<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Maryśka
Pochodzenie Moi znajomi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MARYŚKA


Ciężka była tego roku zima.

Od trzech dni dął wicher z północy, jak chłop się z ludźmi mocując, jak wilk wyjąc, a śnieżycą tak miótł, że oczu na świat pokazać nie było można. Nim parobek ze stajni do kuchni przypadł, już wyglądał jak bałwan śnieżny; nim dziewka wody ze studni nabrała, już wicher dziesięć razy okręcił koło niej spódnicę, szamocąc nią na wszystkie strony i furcząc jak chorągiewką. Kto nosa wytknął, cofał się co rychlej, bo dech w piersiach rwało, a w oczy jakby szkłem szło; psy nawet legły w kuchni pod ławą, wtuliwszy pod się ogony.
W kuchni u pułapu wisiały gęste, białe pary, idące z ogromnych żelaznych saganów, w których się gotowały kartofle, a od czasu do czasu buchał z ogniska kłąb dymu z iskrami, bo z komina okrutnie nazad miotło.
U progu topniała wązka smuga nawianego przez szpary śniegu, rozdeptywana w błotniste ślady na ubitej z gliny podłodze, a tuż zaraz stara Kubina, we dwa kruki zgięta, siekała w cebrze buraki dla świń, podnosząc i opuszczając siekacz, osadzony na wypolerowanym od jej drżących, starych, pomarszczonych dłoni, drążku.
Pod jednem oknem przędły dziewki, których dziś do innej, pozadomowej roboty nie sposób było zająć, pod drugiem stał długi, wązki stół, na którym na podsypce z otrąb w trzy rzędy ułożone były surowe jeszcze i rozrastające się dopiero bochny razowego chleba.
Pomiędzy bochnami temi zaraz z brzegu leżały dwa widocznie większe, wetknięciem palca w ciasto naznaczone, a przy nich pomniejsza czubato obtoczona kukiełka. Takie dwa większe bochny i taka czubata kukiełka występowały na stole przy każdem pieczeniu chleba coś już ze trzy lata, a nikomu do głowy nie przyszło sarkać na nierówną miarę. Każdy bowiem dobrze wiedział, że bochny owe robi Maryśka kucharka nie dla siebie, ale dla Antka fornala, a kukiełkę dla swego małego «Antosia», który miał takież same, jak Antek fornal niebieskie oczy i takąż samą lnianą, jak on czuprynę, a wziął się na świecie ot tak, z dobrej woli, będzie temu cości dwa lata. Tylko dziś, kiedy Maryśka oblepiony ciastem palec w bochny wtykała, trąciła Ulina Marcynę łokciem i obie się cicho, wzruszywszy ramionami, roześmiały.
Tymczasem co i raz to wpadał do kuchni który z rżnących sieczkę parobków, dla ogrzania się i chwycenia z parującego sagana kilku gorących, twardawych jeszcze kartofli, które przez chwilę z ręki w rękę, dmuchając, przerzucał, potem za pazuchę chował, a nacisnąwszy czapę na uszy, zmykał przed wrzaskiem kucharki.
Raz nawet bardzo szeroko otworzyły się drzwi, a do kuchni wleciało trzech chłopaków od bydła, trzaskając w zgrabiałe ręce i krzycząc: «Hu!... a hu!... a hu!...», poczem stanęli u komina tupiąc chałaśliwie i bijąc nogą o nogę, a pociągając głośno czerwonymi, jak gile nosami.
Za każdem otwarciem drzwi wpadał przeraźliwy gwizd wichru razem z kłębem drobniutkich igiełek śnieżnych; przędące dziewki wołały wtedy: «Zamykać tam! zamykać!», a psy warczały i skomliły przez sen. Jedna tylko Maryśka dziwnie była obojętna na te wypadki kuchennego życia. Chłopakom, którzy cały komin zastąpili i nosy w sam żar powtykali, nic nie rzekła, na parobków chwytających kartofle z saganów nie krzyknęła, tylko się po kuchni kręciła, dziesięć razy jedno w rękę biorąc i kładąc, jakby sama nie wiedziała co robi.
