Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Jednakże cała dzielnica mówiła o mającej odkryć się nowej wielkiej ulicy od Giełdy do nowej Opery, pod nazwaniem ulicy Dziesiątego Grudnia. Sądy o wywłaszczeniu były już zamknięte i dwie kompanie rozbijaczy, z dwóch końców rozpoczęły dzieło przebicia ulicy, jedna z nich waliła stare domy przy ulicy Louis-le Grand, druga obalała cienkie mury dawnego teatru Vaudeville; słychać było uderzenia oskardów w bliskości ulic Choiseul i Michodière; właściciele rozpaczali o swe domy skazane na zagładę. Przed upływem dwóch tygodni, miały być one przecięte przestrzenią pełną ruchu i słońca.
Ale co jeszcze bardziej interesowało dzielnicę, to roboty przedsięwzięte przez Magazyn Nowości. Mówiono o znacznem powiększeniu, o magazynach olbrzymich z trzema fasadami od ulic: Michodière, Neuve-Saint-Augustin i Monsigny. Słychać było, że Mouret wszedł w układy z baronem Hartmannem, prezesem kredytu Nieruchomego i zajmuje cały szereg domów; wzbronionem mu tylko zostało odkrycie fasady od ulicy Dziesiątego Grudnia, gdzie baron chce wznieść hotel, współzawodniczący z Grand-Hotelem. Wszędzie Magazyn Mód odkupował dzierżawy, sklepy się zamykały, lokatorowie przeprowadzali się, a w pustych domostwach całe legiony robotników zaczynały przeróbki w obłokach pyłu z wapna i cegły. Pośród ogólnych przekształceń, tylko ciasny domek starego Bourrasa, pozostawał nietknięty, uparcie czepiając się wysokich murów, na których pełno było murarzy.
Gdy nazajutrz Dyoniza udała się z Pépé do stryja Baudu, ulica była właśnie zagrodzona szeregiem wozów, wyładowujących cegłę przed dawnym hotelem Duvillarda. Stryj przyglądał się temu z miną posępną, stojąc na progu swego sklepu. W miarę jak się Magazyn rozszerzał, zdawało mu się, że się Vieil Elbeuf zacieśnia. Dyonizie szyby wydały się jeszcze czarniejsze i bardziej zmiażdżone pod nizką antresolą z okrągłemi, jakby więziennemi okienkami. Skutkiem wilgoci dawny zielony szyld, jeszcze bardziej zatarł się; cała fasada wyglądała jakby osiwiała i wychudzona.
— Jesteś — rzekł Baudu — ostrożnie, przejadą cię...
W sklepie tak samo ścisnęło się jej serce. Był on jeszcze ciemniejszy i bardziej martwy, skutkiem zupełnego upadku handlu. Puste kąty, tworzyły czarne plamy, na kontuarach, półkach zaległ kurz, od postawów sukna wcale już nietrzepanych, rozchodziła się piwniczna woń saletry. Przy kasie pani Baudu i Genowefa siedziały milczące i nieruchome, jakby w kącie, gdzie nikt nie przerwie im samotności. Matka obrębiała ścierki a córka z rękami opuszczonemi na kolanach, patrzyła w próżnię.
— Dobry wieczór stryjence — rzekła Dyoniza. Miło mi widzieć stryjenkę i przepraszam jeżeli w czem zawiniłam.
Pani Baudu pocałowała ją z wielkiem wzruszeniem i rzekła:
— Moje biedne dziecko, widziałabyś mnie weselszą, gdybym nie miała innych przykrości.
— Dobry wieczór, kuzynko; — odezwała się znowu Dyoniza pierwsza, całując Genowefę w policzki.
Ta drgnęła, jakby zbudzona ze snu i odpłaciła jej się pocałunkiem, nie mówiąc jednak ani słowa. Obie te kobiety wzięły potem Pépé, wyciągającego do nich rączki i nastąpiło zupełne pojednanie.
— Już szósta, siadajmy do stołu — powiedział Baudu. — Dlaczego nie przyprowadziłaś Jana?
— Miał przyjść — odrzekła z cicha Dyoniza z wielkiem zakłopotaniem. Widziałam się z nim właśnie dziś rano i obiecał na pewno, że przyjdzie; ale czekać nie trzeba, musiał go majster zatrzymać.
Domyślając się jakiej nadzwyczajnej przygody, chciała go z góry uniewinnić.
— A więc siadajmy do stołu — powtórzył stryj.
Poczem zwróciwszy się do ciemnego kąta w sklepie, dodał.
— Colomban, możesz jeść razem z nami, nikt nie przyjdzie.
Dyoniza nie spostrzegła dotąd subiekta. Stryjenka tłómaczyła jej, że musieli drugiego oddalić wraz ze sklepową. Interesa tak źle szły, że Colomban wystarczał, a nawet godzinami stał bez zajęcia, ociężały i drzemiący z otwartemi oczami.
W jadalni palił się gaz, chociaż to było wśród długich, letnich dni. Dyonizę dreszcz przeszedł gdy tam weszła, taki chłód wydzielał się z murów. Ujrzała ten sam okrągły stół, nakryty ceratą, to samo okno, czerpiące światło i powietrze z głębi cuchnącego podwórka. Wszystko to zarówno jak sklep, wydawało jej się jeszcze ciaśniejsze, jakby załzawione.
— Ojcze — rzekła Genowefa, wstydząc się Dyonizy — czy można zamknąć okno? Ztamtąd nie pachnie.
Nic sam nie czując, zadziwił się.
— Zamknij, jeżeli ci to sprawi przyjemność — odparł nareszcie — tylko że nie będziemy mieli powietrza.
Rzeczywiście, dusili się. Obiad był gospodarski, bardzo skromny. Po rosole, jak tylko służąca podała sztukę mięsa, stryj uczepił się po swojemu, ludzi z przeciwka. Z początku okazywał się bardzo tolerancyjnym i pozwalał synowicy mieć odmienne zdanie.
— Wolno ci przecież brać stronę tych olbrzymich składów; każdy ma swój sposób zapatrywania się moje dziecko... Kiedy się tem nie obraziłaś, że cię tak grubiańsko wyrzucono za drzwi, musisz mieć ważne powody, żeby ich lubić i nawet gdybyś tam powróciła, nie miałbym ci za złe... Prawda, że nikt z pomiędzy nas nie miałby o to żalu?
— O nie — szepnęła pani Baudu.
Dyoniza wypowiedziała otwarcie swoje argumenta, tak samo jak u Robineau: logiczny rozwój handlu, potrzeby tegoczesne, wielkość nowych kreacyj, nareszcie wzrastający dobrobyt publiczności. Baudu ze swemi okrągłemi oczkami i grubemi wargami, słuchał jej z widocznem natężeniem umysłu. Gdy umilkła, wstrząsnął głową i rzekł:
— To są fantasmagorye. Handel jest handlem i nie może być niczem innem. Muszę tylko przyznać, że mają powodzenie. Długi czas myślałem, że skręcą karki; tak, czekałem tego, wyglądałem, pamiętasz? Ale nie, zdaje się, że dziś złodzieje robią fortuny, podczas gdy poczciwi ludzie, umierają na barłogu. Oto do czegośmy doszli; jestem zmuszony uchylić czoło przed faktami i uchylam, tak... uchylam!
Powoli wzniecała się w nim tajona złość i naraz zaczął wywijać widelcem.
