Malczewski (Lange)/Obraz trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Malczewski |
Pochodzenie | Malczewski i kilka erotyków |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
OBRAZ TRZECI
ROK 1826
MALCZEWSKI |
STRÓŻ DOMU |
i w głębi. — Z prawej strony biurko, z lewej nieco w głębi rodzaj sofy. |
Malczewski. Zofja
zaniedbanym surducie. Oboje stoją przy stole, na którym
otwarta kasetka do pieniędzy)
Gdzie jest kres rozczarowań? Niktby nie dał wiary.
Jakób? Ten, co mię niańczyl. Dobry sługa stary.
Znikł od trzech dni. Ostatnie zrabował mi grosze.
Nie przez kradzież, przez zdradę jego męki znoszę.
A miałem tą monetą spłacić liczne długi.
Uspokój się. Toć bywa, że nas kradną sługi.
Lecz nigdy nie posądziłbym o to Jakóba.
Próbę mu los wyznaczył. Przemogła go próba.
Co robić?
Ach, mój drogi, czyś zapomniał o tem,
Ze za tę nową książkę świat ci sypnie złotem?
Ach, zobaczysz, że wszyscy ją będą czytali.
Bardzobym chciał.
O inną rzecz się dusza żali
We mnie.
O co?
Ach, mówić trudno.
Mów.
Na dłoni
Widzę, że tyś mię nigdy nie kochał, Antoni.
Znów to samo. Sto razy mówiłaś te rzeczy.
Którym to nasze życie nieustannie przeczy.
Nie, jam ci jest jedynie, jak kula u nogi...
Tak, tak ty mię uważasz! Mój jedyny — drogi —
Ja kocham cię bez granic! Ach, ty czy mnie kochasz?
Kocham.
Zimno to mówisz. (Płacze)
Boże mój, ty szlochasz?
Czy mnie kochasz?
Ach, kocham.
Dużo, dużo?
Dużo.
Czy tyle, co ten wazon z tą powiędłą różą?
Więcej!
Tyle, co objąć mogą ręce moje?
Czy tyle, co ten pokój — co te dwa pokoje?
Co ten dom? ta ulica?
Ależ więcej, więcej...
Pocałuj mię — ach, tysiąc razy — sto tysięcy...
Jaki gorący oddech twój... Jakiś ty blady!
Tyś chory! O mój drogi... I jeszcze ci zdrady
W głowie. Tak mi się zdaje: jest jakaś niewiasta,
Z którą się gdzieś spotykasz na ulicach miasta.
Ją kochasz, a mnie zdradzasz. Tak jest — nieinaczej,
Moje serce przeczuwa to w jasnowidzeniu.
Nie puszczę cię samego.
Mówisz w uniesieniu —
Roisz jeno, kochanko.
Wciąż mi robisz sceny —
Znów spazmy mię chwytają — mam atak migreny...
Przyłóż rękę do skroni — ach, to mię uleczy.
Ach, tylko mię nie zdradzaj...
Mówisz nie do rzeczy —
Prócz ciebie nie znam żadnej kobiety na świecie.
Nie wierzę. Ty zaś jeno w oczy spójrz kobiecie,
A już za tobą pójdzie do piekła i nieba!
Dzieciństwo! Toż niedługo zabraknie nam chleba —
I spadamy wciąż głębiej na samo dno nędzy.
Ale jeszcze będziemy mieli dość pieniędzy.
Zresztą, przecie na ciebie spaść ma dobra scheda...
Tymczasem jednak grosza nikt mi na nią nie da.
Czy ci lepiej?
Ach, boli. Jeno oczy muśnij,
Uśpij mię, cudotwórco drogi!
Uśnij, uśnij.
Nieszczęśliwe stworzenie! Ach, jakżem bezsilny
Wobec tej szarej nędzy, co jak pająk pilny
Naokoło dni moich snuje zimną przędzę...
Ta książka! Może ona usunie mą nędzę...
Może sława z bogactwem pod mój dach zawita?
Może na nowo szczęście w sercu mem zaświta?
«Ej, ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz kozacze?
Czyś zaoczył zająca, co na stepie skacze?»
«Czy Marja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły.
Więcej niż kochać wolno i niż mogą siły...»
«Słońce krwawo zachodzi — z niem reszta nadziei...»
