaci jakichś bez wyrazu, mechanicznie wyuczonych, postaci co w każdym utworze bratnią swą twarz pokazują. Wszyscy ich starce do siebie, wszystkie kobiéty do siebie podobne, mają gotową normę na wszystko, a gdy jéj zabraknie, tytułem studjów, kradną bez wstydu.
Na naszych biédnych wystawach, wszystko pożyczane, ze zdumieniem spotykasz postacie widocznie żywcem wzięte z kompozycij mniéj więcéj znanych artystów, effekta cudze, pomysły kradzione. Znam malarzy, co gdy im potrzeba komponować, szukają tylko w rycinach, gotowego obrazku i bez studjów z natury, nie troszcząc się o prawdę, o wdzięk, powlekają tylko w szaty i kolorują po swojemu, cudze. Na kratkach tak łatwo powiększyć! I to się nazywają malarze! A jednak noszą głowę wysoko i sami się chlubią swém artystowstwem. Obyczaje téj klassy, tém są prawie co usposobienia, smutnym dowodem, jakeśmy nizko jeszcze. Prócz kilku ślachetnych wyjątków — reszta posępnéj barwy.
To mówiąc sparł się na ręku Leonard i zadumał.
— Musisz pan z téj strony widziéć wszystko, rzekł Staś, jest to konieczność stanowiska jego, jest odczarowanie naturalne w człowieku — co walczył długo i napróżno.
— Nie jest to tylko sposób widzenia, jest to szczéra prawda, co mówię — Halicki którego pan widziałeś u mnie, jest ostatnim terminem szeregu, w którego środku znajdziesz mnóstwo postaci, mniéj więcéj do niego się zbliżających. Chceszli się o tém przekonać? Ja pana zaprowadzę do jednego z znajomych moich, do Strachoty — mieszka tu niedaleko.
— Najchętniéj — chodźmy.
Stasiowi żal było opuszczać malarnię, w któréj chwilami błyskała świéża i wesoła twarzyczka Leosi — ale widząc że Leonard się zabiéra prowadzić go — nie śmiał odmówić, poszli więc do Strachoty.
Zawrócili się na sąsiednią uliczkę i po ciemnych wschodach, wdrapali na piérwsze piętro mieszkania, położonego na tyłach wielkiego domostwa. We drzwiach już posłyszeli hałas niezmierny i dwóch odartych chłopców czubiących się jak zajadłe koguty — zaparli im drogę.
Ledwie ich ominęli, gdy drugich dwóch rzucili się na nich znowu i mało nie obalili.
Wszystko to byli uczniowie pana Strachoty, jak świadczyły umalowane suknie i ufarbowane twarze. W piérwszéj ogromnéj izbie o dwóch oknach, z których jedno zasłonione było zieloną sukienną firanką, rysował jeden jeszcze chłopak, a jeden malował. Co myślicie? Odnawiał stary obrazek Netscher’a! Piętnastoletnie dziecko, niémające pojęcia, tego co robiło, suwało zamaszyście pęzlami, po szacowném płótnie. — W środku stały trzy czarno malowane trójnogi i jedna tablica, w kącie połamane gipsy — na ścianach obrazy i szkice dziwacznie poprzybijane, pstrzyły je niepojęcie. Tam wyglądała głowa bez włosów, bez sukni, w pół odmalowana, w pół zarzucona tylko, jakby skaleczona; daléj na ogromnéj przestrzeni błyszczał róg farbami powleczony, a reszty nie znać zupełnie. Indziéj wypełzła podmalówka, stała jak cień czegóś, co albo nie żyło jeszcze, albo już żyć przestało. Nieład, nieporządek największy wszędzie.
Rodzaj mizernego mannekina, ubrany w stary szlafrok, rozpiérał się niekształtnie w pośrodku zagraconego saloniku, przez któren trudno się było przecisnąć. Drzwi na prawo wiodły do pokoju, gdzie słychać było, szumne krzyki, śmiéchy, wrzawę i tupanie. Podstąpili.
W ciasnéj, wązkiéj izdebce, a bogato uwieszonych ścianach, w równie rozmaite przedmioty, jak piérwsza — stał pośrodkiem stolik na cztéry osoby nakryty. Na nim pół tuzina wypróżnionych butelek, dwa czyste półmiski i kilka wałęsało się szklanek. Cztérech Ichmościów siedzieli i fajki palili rozparci, rumiani, weseli, kończąc szóstą porteru butelkę. Wprost był gospodarz pan Strachota, rodem krakowianin, z zawiesistémi bakembardy, wesołą, otwartą, śmiéjącą się twarzą i dość odstającym brzuchem. Na szyi niémiał już chustki, na plecach surduta, została mu się szczęściem nieodbicie potrzebna część ubioru i zaplamiona kamizelka.