— Ale stać będę z głową do góry, aż do ostatniego tchnienia! Vieil Elbeuf nigdy nie zrobi ustępstwa! Może się ze starości zawalić, będę miał wtedy przyjemność pozostawić w niem kości swoje... Słuchaj, com powiedział Bourrasowi: „Sąsiedzie, godzisz się z szarlatanami, twoje malowanki wstyd ci przyniosą!”
— Jedz-że! — przerwała pani Baudu, zaniepokojona, że się tak zapala.
— Czekaj; chcę żeby moja synowicą wiedziała jaką mam dewizę, słuchaj moja córko: ja jestem jak ta karafka, nie ruszam się. Wiedzie się im — tem gorzej dla nich! Ja protestuję i więcej nic!
Służąca podała pieczoną cielęcinę, którą drżącemi rękami pokrajał; widać było, że stracił już wprawę w sprawiedliwem rozdzielaniu porcyj. Poczucie swego upadku pozbawiło go dawnej powagi szanownego pryncypała. Pozostawała mu, jak sam przyznawał, jedyna tylko siła: wytrwałość w przekonaniach, siła w oczekiwaniu upadku swego domu, nie robiąc kroku w prawo ani w lewo, dla uniknięcia tego co musiało mu spaść na głowę. Pépé myślał, że się dziaduś gniewa; trzeba go było uspokoić, dając mu natychmiast wety, to jest biszkopciki, przed nim stojące. — Wówczas dziaduś zniżył głos i starał się mówić o czem innem. Jakiś czas, rozprawiał o zwaleniu domów, pochwalał ulicę Dziesiątego Grudnia, której przebicie przyczynić się musi do zwiększenia handlowego ruchu w dzielnicy. Lecz przy tej sposobności powrócił znów do Magazynu Nowości, wszystko ciągnęło go tam; był to obłęd chorobliwy.
— Zasypani jesteśmy pyłem wapiennym — mówił — nic nie sprzedajemy, odkąd wozy z materyałem budowlanym zagradzają ulicę, zresztą te olbrzymie magazyny staną się śmieszne, klientki będą w nich ginęły. Dlaczego lepiej nie rozsiąść się w hallach...
Pomimo błagalnych wejrzeń żony, pomimo własnych wysileń, przeszedł od robót do dochodów magazynu.
— To rzecz nie do uwierzenia, ażeby w ciągu czterech lat, w pięćkroć pomnożyć wkładowy kapitał! Ich tegoroczny bilans wykazujący ośm milionów, doszedł do czterdziestu, według ostatniego inwentarza. Słowem to szał, rzecz nigdy jeszcze niewidziana i z którą nie można już walczyć. Coraz więcej ich przybywa, obecnie personel składa się z dwóch tysięcy ludzi i ogłosili dwadzieścia ośm oddziałów!
Ta ostatnia liczba zwłaszcza, odbierała mu przytomność. Musieli niektóre oddziały rozdrobnić, lecz są też i zupełnie nowe; oddział mebli i oddział artykułów paryzkich?
— Jestże to rzecz do pojęcia: artykuły paryzkie? Bez żartu, ci ludzie nie są wcale dumni, gotowi ryby sprzedawać.
Stryj udając że szanuje przekonania Dyonizy, jednakże starał się ją do swoich nakłonić:
— Ty ich nie możesz bronić na seryo. Cóżbyś powiedziała, gdybym obok sukna sprzedawał rondle? Miałabyś mnie za waryata... Przyznaj przynajmniej, że ich nie szanujesz.
Ponieważ uśmiechała się tylko z niejakiem zakłopotaniem, wiedząc że rozsądne dowodzenia na nic się nie zdadzą, ciągnął dalej:
— Widzę że z nimi trzymasz, nie mówmy więc o tem, bo nie chciałbym żeby nas znowu poróżnili. Jużby tego zawiele było, żeby stawali pomiędzy mną a rodziną moją. Wracaj do nich, jeżeli masz ochotę, ale cię proszę żebyś mi nie zawracała głowy historyami o nich!
Zapanowało milczenie. Jego dawna gwałtowność słabła wobec tej gorączkowej rezygnacyi.. Ponieważ się dusili w ciasnej salce ogrzanej gazem, służąca zmuszoną była otworzyć znów okno, a cuchnąca wilgoć podwórza, wionęła zaraz na stół. Zjawiły się pieczone kartofle, które spożywano w milczeniu.
— Patrz na tych dwoje — rzekł Baudu, wskazując nożem na Colombana i Genowefę — zapytaj ich, czy kochają twój Bonheur des Dames?
Siedząc obok siebie na zwykłem miejscu, gdzie się znajdowali dwa razy dziennie od dwunastu lat, Colomban i Genowefa jedli, zachowując umiarkowanie. Nieodezwali się ani razu: on, przesadzając dobroduszny wyraz twarzy, zdawał się kryć pod spuszczonemi powiekami, pożerający go ogień wewnętrzny; ona zaś bledsza niż dawniej, z głową jeszcze więcej schyloną pod zbyt ciężkiemi włosami, siedziała cicho, jakby nurtowana tajonem cierpieniem.
— Ostatni rok był pełen klęsk — przekładał stryj. — Trzeba było odłożyć ślub... Wcale nie dla przyjemności, zapytaj ich co myślą o twoich przyjaciołach?
Dyoniza ażeby zadowolnić stryja, zapytała o to młodą parę:
— Co do mnie, kochać ich nie mogę, kuzynko, ale bądź spokojna, nie wszyscy ich nienawidzą; — odpowiedziała Genowefa, spoglądając na Colombana, kręcącego gałki z chleba z zamyśloną miną.
Uczuwszy jej wzrok ku sobie zwrócony, zaczął się odzywać w gwałtownych wyrazach:
— Obrzydła buda, same w niej łotry... jedni gorsi od drugich... Zaraza dla całej dzielnicy.
— Słyszysz go? słyszysz! — krzyczał Baudu w zachwyceniu. Co jego, to nigdy nie zwabią!... Tyś ostatni, takich już nie będzie.
Ale Genowefa z twarzą surową i zbolałą, nie spuszczała z oka Colombana; przenikała go aż do głębi serca, on zaś mięszał się i podwajał obelgi. Pani Baudu siedząc naprzeciw nich wpatrywała się z niepokojem, jakby odgadując z tej strony nieszczęście. Od niejakiego czasu bladość córki przerażała ją; widziała, że umiera.
— Sklep pozostał bez dozoru, przemówiła nakoniec wstając od stołu, aby przerwać tę scenę. Zobacz Colombanie, zdaje mi się, że ktoś wszedł.
Skończywszy obiad, wstano od stołu; Baudu i Colomban poszli rozmówić się ze stręczycielem, który zgłosił się po zamówienia. Pani Baudu, wyprowadziła Pépé, żeby mu pokazać obrazki. Sługa prędko sprzątnęła ze stołu, a Dyoniza stojąc przy oknie, przyglądała się podwórzu. Odwróciwszy się spostrzegła Genowefę siedzącą ciągle na jednem miejscu, z oczami wlepionemi w ceratę, mokrą jeszcze po obmyciu gąbką.
— Czyś ty chora, kuzynko? — zapytała.
Młoda dziewczyna milczała, wpatrując się uporczywie w skazę na ceracie, jakby pochłonięta jeszcze myślami, co się jej po umyśle snuły. Z wysileniem podniosła głowę i spojrzała na pełną współczucia twarz ku niej pochyloną.