Jeszcze jej sen powieki nieświadomie klei —
A może jakoś nędza ta moja przeminie...
«I pusto — smutno — tęskno w bujnej Ukrainie...»[1]
Książka wydana świeżo, sądu nad nią czekam —
Trwożę się — i nadzieją pieszczę — i narzekam...
Książka ta nowej pieśni duchem przenikniona —
Ty czuwaj nad jej losem, o gwiazdo Byrona!
...Może zbudzić ją ze snu... Biedne moje dziecię,
Zofjo, zbudź się i zjaw się w tym żałosnym świecie.
Czy Zofja ciebie kocha? Mój drogi, mój miły,
Więcej niż kochać wolno — i niż mogą siły — —
Ach, jaki sen cudowny śniłam w tej godzinie —
Byłam dzieckiem. — Pamiętasz, tam, na Ukrainie,
Jakto Hryć opowiadał nam stare rapsody —
Dzieje Marji, Wacława oraz Wojewody...
Śniło mi się to wszystko — jako barwna wstążka —
I widzę, że tę powieść mieści twoja książka —
Takie to ukraińskie! Takie to jest nasze —
Tak tam pędzą Tatary, tak dzwonią pałasze —
Tak tam słońce czerwone, step zielenią kwitnie,
A ludzie tak kochają gorzko i błękitnie —
Że... ach, ty jesteś wielki, tyś boski, mój drogi!
Oto przed tobą klękam, całuję twe nogi —
Uspokój się, o biedna istoto!
Antoni,
Proszę cię: tak przemawiać do mnie, Bóg niech broni —
Obrażasz mię. Tyś dla mnie jakby człowiek święty:
W tobie jakieś nadziemskie żyją elementy.
Bywałeś u nas dawniej — w tym smutnym Hrynowie.
Ja miewałam migreny — spazmy — słabe zdrowie —
Napróżno mię leczyli uczeni doktorzy.
Było mi coraz gorzej, kochanku, wciąż gorzej...
Aż nagle ty przyjeżdżasz z ziemi zagranicznej —
I gdym jeno ujrzała twój wzrok magnetyczny —
I gdyś mię po raz pierwszy uśpił: ocalona
Byłam! Ach, cisza wielka w głębi mego łona
Zakwitła — jakaś nowa zalśniła mi zorza...
Zrozumiałam: to ręka prowadzi mię boża
Ku tobie! Muszę z tobą być — ach, być przy tobie —
Bez ciebie raczej nie żyć, raczej usnąć w grobie.
Porzuciłam rodzinę — wieś — dzieci i męża —
Siła nadprzyrodzona materję zwycięża —
Lubię, kiedy na czole mojem kładziesz dłonie —
Gdy usypiam — w nieznaną przechodząc harmonję —
I teraz jakie cuda widziałam!... i oto,
Ty mię zowiesz kaleką i biedną istotą —
Przeto, że opętała mię furja miłosna
I żem poszła za tobą... Ach, jestem nieznośna!
Wypędź mnie, wypędź z domu! Zatrułam ci życie!
Ach, jakżem nieszczęśliwa. Ty mnie zdradzasz skrycie
Przestań, Zofjo! Jam chory — jakiś ból mię ostry
Przenika — bądź mi raczej nakształt dobrej siostry —
Pamiętam dobrze Hrynów. Był to dla mnie przełom —
Tam ruszyłem ku nowym i nieznanym dziełom.
Miałem skromną dzierżawę. Żyłem śród natury,
Którą kocham nad życie. Ni alpejskie góry,
Ani italskie gaje mirtu i cytryny —
Nie mają tyle czaru, co step Ukrainy.
Lubiłem na jeziorze, siadłszy w łódź, samotny
Krążyć, śledząc na niebie jakiś obłok lotny,
I tak marzyć — i mary wiązać w piękne słowa...
Nęciła mię Byrona nuta wiecznie nowa...
I ty pamiętasz dobrze, jak Hryć na basztanie
Śpiewał nam smutną powieść. Nieszczęsne kochanie
Połączyło dwa serca: Marję i Wacława.
Wizja ta moje serce wzruszeniem napawa.
I tak — na rzece — w czółnie — ta historja cała —
Sama się mi w rymowną formę układała!
Ach, Marja! Nad jej losem jakżem ja płakała.
Ale, gdyś porzuciła i męża, i synów —
Nie mogłem tam pozostać. Opuściłem Hrynów.