W rysach pozostałych trzech osób, uweselenie wyczerpnięte w porterze, błyskało nie tajone i nie hamowane, w całéj swéj sile, w całym swym wdzięku. Widać zda się jak porter chodził po głowach i nosił po nich z sobą, wszystkie myśli, jakie gdzie w kątku ich znalazł, rozdmuchane, zolbrzymione i urużowane.
Wyrażenia, które przez drzwi doleciały do wchodzących, nadzwyczaj były energiczne i dobitne.
Zaszumiały odsuwające się krzesła, na widok obcych osób, a gospodarz ledwie uspiał wciągnąć jeden rękaw surduta, gdy Leonard, prezentował jako amatora, pana Stanisława — chcącego się przypatrzyć pracom pana Strachoty.
Żywo zpoważniał gospodarz, chociaż z wéjrzenia znać było, że nie wielkie powziął wyobrażenie o amatorze wprowadzonym przez Leonarda; goście wzięli za czapki i po cichu się wynieśli. Zawołano na bijących się chłopców, aby trochę uprzątnęli malarnię.
Staś obéjrzał się.
Gospodarz stanął u jego boku i dostrzegłszy gdzie wejrzał, począł odkaszlnąwszy tłumaczyć.
— To — proszę pana — jest kapitalne moje dzieło. Treść jego, to jest — znaczenie jego — albo raczéj przedmiot jego — (dobrze mówię) przedmiot jego, wyobraża — nie — obraz wyobraża, czyli przedstawia.
Splunął, widocznie porter nie dodał mu elokwencij, a retoryka tępo szła.
— To jest historja taka: Człowiek jeden ubogi, zubożały, miał syna, któren syn, przez miłość (ale ku ojcu), dał sobie krew puścić. Otóż cała rodzina, krwi puszczenie, rozczulenie — już to pan Dobr. — zrozumiész. Proszę ztąd patrzéć, ztąd — O tu — A co?
Staś cóś pomruknął.
— Ale zdaje mi się żem gdzieś widział podobny obraz.
— Może być, wielu autorów go traktowało, odrzekł pan Strachota.
W istocie była to licha kopja, któréj się artysta pozbyć nie mógł.
— To jest panie — zaparcie się Piotra — źle mówię, Ś. Piotr zapiérający się Chrystusa, zamówiony do kościoła. Słyszałem panie o podobnym obrazie w Rzymie, ale robiłem go własną inwencją.
Był to kolorowany rysunek, wzięty ze sztychu Loż Rafaela.
— A to panie —
— To Szmuglewicza! zawołał Staś mimowolnie.
— Nie, panie, to moje! Może być że Szmuglewicz traktował ten przedmiot.
— Przepraszam — podobieństwo mnie uwiodło.
— Wielce dla mnie pochlebnie.
Pan Strachota zatarł ręce i mrugnął sam do siebie, jakby mówił:
— Nic się nie zna.
Poszli daléj i obéjrzeli tak cały zbiór płodni pana Strachoty — Nie było na co patrzéć, bo wszystkie one prawie, kradzione lub naśladowane, ale prawdziwie zajmująca była mowa ukazującego je artysty, jego pewność, z jaką swoje arcydzieła wychwalał, uwagi jakie czynił — sądząc że oczmuci. Grzeczność patrzących, brał za nieznajomość rzeczy, a nieukom łatwo zawsze zaimponować, i co chcąc narzucić.
Takim sposobem pan Strachota, który z początku wcale w siebie nie wierzył, nakoniec mówił w duchu słowy, (które przyznają także Szmuglewiczowi) — Na nasz kraj i to dobre.
Pożegnali artystę, który z bolącą po porterze głową, wygrzmociwszy swoich uczniów malsztokiem, położył się drzémnąć trochę.
— Widziałeś pan kilku artystów, rzekł Leonard do Stasia, chceszli jeszcze widziéć publiczność naszą, w ważnéj chwili wydawania sądów o dziełach sztuki?
— Wszakże to nie pora wystawy?