— Więc tamci już odeszli. Cóż ja robię jeszcze na tem krześle?
Nagle łkania zaczęły ją dławić i głowa opadła na krawędź stołu. Płakała, zalewając łzami rękaw od sukni.
— Mój Boże! co ci jest? — wykrzyknęła Dyoniza zaniepokojona. Czy chcesz, żebym kogo przywołała?
Genowefa schwyciwszy ją nerwowo za rękę, trzymała się jej jąkając:
— Nie, nie, zostań... Nie chcę, żeby mama wiedziała. Co do ciebie, wszystko mi jedno, ale byleby nie oni, nie oni! Przysięgam ci, że to było mimowolne... skorom się ujrzała sama. Zaczekaj, już mi lepiej... już nie płaczę.
Lecz paroksyzm rozpoczął się na nowo; wątłem ciałem wstrząsały dreszcze. Zdawało się iż ta masa czarnych włosów przygniata jej kark. Zbolała jej głowa ciągle się miotała na splecionych rękach; wypadła szpilka z włosów i rozsypały się po szyi i plecach, kryjąc ją pod swą ciemną obsłoną. Jednakże Dyoniza po cichu aby nie zwrócić niczyjej uwagi, starała się jej ulżyć: odpiąwszy suknię, przestraszyła się jej chorobliwą chudością. Biedna dziewczyna miała pierś wklęsłą jak dziecko; płaska była jak dziewczyna wyniszczona anemią. Dyoniza ujęła pełną dłonią pyszne włosy, które zdawały się wysysać z niej życie; potem związała je mocno, ułożyła na głowie tak żeby nie ciążyły i żeby mniej chorobliwie wyglądała.
— Dziękuję ci, tyś dobra; — rzekła Genowefa. Prawda, żem wcale nie tłusta? Byłam tęższą, ale teraz widzisz co się ze mną stało. Zapnij mi suknię, mama gotowa zobaczyć ramiona, a ja chowam je przednią o ile mogę. Mój Boże! źle ze mną, bardzo źle...
Powtarzała te słowa zrezygnowanym głosem, czując zupełne wyczerpanie sił. Paroksyzm jednakże przechodził, łkania już jej nie dławiły. Siedziała jakby złamana patrząc wytężonym wzrokiem na kuzynkę. Po krótkiem milczeniu, zapytała nagle:
— Powiedz mi prawdę... czy on ją kocha?
Dyoniza czuła że się oblewa rumieńcem. Zrozumiała doskonale że mówi o Colombanie, lecz udając zdziwienie, zapytała:
— Kto taki, moja droga?
Genowefa kiwała głową z niedowierzaniem.
— Nie kłam, proszę cię; oddaj mi tę przysługę. Ty musisz wiedzieć, czuję że wiesz, a ja chcę mieć pewność. Byłaś koleżanką tej kobiety, widziałam jak cię Colomban gonił i mówił z tobą po cichu. Dawał ci dla niej jakieś polecenia, wszak prawda? O! błagam cię, powiedz prawdę; przysięgam ci, że mi to wyjdzie na dobre.
Dyoniza nigdy jeszcze nie doznała podobnego kłopotu. Spuszczała oczy przed tem dzieckiem, zawsze niemem, lecz wszystko odgadującem. Lecz zdobyła się na tę siłę, by ją łudzić jeszcze.
— Ależ on ciebie kocha!
Wówczas Genowefa uczyniła rozpaczliwy ruch.
— Nie chcesz mi powiedzieć — rzekła. Zresztą wszystko mi jedno. Widziałam jak wymyka się ciągle na chodnik, żeby na nią patrzeć, ona zaś na górze, śmieje się jak szalona... Pewno spotykają się gdzieś później.
— Co to, to nie, przysięgam ci; — wykrzyknęła zapominając się Dyoniza, byleby choć tej pociechy udzielić stroskanej dziewczynie.
Genowefa mocno odetchnęła i słaby uśmiech przebiegł po jej ustach. Potem osłabionym głosem rekonwalescentki rzekła:
— Prosiłabym cię o szklankę wody. Przepraszam że cię trudzę... tam w kredensie.
Porwawszy za karafkę, wypiła jednym tchem dużą szklankę wody, odsuwając rękę Dyonizy, chcącej ją powstrzymać, z obawy aby jej to nie zaszkodziło.
— Daj pokój, ja mam ciągłe pragnienie. W nocy wstaję ażeby się napić.
Po chwilowem milczeniu, znowu zaczęła mówić zwolna:
— Od lat dziesięciu, przywykłam do myśli o tem zamążpójściu. Nosiłam jeszcze krótkie sukienki, kiedy Colomban był mi już przeznaczonym. Nie pamiętam więc, jak to się stało. Obcując z nim ciągle, w tem zamknięciu, zawsze jedno obok drugiego, bez żadnej zmiany, widziałam w nim swego męża przed czasem. Czy go kocham, tego nie wiedziałam, byłam jego żoną i koniec na tem. A dziś on chce odejść z inną. O, mój Boże! serce mi pęka. To jest cierpienie jakiego przed tem nie znałam. Ogarnia mi pierś, głowę, rozchodzi się po mnie całej, zabija mnie.
Łzy zapełniły znowu jej oczy. Dyoniza czując również wilgotne od współczucia powieki, zapytała:
— Czy ciotka domyśla się czego?
— Domyśla się... tak mi się zdaje przynajmniej. Co się tycze ojca, to zanadto się dręczy i nie wie jaką mi zadaje boleść ciągłym odkładaniem ślubu. Mama kilka razy starała się mię zbadać; niepokoi się bardzo, widząc mnie cierpiącą. Sama nigdy nie była dość silną, więc często mówi: „Biedne moje dziecko, nie dałam ci wiele siły”. Zresztą w tym sklepie nic się nie rozwija. Ale musi widzieć, że chudnę zbyt szybko. Patrz na moje ręce... do czego podobne...
Drżącą ręką wzięła znów karafkę. Kuzynka chciała ją powstrzymać.
— Daj pokój, strasznie mi się chce pić.
Rozległ się podniesiony głos starego Baudu. Wtedy idąc za popędem serca, Dyoniza uklękła i objęła Genowefę, siostrzanym uściskiem. Całowała ją zapominając, że wszystko będzie dobrze, że zaślubi Colombana, że wyzdrowieje i będzie szczęśliwą. Naraz zerwała się, bo ją stryj zawołał.
— Przyszedł Jan, chodźże.
Rzeczywiście był to Jan, widocznie zmieszany; przyszedł on na obiad; gdy mu powiedziano, że już po ósmej, zdziwił się mocno.
— To nie może być, idę wprost od pryncypała.
Ktoś zauważył, że może nadłożył drogi idąc przez las Vincennes. Jan tylko zdołał zbliżyć się do siostry i szepnął:
— Była to praczka, odnosząca bieliznę. Mam tu powóz, najęty na godziny. Daj mi sto sous.
Wyszedł na chwilę i powrócił na obiad; pani Baudu nie chciała go bowiem wypuścić o głodzie i nalegała żeby zjadł choć rosół. Zjawiła się Genowefa milcząca, cicha jak zwykle. Colomban drzemał za kontuarem. Wieczór upływał smutno i powoli; ciszę przerywało stąpanie stryja, przechadzającego się z kąta w kąt, w pustym sklepie. Palił się tylko jeden płomień gazowy. Niski sufit, rozpościerał szerokie płaty cienia, jakby czarnej ziemi, wyrzucanej z głębokiego dołu.