Przybyłem szukać szczęścia śród murów Warszawy.
Czy los mi się uśmiechnie? czy dojdę do sławy?
Oto jest moje dzieło. (Pokazuje książkę)
Czyś ze mną szczęśliwy?
Powiedz prawdę.
Szczęśliwy — hm!
Nie nazbyt tkliwy —
Jest twój głos. Ach, ty nudzisz się ze mną, Antoni!
Dlaczego mnie nie kochasz?
Myślę teraz o niej.
O kim? Mów prawdę! O kim?
O książce mej.
Amen.
Teraz mię bowiem czeka surowe examen.
Jak Byron, ułożyłem powieść poetyczną.
Widuliński ją puścił na drogę publiczną.
Jak przyjmie świat historję pana i Miecznika?
Co powie o mej książce warszawska krytyka?
Niemcewiczowi «Marję» posłałem w pokorze:
Wielki to pisarz — znawca poezji — toć może
Powie mi dobre słówko.
Czarodziejska sztuka
Jest we wszystkiem, co robisz.
Zda się, że ktoś puka.
Ciż sami. Stróż domu
Jaśnie wielmożny panie, tak, jaśnie wielmożny,
Mówię — bo nasz gospodarz — człek bardzo ostrożny,
Tak mi każe mianować lekatorów godnych,
Ale, po prawdzie mówiąc, dziś dużo zawodnych,
Co to niby pan hrabia, a pusto w kalecie...
Nie przymierzając właśnie, jak pan... Bo to przecie
Dwa kwartały już przeszły, grosza pan nie daje:
To nie jaśnie wielmożnych panów obyczaje.
Mój gospodarz się kłania — i prośby pokorne
Zanosi, aby pan mu zapłacił komorne.
Pięćset złotych.
Niestety, odmówić wam muszę —
Miałem gotowe na ten rachunek fundusze,
Ale mię okradziono! Wszystko naraz tracę,
I dzisiaj wam rachunku jeszcze nie zapłacę.
Znana śtuka. Jak filut, sprawę pan obrabia.
Jaśnie wielmożny hrabia, bez portek pan hrabia!
Proszę wyjść. Żadnych obelg u siebie nie znoszę.
Za parę dni otrzymasz wszystkie swoje grosze.
Juści. — Żegnam pokornie. Takie dziś hołysze
Na świecie, że to żaden Kurjer nie opisze. (Wychodzi)
Ciż sami — bez stróża
Co za ból — owa zdrada! Ta starego sługi
Kradzież — ta nędza czarna — te haniebne długi —
I ta rzeczywistości niepojęta zgroza!
Idźmy precz — zdala od niej... Tu ponura proza —
A tam przecudne rytmy — tam miłość gorąca
Pięknej Marji z Wacławem — tam promienie słońca...
Nie smuć się o Jakóba — i ten czyn zdradziecki.
Ach, pięknie opisałeś karnawał wenecki —
I pożegnanie z Marją — i te stepy nasze —
I cmentarz, i kozaka — i to biedne ptaszę,
Co to krąży dokoła... Ach, losy Wacława
Jakże smętne! Ogromna czeka ciebie sława.
Największyś ty poeta z tych, co u nas piszą.
Jeszcze o tobie wieki potomne usłyszą.
Tyś czarodziej — ty światy widzisz niewidome,
Tyś jeden nieśmiertelny, a wszystko znikome...
I gdybyś mię nie zdradzał, gdybyś kochał stale,
Tak byłabym szczęśliwa!... Ty zabłyśniesz w chwale —
Ja to widzę! Ach, znowu ból mam tępy w skroniach —
Uśpij mię — moc nieziemska kryje się w twych dłoniach.
Więc zaśnij. (Zofja usypia) Znów ktoś puka.
Ciż sami. Aptekarz
Przychodzę z apteki.
Dwieście złotych pan winien za pobrane leki.
Jeśli pan nie zapłaci — to koniec kredytu.
Tak człowiek spada wiecznie z niebiańskiego szczytu.
Nie mam dziś, ale w ciągu najbliższych tygodni
Spłacę wszystko.
Tak mówi pan, a przecie godniej
Byłoby zaraz płacić!
Nie mogę w tej chwili.
Więc czekam.