— Nie — ale niedaleko ztąd, w wielkiéj najętéj sali, brokanter ze Lwowa rozwiesił obrazy stare przywiezione na przedaż. W wielkiéj liczbie niegodnych wspomnienia bazgranin, jest kilka nie złych robót. Publiczność codziennie na to bezpłatne widowisko uczęszcza, amatorowie wybiérają co lepszego i choć żyd ceni stami dukatów, co oddać ma za pięć lub sześć — nie zrażają się tém wcale.
Chcesz pan, wejdźmy!
— Najchętniéj.
Weszli do wielkiéj sali, pałacu...... któréj cała ściana zawieszona była obrazami na drzewie, na płótnie, na blasze, różnych kształtów i rozmiarów. Wszystkie otoczone były jak liberją, żółtą papiérową wypustką niedbale nakléjoną. Od piérwszego wéjrzenia, z pod grubéj warstwy nielitościwego wernixu, przeglądały mazaniny, łatane gdzie były podarte, obcinane widocznie z brzegów tak że często pod sam nos portretom się dostało, czasem płatane na dwoje, troje i dziesięcioro, gdy ich już naprawić nie było można. Niektóre zokrąglono, innym poobcinano rogi, innym od góry lub dołu część obszarpaną odjęto. Zasmolone bardzo odżywiono jaskrawym kolorytem na głównych światłach. Były tam i takie, które świéżo na sztychu położoną farbą oléjną, udawały obrazy.
Żyd, w mocno wernixowanym żupanie, z nosem czerwonym, uwijał się, wskazując:
— To Jasny panie — Corregio — To — Michał Anioł. To Ostade — To Rembrandt. Szelma jestem kiedy nie Rembrandt. Jasny pan nie wierzy! To z wielkiéj galerij, niech się pan przekona, o — tu jest pieczęć — To Quentyn Messis — Tu jest podpis — To Rubens.
Wszystkie flakowate nagości, właściciel przypisywał Rubensowi.
Dodajmy, że o kilku obrazach dobrych, co się tu nie wiém jak zamięszały, nie wiedział, i w chwili dopiéro, gdy o nie zapytano, tworzył im autorów i podwyższał ceny.
Kilku Ichmościów, przechodzili się pomiędzy obrazami, rozumując o sztuce, słuchając żyda, który im prawił dziwne androny, jako od Hrabiego Z... wziął dwieście czerwonych złotych, za prawdziwego Pottera, jako Xiążę N... dał za maleńki obrazek na blasie Guido Reniego, pułtorasta i t. d.
Ichmość amatorowie sztuki, robili ciekawe obserwacje.
— Uważasz, panie Izydorze, ta goła, to kubek w kubek pani Prezydentowa.
— A prawda! Bestja malarz! Jak ón to tak potrafił odmalować. Jabym kupił ale żona nie pozwoli powiesić.
— W twoim pokoju —
— Ani u mnie — a to musi być drogie?
— O to cóś pięknego. Starzec ten, uważasz, jaki podobny do Ihumena z T. prawda?
— A prawda! tylko u Ihumena nos czerwony! Kobiéta niczego z zadartym nosem. Ale patrzaj no, jaka ręka chybiona, ze wszystkim krótka, tylko na końcu palce długie — Co to jest?
— Chybione i po wszystkiém.
— Tu! zapewne, nie zawsze się i uda. Jak asan myślisz, albo to łatwo namalować taki obraz!
— Zapewne, że nie łatwo — koło mnie jest malarz! A! z wielkim bestja talentem! Powiadam asanu, kiedy wymaluje portret, to choć mu się ukłoń, jak żywy. Malował Regenta, to te dwie brodawki, które ma na nosie, i po trzy włosy na każdéj, powiadam ci — choć dotknij. Macałem palcem zobaczywszy. Wymalował téż obraz do kościoła! piękny! piękny — suknia czerwona, a powiadam ci tak czerwona jak trudno, druga niebieska — Osobliwości. Mówią że gdyby malował w mieście, miałby za to wielkie summy, ale na wsi.
— A zwyczajnie na wsi — zmarnieje talent!
— O to cóś pięknego także. Widzisz panie Izydorze — Męka pańska czy co?
— A gdzież Pan Jezus.
— Nie widać, ale tak zawsze malują — Pewnie Męka pańska.
— A toż! żydku — a to co —
— To? Wus! oryginał Carlo Dolce — sto czerwonych złotych.
— Panie Jezu! sto korcy pszenicy!