Miesiące upływały: Dyoniza codzień prawie wstępowała, by rozerwać Genowefę; lecz smutek wzrastał w rodzinie Baudu. Roboty z przeciwka były dla niej ciągłem udręczeniem, gdyż przyśpieszały ruinę. Nawet chwilowa nadzieja lub niespodziewana radość nikły, na odgłos wozu z cegłą lub wołania mularzy. Cała dzielnica była tem zresztą wstrząsana. Wśród zagrody z desek, zajmującej trzy ulice, kipiał duch gorączkowy. Pomimo że budowniczy użytkował istniejące budowle, jednakże przebijał je ze wszech stron i pośród uczynionego miejsca w podwórzu, wznosił centralną galeryę, rozległą jak kościół, której główna brama, miała wychodzić na ulicę Neuve-Saint-Augustin, w samym środku fasady. Z początku były wielkie trudności z przeprowadzeniem suteren, natrafiono bowiem na przepływ kanałów i pokłady ziemi pełnej kości ludzkich. Następnie domy sąsiednie gwałtownie się zainteresowały wierceniem studni, głębokiej na sto metrów, a mającej dostarczać pięćset litrów wody na minutę. Obecnie mury były wzniesione do wysokości pierwszego piętra; sztandary, rusztowania, wieże z desek, zamykały całą wyspę; bez przerwy słyszano skrzyp wind, podnoszących ciosane kamienie, hałaśliwe rzucanie żelaznych podłóg, gwar całej ludności robotników, któremu towarzyszyły uderzenia oskardów i młotów. Lecz co najbardziej wszystkich odurzało, to ruch maszyn; wszystko się odbywało za pomocą pary; przeraźliwe gwizdanie rozdzierało powietrze; a za najmniejszym powiewem wiatru, wznosiły się obłoki wapiennego kurzu, pokrywające jakby śniegiem sąsiednie dachy. Zrozpaczeni Baudu patrzyli na ten nieunikniony pył przenikający wszędzie, przez okiennice najszczelniej zamknięte, osiadający na towarach w sklepie, wciskający się nawet do ich łóżek; a ta myśl, iż bądź co bądź muszą nim oddychać i że on w końcu ich śmierć spowoduje, zatruwała im życie.
Zresztą, położenie ich miało się jeszcze pogorszyć. We wrześniu, budowniczy, obawiając się iż nie zdąży z robotą, postanowił aby pracowano w nocy. Ustawiono ogromne lampy elektryczne; ruch już nigdy nie ustawał; roboty postępowały, młoty nie milkły, maszyny ciągle gwizdały; panujący tam zgiełk zdawał się podnosić i rozsiewać wapno. Wówczas to biedni Baudu musieli wyrzec się nawet snu; wstrząsani byli w swej alkowie, odgłosy te stawały się dręczącą męką, jak tylko zasypiali ze znużenia. Gdy wstali bosą nogą uspokoić gorączkę i podnieśli firankę, przestraszeni byli widokiem Magazynu Nowości, buchającego wśród ciemności płomieniem, jak olbrzymia kuźnia, w której wykuwała się ich ruina. Pośród nawpół wzniesionych murów przebitych otworami, lampy elektryczne, rzucały szerokie niebieskie promienie olśniewającej jasności. Biła godzina druga, trzecia, potem czwarta, wśród zakłóconego snu dzielnicy, a warsztat powiększony niejako tem księżycowem światłem, stawał się kolosalnym i fantastycznym, roił się czarnemi cieniami gwarzących robotników, których profile drgały na świeżej białości tynków.
Słusznie powiedział stryj Baudu, że dla drobnego handlu sąsiednich ulic, będzie to wielkim ciosem. Każde zaprowadzenie w Magazynie Nowości nowego oddziału towarów, było hasłem bankructwa okolicznych kupców. Klęska się rozszerzała; upadały najstarsze składy. Panna Tatin, bieliźniarka z ulicy Choiseul, ogłosiła upadłość; Quinette, rękawiczniczka, posiadała środki wystarczające zaledwo na pół roku; jeżeli jeszcze pończosznicy Bóèdoré i siostra, trzymali się na ulicy Gaillon, widocznie było, iż dojadają resztki dawniejszych oszczędności. Obecnie, nowe upadłości były spodziewane; otwarcie oddziału artykułów paryzkich, zachwiało sklep galanteryjny z ulicy Ś-go Rocha, Desligniéres, grubego sangwinika. Jednocześnie oddział mebli dotknął Piot i Rivoire, których składy drzemały w pasażu Świętej Anny. Obawiano się apopleksyi kupca towarów galanteryjnych, bo szalał ze złości, widząc, iż Magazyn Nowości ogłosił portmonetki tańsze o trzydzieści procent. Meblarze udawali, iż żartują z perkalików, chcących sprzedawać stoły i szafy; ale klientki ich opuszczały, a powodzenie oddziału mebli mocno się dawało odczuć. Nie było rady, musieli uchylić głowy. Można się było spodziewać, że wszystkie sklepy będą wyrugowane i pewnego poranku Bonheur des Dames, pokryje swym dachem całą dzielnicę.
Obecnie, rano i wieczór, kiedy personel Magazynu złożony z tysiąca osób, wchodził i wychodził, był to tak długi szereg, jakby defilada pułku. Przez dziesięć minut chodniki były zajęte; a kupcy stali na progach sklepów, myśląc o jednym swym subiekcie, którego nie mieli czem żywić. Ostatni inwentarz Magazynu Nowości, wykazujący kapitału obrotowego czterdzieści milionów, sprawił popłoch w całej okolicy. Cyfra ta przechodziła z domu do domu, pośród okrzyków zdziwienia i gniewu. Czterdzieści milionów! — nie do uwierzenia? Zapewne czysty zysk wynosił 4% przy ich ogromnych rozchodach i systemie taniości; lecz milion sześćkroć sto tysięcy franków zysku, zawsze to ponętna suma; można poprzestać na 4%, skoro się obraca podobnemi kapitałami. Opowiadano, że dawny kapitał Moureta, pierwsze pięćkroć sto tysięcy, zwiększony co rok sumą zysków i który obecnie miał wynosić cztery miliony, zużytkowany był dziesięć razy na towary w kantorach. Gdy się Robineau zapuszczał po obiedzie w te rachunki wobec Dyonizy, pozostawał chwilę przytłoczony, z oczami wlepionemi w pusty talerz: przyznawał jej słuszność, że właśnie to ciągłe wznawianie kapitału, stanowi niewzruszoną potęgę nowego handlu. Jeden tylko Bourras nie chciał uznawać faktów, nierozumiejąc ich; tem pewniejszy siebie, że pozostawał w ciemnościach. Mówił tylko, że to szajka złodziei i nic więcej. Łgarze, szarlatani, którzy się ujrzą pewnego ranka w rynsztoku!
