Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Magnat |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Lasota po kontuzji przeleżał tydzień w Zborowie, ale wystraszony, pozostał na całe życie. Nadrabiał miną, podżartowywał nawet, ale w duszy na wspomnienie wypadku drżał nerwowo. Teraz o jednem marzył: żeby wyjechać do Galicji, zająć się czem i być w mieście. Wieś stała mu się wstrętną. Kalinowski i Żarski już zapomnieli wrażenia, gdy on czuł się wciąż nieswój, rozdrażniony i osłabiony. Pilno mu było skończyć z Mniszewem.
— Nie rozumiem, dlaczego ten Raczkowski się nie zgłasza! — rzekł pewnego dnia do Kalinowskiego przy śniadaniu.
— Raczkowski! Cré nom! Zapomniałem ci powiedzieć. Był tu, gdyś leżał — w trzy bodaj dni po awanturze. Odwiózł papiery i powiedział, że się interesu parcelacji zrzeka, że robił, co mógł, ale ludzie się tego dworu boją, chłopi miejscowi straszą. Tysiąc bredni! Zdaje mi się, że był trochę cięty! Prosił o wynagrodzenie za trudy. Wyrzuciłem go za drzwi, a papiery leżą w biurze.
Kalinowski zanurzył się znowu w sportowej gazecie, ale Lasota nie dał mu spokoju.
— Cóż ja z tem zrobię wreszcie? — zawołał.
— Z Mniszewem? Puść w dzierżawę!
— Komu?! Zresztą muszę sprzedać! Termin minie! Wiesz, Adasiu, kup ty — zawołał prosząco.
— Mon cher, radbym, ale doprawdy nie mogę. Ile kapitału włożyłem w ziemię, tyle mi ubyło procentu. To mi nie przynosi nic, oprócz kłopotu. Zaproponuj Gizeli, ona to lubi, a ma leżące kapitały. Zresztą — może Żarski?
— Et, Żarski! On drwi sobie! Mówi, że się boi, bo tam duchy chodzą. Proponowałem mu. Właściwie ja to muszę skończyć temi dniami, bo muszę wracać do Wiednia. Mam tysiące zobowiązań i interesów i chory jestem. Pojadę do morza.
— Nie jedziesz z nami do Warszawy? — zdziwił się Kalinowski.
— Nie mogę. Jestem rozbity. Muszę się leczyć.
— Et, głupstwo! Trochę nerwów. Zobaczysz jeden ładny finish i będziesz zdrów. Przecie masz zakłady na „Kormorana“.
— Bierz djabli wszystko! — mruknął apatycznie Lasota.
W tej chwili wszedł służący.
— W kancelarji czeka interesant na jasnego pana. Już trzeci raz tu jest.
— Do mnie? — spytał Lasota.
— Tak jest.
Lasota wstał leniwie i wyszedł. Ruszył się też Kalinowski.
— Pójdę do treningu! — rzekł.
W kancelarji czekał Aleksander. Pomimo wysiłku woli, blady był i szczęki mu drżały, jak przed egzekucją. Ukłonił się i przez chwilę nie mógł się odezwać.
— Chciałbym nabyć u pana Mniszew! — rzekł wreszcie.
Ale Lasota przypatrywał mu się i zawołał:
— Ależ to pan był wtedy w szopie! To pan mnie uratował! Doktór mówił, że gdyby nie zakopanie w ziemi, byłoby po mnie.
— Może być, ale o tem każdy wie i gdyby we mnie grom trafił, panby mnie podobnież ratował.
— Wątpię. Wstyd mi wyznać, ale zmykałbym, ile sił. To jest zbyt przerażające.
— Pierwszy raz. Potem się oswaja.
— Dziękuję! Wolę się nie oswajać! Więc pan chce kupić Mniszew? Jestem gotów do najwzględniejszych warunków i możliwych ustępstw, tem bardziej dla pana. Zna pan majątek?
— Od tygodnia spędzam tam całe dnie. Poznałem wszerz i wzdłuż dokładnie. Ile pan zań żąda?
— Bez targu — dwa tysiące za włókę.
Zanim Aleksander mógł odpowiedzieć, wszedł Kalinowski.
— Przepraszam, że przerywam, ale u bramy stoi klacz. Czy do pana należy?
— Do mnie.
— Czy pan ją ma na sprzedaż?
— Nie.
— A wolno się spytać o jej pochodzenie?
— Wychowałem sam. Matkę kupiłem, gdy jej zamierzano w łeb strzelić, bo złamała nogę w biodrze. Źrebię się urodziło, ale matka zaraz zdechła potem. Chowałem, jak dziecko!
— To ona! Córka Alicji i King Artura. Co za gałgany ci masztalerze! A Wrangel mi mówił, że padła w drodze. Proszę pana uprzejmie opowiedzieć mi cały wypadek. Trzeba spisać o tem protokół, zarządzić śledztwo, wyjaśnić sprawę.
— Poco? Mam kwit, żem za klacz zapłacił, a sprzedać jej nie mam zamiaru.
— Przepraszam pana, to jest nadzwyczaj ważna sprawa. Czy pan wie, kto był „Koronet“?
— Nie mam pojęcia.
— Cher ami! — szepnął Lasota. — Ten pan targuje Mniszew; przerwałeś nam i teraz tak trzymasz, nie prezentując się, ani prosząc siedzieć.
Kalinowski się opamiętał. Ukłonił się.
— Przedewszystkiem pozwoli pan się przedstawić.
— Mnie pierwszemu należy to uczynić. Nazywam się Kalinowski Aleksander.
— I ja też, tylko Adam! — roześmiał się dziedzic Zborowa, wskazując jedno krzesło i siadając naprzeciwko. — A teraz niech mi pan daruje, ale proszę o opowieść ścisłą o tej klaczy.
Aleksander się uśmiechnął, sięgnął do pugilaresu i po chwili przewracania różnych papierów, dobył jeden kwit, potem dwa jeszcze.
— Otóż ściśle tak było. Drugiego marca 1884 r. przejeżdżając traktem siedleckim, między wsią Kuhaczem a miasteczkiem Lubnią, w lesie spotkałem furgon nieznany i trzech ludzi, stojących bezradnie nad klaczą kasztanowatą, leżącą na ziemi. Dwa jeszcze konie, jeden gniady, a drugi kary, bardzo piękne, derami herbowemi okryte, stały za furgonem. Gdym nadjechał, starszy masztalerz oglądał rewolwer i miał go klaczy wpakować w ucho.
— Sprzedajcie mi ją! — rzekłem. — Dam sto rubli.
Zawahali się, poczęli z sobą gadać, więc dodałem:
— Jak zastrzelicie, musicie zakopać, bo inaczej wnet was dogonią i będzie sprawa. Zakopać też nie możecie bez zawiadomienia policji i weterynarza, żeby stwierdził, że nie wprowadzicie zarazy. Zapłacę wam sto rubli i uwolnię od kłopotu.
— Ha, niech tak będzie, ale daj pan nam kwit, żeś kupił skórę z klaczy.
— Dobrze, a pan mi dasz kwit, żeś mi pan sprzedał nieżywą klacz, taką a taką.
— To było okrutnie sprytne! — ucieszył się Kalinowski.
— Zamieniliśmy wtedy kwity, sprowadziłem ludzi i furgon, przywieźliśmy klacz do domu i zacząłem ją leczyć. W parę tygodni dała źrebię. Sprowadziłem tedy świadków i przy nich opisałem rzecz całą. Oto drugi dokument, a wreszcie, gdy klacz naprawdę zdechła, spisałem też przy świadkach akt jej zejścia.