Dowidzenia. (Aptekarz wychodzi)
Malczewski. Zofja. Po chwili krawiec
(puka i zaraz otwiera, gdyż we drzwiach spotkał się
z aptekarzem)
Niech pan drzwi odchyli.
To ja — tailleur nadworny pana dobrodzieja,
Ale naprawdę znikła już moja nadzieja,
Czyli kiedy zobaczę, co mi się należy
Za ten garnitur czarny, co tak dobrze leży
Na panu, że wygląda pan w nim niby książę —
Wszystko oddam, jak tylko koniec z końcem zwiążę.
Co za plugawe męki! Tak poziome rzeczy
Jak błoto obryzgują. To duszę kaleczy.
Malczewski. Zofja (uśpiona) Po chwili praczka
No, i długoż mam czekać, aż za swą robotę
Odbiorę wkońcu te pięćdziesiąt cztery złote?
Czekam cięgiem a czekam. Dziesiąta niedziela
Idzie bezmała, odkąd mi ta porcynela,
Co tam śpi — do wyprania dała swoje brudy.
O Boże miłosierny, a dy patrzcie ludy,
Czy to słychane? Niech mi zapłaci co winna.
Ach, ja wdowa nieszczęsna, ja — matka dziecinna,
Co ja cierpię! Czy z głodu mam zginąć? Pędraki
Mam utopić we Wiśle? lub je na żebraki
Wychować. Może sama na ulicę wyńdę
Pod latarnię — i stanę tam za lafiryndę
I chłopów będę wołać? Czy to ja ladaco?
A czy to ja nie żyję honorową pracą?
Moje państwo, ja jezdem uczciwa kobieta.
Ale, jak mi kto winien, to ja krzyczę: reta!
Ja ocwanić się nie dam, ani schwytać w sidło!
A za farbkę, za sodę, za krochmal, za mydło?
Czy to mi darmo dali na wasz opierunek?
Niedługo wam zapłacę ten cały rachunek.
Niechta, poczekam jeszcze. (Wychodzi)
Malczewski. Zofja. Potem różni wierzyciele
(razem wchodzą)
Jakie straszne larwy!
Gdzieżeście wy, promienne młodych marzeń barwy?
Krzemieniec — Napoleon — gdzie Italji nieba?
Za czterdzieści trzy złotych wziął pan u mnie chleba.
Za mleko — proszę złotych wypłacić trzydzieście.
Dwieście złotych za mięso winni mi jesteście.
Maj tak cudnie świat złoci w wielobarwną tęczę
Kwiatów, pszczół i motyli — a ja się tak męczę —
A tu dokoła wszystko tak płaskie i szare.
Wkrótce zapłacę wszystko. Czekajcie dni parę.
Czekać! Czekać! Ja codzień dopisuję kreski!
To niezbyt honorowo, mój panie Malczewski.
Malczewski — Zofja
Co za męka! Osobną trzeba filozofję
Stworzyć, by to wytrzymać. (Chwila milczenia)
Muszę zbudzić Zofję.
Sobie i mnie złamała i skrzywiła życie
Ta nieszczęsna istota... Zbudź się, moje dziecię,
Zbudź się, Zofjo — i spłyń tu na ziemskie padoły.
Gdzie jestem? Ach, widziałam świetlane anioły —
Widziałam ukraińskie stepy aksamitne —
I słońce srebrno-złote, i niebo błękitne...
I ty byłeś tam także sławny i bogaty,
I bardzo kochający... Ach, widziałam chaty
Białe, strojne dziewanną, słonecznikiem, makiem
Czerwonym jak korale... A stepowym szlakiem —
Widziałam — pędził kozak pana Wojewody.
W pasiece stała Marja, a z nią Wacław młody.
Co też ci się wciąż roi?...
Takam wypoczęta,
Tak lekka, żebym latać mogła jak ptaszęta!
Ach, śniła mi się Marja. Pewnie świat uklęknie
Przed tobą, gdy zrozumie, jak ty piszesz pięknie.
Może, bardzobym pragnął. Jednakże dzienniki
Dotąd milczą o «Marji». Nie było krytyki — — —
Mam tu ból w prawym boku. Jestem zmordowany.
Odpoczynek, choć krótki, byłby mi wskazany.
Chowałem się w dostatkach. Jestem niezwyczajny
Tej walki o codzienny grosz... Żal mi Ukrajny —
Tam życie mi łatwiejsze byłoby i słodsze.