Państwo Baudu, pomimo postanowienia, że nic nie zmienią w Vieil Elbeuf, starali się dotrzymywać kroku konkurencyi. Ponieważ klientela nie przychodziła do nich, próbowali ją przyciągać za pomocą stręczycieli. Jeden z tych ostatnich mający stosunki ze wszystkimi wiadomymi krawcami, zwykle ratował małe handle sukna i flaneli skoro się podjął ich interesu. Rozumie się, iż go rozrywano, stawał się ważną osobą; Baudu umówiwszy się z nim, na swoje nieszczęście spostrzegł, że on wszedł w układy z Matignon z ulicy Croix des-Petits -. Potem dwóch stręczycieli okradło go; trzeci zaś poczciwym był człowiekiem, ale na nic się nie zdał. Była to powolna śmierć, bez wstrząśnięć, konanie interesu. Klientki opuszczały go, jedna po drugiej. Nadszedł dzień, w którym trudno było uiszczać wypłaty. Dotąd żyli z dawniejszych oszczędności, teraz musieli się już zadłużać. W grudniu Baudu, przestraszony liczbą swych weksli, zdecydował się na największą ofiarę: sprzedał wiejski dom w Rambouillet, którego wieczne naprawy tyle go kosztowały, w dodatku lokatorowie nie wypłacali mu się za komorne; więc postanowił go się pozbyć. Ta sprzedaż zabiła jedyne marzenie jego i serce mu się krwawiło, jak po stracie ukochanej osoby. Zmuszony był ustąpić go za siedemdziesiąt tysięcy franków, kiedy kosztował więcej niż dwakroć sto tysięcy. Miał to sobie jednak za szczęście, że państwo Lhomme, sąsiedzi jego zapragnęli rozszerzyć swą posiadłość. Te siedemdziesiąt tysięcy miały ich podtrzymać przez czas niejaki. Pomimo wszelkich klęsk, myśl o walce, znowu się w głowie jego zrodziła. Obecnie, przy oględności, może się uda zwyciężyć — myślał.
W ową niedzielę, kiedy państwo Lhomme, wypłacali pieniądze, przyjęli oni obiad w Vieil Elbeuf. Pani Aurelia przyszła pierwsza, na kasyera zaś trzeba było czekać, spóźnił się bowiem zajęty będąc całe popołudnie muzyką; co się tyczy młodego Alberta, to chociaż otrzymał zaproszenie, wcale się nie zjawił. Był to strasznie uciążliwy wieczór. Państwu Baudu, żyjącym bez powietrza, w głębi ciasnej jadalnej salki, wielką przykrość sprawiało towarzystwo rodziny prowadzącej życie rozproszone i swobodne. Genowefa upokorzona imperatorskiem obejściem się pani Aurelii, ust nie otworzyła; a Colomban zachwycał się nią i dreszcze go przechodziły na myśl, że ona króluje nad Klarą.
Wieczorem, kiedy pani Baudu leżała już w łóżku, mąż przechadzał się długo po pokoju. Było dość ciepło i nastała odwilż. Pomimo zamkniętych okien i spuszczonych rolet, dochodziło sapanie maszyny z przeciwka.
— Wiesz o czem myślę, Elżbieto? — odezwał się nakoniec. Chociaż ci Lhomme’owie zarabiają dużo pieniędzy, nie chciałbym być w ich skórze. Wiedzie się im, to prawda. Ona sama, jak powiada, w tym roku zarobiła około dwudziestu tysięcy franków, dlatego mogła mój biedny dom nabyć. Mniejsza o to! nie mam już wprawdzie domu, ale za to nie chodzę w jedną stronę, a ty się nie szastasz w drugiej... Nie, oni nie muszą być szczęśliwi.
Ciągle jeszcze bolał nad swą wielką ofiarą i czuł złość do ludzi, którzy kupili marzenie jego. Zbliżył się do łóżka żony gestykulując, potem odszedłszy do okna, milczał chwilę, przysłuchiwał się hałasom warsztatowym i znowu wrócił do zarzutów i rozpaczliwych skarg na okropne czasy:
— Kto to widział, aby subiekci więcej zarabiali od kupców? Kasyerowie nabywają posiadłości swych pryncypałów! Dlatego wszystko upada i rodzina przestała istnieć, ludzie żyją po hotelach, zamiast uczciwie spożywać posiłek przy rodzinnem ognisku...
Zakończył przepowiednią, że młody Albert, przeje willę Rambouillet z aktorkami.
Pani Baudu, słuchała go z wyprostowaną głową na poduszce, blada jak płótno.
— Zapłacili ci? — zapytała nakoniec z cicha.
Zrazu Baudu oniemiał; przechadzał się przez kilka sekund z oczami w ziemię spuszczonemi, potem rzekł:
— Zapłacili, co prawda i pieniądze ich nie gorsze od innych. Byłoby zabawne, gdyby przy pomocy tej sumy można podźwignąć handel. Ach! żebym ja nie był tak stary i tak zmęczony...
Nastąpiło długie milczenie... Sukiennicy pochłaniali nieokreślone jakieś projekta. Nagle przemówiła żona, z oczami podniesionemi w sufit, nie poruszając głowy:
— Czy nie zauważyłeś zmiany w naszej córce, od niejakiego czasu?
— Nie — odpowiedział.
— Ona mię trochę niepokoi; blednie i zdaje się zrozpaczona.
Baudu stał przed łóżkiem, mocno zdziwiony.
— A to dlaczego?... Jeżeli jest chora, to powinna powiedzieć. Trzeba będzie wezwać jutro doktora.
Pani Baudu zostawała wciąż nieruchoma. Po długiej chwili, odezwała się z rozwagą.
— Zdaje mi się, że lepiej byłoby połączyć ją już z Colombanem.
Spojrzał na nią i zaczął znowu chodzić. Różne fakta przychodziły mu na pamięć. Czy to być może, aby córka jego chorowała z powodu tego subiekta? Miałażby go tak kochać, że dłużej już czekać nie może? Jeszcze jedno nieszczęście! Ostrzeżenie go to wzburzyło, zwłaszcza, że miał ułożony plan co do tego małżeństwa. Jednakże zmiękł pod wpływem niepokoju!
— Dobrze, rozmówię się z Colombanem.
Nie dodając ani słowa więcej, zaczął się znowu przechadzać. Wkrótce oczy żony zamknęły się i usnęła, blada jak trup. On chodził ciągle. Przed pójściem spać, podniósł raz jeszcze firankę i wyjrzał: po drugiej stronie ulicy, otwory od okien dawnego hotelu Duvillarda wychodziły na warsztat, gdzie się poruszali robotnicy, przy świetle lamp elektrycznych.
Nazajutrz rano Baudu zaprowadził Colombana w głąb ciemnego składu w antresoli, a w wigilię już ułożył sobie, co mu powie.
— Wiesz pewno, mój chłopcze, żem sprzedał moją posiadłość w Rambouillet; to nam dopomoże do interesu. Lecz przedewszystkiem chciałbym się z tobą rozmówić...
Młodzieniec zdawał się obawiać tej rozmowy, oczekiwał jej z nietęgą miną. Małe oczki tkwiące w szerokiej twarzy mrużył i usta miał otwarte, co było u niego oznaką silnego pomieszania.