Sięgnęła do łyżnika, wzięła kopyść i w ogniu nią grzebać zaczęła, aż chłopaki gęby na nią porozdziawiały, jako wrony; sięgnęła po sól i sól rozsypała na ziemię; ogień ugasać zaczął, drew nie dołożyła, a tak się jej nogi plątały, że nim od stołu do komina doszła, to się trzy razy potknęła o małego «Jantosia», który za nią na bosaka dreptał, spódnicy się jej czepiając, ot tak, jak co dnia chadzał, w jednej koszulinie ze starego pacześnego podołka matki zrobionej i w chuścinie zawiązanej przez plecy i piersi, na opak, pod paszki. I jego wszakże Maryśka spostrzegać się nie zdawała, odsuwając tylko niekiedy od siebie szybkim, niecierpliwym, w zupełnem milczeniu dokonywanym ruchem, tak jak się odsuwa stojący na drodze stołek.
Tymczasem piec się upalił, żar niewygarnięty pokrył się delikatnym, siwym popiołkiem, a Maryśka trzeci już raz do kąta po kociubę szła i trzeci raz, jak błędna, bez kociuby do komina wracała. Co drzwi skrzypną, to nią coś szarpie, odwraca głowę i patrzy...
— Ten chlebaszek — odezwała się wreszcie Baśka jakoby sama do siebie — to się na nic rozrusza...
A na to Marcyna.
— A bogać! przez łopatę poleci...
— Maryśka! — głośniej zawołała Franka. — Co ty? blekotu się objadła? A dyć ci przecie piec na nic wystygnie, a z chleba placki będą!
Ale Maryśka nie odezwała się ani w tę, ani w tę stronę, jakby to nie do niej.
Jak stanęła na pośrodku izby, tak stała, upatrując czegoś po kątach, ale po oczach jej znać było, że sama nie wie, za czem się ogląda; drepcący za nią Jantoś darł się już od chwili: «mama jeść! mama jeść!», nie zważała na to, a najpewniej nie słyszała go wcale.
Zmrok szybko zapadał, rytmiczny zgrzyt sieczkarni przycichał zwolna, studzienny żóraw zaskrzypiał raz i drugi, fornale wodę brali.
Wtem Witek, najmłodszy z trzech stojących u żaru pastuchów, odezwał się cienkim głosem:
— A kartofli na kolacyą to dziś będzie do cna mało, bo się aby w saganach gotują, a w zieleźniaku nic!
Za takie odezwanie się, wszelkim pojęciom o kuchennej karności przeciwne, byłby każdego innego dnia warząchwią przez łeb dostał; a dziś Maryśka popatrzała tylko na chłopaka, i jakby przypomniawszy coś sobie, koszyk z kartoflami wysunęła z kąta, żelaźniak ustawiła przy nim, stołek i skrobaczkę chwyciła, kiedy naraz wskroś słabnącego wycia wichury dało się słyszeć dalekie, stłumione bębnienie.
Wyprostowała się nagle jak struna, stołek i skrobaczkę puściła i z wyciągniętą ku oknu szyją stanęła jak skamieniała.
Jaskrawa, na wierzchu głowy związana chusteczka, zesunęła się z jej ciemnych włosów; śniada, szczupła twarz, po rembrandtowsku oświetlona z jednej strony pełnym blaskiem ogniska, a z drugiej w zmierzchu tonąca — wyrażała jakieś bezbrzeżne zdumienie, a piwne, złotawe, głęboko zapadłe oczy, z osłupieniem patrzyły w kłębiącą się poza oknem śnieżycę.
Co prawda, to już ludzie od kopania kartofli, ba, od grabienia siana gadali, że Antek o dziewuchę Sekurów uderzyć myśli. Ale nie wierzyła temu, nie mogła uwierzyć. Zdawało jej się, że w ostatniej chwili coś się przeciwnego stanie i że on, jej Antek...