— Pokaż pan te dokumenty! — skwapliwie wyciągnął rękę Kalinowski.
Spojrzał i zerwał się triumfujący.
— A co? Córka „Alicji“ i „King Artura!“ Moje oko nie myli! Tę krew poznam na końcu świata! A gałgany, złodzieje! Dla stu rubli gotowi duszę sprzedać! Ależ to traf! To bajeczne! To się jeszcze w świecie nie zdarzyło! Wyobrażam sobie minę Wrangla i ich wszystkich, gdy im to pokażę!
Tu się zwrócił do Aleksandra i rzekł uroczyście:
— Czy pan wie, kogo pan posiada? Ostatnią jedyną dziedziczkę krwi „Koroneta“. Niema już tego rodu! Ona tylko! Teraz rozumiem, że jej pan nie masz na sprzedaż, bo mało kto może ją kupić!
Teraz nawet Lasota kwestją się zainteresował i jął przeglądać dokumenty. Widocznie i on coś wiedział o sławie „Koroneta“.
— Ale, że pan tak to porządnie ulegalizował! — rzekł z uznaniem. — Jak fachowy sportsmen, jakby pan wiedział, co czyni.
— O sławie przodków nicem nie wiedział, ale klacz była śliczna, żal mi jej było, a potem uważałem, że ludzie ci wielce ją ważą, więc chciałem być w porządku.
Adam Kalinowski otworzył jedną z szaf i dobył księgę.
— Tu jest genealogja „Koroneta“, zakończona na „Alicji“. Pan mi musi tych dokumentów udzielić na posiedzenie naszego towarzystwa. Ale to jest historja, jakiej na świecie nie było! Pan pozwoli, że każę natychmiast klacz wziąć do stajen. Upał jest, a tam w bramie przeciąg, może jej to zaszkodzić.
Zawołał lokaja, kazał wezwać dwóch masztalerzy, posłał po trenera Anglika, zrobił się rejwach i zamieszanie.
Po załatwieniu sprawy z dziedziczką wielkiego „Koroneta“ pomyślał wreszcie Adam Kalinowski o jej właścicielu i wrócił do kancelarji wywiedzieć się o jego pochodzeniu.
— Nie przeszkadzam panom? — spytał dyskretnie.
— Owszem. Możesz pomóc! — zawołał Lasota. — Pan Kalinowski chce nabyć Mniszew. Znasz ten majątek lepiej odemnie, bo graniczy ze Zborowem. Ja cenię włókę po dwa tysiące.
— Czyli żąda pan trzydzieści sześć tysięcy. Wobec bezmiernego spustoszenia pól i budynków, ja nie mogę dać więcej nad trzydzieści cztery.
— Płatne zaraz? — spytał Lasota.
— Płatne od dziś za rok.
— A jakąż mi pan daje pewność?
— Hipotekę. Dając mi tytuł własności, wpisze pan sumę na hipotekę. Jeśli za rok nie zapłacę, zabierze pan majątek z moją całoroczną pracą i wkładami.
— To jest szczególny interes! Oddam panu majątek darmo za rok. Wprawdzie darmo mi przyszedł! — roześmiał się i po chwili spytał:
— Właściwie jakże pan chce nabyć folwark za kilkadziesiąt tysięcy bez pieniędzy?
— Za rok przekona się pan, co uczynię. Nie jest to tak zły interes, jak panu się zdaje. Tak, jak jest, Mniszew będzie pana w tym roku kosztował kilka tysięcy rubli, rachując ciężary podatkowe i procent od jego wartości. To wszystko z chwilą nabycia mnie obciąży. Ja rolę uprawię, ja inwentarze postawię, budynki dźwignę, a po roku, jeśli z należności się nie uiszczę, oddam panu wszystko, i jakem tu przybył na tej klaczy jednej — odjadę.
— Przepraszam pana! Projekt pański jest szalony i nieprawdopodobny; wprawdzie zdarzają się szaleństwa czasem i ryzyka, ale do tego trzeba choć jednej rzeczy: wiedzieć, z kim się ma interes.
— To racja. Jestem tu zupełnie obcy i nawet nie mam do kogo się odwołać o świadectwo. Jestem synem jedynym Stanisława Kalinowskiego i sierotą. Jeden pożar zabrał mi ojca i jego mienie.
Tu Adam Kalinowski podniósł głowę zdziwiony, niedowierzający, i od stóp do głowy obejrzał mówiącego.
— Miałem stryja Stanisława — rzekł — alem go nie znał. Mieszkał na Litwie podobno.
Aleksander nie zwrócił uwagi i dalej mówił:
— Matka moja, z domu Drucka, po śmierci ojca wyniosła się do Warszawy i zarabiała na życie szyciem i haftem, aż nas oboje zabrała do siebie daleka jej krewna generałowa Wojewódzka. Z jej łaski i na jej koszt skończyłem gimnazjum i szkołę rolniczą w Dublanach, a potem przez siedm lat byłem rządcą w jej dobrach. Tej wiosny umarła i zginęły jej kapitały. Spadkobiercy mnie naturalnie uczynili sprawcą kradzieży, przechodziłem rewizję, miałem przechodzić śledztwo, ale synowiec jej, pan Wojewódzki, w przystępie gniewu strzelił do mnie, więc bojąc się odpowiedzialności, sprawy o kradzież zaniechał.
Tu znowu Adam Kalinowski oczy podniósł i lakonicznie spytał:
— A pan?
— Ja? — odparł Aleksander tak zmienionym głosem, że aż nerwowy Lasota drgnął. — Ja takiej sprawy nie zaniecham, aż z życiem. Alem oficjalistą był i biedakiem, mogli mnie deptać. Muszę czekać na satysfakcję, doczekam się!
Cała twarz mu się zmieniła i aż głos uwiązł w gardle, dokończył strasznym szeptem.
Nastała chwila milczenia, którą przerwał Adam Kalinowski.
— Wnoszę, że jesteśmy bliskimi krewnymi, a zatem posądzenie było obelgą, która musi być rozstrzygnięta na placu. Jeśli pan tego nie żądał, daruje pan, ale wątpię o pana pochodzeniu; a jeśli oni panu odmówili, mam ich za chamów. Przepraszam, że tak śmiało mówię, ale jeśli pan jesteś synem Stanisława Kalinowskiego, mego stryja, jako starszy w rodzie, mam prawo.
— I ja nie wiem, czy mój ojciec był pańskim stryjem, ale był człowiekiem honoru i to mi po sobie w spuściźnie zostawił. Ale oprócz nazwiska i czci zostawił mi też matkę starą. Jesteśmy ubodzy. Moim pierwszym obowiązkiem jest zapewnić jej byt i starość spokojną. Gdy to uczynię, będę dopiero w prawie życie stracić.
— Tak! Ta racja usprawiedliwia zwłokę! — zdecydował po namyśle Kalinowski. — Teraz niechże pan dalej opowie, skąd pan przyszedł do Mniszewa?
— Po odejściu z Kuhacza poprzysiągłem, że oficjalistą więcej nie będę. Że zaś rolnictwo jest moim fachem, a miałem w tych stronach kolegę z Dublan, Sochowicza, który mi stręczył dzierżawy, tu do niego ruszyłem, osadziwszy tymczasem matkę w Lubni. Sochowicza już nie znalazłem, a po drodze się dowiedziałem, że Mniszew jest na sprzedaż, więc aż tu przybyłem.
— A jeśli pan Mniszewa nie kupi?