— Słuchaj mnie uważnie — powiedział sukiennik. — Gdy ojciec Hauchecorne, ustąpił mi Vieil Elbeuf, interesa tego domu były w kwitnącym stanie... Znasz mój sposób myślenia: zdawałoby mi się, że się dopuszczam winy, gdybym oddał moim dzieciom ten depozyt familijny w upadku. Dlatego odkładałem ciągle twój ślub z Genowefą. Możem się łudził, spodziewając się wrócić do dawnej świetności, chciałem ci przedstawić księgi, mówiąc: Patrz! oto rok, w którym wstąpiłem we władanie: sprzedano tyle sukna, a w tym roku kiedy się usuwam, utargowano dziesięć lub dwadzieścia tysięcy więcej...! Poprzysiągłem to sobie, w tej naturalnej chęci żeby dowieść, że dom w mojem ręku, pozostając nie upadł: inaczej zdawałoby mi się, że was okradam.
Wzruszenie głos mu tamowało; utarł nos, żeby przyjść tymczasem do siebie; poczem spytał:
— Nic na to nie mówisz?
Ale Colomban nie miał nic do powiedzenia. Kiwał głową i oczekiwał coraz bardziej zmieszany, zgadując do czego zmierza pryncypał. Będzie to pewnie propozycya, żeby się połączyć niezwłocznie. Jak tu się wymówić? Nigdy się na to nie zdobędzie. A ta druga, o której dzień i noc marzy, tak roznamiętniony, że w nocy rzuca się na podłogę, bojąc się umrzeć.
— Obecnie posiadam kapitał, który może nas uratować. Położenie staje się codzień gorszem, lecz może gdy uczynimy ostatnie wysilenie..... chciałem cię o tem uprzedzić. Zaryzykujemy wszystko dla uratowania wszystkiego. Jeżeli zostaniemy pobici, nie ma co mówić, będzie już po nas. Ale z tem wszystkiem mój chłopcze, ślub musi być jeszcze odłożony, bo nie chcę was o własnej tylko sile rzucać w ten zamęt; byłoby to podłością, nieprawdaż?
Colomban doznał wielkiej ulgi; usiadł na sztukach bai, bo nogi ciągle pod nim drżały. Obawiając się okazać swoją radość, spuszczał głowę i kręcił palcami młynka na kolanach.
— Nic nie mówisz? — znowu spytał Baudu.
Nie mówił, bo nie mógł nic wymyśleć do powiedzenia. — Sukiennik rozpoczął więc na nowo:
— Byłem pewien, że cię to zasmuci... Musisz się zdobyć na odwagę. Otrząśnij się, nie bądź tak przygnębiony... Przedewszystkiem zrozumiej — moje położenie: czy mogę uwiązać wam u szyi taki kamień? Zamiast dobrego interesu, gotowem pozostawić wam upadłość? Nie, tylko niegodziwiec mógłby się na taki krok zdobyć... Nie możesz wątpić, że pragnę waszego szczęścia, lecz nigdy mię nie zmusisz iść przeciwko sumieniu.
Długo mówił w ten sposób, wikłając się wśród sprzecznych z sobą frazesów, jak człowiek pragnący być zrozumianym z półsłówek i uledz przemocy.
— Ponieważ obiecałem ci swoją córkę i sklep, prosta uczciwość nakazuje mi oddać jedno i drugie w dobrym stanie, bez braków i długów. Tylko że się czuję zmęczonym, ten ciężar wydaje mi się zbyt wielki...
Dźwięczało błaganie w drżącym jego głosie. Słowa mu się w ustach plątały coraz więcej; wciąż oczekiwał, że Colombanowi wyrwie się z serca okrzyk — lecz napróżno.
— Wiem, że starym ludziom brak ognia; gdy młodzi biorą zarząd w rękę, wszystko się ożywia, mają bowiem ogień w ciele i to jest bardzo naturalne... Ale nie, nie, nie mogę, słowo uczciwości! Gdybym ustąpił, potem byście mi to wyrzucali.
Zamilkł, drżąc cały, a ponieważ młodzieniec siedział wciąż z głową spuszczoną, zapytał go trzeci raz, po chwili kłopotliwego milczenia:
— Nic nie mówisz?
Nakoniec Colomban, nie patrząc nań odpowiedział:
— Nie ma tu nic do powiedzenia, panie Baudu: jesteś panem w tej sprawie i masz więcej rozumu od nas wszystkich. Kiedy tego wymagasz, zaczekamy; trzeba się zdobyć na rozsądek.
Na tem skończyła się rozmowa. Baudu sądził, że się Colomban, rzuci w jego objęcia z wykrzykiem: „Ojcze, uspokój się będziemy walczyć; teraz nasza kolej nastąpiła. Oddaj nam sklep, jakim jest, abyśmy dokazali cudu i wyratowali go”. Patrzał nań i opanował go wstyd; oskarżał siebie, że chciał oszukać swe dzieci. Stara drobiazgowa aż do manii uczciwość, rozbudziła się w nim na nowo. Ten roztropny chłopiec ma racyę, myślał on; w handlu nie ma uczucia, są tylko cyfry.
— Uściskaj mnie chłopcze; — powiedział na zakończenie — a zatem rzecz postanowiona, za rok dopiero pogadamy znów o ślubie. Trzeba pierwej pomyśleć o tem co najważniejsze.
Wieczorem w sypialnym pokoju, kiedy pani Baudu spytała się o rezultat rozmowy, obstawał przy swoim uporze prowadzenia walki osobiście do końca. Ogromnie chwalił Colombana, jako chłopca poważnego, z dojrzałym sposobem myślenia, wychowanego w dobrych zasadach, niezdolnego umizgać się do klientek, jak te trzpioty z Bonheur. O nie, on zupełnie jest naszym, nie będzie spekulował sprzedażą, jak wartościowemi papierami na giełdzie.
— Kiedyż ślub? — spytała pani Baudu.
— Trochę później — odpowiedział — chcę dotrzymać obietnicy.
Nie zrobiła żadnego poruszenia, tylko powiedziała po chwili:
— To przyprawi naszą córkę o śmierć.
Baudu nurtowany gniewem, hamował się.
— Ja także umrę — rzekł — jeżeli mię tak ciągle będą trapić. Jestże to moja wina? Kocham córkę, oddałbym krew za nią, ale nie mogę uczynić tego, aby dom rozwijał się pomyślnie w tak nieprzyjaznych okolicznościach. Genowefa powinna mieć trochę zastanowienia i czekać cierpliwie, aż do lepszego bilansu. Cóż u dyabła! Colomban nie odstępuje od niej na krok, nikt go przecież nie ukradnie! To rzecz nie do uwierzenia, tak dobrze wychowana dziewczyna!
Pani Baudu nic nie mówiła. Zapewne odgadła męki zazdrości swej córki; ale nie widziała potrzeby wtajemniczać w to męża. Dziwna kobieca lękliwość, przeszkadzała jej zawsze dotykać tkliwych kwestyj. Widząc że milczy, zwrócił swój gniew ku ludziom z przeciwka; wygrażał pięściami w stronę warsztatu, gdzie właśnie tej nocy, kładziono żelazne wiązanie, z wielkim hukiem młotów.
Dyoniza postanowiła wrócić do Magazynu Nowości, miarkując że państwo Robineau, zmuszeni są zmniejszyć personel, ale nie śmieją jej wydalić. Ażeby się jeszcze jako tako utrzymać, musieli oni sobie sami wystarczać. Gaujean upierał się w swej złości, prolongował kredyt, obiecywał nawet wynaleźć fundusz, ale biednego Robineau strach ogarniał; chciał spróbować jak mu pójdzie przy oszczędności i rządności. Przez ciąg dwóch tygodni Dyoniza czuła, że im przymnaża kłopotu; dla tego pierwsza zmuszoną była powiedzieć, że ma miejsce gdzie indziej. Było to rodzajem ulgi. Pani Robineau, uściskała ją wzruszona, zapewniając, że będzie jej zawsze żałować. Gdy na jej pytanie odpowiedziała, że wraca do Moureta, Robineau mocno zbladł i wykrzyknął gwałtownie:
— Dobrze pani robisz!