Dech jej w piersiach zaparło, otworzyła kilka razy usta, żeby zachwycić powietrza, w oczach jej cości migotało, a nogi się pod nią trzęsły.
A kiedy tak stała w ubogiej swojej krótkiej spódniczynie i w siwej lnianej koszuli, z rękami bezwładnie opadniętemi wzdłuż ciała, mimo zmroku można było poznać, że się blizkiego macierzyństwa spodziewa.
Furczenie wrzecion przycichło tymczasem, przędzące dziewki, które też dosłyszały bębnienie, trąciły się łokciami, pokasłując i zagadując głośno.
— Marcyna! — odezwała się Baśka, szturchnąwszy obok siedzącą. — Co się pchasz? Nie możesz bokiem sieść, kiedy widzisz, że ciasno? Rozparła się jak do rozplecin na dzieży!...
— A co? — odcięła się wesoło Marcyna — aboby to nie mieli co rozplatać? Nie mam to warkoczka, jak się patrzy?
— Ino się nie chwal, nie chwal! Żeby i na ciebie co nie przyszło!...
— Co ta ma przyjść! Ja się tu nijakiego zaprószenia oczów nie boję! okazyi sobie nijakiej nie daję!
— Juści że racya. Kto nie szuka, nie znajdzie. — Zachichotały i ucichły. Wrzeciona znów furczeć zaczęły.
Wtem między jednym poświstem wichru a drugim dało się słyszeć bliższe już i donioślejsze bębnienie. Wicher porywał głosy skrzypicy, ale bęben wyraźnie słychać było, jak się od Murowańca przybliża.
Dziewki powtykały nosy w kądziele i jakoby nic nie słysząc, przędły zapalczywie.
Wtem pies leżący pod ławą krótko warknął, a potem zawył głucho, przenikliwie. Maryśka zaczęła się trząść, jak w zimnicy. Bębnienie to stłumione nagłym zapędem wichury, to jasne i donośne, zbliżało się ciągle.
Nagle drzwi się otwarły, a do kuchni razem z Jędrkiem fornalem wpadły piskliwe tony skrzypicy i grube basowanie Maćkowe.
— Hu!... — wrzasnął Jędrek od progu — buchając jak komin parą. — Hu!... zimno!
Rznął czapkę o ławę i w boki się ujął.
— Dalej dziewuchy! szykować nogi! Antek z wódką do Sekury wali. Hu!... ha!... Maryśka — zwrócił się do kucharki — dawaj duchem kolacyą, bo mi się śpieszy!...
Ale Maryśka nagle się oburącz chwyciła za głowę i z głośnym płaczem jak stała, tak wypadła za drzwi.
Wtedy Ulina podniosła się i westchnąwszy rzekła:
— Oj, oj! źle głupiemu na świecie, kiej rozumu nie ma! — Poczem na komin drew przyłożyła i chwyciwszy sagan przez grubą ścierkę, poszła do miśnika odcedzić kartofle.
Z za węgła tymczasem słychać było wskróś wichru ciężkie, bolesne zawodzenie Maryśki, a nieco dalej zbliżającą się do wsi kapelę.
Mały Jantoś, którego matka wybiegając pchnęła, jak siadł raptem na środku izby, tak i siedział becząc.
Nie minęło jednak trzy pacierze, kiedy Maryśka napowrót do kuchni, cała w ogniu, wpadła. Zęby miała ścięte, mokre włosy lepły jej do skroni, ręce dygotały jak w febrze, piersi wznosiły się i opadały ciężko.
Nie płakała jednak, ale wpadłszy jak burza, drzwiami za sobą huknęła tak, aż wszystkie łyżki w łyżniku i szyby w oknach szczękły, a chwyciwszy sagan z rąk Ulinie, soli do kartofli wsypała, wstrząsła niemi z wielkiej mocy i z całej siły pałką je tłuc zaczęła. Tłukła i tłukła, na maść je utłukła, a jeszcze nie przestawała; kiedy zaś się obróciła do światła, zdawało się, że jej iskry z oczu szły, jako więc tej złej wilczycy, ruszonej w gnieździe.