— To kupię bodaj kolonję. Bylebym w ziemię wrósł, już się zakorzenię i dorosnę do swego społecznego poziomu. Wolniej może, mozolniej, ale dorosnę, bom to sobie postanowił. Wolę Mniszew, bo trud większy!
Podniósł głowę i spojrzał za okno w świat. Miał na ustach taki półuśmiech, mieszaninę zuchwalstwa, pogardy i pewności triumfu, jaki Grecy bogom rzeźbili na obliczu. W tej chwili nawet nie dbał, czy Mniszew dostanie, tylko miał w piersi przeświadczenie, że dojdzie, gdzie postanowił.
Lasocie widocznie zaimponował siłę. Adam Kalinowski pokręcił głowę i pomyślał: — Ha, tenby dopiero na swej klaczy przeszkody brał! — a on uniesiony, mimowoli mówił:
— Całe życie byłem w poniewierce. Co wart mój honor, cnota, praca, zdolności? Skończyłem karjerę posądzony o złodziejstwo, ja syn, wnuk magnatów. Spędziłem młodość tak samotny, tak obcy, jakbym żył wśród Patagończyków. Klasy, do której mnie wliczono, ani moja siła podnieść, ani chcę do niej zstąpić. Mógłbym w świat iść, wywalczyć sobie karjerę i byt, ale zbiegiem bym się czuł i odstępcą ojcowskich zasad. Tedy mam jedną drogę: tu się wybić na to samo stanowisko, skąd mnie zepchnięto. A no, to się i wybiję!
Tu Lasota wstał i rzekł:
— Więc Mniszew pana i szczęść Boże!
Adam Kalinowski, aż podskoczył zdziwiony.
— Jakto?
— A tak! Sprzedaję panu Kalinowskiemu Mniszew za dwadzieścia cztery tysiące, płatne za lat dwa, bez procentu, a po dwóch latach, w razie nieszczęścia, zapłaci mi pan pięć procent od tej sumy jeszcze przez dwa lata.
Aleksander się zerwał i z ogniem na twarzy przystąpił do niego.
— Dziękuję i nie zapomnę tego panu do śmierci! — rzekł, nisko głowę chyląc.
Lasota, wzruszony, wyciągnął do niego rękę, ale Aleksander swojej nie podał.
— Podam panu prawicę, gdy honor mój oczyszczę. Dotychczas jeszczem panom nierówny!
— Służę panu za sekundanta w tej potrzebie!
Adam Kalinowski nie poznawał Lasoty. Czy się upił?
Siedział milczący i ogryzał paznogcie, rozważając, jak też on ma w tej sprawie postąpić. Uznać i przyjąć tego krewnego, czy go ignorować! Mógł być oszust lub szubrawiec, który właśnie na to pokrewieństwo liczył i chciał z niego korzystać, a oczy zamydlał dumą i frazesami. On już znał takich krewnych, pieczeniarzy i fałszywych poczciwców; jako bogacz był skubany bezustannie i był nauczony podejrzliwości.
Ale ten ostatni wcale do niego się nie zwracał, ani podniósł kwestji pokrewieństwa.
To go znowu gniewało prawie, bo czuł, że i on względem niego nie był correct, a nie chciał być zanadto uprzedzającym.
— Zdaje mi się, żem gdzieś widział jakiegoś Wojewódzkiego! — rzekł. — Czy nie ma on też koni?
— Może być — odparł Aleksander. — Gdym tu wyjeżdżał, mówiono w okolicy, że młody zakłada stajnię wyścigową.
— A no, to ten. Konia kują, żaba nogę nadstawa. Takim się zdaje, że fundusz zrobią, nie mając o interesie pojęcia! No, kiedyście panowie załatwili jeden interes, możebyśmy jeszcze drugi zrobili. Cóż pan myśli sobie ze swą klaczą?
— Myślę na niej jeździć.
— Ależ to szaleństwo! Ja panu zaproponuję taki układ: pan ją tu zostawi, wybierze pan sobie do jazdy jednego z koni mojej stajni, a ja panu zapłacę za każde źrebię, tu urodzone, tysiąc rubli.
Aleksander się wahał, a Lasota rzekł:
— Bierz pan! Człowiek, co się wybija, nie może swym fantazjom dogadzać.
— Ha, to niech i tak będzie.
— Daj-że papieru, Adamie, i spiszmy obiedwie umowy. Kiedyż pojedziemy do hipoteki? Bo wyznam panu, że mi pilno rzecz ukończyć.
— Chociażby jutro. Ale jeszcze jedno. Onegdaj wstąpiłem do proboszcza, prosząc o mszę za te szczególne nieboszczki z Mniszewa. Żal mi się zrobiło poniewierki! Otóż mszy odprawić nie zechciał, ale oddał mi ten oryginalny legat.
Wydobył pakiet z kluczem i podczas gdy obadwaj panowie oglądali go ciekawie, dodał:
— Oddaję tedy prawowitemu właścicielowi.
— Nie mam do tego prawa! — odrzekł Lasota. — Nie obstalowałem mszy, nie mój legat. Ale to doprawdy historja osobliwa! Jeśli pan odkryje, co za tym kluczem jest, niechże mi pan da wiedzieć, jaka to tajemnica. Ale, tak naprawdę, podziwiam pana odwagę! Jabym w tym domu nie mieszkał za nic! Te groby przed oknami — brr!
— Kto się wybija, nie ogląda się na strach. To zbytek dla mnie! — uśmiechnął się Aleksander.
Na podwórzu rozległ się południowy dzwonek.
— Patrzaj, już śniadanie! — zdziwił się Lasota.
Znowu Adam Kalinowski się zawahał. Prosić tego obcego do stołu, przyjąć go jakoby do towarzystwa, czy nie?
Aleksander wahanie przeczuł, wstał.
— Nie będę tedy panom więcej czasu zabierał — rzekł. — Przyjdę na godzinę, którą pan zechce oznaczyć.
— Może o trzeciej? Czy pan mieszka w miasteczku?
— Na plebanji.
— Każę pana odwieźć! — zaproponował Kalinowski.
— Dziękuję! Przejdę pieszo, a o trzeciej wrócę.
Ukłonił się zdaleka i wyszedł.
— Nie mogłem go przecie prosić do stołu! — rzekł Kalinowski. — Nieubrany, są damy, no i naprawdę za mało wiemy, kto taki.
— Nie wiemy, jaki, bo kto, to pewna. Jesteście tak uderzająco do siebie podobni, że gdyby go ubrać i dać twoje faworyty, toby uchodził za sobowtóra. Mogłeś śmiało z nim zaryzykować chińską ceremonję i prosić, bo pewnieby nie przyjął.
— Aleś się do niego zapalił.
— Podobał mi się. Wie, czego chce, i śmiało to mówi. To rzadkie w naszych czasach. Co jabym dał, żeby tak czegoś chcieć i czuć taką siłę. Naprawdę, czego my chcemy? Spokoju i wygody, komfortu i zabawy — to dowód starości. A on jakiś młody z tą swoją żądzą trudu i walki! Podobał mi się i zainteresował. I wiesz, jeszczebym pewniej na niego stawiał, niż na twego Kormorana. Chcesz? Załóżmy się!
— A dobrze. Ale drab okrutny, może i weźmie. Fortuna lubi być gwałconą!
Śmiejąc się, zapisali zakład w notatniku sportowym i poszli na śniadanie.
Jednocześnie z nimi weszły do jadalni damy.