Lekkomyślnie straciłem w moje lata młodsze
Fortunę, com po ojcu swoim odziedziczył.
Ale teraz się w rzymskich będę cnotach ćwiczył:
Zwalczyć muszę tę nędzę, która nas przeżera.
Ach, jam ci jest ciężarem — oto prawda szczera.
Gdyby nie ja — toż wolny byłbyś jako sokół.
Ale czem ja bez ciebie będę? tyś mię okuł
Jakimś czarem tajemnym, przywiązał do siebie;
Nie opuszczaj mię! Smutek duszę mą pogrzebie.
Ach, ja cię nie opuszczam! Cóż ci w głowie świeci!
Ciż sami. Widuliński
Bonjour, panie rymopis. Właśnie do waszeci
Z wielkim żalem przychodzę. Tydzień mija trzeci,
A o książkę, com wydał, nikt się nie zapyta.
Myślałem sobie, że to bajka wyśmienita:
Dla mężczyzn tu jest wojna — miłość dla panienek.
Najlepsze to są zawsze rzeczy do piosenek,
Ale niechaj to będzie tkliwie a wesoło,
Niech na końcu powieści młodych dziewcząt koło
Do ołtarza prowadzi narzeczoną młodą.
A tu co? Smutek — czarność — z onym Wojewodą —
Utopili dziewuchę — Miecznik też umiera!
A ten Wacław? Toż w głowie siedzi mu chimera.
Szalony, Bóg wie czego po ziemi się tłucze.
Nie, panie, twoją powieść chyba pióro krucze
Pisało, nie zaś gęsie... Mam niemały skweres:
Myślałem, że to będzie choć średni interes.
Tu zwrot kosztów — to może koniec najszczęśliwszy.
Ni za dziadka, ni babkę, nie jadłszy, nie piwszy —
Straciłem tysiąc złotych. Myślałem, zakaty,
Że może cię pochwalą nasze literaty:
Pan Koźmian, pan Kropiński... Ale gdzież tam, panie!
Co słyszę, to jedynie srogie urąganie.
Wiersz dobry — być powinien jak klasyczny antyk,
Ale o panu mówią, że jesteś romantyk,
A to przecież jest hańba istna dla Polaka!
Jednak dziś się zaraza rozszerzyła taka,
I pan też za nią idzie, mój panie Malczewski.
Jest niejaki Mickiewicz, ot, niedźwiedź litewski:
Wilkołaki mu śnią się, czarownice, gady,
Jakieś sonety pisze i trupie ballady!
Młodzież psuje i w sercach zasiewa truciznę —
Szerzy mrok — do upadku prowadzi ojczyznę!
I oto ja, com zawsze był obywatelem
Poczciwym i któremu cnota była celem —
Dziś jam splamiony. Każden palcem mię wytyka,
Żem wydał szalonego dzieło romantyka.
Ach, jedno, jeszcze jedno mam rozczarowanie.
Nie zrozumiałeś książki, mój kochany panie.
Sensu niema, co mówisz...
Moja Zofjo droga,
Proszę cię, nie rób uwag.
Ach, na miłość Boga —
Ty mnie masz za niemądrą. Lecz ja mam swój rozum —
Powiem...
A zatem widzę, że na rigorozum
Przepadłem — i egzamin mój wyszedł fatalnie.
Być może — bo krytyka jak z armat swych palnie —
To pan zginie. Osiński — toż jest znawca sztuki.
Cóż mówi? Romantycy — że to są nieuki.
Że cała książka pańska to jest niedorzeczność,
Że sensu nie ma za grosz; co słowo, to sprzeczność.
Że język jest koślawy i niegramatyczny.
Nieładny, ordynarny, ciężko-prozaiczny —
Nie to, co pan Feliński, albo Naruszewicz...
A cóż o tem powiada nasz wielki Niemcewicz?
Powiada, że to dziełko błahe, bez znaczenia,
Że autor niech co prędzej zawód swój odmienia,
Niech zostanie żołnierzem, albo też ratajem,
Bo z tej poezji jeno nad tym biednym krajem
Klęsk się tysiąc wysypie — jak z puszki Pandory.
Książka twa — to są liche dla młodzieży wzory.