Skończywszy z jednym saganem, chwyciła drugi i do miśnika, oparłszy go o łono, niosła. Nagle postawiła go w pośrodku drogi na ziemi, skoczyła do stołu i z owych naznaczonych bochnów po kawale ciasta urwawszy, świniom ciasto ono w pomyje z największą pasyą rzuciła. Poczem odcedziwszy ów drugi sagan, z wielkim go pędem nazad do komina poniosła. Na drodze jej siedział beczący dzieciak.
— Umykaj! — wrzasła, idąc wprost na niego.
Ale dzieciak nie myślał się ruszać. Wtedy go nogą jak psiaka kopnęła tak, że aż w kąt pod stół zaleciał i rozbiwszy głowinę o dębowy krzyżulec, drzeć się w niebogłosy począł.
— Cichoj! cichoj, Jantoś! — odezwał się wtedy Jędrek, który przez cały ten czas złośliwemi oczyma za Maryśką wodził. — Cichoj, cichoj, przyniosę ci z Antkowych zmowin kukiełkę.
Zapaliła się jeszcze większym żarem na twarzy Maryśka, a chwyciwszy w ramiona chłopaka, zatrzęsła nim w powietrzą krzycząc syczącym głosem:
— Będziesz ty cicho, bąku zatracony!... Będziesz ty cicho?...
Ale chłopak wrzasnął mocniej jeszcze.
Wtedy Maryśka, jak go trzymała, tak drzwi nim pchnęła, i wyleciawszy przed kuchnię, w sam środek wielkiej kupy śniegu, którą pod kasztan od progu, po nocnej zadymce, odmiotły chłopaki, rzuciła.
Brudne koszulątko aż mu głowę okryło, do góry się w tym impecie podniósłszy, a chłopak golutkiem ciałem po pachy w śnieg zapadł i jak się w płaczu uniósł, tak aż zesiniał cały.
Maryśka pędem do kuchni wróciła, drzwiami trzasła i potrąciwszy trzy razy stołek, plecami do dziewuch siadła i z wielkim pośpiechem kartofle skrobać zaczęła, ciskając je w żeleźniak z taką złością, jakby go porozbijać chciała.
— Masz ty sumienie tak dzieciaka poniewierać?... — odezwała się pochmurnie Ulina. — A cóż on ci, chudziątko winien, że żyje? Prosił ci się na świat, czy co?
Maryśka ni słowa nie rzekła, tylko silnie nosem pociągać zaczęła; naraz z pałających jej oczu posypały się gęste, drobne łzy, jak deszcz rzęsisty.
Po twarzy jej leciały, jak iskierki złote, jedna drugą potrącając, jedna za drugą goniąc, na pierś jej przywiędłą, na siwą koszulę, słonością swoją usta jej przejmując. Łez tych Maryśka nie ocierała wszakże, tylko od czasu do czasu mrużąc oczy przed ich nawałnością i przełykując gorycz ich słoną, skrobane kartofle coraz szybciej do żelaźniaka rzucała. Chrypliwy, zanoszący się płacz dziecka, słabym tylko, przeze drzwi zamknięte dochodził odgłosem.
Wysoka, jasnowłosa Ulina parę razy poruszyła się niespokojnie.
— A biegaj no, Witek — odezwała się wreszcie — i przynieś dzieciaka, bo do cna «skargnie».
Witek nie śpieszył się. Stał bowiem do drzwi zwrócony, z podełba na Maryśkę patrząc, a miarkując co bezpieczniej, iść, czy zostać.
— A rusz-że się! — nagliła Ulina.
— Co mu ta będzie! — z filozoficznym spokojem przemówił Jędrek. — Takie fornalskie dziecko, to jest «fain» gatunek! takiego gatunku ani mróz nie zgryzie, ani ogień nie spali, ani woda nie zaleje. To jest kochany gatunek! Prawda Maryśka?