Pani Kalinowska, wdowa, była to matrona poważna, oddana nabożeństwu, patronesa różnych dobroczynnych instytucyj w Warszawie i w Galicji, bardzo czynna, bardzo ruchliwa, ale tylko w mieście. W Zborowie wypoczywała i była zupełnie jakby gościem. Wogóle niecierpiała wsi, ale była zawojowana przez córkę, która, ledwie skończywszy nauki w Dreźnie, jeszcze nawet niepełnoletnia, objęła zarząd i matczynych dóbr i kapitałów, dyrygowała, dysponowała, przewodziła matce i nawet Kalinowskiemu, który sam sobie nie zdawał sprawy, jak jej słuchał i ulegał.
Dziewczyna miała wrodzoną zdolność do administracji, rachunków, a zamiłowanie wsi.
De jure interesa prowadził Kalinowski, de facto — ona. Jej się radziła matka, jej o wszystko pytał Adam i tak przywykł polegać na jej pamięci i decyzji, że się nigdy sam bardzo o nic nie troszczył.
Tych troje ludzi, zupełnie sobie prawie nie krewnych, żyli razem, kochali się bardzo i stanowili najzgodniejszą w świecie rodzinę.
Adam pocałował macochę w rękę, Gizelę w czoło i rzekł:
— Niech panie powinszują Lasocie! Sprzedał Mniszew za darmo i jest z rezultatu uszczęśliwiony.
— Czy z nieba spadł nabywca? — spytała pani.
— Prawie. Jest to mój zbawca! — zwrócił się do hrabianki. — Ten, który mnie zakopał.
— A prawda! Klacz widziałam i słyszałam, że naprawdę córka Alicji. Trener stoi dotąd nad nią w ekstazie, w kamień się zmienił. A właściciel?
— Jeśli nie Dymitr Samozwaniec, to mój stryjeczny brat! — odparł Adam. — A no, Lasota przekona się o tem w hipotece.
— Jakże to? Prosimy o porządne sprawozdanie.
Zaczęli tedy obaj opowiadać wszystko, ku wielkiemu zajęciu pań. Wysłuchawszy, zdecydowała pani Kalinowska:
— Szlachetnie pan postąpił! Istotnie, położenie tego młodego człowieka było bardzo fałszywe i przykre, a szkoda, jeśli rzeczywiście krewny Adama; nie można pozwolić, by się poniewierał.
— Uprzedził mnie! — zaśmiała się hrabianka. — I ja miałam ochotę na ten tajemniczy dwór; chciałam panu dziś zaproponować kupno.
— Żebym mógł przypuszczać! — zawołał Lasota.
— O, wolę, że on to nabył. Tylko z opowiadania panów wnoszę, że przecenia swe środki i siły. Jest ubogi, a ja pytałam Malcza, ile trzeba wykładu na Mniszew: wyrachował dziesięć tysięcy.
— Biedny człowiek! — rzekła pani Kalinowska. — Doprawdy, Adasiu, jeśli to twój stryjeczny brat, trzeba nim się zaopiekować i pomóc.
— Wyznam matce, żebym mu tego nie śmiał nawet proponować, bobym się bał o całość mych kości — zaśmiał się Adam.
— Trzeba tę sprawę pokrewieństwa wyświetlić, a potem ja z nim pomówię.
— Kiedyż zwiedzimy Mniszew? — spytała hrabianka. — Trzeba się śpieszyć, zanim się nowonabywca sprowadzi. Mama chciała też zobaczyć te groby: Możebyśmy jutro odbyli ten spacer?
— A dobrze! — odparł Adam. — Pojutrze ruszają już nasze konie do Warszawy, a w piątek i nam czas w drogę.
— Rozjedziemy się w Lublinie! — rzekł Lasota.
Zaczęto mówić o koniach, letnich wycieczkach, znajomych i wkrótce zapomniano epizod o Aleksandrze.
Gdy się zjawił po południu, czatował już nań zarządzający stajnią i zaprosił go z sobą.
— Pan dziedzic rozkazał, bym panu wydał konia, którego pan zechce wybrać ze trzydziestu, które tu stoją.
— A mojej klaczy tu niema?
— O, nie! Tu są tylko półkrwi młode, sprzedażne.
Uważnie przeszedł Aleksander korytarzem, obejrzał dwa szeregi koni, wreszcie do jednego boksu wszedł, obejrzał jeszcze lepiej skarogniadą klacz i rzekł:
— Niech będzie ta!
— Zna się pan! — roześmiał się koniuszy. — Onegdaj pan Żarski ją targował pod wierzch. To po „Kormoranie“ i „Selmi“ perła czterolatków.
— Nie zniszczę jej i oddam w całości.
— To pan nie sprzedał swojej? A ja się z trenerem założyłem, że pan swoją oddał za tysiąc pięćset i tę w dodatku. On zaś utrzymywał, że pan wziął pięć tysięcy.
— Nie, pan Kalinowski ją wziął w depozyt, jak ja tę biorę.
Wyszedł ze stajen i zmierzał ku skrzydłu, gdzie się mieściła kancelarja, a idąc, rozglądał się z przyjemnością wkoło. Dwór był bogaty, ludny, utrzymany nadzwyczaj starannie; zewsząd wyzierał dostatek, zbytek nawet, elegancja, nieoglądająca się na koszta, kultura i komfort zachodni.
Żywopłoty strzyżone, trawniki i kwietniki aksamitne, drogi żwirowane, pałac sam wyświeżony, udekorowany cieplarnianemi krzewami, plac do krokietu i tennisa, w głębi park, malowniczo ugrupowany, staw i rzeka.
Rozglądając się, uśmiechnął się Aleksander i pomyślał:
— Powinienem i ja do tego dojść. Życia w takim nie spędzę, ale bodaj umrę!
Mijał róg domu, gdy się prawie natknął na hrabiankę. Szła widocznie do rzeki, na przejażdżkę łódką, bo niosła z sobą pled, książkę, parasolkę i koszyk chleba dla łabędzi.
Skinęła mu uprzejmie głową, a on żywo czapki uchylił i złożył głęboki ukłon.
Znikła za szpalerem, a on chwilę patrzył w tym kierunku i westchnął i dokończył swą myśl.
— A jednak, bodajem umarł stróżem nocnym, a miał na własność tylko tę jedną. Ha, ale tego nie wypracujesz, nie możesz sobie przysiąc, że zdobędziesz!
I nagle zrobiło mu się bezmiernie smutno...
Lasota czekał już na niego w kancelarji z gotowym dokumentem, prosił go siedzieć, podał cygaro, był bardzo uprzejmy; po chwili wszedł Kalinowski, bardzo czemuś rad i wesół.
— A zatem wybrał pan „Unikę“ — zawołał. — Zna się pan na szkapach, ogromnie mnie to cieszy. To jest siostra „Orkana“, tego, co go grom zabił wtedy w szopie. Pamięta pan?
— Tamten miał trochę ostry krzyż!
— Zauważył pan! Ależ panu tylko konie chować! No, zatem pańska klacz zostaje u mnie. Jakże się nazywa?
— Nigdym o tem nie pomyślał. Miałem jedną.
— A, tak zostać nie może. Jakże ją nazwiemy? — zwrócił się, głęboko zajęty, do Lasoty.
— Niech jej będzie „Ewa“ — roześmiał się tamten.
— Et, zawsze żartujesz! Poradzę się siostry!
— Dobrze zrobisz, a teraz do dzieła. Więc tedy na piątek proszę pana do hipoteki i skończymy interes. Czy się pan zgadza na to?
— Służę panu, a tymczasem proszę tylko o upoważnienie do gminy, żeby mi oddano klucze, i zacznę już pracować.