Dość milczałam, nie twoje jest ostatnie słowo —
Pacierz za panią matką, ani to, ni owo
Pleciesz! Nie widzisz, że pan Antoni Malczewski
To największy poeta, że to duch królewski,
Nieśmiertelny. — Niech sobie różne tam pismaki
Uczone — wyśmiewają jego wilkołaki,
Ale ja co wiem, to wiem: Książka to jest mała.
Jednak czeka ją wielka, bardzo wielka chwała.
Te pismaki nie pojmą uczuciów ogromu,
Jakie są w nim. A ja nie pozwolę nikomu
Gadać o nim źle... Długie jeszcze lata miną —
A zakochani: każdy młodzieniec z dziewczyną
Będzie powtarzał Marji z Wacławem rozmowę.
Rozumie pan?
Co słyszę — jest dla mnie tak nowe,
Jakbym cię po raz pierwszy dziś poznał. Zaiste,
Zofjo, słowa twe takie dziwnie uroczyste.
Że jest to dla mnie radość niewypowiedziana.
Ach, bo czuję, że Marja jest prześladowana;
Że wszyscy, którym obce są te nowe nuty,
Jakiemi duch twej słodkiej Marji jest osnuty —
Urągać tobie zaczną. A w każdym krytyku
Widzę psa! Lecz ja nie dam zbić się z pantałyku,
Bo cię kocham... więc duszę twą zgaduję lepiej.
Wyznaję, że twój zapał serce moje krzepi.
Niepokój budzi każda myśl niespodziewana.
Surowy jest wysoce o mnie sąd waćpana,
Recenzentów przekąsy, tłumów obojętność —
Zapewne — że to budzi we mnie pewną smętność.
Alem przywykł do różnych w życiu rozczarowań —
Przetrwam te wszystkie ciosy...
Nieprzyjaznych knowań
Obozu klasycznego nie lękam się wcale...
Żyję gdzieś na uboczu. Romantyczne żale
Są mi obce. Toż nie znam książek Mickiewicza,
Choć go chwalą. Jedynie Byron mi użycza
Swych blasków. Idąc za nim — idę dobrą drogą —
A ludzie niech mię sądzą, jak chcą i jak mogą.
Nie chciałem was urazić. «Marji» nikt nie czyta.
To jest jedyna prawda. Niech pan kogo spyta:
O tych klasykach nie chcę gadać już, ni o tych
Romantykach. Lecz kto mi zwróci tysiąc złotych?
Ciż sami. Pułkownik Jerzy Załuski
Dzieńdobry.
Przyjacielu mój, Załuski drogi.
Witaj! Dawnoś już w moje nie zachodził progi.
Oto pan Widuliński, książki mej wydawca,
Który twierdzi, że żaden sztuk nadobnych znawca —
Nie uzna mej powieści. Cóż ty sądzisz o tem?
Pan odchodzi?
Odchodzę. Pomówimy potem.
Żegnajcie.
Dowidzenia.
Ciż sami bez Widulińskiego
Teraz, przyjacielu,
Powiedz, czyś czytał «Marję»?
Jam jeden z niewielu,
Co czytali ją. Prawdę mówiąc, twoja powieść
Niezbyt mi się podoba. Czego chciałeś dowieść,
Nie rozumiem. I jaka z tej książki wypływa —
Moralitas — to dla mnie rzecz bardzo wątpliwa.
Co za mroki! Uczucia budzisz chorowite —
Ponurość — zniechęcenie — rozpacz — łzy obfite.
Książka ta jest chybiona i bardzo niezdrowa.
Nie na to Bóg dał ludziom szlachetny dar słowa.
By rozum lekceważyć. Wybacz mą otwartość,
Lecz że bardzo szacuję twą wysoką wartość,
Szczerze mówię, co myślę.
Ależ drogi panie...
Proszę cię, Zofjo, nie mów nic. Jerzego zdanie
Cenię bardzo. Być może, żem dotychczas błądził.
Nie kocha mnie Apollon, jakem dotąd sądził.
Mój drogi, ty zbyt dobrze jesteś urodzony,
Aby w książkach drukować takowe androny!
Właśnie też z tej jaskini chcę cię wyswobodzić —
Wiem wszystko. Nie pozwolę ci się wiecznie głodzić.
Gdym widział niegdyś lica twe, oczy twe, usta,
Przysiągłbym, Stanisława że widzę Augusta.