Zachichotały dziewczyny, a Maryśce łzy się jak sitem puściły na nowo.
Tymczasem weszło trzech jeszcze parobków.
— Maryśka! — zawołał od progu zaraz Jeronim. — A co ty? A toż twój chłopak po uszy w śniegu siedzi i już do cna zachrypiał! A biegajże duchem po niego!
Zerwała się nagle, stołek z rozmachem nogą pchnęła i sypiąc łzami, we drzwi jak wiatr uderzyła. Zaczem chwyciwszy chłopaka, do kuchni go wniosła i z równym impetem jak wpierw w kupę śniegu, na mocno rozgrzanej blasze posadziła.
Zasyczało w koło chłopaka koszulątko, gorącą parą odeszło, a dzieciak przeraźliwie wrzasnął.
Wtedy podniosła się jasnowłosa Ulina, fartuch swój pod dzieciaka podłożyła, na bok go podsunęła nieco, a sięgnąwszy na półkę pod garnek, skórkę chleba odłamała i w rękę chłopakowi wsadziła. Poczem podeszła do stołu, owe uszkodzone bochny zarównała, żar z upalonego pieca wygarnęła i do sadzania chleba się zabrała. Czyniła zaś to wszystko z powolnymi, trochę ciężkimi ruchami, a nie przemówiwszy ani słowa, tylko parę razy na wesołego Jędrka wejrzawszy, który, gwiżdżąc przez zęby, oczyma za nią wodził i w takt oddalającemu się już teraz bębnowi przytupywał po ubitej z gliny podłodze.
Uspokoił się dzieciak i chciwie chleb gryźć począł, ale, że go nagłe ciepło gorącym duchem obeszło i bardzo zmorzyło, więc jak siedział z ona skórką w piąstce, tak się raz i drugi zakiwał, poczem zwiesiwszy konopiastą główkę na sterczącą z pod chustki brzuszynę, zasnął.
W kuchni tymczasem zmrok zapadł, a Jeronim sięgnął do żaru drewienkiem i lampkę rozpalił.
Maryśki jakby nie było.
Ulina z Baśką chleb wsadziły i czeluść założyły deską; mała piegowata Franka stół wysunęła, miski ustawiła, żuru w nie ponalewała, ponakładała kartofli, parobcy sami sobie łyżki wzięli i zasiedli do kolacyi.
Zaczęto jeść i gawędzić.
— Ale to tam — mówił Stach — siarczyste «zmowy» będą, bo Antek aż dwa garnce wódki z Murowańca wziął i kwartę haraku.
— Nieprawda — odezwał się Józiek — bo wódki było garniec, trzy kwarty i pięć półkwaterków, jako że na więcej szkła my nie mieli, i kwarta haraku. Sam z nim chodziłem.
— Nie kijem go, ino pałką... — rzekł Jeronim, poczem chwilę jedli w milczeniu, chłopi zwolna i z powagą, dziewki jakby ukradkiem, a chłopaki jeden przez drugiego gęby sobie parzyli.
— Powiadali u Stasiaków — zagadała Franka — co Sekurzyna dwie gęsie na czerninę zabiła.
— Fiu... u-u-u! — gwizdnął Jędrek — to ci gala! Żeby ci tak choć łapę dali albo grdykę, tobyś miała co do ostatków obgryzować...
— A bogać! — rozśmiała się Franka.
— Ano — przerwał z powagą Jeronim — trzy morgi gruntu na dziewuchę idzie, to ta i zmowy godne muszą być.
— Powiadała Kukulina — odezwała się Baśka — co Sekury dwie krowy za dziewuchą dają.
— Abo to nie bogacze? — rzekł Stach.
— O Jezu, Jezu miłosierny! — sieknęła z kąta stara Kubina, która z małej miseczki na osóbku jadła, jako że się nią parobcy brzydzili, bo była bolących oczu. Stęknięcie to, wydobyte z zapadłej, wyschłej piersi starej Kubiny, oznaczać miało uwielbienie dla bogactw Sekurów, którzy takie majątki za córką dawali.