Daleko trudniej było o tem zawiadomić Bourrasa, jednakże musiała mu wypowiedzieć mieszkanie; drżała, czując głęboką wdzięczność dla niego. Bourras właśnie bezustannie był zły, znajdując się wśród zgiełku sąsiedniego warsztatu. Wozy z wapnem zagradzały drzwi od sklepu; oskardy uderzały w jego ściany; od uderzeń młotów laski i parasole podskakiwały. Zdawało się, iż lepianka uporczywie stojąca, pośród ogólnego zburzenia, rozpadnie się na dwoje. Lecz najgorsze było to, że budowniczy, pragnąc połączyć kantory istniejące już w magazynie, z urządzonemi w dawnym hotelu Duvillarda, wpadł na pomysł przekopania podziemnej komunikacyi pod domkiem, który je rozdzielał. Dom ten należał do Moureta; ponieważ w kontrakcie było zastrzeżone, iż lokator nie ma prawa przeszkadzać reperacyom, robotnicy zjawili się pewnego ranka. Bourras o mało nie dostał apopleksyi. Niedośćże jeszcze, iż go ściśnięto ze wszech stron: z prawej, z lewej i z tyłu, jeszcze musieli go chwytać za nogi, usuwać z pod niego grunt. Wypędził więc mularzy i procesował się. Zgoda na reparacye, ale w tym razie, rzecz idzie tylko o upiększenie. Dzielnica, nie przesądzając zresztą, przypuszczała, że on wygra sprawę. W każdym razie, proces ten mógł się długo ciągnąć, roznamiętniano się więc do tego pojedynku bez końca.
W dzień, kiedy Dyoniza postanowiła pożegnać Bourrasa, wracał on właśnie od adwokata.
— Czy dasz wiarę — krzyczał — twierdzą teraz, że dom nie jest dość mocny i że trzeba wznowić fundamenta... Do licha! Cóż dziwnego, że się chwieje, kiedy go ciągle obruszają temi piekielnemi maszynami.
Potem kiedy mu Dyoniza oznajmiła, że się rozstaną, że wraca do Moureta z pensyą tysiąca franków, był tak zdumiony, że w milczeniu wzniósł drżące ręce do góry i ze wzruszenia padł na krzesło.
— Ty! ty! przebąknął. Słowem, ja jeden zostaję... sam jeden!
Po chwili milczenia, spytał:
— A malec?
— Wróci do pani Gras, ona go bardzo kochała — odrzekła Dyoniza.
Znowu umilkł. Byłaby wolała, żeby wybuchnął, wymyślał i wygrażał pięścią, bo ten starzec przygnębiony, osłupiały, zasmucał ją strasznie. Gdy ochłonął z wrażenia, zaczął jednak znowu krzyczeć.
— Tysiąc franków! to nie do odrzucenia! Wszyscy tam pójdziecie. A więc idź, pozostaw mię samotnym... Tak! samotnym... rozumiesz. Zawsze będzie jeden, który karku nie ugnie. I powiedz im, że proces wygram, chociażbym miał sprzedać ostatnią koszulę.
Dyoniza dopiero w końcu miesiąca miała opuścić państwa Robineau. Widziała się z Mouretem i wszystko zostało ułożone. Pewnego wieczoru, wracając do siebie, spotkała Deloche’a, oczekującego w bramie, który ją zatrzymał. Bardzo był uszczęśliwiony tą wiadomością; w całym magazynie o tem tylko mówiono. Opowiadał jej wesoło rozchodzące się tam plotki:
— Rozumie się, że te panie od okryć strasznie się krzywią. Naraz dodał:
— Ale, ale, pamiętasz pani Klarę? Otóż zdaje się, że pryncypał... rozumie pani?
Zaczerwienił się; ona zaś zbladła i wykrzyknęła:
— Pan Mouret!
— Osobliwy gust, prawda? — odrzekł, kobieta podobna do konia. Ta mała bieliźniarka, która była u niego dwa razy przeszłego roku, jest przynajmniej milutka. Zresztą, to jego rzecz.
Dyoniza wróciła do domu, czując że omdlewa... Zapewne od szybkiego wejścia na wschody. Oparta o okno, miała rodzaj wizyi z Valognes. Ukazały jej się puste ulice z brukiem mchem porosłym; w dzieciństwie miała bowiem ten widok przed oczami. Opanowała ją chęć ujrzeć to na nowo, skryć się w zapomnieniu i prowincyonalnej ciszy. Paryż ją drażnił; nienawidziła Magazynu Nowości, sama nie wiedziała dla czego tam wraca. Cierpiała mocno i czuła, że cierpieć jeszcze więcej będzie wskutek opowiadań Deloche’a. W tej chwili, bez powodu, łzy puściły się jej z oczu, musiała więc odejść od okna. Długo płakała, poczem wróciła jej odwaga do życia. Nazajutrz po śniadaniu, Robineau dał jej zlecenie jakieś na miasto; — przechodząc koło Vieil Elbeuf, weszła tam ujrzawszy samego Colombana w sklepie. Państwo Baudu byli przy śniadaniu, dochodził brzęk widelców z głębi salki jadalnej.
— Możesz pani wejść — powiedział subiekt — siedzą przy stole.
Lecz ona zrobiła znak, żeby milczał i pociągnąwszy go w kąt, zniżonym głosem rzekła:
— Ja z panem chcę pomówić... Czy nie masz serca? nie widzisz że Genowefa kocha cię i że jej śmierć grozi z twego powodu?
Mówiąc to drżała, opanowana wczorajszą gorączką. On zmieszany i zdziwiony tym nagłym atakiem patrzał na nią, niewiedząc co odpowiedzieć.
— Wie że kochasz inną — ciągnęła dalej. Powiedziała mi to zalewając się łzami. Ach! biedne dziecko... nie wiele już w niej życia! Gdybyś widział jej ramiona, aż się na płacz zbiera. Przecież jej pan nie dasz umrzeć!
Przemówił nakoniec cały wzburzony:
— Ależ ona nie chora, pani przesadzasz. Ja tego nie widzę... Zresztą, to jej ojciec odkłada ślub.
Dyoniza ostro zaprzeczyła temu kłamstwu. Wiedziała ona dobrze, że najlżejsze naleganie ze strony chłopca, skłoniłoby stryja do tego kroku. Co się zaś tycze zdziwienia Colombana, to wcale nie było udane; rzeczywiście nie zauważył powolnego niknięcia Genowefy. Było to dla niego strasznem odkryciem; — póki nic nie wiedział, nie robił sobie wielkich wyrzutów.
— I dla kogo? — rozpoczęła na nowo Dyoniza, dla jakiejś nicdobrego! Chyba nie wiesz pan, kogo kochasz? Nie chciałam cię do tej chwili zasmucać, dla tego unikałam odpowiedzi na twe pytania. Słuchajże teraz: ona się wszystkim oddaje, drwi z ciebie, nigdy jej nie posiądziesz, albo w ten sposób jak inni, raz jeden, mimochodem.