Taki byłeś podobny... A dziś, drogi Boże,
Wychudły, wynędzniały, niedbały w ubiorze —
Niby pastor luterski zdasz się na pogrzebie.
Wiem, żeś dumny jak Hiszpan — i że próżno ciebie
Namawiać, byś u krewnych swych szukał pomocy,
Lub u dawnych kolegów. Śród nich są wysocy
Urzędnicy — i bardzo ustosunkowani;
Oni mogą cię wyrwać z tej czarnej otchłani.
Pójdź jeno do Skibickich, albo do Kossowskich,
Albo do Modzelewskich, albo do Błędowskich,
A każdy ci natychmiast otworzy szkatułę.
Wiem, że twe serce dumne, na te sprawy czułe,
Ale to jest pożyczka, nie zaś darowizna.
Że honor twój nietknięty — każdy ci to przyzna,
Przytem, żeś bardzo zdolny, więc dla tego względu
Myślałem, że najlepiej ci się jąć urzędu.
W komisji skarbu stryj mój dla cię stanowisko
Wyrobił — tam uzyskasz pracę — spokój — wszystko.
Honor wielki. Za każde dwanaście miesięcy —
Otrzymywać masz złotych polskich sześć tysięcy.
Pracują tam synowie pierwszorzędnych rodzin,
A roboty masz dziennie zaledwie sześć godzin.
O, nie! Ja go nie puszczę. Cóż ja sama jedna
Będę robiła w domu schorowana, biedna?
Jam słaba, a gdy tylko wychodzi Antoni,
Jakaś zmora mię ściga, jakiś zły duch goni...
Jak niespokojny duch mój byłby nieustannie,
Gdyby on się zakochał w jakiej obcej pannie,
Bo pewnie, skoro tylko wyjdzie za te ściany,
Zaraz się gdzie zakocha... W innej zakochany,
Zdradzi mnie i zapomni — i na zawsze rzuci...
Ale niechże się pani nie lęka, nie smuci —
Toż Antoni jest znany, że panią tak kocha
Jak nikogo!... Ach, pani Zofjo, pani szlocha!
Płaczę, płaczę, bo pan go rozłączyć chce ze mną.
A cóż się ze mną stanie! Jakby nocą ciemną —
Będzie mój żywot. Gdybym naraz legła chora,
Nie trzeba ni apteki, nie trzeba doktora:
Tylko mi jego ręki dotknięcia potrzeba.
On jeden mię prowadzi do zdrowia, do nieba.
Jego spojrzenie nerwy moje uspakaja,
W ekstazie moja dusza niebem się upaja —
I widzę jakieś cuda i nadziemskie zjawy...
On musi wciąż być przy mnie. Tak, panie łaskawy.
Słyszałem o tej sprawie. Są to magnetyczne
Zjawiska. Ale wszystkie powagi medyczne
Rzecz tę zowią kuglarstwem. I dziw mi, zaiste,
Że Antoni uprawia te sztuki nieczyste.
Uczniem Encyklopedji, jak widzę, francuskiej
Jesteś dotychczas ciągle, mój drogi Załuski.
Zapewne, filozofy to były uczone,
Ale materjaliści. Dziś nadprzyrodzone
Dziwy śród ludzi krążą — a jasnowidząca
Z Prevorst widziała duchy z promiennego słońca,
Jak schodziły na ziemię niewidzialnym torem.
Ktoś puka.
Umówiłem się tutaj z doktorem,
Pewnie on. Wiem, żeś chory. By zbadał twe zdrowie,
Poprosiłem go tutaj. On nam prawdę powie.
Ciż sami. Doktór
Witajcie, mili państwo.
Oto jest nasz chory.
Zbadaj go, mój doktorze. Ze lwa dawnej pory
Został cień. Bo zaprawdę był on Adonisem,
A dziś zda się u grobu stojącym cyprysem.
Ratunek się choremu od ciebie należy.
stronie. — Załuski na przedzie sceny rozmawia z Zofją)
A więc pani naprawdę w te dziwadła wierzy?
Jakże zaś mam nie wierzyć, kiedy ze sto razy
Z jego woli wpadałam w stan boskiej ekstazy.
I choćby moje nerwy nie wiem jak cierpiały,
I choćby mi pękała dusza na kawały:
On przychodzi — on patrzy mi w oczy — i ręką
Dotyka — i natychmiast to, co było męką,
W słodki sen się przemienia — w ciszę niepojętą.