— Wpadniemy tam do pana całem towarzystwem, nie dalej, jak jutro. Z góry przepraszam za najazd.
— Wszystko tam będzie pańskie, aż zapłacę. A potem jeszcze zostanę panu dłużny wdzięczność do śmierci.
— No, no, gdyby we mnie drugi raz piorun trzasł, toby mnie pan dopiero ratował. Prawdę rzekłszy, w pierwszą wdzięczność wierzę, w pańską! Jakże się pan myśli w tej ruinie urządzić? Czy panu nie będzie za ciężko z początku?
— Będę się urządzał jak traper w puszczy amerykańskiej. Są tam złogi kilkunastoletnie. Uprawię je pod buraki cukrowe na przyszłą wiosnę. Zasieję pszenicy trochę, resztę będę musiał z chłopami jeszcze podzielić, zanim do inwentarzy dojdę.
— Prawda, toć tam tylko myszy i jaskółki!
— Trzeba kupić sprzężaj.
— Niech pan daruje... a ma pan na to dosyć gotówki?
Aleksander poczerwieniał i odparł lakonicznie:
— Mam! Dam sobie rady.
Tu Kalinowski przestał pisać u biura i rzekł:
— Gotowy cyrograf na klacz! Niech pan przeczyta i podpisze.
Aleksander wziął pióro i podpisał.
— Nie czyta pan?
— A poco? Wiem, o co chodzi.
— Oto pieniądze.
— Jakie?
— Za pierwsze źrebię.
— A jeśli go nie będzie? Nie wezmę.
— Trzeba było przeczytać i nie kwitować z odbioru. Ja pilnowałem swego interesu tylko! Chcę być spokojny o klacz przez cały rok.
— Złapano pana! — roześmiał się Lasota. — Bierz pan pieniądze, a następny raz czytaj, nim podpiszesz!
Aleksander patrzył na papier, na asygnaty, coś się burzyło w nim. Wreszcie rzekł:
— Nie pokażę się panom już więcej na oczy, bo już nie mam siły ani dziękować, ani płacić za tyle względności. Oby panom los za mnie oddał!
Był tak wzruszony, tak szczęśliwy, że, bojąc się okazać im, co czuje, prędko pieniądze zgarnął, ukłonił się im i uciekł.
— Czy warjat?! — rzekł Kalinowski.
— Nie! Ale to człowiek, któremu nikt w życiu nie okazał dobroci. Wyzyskiwany był zawsze. On nie warjat, ale pijany szczęściem! Zobaczysz, że ten będzie nam życzliwy! Okrutniem go sobie podobał! O ktoś jedzie! Aha, to Żarski. Chodźmy do pań!
Aleksander tymczasem poleciał do plebanji. Proboszcz, wtajemniczony w sprawę, czekał na niego niespokojny, bo polubił chłopaka i zajął się jego losem.
Z twarzy poznał, że sprawa dobrze poszła.
— Witam dziedzica! — zawołał. — Siadajże i opowiadaj!
— Dziękuję proboszczu, ale i nie opowiedzieć, jacy oni dobrzy, jakim szczęśliwy. Pojadę zaraz do Mniszewa, żeby jutro od świtu zacząć pracować.
— Bój się Boga, a cóż ty tam jeść będziesz, gdzie spać? Trzeba się zagospodarować.
— Nie wytrzymam już tutaj. Ani mi jadło, ani sen! A toć ja pierwszy raz własny dach mieć będę. Pojadę, proboszczu.
Oczy mu świeciły gorączką, był nieprzytomny.
Zaczął swe manatki zbierać, opowiadał bez sensu, to śmiał się, to płakał prawie naprzemiany.
Wreszcie, ledwie go ksiądz trochę umitygował, nie starał się zatrzymać, ale gdy wyjechał, kazał organiście założyć klaczkę do wozu, włożyć w wóz worek mąki, kaszy, chleba, cukru, herbaty, świec, słoniny, grochu, wszystkiego, co było w śpiżarni, i z tem go do Mniszewa wyprawił.
Organista polecenie spełnił, ale gdy do zaklętego dworu wjechał, taki go lęk zdjął, że pod ganek nie ośmielił się zajechać. Stał u bramy, pacierze szepcąc, gdy z krzaków wyszła jakaś postać. I organista i klaczka zemknęli. Wóz się wywrócił, klacz poniosła w ulicę wioskową, organista wpadł w rów, szpetnie się pokaleczył, narobił wrzasku. Ludzie się zbiegli i ledwie zdołali zebrać do kupy wózek, konia i woźnicę. Co się stało z prowjantami, nikt nie poszedł zobaczyć, gdyż wypadek zdarzył się poza granicą ogrodu, a tam żaden chłop z Mniszewa nie poszedłby w nocy, choćby mu obiecywano złote góry!
Tymczasem postać tajemnicza poczęła najprozaiczniej w świecie zbierać woreczki i paczki przy świetle księżyca. Obładowana poszła ku domowi, zajrzała w oświetlone okno i za węgłem znikła. Parę razy powtórzyła tę wędrówkę, aż na drodze został tylko wór z mąką, którego udźwignąć nie mogła. Wtedy postała chwilę pod gankiem i weszła do środka domu.
Aleksander w pustych izbach znalazł jakiś stolik, krzesło odarte, u sołtysa dostał ogarek świecy, i dobywszy podróżny kałamarz i pióro, pisał list do matki.
Na odgłos bosych kroków oczy podniósł, sięgnął po rewolwer i czekał. Drzwi się otworzyły, na progu stanęła głuchoniema żebraczka.
Rozejrzała się ciekawie, poznała go, głową protekcjonalnie skinęła i, jakby była u siebie, usiadła w kącie na jakiejś skrzyni.
Aleksander chciał ją znowu wyprosić z domu, ale potem się rozmyślił. Była to nędza bezdomna, niech sobie siedzi! Pisał dalej.
Baba posiedziała może godzinę, potem wyszła.
Gdy list skończył i przeszedł ze światłem dom cały, znalazł ją śpiącą na ziemi w izbie, która snać niegdyś była kuchnią.
Wrócił tedy do pokoju, który sobie obrał na sypialnię, bo znalazł w nim kanapę, drzwi zamknął i po chwili zasnął.
Zbudził się o świcie i przedewszystkiem zwiedził swą nową siedzibę. Dom składał się z sześciu pokojów dość obszernych, ale znać było w nich rabunek i opustoszenie. Z mebli zostały tylko najgorsze graty, po ścianach wisiały festony pajęczyn, po kątach śmiecie i pleśń. Gdy wszedł do kuchni, zastał tam rozgospodarowaną żebraczkę. Jakby wróciła na swe miejsce, krzątała się. Izba była zamieciona, na kominie ogień, u ognia garnek z wodą.
— Co u licha! Czy ty się godzisz na służbę? — zaśmiał się.
Baba wzięła go za rękaw, pokazała garnek, pustą szafę w kącie, potem ruszyła szczękami i rozłożyła ręce. Znaczyło to, że nie było co gotować, a zatem nic do jedzenia.
Ruszył ramionami, ale, że głód odczuwał, więc dał babie dwa złote i pokazał na migi dojenia krowy. Skinęła głową i wyszła.
On zaś porwał za miotłę i oczyścił dwa środkowe pokoje. Ściągnął do nich wszystkie graty, ustawił jako tako, jeden nazwał salonem, drugi sypialnią, otworzył okno na ogród i rozkoszował się chwilę ładnym widokiem i letnim, pogodnym rankiem. Sad zdziczały otaczał cały dom i spadał w dół ku stawowi, przez który przepływała rzeka. Za stawem wyglądał młynek nieczynny, bo groblę rzeka przerwała i szumiała, niczem niekrępowana.