— Trzysta korcy żyta! Ot! na co idą piéniądze, a skarżą się że ich w kraju niéma.
— Co to robią ci aniołowie?
— Zwyczajnie aniołowie! Zwiastują musi być.
— A nie! Ale bo to nie aniołowie, to kobiéty jakieś!
— Aniołowie, widzisz że noga od kolana bosa.
— Dawniéj tak się nosili!
— To była panie nie zła moda! wcale nie zła. Jak się asanu zdaje.
— Cha! cha!
— Cóż panowie! nic nie kupują, przerwał żyd.
— Alboż to koniecznie!
— A juściż trzeba by cóś kupić — obéjrzawszy.
— Kiedy drogo.
— Panowie jeszcze nie targowali. W targu gniéwu niéma.
— Ot, prawda, kupiłbym Pana Jezusa dla żony panie Izydorze — A co za niego.
— To Giorgione.
— To Pan Jezus, nie Dziordzion tam jakiś.
— Oryginał Dziordzione!
— Cóż to Dziordzion ten.
— A to malarz!
— Kat że go wié! Ale co chcesz za Pana Jezusa?
— Nie drogo — na uczciwość — mann muss leben und lassen leben.
— Co on szwargocze? Chleba?
— Aha! aha! dodał żyd — trzeba sobie chleba i drugim chleba — Pan zapłaci dwadzieścia dukatów.
— Oszalał czy co, dwadzieścia korcy pszenicy!
— A wstydźże się i gadać.
— To Giorgione! Toż oryginał!
— Wielki łotr! śmié tak cenić! chodźmy.
— Wié pan co! wié pan co? To drogo? to jeszcze drogo? I to drogo? Na (dodał zdéjmując obraz i ściérając go rękawem) nabierz pan za piętnaście.
— Ón oszalał! Ja bym nie dał piętnastu złotych! zawołał jegomość cofając się.
— I to drogo? i to! Nu — wiész pan co, tak na uczciwość, żebym do żony i dzieci nie dojechał — żebym szabasu nie doczekał, że mniéj pięciu nie wezmę — Pan dawał pięć! bierz pan.
— Kto dawał pięć! ja nie dawałem! Słyszałeś panie Izydorze! mówi że dawałem.
— Dawał pan.
— Ale odczép ty się odemnie — ja nic nie dawałem!
— Jak to nie dawał! jak to nie dawał! pan nie dawał! Pan musi kupić — bierz pan. A za cóż ja się namęczył, zdéjmował, obciérał, napocił.
— A to dzika pretensja.
— Wus! patrzajcie go! teraz mówi dzika pretensja.
I żyd zaczął ostre czynić przymówki, tak że tylko co do bitwy nie przyszło. Nareście oddał obraz za dukata i ci panowie wyszli.
Drzwi otwarły się z wielkim trzaskiem oznajmując wejście, ważnéj jakiéjś figury. Naprzód szedł tłusty, rumiany, o błyszczących oczach i policzkach, główny gastronom Hrabia Zasniednicki, prawdziwy gallicyjski Hrabia, w całym znaczeniu wyrazu, pełen swego dostojeństwa szlacheckiego i grafowskiego, otoczony herbownémi znaki, które na słupach dróżnych w majątku i na maselniczce z masłem wyciskał; szył na szorach koni i na poduszkach kanapy w salonie. Za Hrabią szedł znany nam tylko co po nie wyszumianym porterze zbudzony, pan Strachota.
— Ty Strachosiu — mówił Hrabia wchodząc, wybierz mi tam jakich nie bardzo złych kilka, kilkanaście obrazów, powiększyłem mój pałac, potrzebuję na ściany.
— Ale to mizerja! panie Hrabio!
— Ja wiem Strachosiu! ja wiem! Ale za temi Anglikami arcydzieł się nie dokupié. Co chcesz, w ramach złotych, to jako tako wydawać się będzie i pochrzciemy wielkiemi imionami. Każdy będzie myślał że u mnie, to cóś niepospolitego.
— Pan Hrabia mógłbyś kazać umyślnie, zrobić co historycznego — familijnego.
— A tak, myślę — myślę — ale to na późniéj! Teraz wiész jestem w interessach, z powodu nabycia (wszyscy wielcy panowie gdy są w interessach, to nie inaczéj, jak z powodu nabycia). Muszę przystojnie zawiesić ściany. Proszę cię wybierz mi tam co, a potém się z żydem potargujemy.