W duszy mej uroczyste promienieje święto —
Widzę wszystko, co było, co jest i co będzie —
Co jest w nim — co jest w tobie... Ja jestem narzędzie,
Przez które płynie strumień niewidzialnych rzeczy.
Antoni mię w ten sposób od mych cierpień leczy,
A choć jam rozdrażniona, chociaż zła i licha:
Z takich snów wstaję zdrowa i dobra, i cicha.
Mój Jerzy, chwilę pomów tu z panem Antonim,
Ja muszę z panią Zofją porozmawiać o nim.
Wybaczy pani. Bywa czasem chwila taka,
Że trzeba męstwa. Mąż twój chory jest na raka.
Rzecz to zła. Jaka bywa istotna przyczyna
Tej choroby, dotychczas nie wie medycyna
I środka na nią nie ma. Leczyć jej nie zdolna.
Choroba to śmiertelna — ciężka i mozolna,
Bo w całym organiźmie krwawe szerzy rany.
Źle zwłaszcza, jeśli doktór za późno wezwany.
Rak ten mężowi pani truje wszelką radość.
Przeżera jego ciało, nadaje mu bladość —-
A nędza, którą widzę, głód i ciągłe troski
Do głębi przenikają mu ciało. Cud boski
Jedynie Antoniego uratować może.
Niech pani będzie mężną.
O Boże, mój Boże,
Daj mi siły.
O spokój proszę niezachwiejny,
Bo, mówię, męża twego stan jest beznadziejny.
Choć mi przykro, że takiej wieści jej udzielę —
Antoniemu już życia zostało niewiele.
Boże! Jakżem złamana, ach, jakżem złamana.
Droga pani, na wszystko bądź przygotowana.
skończył. — Załuski podchodzi ku nim)
Doktorze! właśnie słyszę tutaj wielkie dziwy
O prądach magnetycznych. I byłbym szczęśliwy,
Gdyby mi pani chciała pokazać te cuda.
Strapiona jestem wielce. Nie wiem, czy się uda
Dzisiaj to doświadczenie. (Do Malczewskiego)
Proszę cię, mój drogi,
Jeżeli się uniosę w podksiężyczne progi —
To wlej mi w serce siłę niezmierzoną ducha,
Bo we mnie jakaś rozpacz ogromna wybucha,
Omdlewam nieprzytomna. Anieli wysocy,
Czuwajcie wy nade mną, abym ducha mocy
Nie utraciła... (Kładzie się na sofie)
Uśnij, uśnij moje dziecię —
I jednym rzutem ducha stań w nadziemskim świecie.
Niech się otworzą oczy twoje w nieskończoność,
Jakgdybyś w naszych stepów patrzała zieloność:
Poznaj siebie i w sobie zbudź wolę niezłomną,
Że będziesz swojej myśli władczynią przytomną.
Czujesz moc ducha?
Czuję, widzę swoje grzechy,
Żem tobie, mój Antoni, nie dała pociechy,
Lecz żywot ci skrzywiła. Jam zanadto w sobie
Kochała się; pamiętna o własnej chorobie,
Byłam ślepa na twoje cierpienia, mój drogi,
Ale odtąd całować będę twoje nogi;
Nad tobą, jak nad dzieckiem, będę miała pieczę
I z wszystkich twoich cierpień cudem cię wyleczę.
Zaiste, dziw niemały. Ten duch snem ujęty,
Zda się, innego świata widzi firmamenty.
Gdzie jesteś teraz, Zofjo?
Jestem na srebrzystej
Mgławicy, gdzie dokoła świat jasny i czysty.
Ludzie tu są tak piękni, jak anioły srebrne,
A kwiaty tak promienne, jak gwiazdy podniebne.
Wszystko tu przepasane siedmiobarwną tęczą —
A śród drzew złote harfy eolskie tu dźwięczą.
Doktorze, cóż ty sądzisz?
Rzecz nader ciekawa,
Jeśli nie jest ułudą ta szczególna sprawa.
Sądzę, że to są jakieś nerwowe zjawiska,
Dla których medycynie jeszcze brak nazwiska.
fioletowe. Malczewski siada na fotelu na środku sceny.
Zofja leży uśpiona)
minut — w miejscu kurtyny. — Światło ciemno-fioletowe.
Muzyka żałobna. — Potem zasłony się podnoszą)