— To trzeba się zaraz do młyna zabrać! — pomyślał Aleksander. — A co tu owoców w tym sadzie! Żeby go ogrodzić, a to chłopaki rozkradną. No, przedewszystkiem trzeba do sołtysa iść, żeby mi parobka naraił i doradził, gdzie szkap kupić. Aha, szkap, a pługi, a wozy, a uprząż, a gdzie szkapy postawić, a co im dać żreć! Hu, będzie mi ciepło!
Ale pomimo wszystko, raźno mu było na sercu. Otworzył ganek do ogrodu, zszedł ze stopni, zerwał kiść bzu z krzaku i, gwiżdżąc, poszedł ku rumowiskom gospodarskich zabudowań. Tam na ścieżce od wsi spotkał swoją gospodynię. Niosła garnek z mlekiem, zabełkotała coś i pokazała mu pustą oborę, a potem mleko. Znaczyło to zapewne, że powinien krowę kupić.
Skinął potakująco głową, mleka się napił i poszedł ku wsi. Sołtys na podwórzu swem wóz narządzał i przywitał go czapką do kolan, jako dziedzica.
— Klacz jużem napoił i koniczynę ma! — rzekł.
— Dziękuję wam! Ja to do was po radę i pomoc przyszedłem. Trzeba mi na jarmark po szkapy.
— A toć ja na jarmark się ładuję, na jutrzejszy, do Zborowa! Jałowicę prowadzę i wieprzka.
— No, to i dobrze. Teraz mi jeszcze ze dwuch fornali trzeba, pługów, bron, wszelakiego statku.
— Statek to bajki! Kowal z Małyń pługi zawsze ma i reszta się znajdzie, ale fornali to pan dziedzic o tym czasie nie dostanie, chyba takie śmiecie, jak Michałek Małgosin.
— A ten co za jeden?
— A to on lat temu dziesięć żonę swą przetrącił na śmierć. Siedział bez ten czas w kryminale, na zsyłkę nie poszedł, bo dokumentnych świadków nie było, a teraz wrócił i tak się tuła, bo go wziąć nikt nie chce. Od tej zabitej żony przezwali go Małgosin, boją się go ludzie.
— Ja się nie boję. Wezmę go. Gdzie on?
— Pewnikiem na rzece z wędką! Zaraz chłopaka poślę. A toć i niema Wakra znowu do dworu się znęciła.
— A zastałem ją dzisiaj w kuchni, jak u siebie. A ta znowu co za jedna?
— Kto ją wie! Jak zapamiętam, we dworze była i do śmierci ostatniej dziedziczki przetrwała; potem zginęła bez wieści. Nieboszczki pod koniec to tylko nią się posługiwały. Jak do pana przyszła, to niechby była, bo to licho mściwe i każdy się jej lęka sprzeciwiać.
— Niech będzie!
W tej chwili syn sołtysa ukazał się we wrotach, a za nim szedł chłop chudy, zgarbiony, patrzący ponuro w ziemię, bosy i obdarty.
— A ot i Michałek!
Chłop łypnął oczyma i spytał:
— A czego ta chcecie odemnie?
— Ukłońże się panu! To nowy dziedzic, co dwór od tego zagranicznego kupił. Chce cię na fornala ugodzić.
Chłop znowu oczy podniósł, niedowierzające, posępne.
— Jak pan chce mnie, to ja gotów! — odparł.
— No, to masz zadatek, zabierz moją klacz od sołtysa i zaprowadź ją do dworu. A pamiętaj to sobie, że próżnować ci nie dam, ale i nie ukrzywdzę i złego słowa nie dam bez racji. Ty nie masz nic i ja także, ale do roku powinniśmy na gospodarzy wyjść!
Chłop nic nie odrzekł, ale już żwawszym krokiem do stajenki wszedł, a gdy klacz wyprowadził, już się wyprostował, głowę podniósł i innym głosem przemówił:
— Żeby tak kosa, to-bym w sadzie dla niej trawy urżnął.
— A to weź kosę u mnie! — odparł sołtys.
Aleksander zabawił jeszcze chwilę, kupił u chłopa słoniny, grochu, chleba dla swej nowej służby, rozmówił się o reperacji młyna i wrócił do domu.
W sadzie pobrzękiwała kosa, ponury dom pojaśniał od słońca, na oknie w kuchni siedział kot, a dym się kominem unosił. Pustka zaczynała żyć.
Na drodze znalazł Aleksander wór z mąką, a chłopak sołtysa, niosący za nim nabyte produkta, opowiedział wypadek organisty. Zniesiono wszystko do kuchni i oddano głuchoniemej. Ucieszyła się widocznie, bo zrozumiała, że tu pozostanie już napewno, ale zamiast dziękować, pogładziła protekcjonalnie Aleksandra po ramieniu, jakby to ona raczyła go wziąć pod opiekę. A potem, bełkocąc i rozkładając ręce, poleciła mu, żeby kupił krowę, wieprza, samowar, miski, łyżki i tysiące innych rzeczy.
Roześmiał się i opędził się od niej, wychodząc do ogrodu. Michał kosił ochoczo, a ujrzawszy go, przystanął i rzekł:
— Klacz umieściłem, ale to w tej stajence ni drzwi, ni strzechy, ni żłobu, ni drabiny. Trzebaby narządzić. Żeby siekiera, świder, dłuto i piłka, tobym ja to za trzy dni wyładził.
— A no, tak się urządzimy. Dzisiaj przecierpi klacz, bo i my bez miski i łyżki. Jutro pójdziesz do Zborowa, kupimy tam cztery konie, dwa wozy i co niezbędne. Ty się też ogarniesz, żebyś na człowieka patrzył. Weźmiesz się pojutrze do stajni, zostawię ci parę koni i wóz, co-byś sobie materjał zwiózł, a ja drugim wozem i parą koni pojadę szukać pługów, bron i co do roli trzeba. Po niedzieli trzeba się do pola brać ostro.
— A co będziemy orać? — spytał chłop z zajęciem.
— A te złogi za traktem. Buraki tam damy na wiosnę. Trzeba tylko jeszcze ze dwuch fornali dostać.
— Ja jasnemu panu te złogi sam precz przewrócę — odparł Michał niespokojnie. — Ja za trzech zrobię, byle być sam.
— Nie dasz rady.
— Zobaczy pan. Bylem się odjadł, a szkapy były obroczne i byle mi ludzie w oczy nie leźli.
— Jak chcesz. Zrobisz za dwuch, to i za dwuch ci zapłacę. Toć i pod oziminę trzeba przygotować. Choć to bez nawozu, to czy warto siać?
— Warto. Na tym skłonie między lasami pszenica będzie dobra, a żyto wyśmienite. Toć to mało kto siał, tyli czas. A toć pan pewnie też bydło postawi?
— A jakże; ile zmogę, to kupię. Paszy też mało będzie. Chłopi mało co obsieli, a łąki trzeba na część oddać.
— Ha, pewnie, że ciężko zaczynać, ale o ziemię byle się palicami uczepić, to człek z najgłębszej jamy wylezie. Ja kalkuluję, że gdyby nam dziesięć koni i trzech bandochów z Galicji, tobyśmy rady dali. Jeśli pan każe, to ja w niedzielę bandochów przyprowadzę.