Pan Strachota stanął i wzruszył ramionami.
— Nędzota! nędzota Panie Hrabio! nie wiém czy trzy lub cztéry — ale gdybyś Pan Graf chciał, jabym sam mógł.
— To potém — to potém — a teraz wybiéraj Strachosiu.
W tém żyd zdéjmując jarmułkę, na sam widok brzucha, po którym odgadł Hrabiego, przybliżył się ku niemu.
— Co Jasny Pan chce? Portretów? Wielkich historycznych obrazów, pejzażów? oryginałów? Jasny pan amator?
— Potrzeba mi co do zawieszenia ścian w pałacu moim. Ten pan wybierze. Tak — historycznych, a starych —
— A! a! Niech Jasny Pan Graf patrzy — niech wybiéra!
— Co tu wybiérać z téj nędzy!
— Wus? Jak? Żyd uszom nie dowierzał — Jak to?
— A cóż to, to bezeceństwo! wołał Strachota — a zapłacić będzie trzeba jak za dobre.
— Wszystko taniéj niż za nowe, mój Strachosiu — i nowe, to się na tém mniéj więcéj każdy pozna, dla starych zaś — byle stare wszyscy są z admiracją, wierzą, w doskonałości których nie widzą — powiém że sprowadzone z Włoch. No — no! Strachosiu — rozdobruchaj się i wybierz.
W tém artysta nasz postrzegłszy Leonarda, zwrócił się do niego.
— Panie hrabio, jeśli mnie nie wierzysz, oto drugi kollega mój, artysta, niech powié, czy tu co jest godnego kupienia.
Żyd dorozumiawszy się o co chodzi, splunął tylko ze wzgardą patrząc na malarza. Leonard w milczeniu głową i ramionami wzruszył, Hrabia chodził niekontent.
— Ale co ci do tego, kiedy ja chcę Strachosiu.
— A no — to weź Hrabia, pierwszych z brzegu kilka i kup; a nadewszystko niech ja nie wybiéram.
— Jak chcesz.
Hrabia się odwrócił — Strachota wyszedł niekontent.
— Słuchaj no żydzie, rzekł wskazując ogromną bazgraninę ochrzczoną Quentin Messis, a wyobrażającą kilku starców liczących piéniądze. Co za to?
— To oryginał! Quentin Messis.
— Mnie tém nie zaimponujesz!
— Jakto? tu jest podpis!
— O to mniéjsza — Co za to płótno.
— Płótno!! to oryginał!
— Co za niego?
— Pięćdziesiąt dukatów.
— A za tę ucieczkę do Egyptu —
— To Michał Anioł — Sto dukatów.
Hrabia głęboko się zamyślił.
— A ta Samarytanka?
— To Angelica Kauffmann — pięćdziesiąt.
— Ta ofiara Abrahama?
— To Rembrandt— sto dukatów.
— Ten pejzaż?
— To Poussin.
— Za wszystkie pięć?
— Ostatnią cenę?
— Ostatnią — od słowa, bo czasu niémam.
— Dwieście.
— Złotych?
— Co Jasny Graf mówi! Dwieście dukatów.
— Dwadzieścia.
— Jasny pan żartuje.
— Jak chcesz — zabiérał się wychodzić.
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie — bierzesz dwadzieścia?
— Ani grosz od stu — na sumienie, na poczciwość — ani grosz.
— Postępuję — trzydzieści.
Już Graf wychodził.
— A co będzie, a co będzie? niespokojnie pytał brokanter.
— Bądź zdrów.
— Osiémdziesiąt, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt, cztérdzieści pięć, bierz pan. Te ostatnie słowa wymówione były szybko, żyd chwycił amatora za połę i zatrzymał.
— Trzydzieści.
— Jasny panie, ja mam żonę i dzieci — nas kosztuje — ja tylko na początek.
— Trzydzieści.
— Na sumienie, nie mogę.
— To puszczaj że mnie.
Żyd z potu otarł czoło.
— Ostatnie słowo cztérdzieści.
Po długich targach stanęła na trzydziestu pięciu i Hrabia został panem pięciu przepysznie ochrzczonych ogromnych rozmiarów bazgranin, do których ramy, cztéry lub pięć razy tyle, co same obrazy, kosztować go miały.
Razem z tryumfującym nabywcą, wyszli śmiejąc się serdecznie Staś i Leonard z wystawy — Pożegnali się i rozstali na ulicy.