Strasznie zbladł słuchając; za każdym frazesem rzuconym mu w oczy przez zaciśnięte zęby, drgały mu nieco wargi. Ona zaś przejęta okrucieństwem, bezwiednie oddawała się uniesieniu.
— Nakoniec — dodała ostatnim wysiłkiem głosu — jeżeli chcesz pan wiedzieć, to obecnie żyje z panem Mouretem.
Głos jej zamarł i jeszcze bledszą była od Colombana; oboje patrzyli na siebie.
Nareszcie wyjąkał:
— Ja ją kocham!
Dyonizę ogarnął wstyd. Dlaczego mu to wszystko mówiła? czem się roznamiętniała? — zamilkła a ostatnie jego słowa brzmiały jej w uszach wraz z dalekim odgłosem dzwonu, który ją odurzał. „Kocham ją, kocham”, coraz się szerzej rozchodziło. On ma słuszność, nie może zaślubić innej, myślała.
Obróciwszy się, spostrzegła Genowefę na progu jadalni.
— Milcz pan! — powiedziała żywo.
Ale było już za późno. Genowefa musiała słyszeć, bo ani kropli krwi nie było widać w jej twarzy. W tej chwili weszła pani Bourdelais, jedna z ostatnich wiernych klientek Vieil Elbeuf, gdzie znajdowała trwałe towary. Pani de Boves, oddawna uległszy modzie, przeniosła się do Magazynu Nowości; pani Marty również przestała bywać, zwabiona wystawami z przeciwka. Genowefa zmuszoną była zbliżyć się, aby spytać swym matowym głosem:
— Czego pani sobie życzy?
Pani Bourdelais chciała obejrzeć flanele. Colomban wyciągnął z przegródki sztukę, a Genowefa ją pokazywała i oboje z zimnemi rękami, stali blisko siebie po za kontuarem. Baudu wyszedł nakoniec z salki, w ślad za żoną, która zaraz usiadła na ławeczce przy kasie. Z początku nie wdawał się do sprzedaży: uśmiechnął się do Dyonizy i stał, patrząc na panią Bourdelais.
— Nie dosyć ładna — rzekła ta pani. Pokaż pan co mocniejszego.
Colomban podał drugą sztukę: nastąpiła krótka chwila milczenia. Pani Bourdelais przyglądała się flaneli.
— Po czemu?
— Sześć franków — odpowiedziała Genowofa.
— Sześć franków, ależ naprzeciwko taka sama jest po pięć!
Konwulsyjne drganie przebiegło po twarzy pana Baudu. Nie mogąc się powstrzymać, wdał się w targ z największem jednak ugrzecznieniem.
— Pani się myli zapewne, ta flanela powinna się sprzedawać po sześć franków pięćdziesiąt centymów, więc niepodobieństwo żeby ją oddawano po pięć. Musiał to być inny gatunek.
— Nie, nie; — odpowiedziała z uporem mieszczki, która się nie da oszukać; — taka sama flanela, a może jeszcze gęstsza.
Spór się zaostrzał: Baudu z żółcią rozlaną na twarzy, silił się na uśmiech. Gorycz przeciwko Magazynowi Nowości go dławiła.
— Doprawdy, należałoby się lepiej mnie traktować, bo gotowam pójść naprzeciwko, jak inne klientki pańskie.
Wówczas stracił głowę i wykrzyknął, trzęsąc się od długo powstrzymywanego gniewu:
— A więc idź pani naprzeciwko!
Pani Bourdelais mocno obrażona, podniosła się szybko i wyszła, mówiąc:
— Tak też zrobię, mój panie!
Wszyscy osłupieli, przerażeni gwałtownością pryncypała. On sam był zmięszany i drżący, potem co powiedział. Słowa te wymknęły mu się mimowolnie, jako wybuch złości gromadzącej się oddawna. Oboje Baudu, nieruchomi, z opuszczonemi rękami, śledzili wzrokiem panią Bourdelais, przechodzącą przez ulicę. Zdawało im się, że unosi z sobą ich pomyślność, gdy spokojnym swym krokiem, weszła we wspaniałe podwoje Magazynu. Ujrzawszy ją niknącą w tłumie, oddali się rozpaczy.
— Jeszcze jedną nam zabierają! — mruknął sukiennik.
Potem, zwracając się do Dyonizy, o której nowem zobowiązaniu się już wiedział, rzekł:
— I ciebie także znowu zabierają... nie mam o to żalu. Przy nich jest siła, bo mają pieniądze.
Właśnie w tej chwili, Dyoniza, sądząc że Genowefa nic nie słyszała, szepnęła jej na ucho:
— On cię kocha, bądź lepszej myśli.
Ale Genowefa odpowiedziała po cichu drżącym głosem:
— Dla czego kłamiesz?... Patrz! Nie może się powstrzymać, spogląda w górę; wiem, że mi go skradli, tak jak nam wszystko kradną.
Poszła usiąść na ławce przy kasie, obok matki; która musiała odgadnąć nowy cios, jaki uderzył w jej córkę, bo spojrzała najpierw na Colombana a potem na Magazyn. Prawda, że im kradli wszystko: ojcu majątek, matce umierające dziecko, córce męża oczekiwanego od lat dziesięciu. Wobec tej nieszczęśliwej rodziny, Dyoniza, której serce tonęło we współczuciu, zalękła się na chwilę, że jest niegodziwą. Czyż nie miała znowu przyłożyć ręki do maszyny, która rujnuje biedaków! Ale zdawało się, że ją porywa jakaś nieznana siła; czuła, że nic złego nie czyni.
— Ba, — powiedział Baudu dla nadania sobie fantazyi — nie przyprawi nas to o śmierć. Za tę jedną klientkę, możemy zdobyć dziesięć innych. Słyszysz Dyonizo, mam tu siedemdziesiąt tysięcy franków, które sprowadzą nie jedną noc bezsenną twojemu Mouretowi. Proszę was, porzućcie te miny pogrzebowe!
Nie mógł ich rozweselić, a nawet sam uległ na nowo niejakiej obawie, wszyscy zwrócili oczy w stronę potwora; pociągani przez niego i owładnięci, wchłaniali w siebie własne nieszczęście. Roboty były na ukończeniu; z przed frontowej fasady usunięto rusztowania, cała połać kolosalnej budowy odsłoniła się z białemi ścianami, w których widniały ogromne okna o jednej szybie; właśnie przed chodnikami oddanemi już na ogólny użytek stało osiem wozów, na które służba sklepowa ładowała towar wynoszony z biura ekspedycyi. Przy blasku słońca, którego promień prześlizgał się po ulicy, boki wozów zielone, w desenie żółte i czerwone, połyskiwały jak lustra i rzucały olśniewające blaski aż w głąb starego Vieil Elbeuf. Furmani w czarnej liberyi, wyglądali z pańska, krótko trzymając przepyszne konie, wstrząsające posrebrzanemi wędzidłami. Za każdym razem jak wóz napełniono, bruk tak tętnił, że aż się trzęsły sąsiednie małe sklepy.
Na widok tej tryumfalnej defilady, która biednym Baudu przesuwała się przed oczami dwa razy dziennie, krajało się ich serce. Ojciec omdlewał, zapytując siebie, dokąd może zdążać ta fala towarów; matka zaś chora skutkiem udręczeń córki, patrzyła na nie, nic nie widząc, oczami łez pełnemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.