— Dobrze! Ja też rachuję, że troskę o rolę na cię zdam. Jak mi dobrze usłużysz, to wynagrodzę sowicie. Nie będę ja miał czasu tkwić nad wami i naganiać, bo do zimy muszę budynki dźwignąć i młyn zrestaurować. Postawię nad wami dozorcę, rubla, a nie zechcecie go, to was precz wygonię!
— Już ja pana uręczam, że się zrobi! — odparł energicznie Michał.
Nic więcej nie rzekł, ale w garść splunął i jął kosić zawzięcie. Trawa i chwasty między drzewami sadu wybujały ogromnie.
— To dziwne, że to chłopi nie spaśli! — rzekł Aleksander.
— Ale do tego sadu nikt się nie pośmieli. Nikt owocu nie zerwie, nikt gniazda nie wykręci! A toć tu straszy. Po nocy nikt nie przyjdzie, a i w dzień nie bardzo.
— A ty się nie boisz?
— Ja? Ja się już niczego nie boję. Już mi straszniej nie będzie, jak jest — znowu posępnie odparł chłop.
— Nie trzeba, Michale, bez miary gorycz w duszy trzymać. Słyszałem ja, żeś ciężko zgrzeszył, aleć to pewnie w zapamiętaniu się stało. Karęś odcierpiał, u spowiedzi pewnie byłeś, trzeba w Bogu ufać. Ludzie głupi ci dokuczają, to za pokutę przyjmij, a w miłosierdziu Boskiem nadzieję miej.
Chłop znowu kosić przestał, w ziemię oczy wbił i pokręcił głową.
— Żeby to tylko jedno było — wyszeptał. — Nie jeden babę przytłukł, jak dopiekła, a każdy bije, bo cierpliwości z niemi nie stanie. Moja też nie lepsza była, a do tego pięć lat bezdzietna. Żebym ja wiedział, jak to jest, tobym też nie tknął. Ale to gdy zamierała już, to mię przeklinać jęła, żem ją brzemienną ubił! Tego mi Pan Jezus nie przebaczy i Matka Boża, co jej imienia nie śmiem wymówić! Niema dla mnie już nijakiej pociechy, ino, gdy człowiek się zapracuje, to krzynę zapomni!
Znowu kosił, kosił, jakby się bardzo zmęczyć chciał, a Aleksander, nie chcąc go rozżalać, po chwili milczenia spytał:
— Gruntu nie masz, ani chałupy?
— Nie. Fornalskim syn i wnuk. Ojciec jeszcze dotąd w Zborowie stróżem jest nocnym, a dwuch braci tam służy, ale mnie znać nie chcą. Od jesieni, jakem wrócił, do tej pory, tom dziennie zarabiał, gdy głód dokuczał. Ale gorzej jeszcze od głodu dokuczyli ludzie.
— No, u mnie ci nie dokuczą i nie dam cię skrzywdzić, byleś rzetelny był. Okulbacz-no mi klacz tymczasem!
Pilno mu było teraz znowu granice objechać, obmyślić plan robót. Ruszył tedy w stronę młyna, minął rzeczkę i, przejechawszy wąską drożyną polną, wydostał się na gościniec ze Zborowa. Za gościńcem leżały złogi puste, a otaczał je wokoło las, po górach rozrzucony. Kęs tego lasu zniszczony należał do Mniszewa, a tam, gdzie cała puszcza stała, była to własność Zborowa.
Obejrzawszy złogi, Aleksander w las się zagłębił, cichy, ciemny i, puściwszy wolno cugle, rozkoszował się samotnością. Onegdaj tu był obcy i bezdomny, pełen niepokoju i troski, dziś się czuł silnym i okrutna fantazja napełniła mu piersi.
Oto się wedle słów Michała „palicami za ziemię uczepił“, a teraz się wydrapie, choćby z przepaści.
Spojrzał po niebie i ziemi, czapkę na ucho przesunął i, wyprostowawszy się na siodle, jął nucić półgłosem jakąś studencką pieśń.
Leśna drożyna pięła się ku górze, nie wiedział, dokąd go zaprowadzi. Śpiewał coraz śmielej.
Nagle klacz stanęła. Drożyna kończyła się nad ostrym parowem, w głębi którego był gościniec. Krzaki głogów zakrywały przepaść.
Skręcił tedy w bok między gąszcza i począł w dół się spuszczać, prawie prostopadle. Podobała mu się ta jazda na złamanie karku; utrzymując prawie klacz w powietrzu, zaśpiewał sobie już pełnym głosem zwrotkę pieśni:
Hej, bracia, kto ptakiem przelecieć chce świat,
Niech skrzydła sokole od młodych ma lat.
Kopyta klaczy osunęły się na urwisku, utrzymał ją w cuglach, skoczyła w dół i spadła, jak sarna na drogę.
— Brawo! — ktoś zawołał za nim. — To był skok!
Obejrzał się. O parę kroków ujrzał wolant, a w nim hrabiankę, Kalinowskiego i Lasotę.
Kalinowski sam powoził i zatrzymał konie.
Aleksander wolałby być pod ziemią w tej chwili.
Uchylił czapki i ukłonił się, ale nie wiedział, co rzec.
Adam Kalinowski wyprowadził go z kłopotu.
— Żarski utrzymywał, że Unika ma złe nogi. Niechby tu był! Witam pana, my właśnie jedziemy do Mniszewa. Pozwoli pan, że go przedstawię mojej siostrze, która koniecznie chciała zobaczyć te sławne groby na podwórzu.
Jeszcze raz Aleksander nisko głowę schylił. Konie ruszyły, a on jechał brzegiem drogi, rozmyślając gorzko, jak za mało co go mieli, za kogoś tak nisko położonego, jeśli hrabianka jechała z nimi sama zwiedzić Mniszew. Tak sobie, spacer do kolonisty!
Przez chwilę zapiekło go upokorzenie, jak pchnięcie noża, poczuł się strąconym na sam dół społecznej drabiny, ale wnet się opamiętał, zmógł i głowę hardo podniósł.
— Więc to pan śpiewał! — zawołał uprzejmie Lasota. — Nie mogliśmy pojąć, kto tu może znać studenckie pieśni. Pan się kształcił w Galicji?
— Wszędzie potrosze. Gimnazjum skończyłem w Warszawie, politechnikę w Rydze, a Dublany w Galicji.
— Kiedyż pan miał czas to wszystko odbyć?
— Nie mogłem zwlekać. W szesnaście lat wyszedłem z gimnazjum, w dwadzieścia z politechniki, a mam już dwadzieścia siedm!
— I że też pan z takiemi kwalifikacjami został rządcą?
— Przecie musiałem odsłużyć za wychowanie. Pani Wojewódzka wydała na mnie tysiące! Postanowiłem je zwrócić.
— Jakże? Rad pan z Mniszewa? Będzie pan miał ogromną tu robotę.
— To dopiero początek roboty. Za lat dziesięć będę wspominał, jak dziecinne z piasku ogródki.
— Oho, pan wcale na klęski i niepowodzenia nie liczy!
— Nie; kto od klęsk upada, ten niczego innego nie wart, a kto niepowodzenia przyszłe w rachunek wciąga, ten tchórz.
— Co za pyszna młodość! Zazdroszczę jej panu. A pan może mnie zazdrości?
— Nie, nie! Nikomu nie zazdroszczę, bo to, co pan posiada, gdy zechcę, dostanę.
— Ha, ha! Są marzenia zupełnie niedostępne. Teraz ja zazdroszczę znowu panu, że pan takich nie odczuwa, a raczej nie, tego nie zazdroszczę! — poprawił się po namyśle.
Aleksander spoważniał. Po ostrej, zuchwałej jego twarzy przeszedł cień zamyślenia.
— Jednego człowiek nie może być pewnym, że zdobędzie, żeby życie i duszę nawet dał — serca i duszy pożądanej. Ale przecie powinien życie i duszę ryzykować, bo to jedno warte przegranej nawet.
— Jeśli pan o tem myślał, to mogę zaręczyć, że i to znam i odczuwam i równie mi daleko do celu, jak do słońca!
Hrabianka spojrzała na niego z lekką ironją na twarzy, ale nie raczyła przemówić. Zwróciła się do Adama i rzekła półgłosem po angielsku:
— Wychowaniec natury!
Adam mało co słuchał rozmowy. Ocknął się z zadumy i odparł:
— Po tym skoku zaczynam żałować, żem „Unikę“ zaniedbał. Ha, przepadło!
Ale Lasotę bawiła rozmowa, więc spytał:
— Widzę, że pan zna nawet nieszczęśliwe uczucia. Tegobym po panu nie sądził.
— Bo też nie kochałem nigdy nieszczęśliwie, to jest nie ofiarowałem serca złej lub głupiej.
— Ale bez wzajemności — myślę!
— To żadne nieszczęście, bo tego się nigdy nie żałuje, ani wstydzi.
— Ba, z tego punktu widzenia.
— A pewnie. Przecie to taka różnica, jak między pijakiem, co się w błocie utopił, a walczącym, który dostał kulę w serce.
— C’est bien dit! — szepnęła hrabianka.
Lasota zaś roześmiał się i zawołał:
— Powiedz-że mi pan, gdzie się też lęgną i chowają jeszcze w naszych czasach takie pojęcia i uczucia, bom ja ich dotąd ni w opisie, ni w życiu nie spotkał?
— A choćbym panu i powiedział, gdzie się lęgną, nie poszedłby pan tych ptaków w ich gniazdach szukać, aniby pan ich znalazł.
— Dlaczego?
— Bo pan się z nich śmieje.
— Przepraszam pana. Uraziłem doprawdy niechcący.
— Panu wolno mnie urażać, bo pan mi dobroczyńcą!
Powiedziane to było tak poważnie i stanowczo, że nie wyglądało na pochlebstwo.
Wjeżdżali już w bramę Mniszewa i wolant stanął naprzeciwko domu.
Michał, zdziwiony, ukazał się za węgłem i na skinienie Aleksandra stanął przed końmi. Wysiedli wszyscy i stanęli przed grobami.
— To jest koncept dopiero! — mruknął Adam.
— Robić z siebie widowisko i przedmiot baśni! — dodał Lasota. — W każdym razie dziękuję panu, że to nie moje już.
— Biedne kobiety! — odezwała się raz pierwszy hrabianka. — Żeby tak skończyć, jakże musiało być ciężko żyć!
Spojrzała na Aleksandra, a widząc, że stoi z odkrytą głową, przeżegnała się i przyklękła. Na to i tamci panowie zdjęli czapki.
Po chwili hrabianka wstała i rzekła:
— Ten klucz, o którym mi wspominał pan Lasota, będzie zapewne kluczem tajemnicy. Nie szukał pan?
— Nie. Co prawda, małom o tem myślał. Co mi po cudzych tajemnicach? Tym kobietom już Bóg pomógł; pacierz za nie zmówię nieraz, przechodząc tędy, a matka grobami się zaopiekuje.
— Ma pan matkę tutaj?
— Nie tutaj, ale, dzięki Bogu, mam i rychło przyjedzie.
— Musi pan ją bardzo kochać.
— Ano, jak matkę — odparł poważnie bardzo.
— Powinien pan te okropne groby obsadzić, żeby z domu widać nie było! — rzekł Lasota. — Jak się pan ożeni, to żona pana tego widoku nie zniesie.
— Jak się ożenię to już tu mieszkać nie będę.
— Dlaczegóż znowu?
— Bo ją z pałacu wyprowadzę do pałacu.
Lasota popatrzył na niego, jak na warjata, chciał zażartować, ale się powstrzymał wobec powagi młodego człowieka.
— Widzę, że i w tym względzie wie już pan nietylko, czego chce, ale i kogo chce.
Poprzez ogorzałą skórę Aleksandra wybił się rumieniec, milczał i oczu nie śmiał podnieść.
— Musi być śliczny widok z ogrodu tutaj! — rzekła hrabianka. — I wody zapewne dostanie u pana?
— Krynica jest w ogrodzie, a szklankę w tej chwili przyniosę! — zawołał, wskazując im drogę do ogrodu, sam wchodząc do domu.
Znalazł tam szklankę podróżną swoją i zaprowadził ich do krynicy, która biła z pod góry i srebrnym strumieniem ciekła do stawu.
Lasota z hrabianką zachwycali się położeniem, ale Adam zwrócił przedewszystkiem uwagę na ruiny folwarku i rzekł:
— Żadnym sposobem nie dźwignie pan tego do zimy.
— Musi być w porządku do żniw — odparł Aleksander spokojnie, podając hrabiance szklankę wody.
Spojrzała i ona na rudery.
— Dużym nakładem pieniędzy i energji można to zrobić — zdecydowała.
Uśmiechnął się.
— To-by tedy nie była żadna sztuka. Popróbuję samą tylko energją. Odczytam Robinsona i wezmę się do dzieła.
Wracali ku domowi i hrabianka wskazała na olbrzymie krzaki bzu.
— Co za przepych! Jeśli pan pozwoli, zrabuję całą masę. Ulubiony mój kwiat.
Poskoczył Lasota i Aleksander i przynieśli jej każdy sporą więź. Poczęła układać w bukiet i nagle zawołała z uśmiechem:
— Dostałam od któregoś z panów niebywałe szczęście. Doprawdy, to rzadkie! Jedenaście listków, prawie jak stokroć wygląda.
— Rzeczywiście, niestety, nie ja! — westchnął Lasota. — Ja przyniosłem tylko biały.
— Zatem dziękuję panu! — skinęła głową ku Aleksandrowi, delikatnie chowając rzadki kwiat do medaljonu przy zegarku.
— Bodajby pani inne w życiu nie kwitły! — odparł z ukłonem.
Szła już do powozu, raz jeszcze się obejrzała wokoło, uśmiechnęła i rzekła, podając mu rękę:
— Przepraszamy za najazd i życzę panu triumfu.
Nisko, bardzo nisko się ukłonił, a potem spojrzał na nią, jakby na długie czasy chciał się napatrzyć i zapamiętać. Okropnie mu biło serce.
— Ja tu nie ostatni raz! — rzekł uprzejmie Lasota. — A zatem do widzenia, tymczasem w piątek w Lublinie.
— Mam też nadzieję, że pan się zechce dowiedzieć, jak się ma „Flamma“. Zapomniałem panu oznajmić, żeśmy tak ochrzcili córkę „Alicji“ — rzekł wkońcu Adam Kalinowski.
— Słusznie, bo to twoja ostatnia „Flamma“! — zaśmiał się Lasota, wsiadając do powozu.
Konie ruszyły, Aleksander patrzył za powozem, aż go krzaki zakryły; potem jeszcze słuchał turkotu, a wreszcie jeszcze długą chwilę słuchał swych uczuć. Aż głęboko odetchnął, dłonią po czole przesunął i rzekł:
— No, a teraz Olek patrz przed siebie! Stoi szklana góra i gdzieś czatuje Baba-Bieda i Baba-Troska. Bierz się do dzieła szponami i dziobem, bo na górze królestwo i królewna!
I poszedł, gwiżdżąc pieśń Sokołów.