— I i i i!... — pisnął cienkim głosem mały Witek — takie to ta i krowy! Przecie je codzień na pastewniku widzę, to wiem. Jednąby workiem zabił, a druga ze wszystkiem jeszcze jałówka...
— Zawszeć rachować dwoje bydła — tłómaczył Stach.
— Ale! — poparła go Marcyna.
— Latoś jałówka, a na bezrok krowa — dodał sentencyonalnie Jeronim.
Umilkli...
Wskróś jękliwego zawodzenia i zrywających się poświstów wichru, słychać było donośny huk bębna, który taneczną, coraz wyraźniejszą nutę na troje drobił, z wielkiej mocy przybijając pierwsze uderzenie, a dwa drugie mimo, jakoby od niechcenia puszczając; już z samego tego bębnienia znać było, że zmowy będą nie byle jakie.
Parobcy zaczęli kręcić głowami.
— Musiał Łuka tęgo łapę wysmarować — zagadał jeden — kiedy tak skórę na bębnie z dobra woli psuje.
— A bo to nie! — przyświadczył inny. — Antek dziś od pana pięć rubli wziął...
— Na takie zmowy to ta i pięć rubli nie wielka obrada... Tera wódka, tera harak, tera muzyka...
Tymczasem Maryśka, jakoby rozmów tych nie słysząc, nizko schylona nad żeleźniakiem, kartofle naskrobane płukała, bujnemi a drobnemi łzami mącąc wodę. Aż nagle, jak gdyby przypomniawszy coś sobie, żeleźniak na ziemi zostawiła, a sama jak stała, tak się pędem do stajen puściła. Jędrek wstał, wyjrzał za nią i rzekł:
— Oho, leci Maryśka prosto do Antkowej stajni. Pewnikiem po sukmanę. Ma chłop szczęście, że ją oblókł na siebie, a lejbik ino na kołku zostawił.
Roześmieli się parobcy, dziewki dyplomatycznie milczały; ano, niewiadomo, co jeszcze kogo spotkać kiedyś może...
Maryśka istotnie poleciała do stajni po Antkową sukmanę; w kwadrans wszakże potem bez sukmany wróciła, niosąc w ręku parę świeżo podzelowanych, z wyczernionemi cholewami butów, które na skrzynkę swoją z wielką złością cisnąwszy, siadła przy nich i mocno płakać zaczęła.
Wicher tymczasem świszczał i jęczał, jakby zawodząc nad jej dolą, nad czarną, nad sierocą, a bęben huczał, a huczał, zagłuszając nawet chwilami zawieję.
Jedzącym zrobiło się czegoś markotno; parobcy przycichli, dziewki zaczęły wzdychać, słychać tylko było brzęk łyżek i chlipanie żuru. Wtem śpiący na kotlinie dzieciak mocniej sobą kiwnął, na bok się obalił i uderzywszy głową o porzucone na blasze drewka, zcicha, ochrypłym od niedawnego krzyku głosem piszczeć zaczął. Porwała się Maryśka ze skrzynki, chłopca w ramiona chwyciła, poczem całując i oblewając łzami, na łóżko go swoje poniosła, róg pierzyny odwinęła, dzieciaka pod nią wsadziła i załamawszy ręce, stanęła nad nim, kołysząc głową żałośnie. Nagle rozplotły się jej ręce, odwróciła głowę i nadsłuchiwała przez chwilę huczącego tuż przed chatą Sekurów bębna.
— Maryśka! — przemówił do niej Jeronim. — A nie pójdziesz to jeść? Do cna ci kartofle ogłąbieją...
— Co jej ta już, chudziaszkowi, po kartoflach — zagadnęła jękliwie stara Kubina ze swojego kąta. — Jej ta kartofle, chudziaszkowi, nie w głowie...
— Oj, Boże... Boże... — westchnęła wysoka Ulina, wstając z ławy i rzucając łyżkę swoją do miśnika.
Inne dziewki też wzdychać zaczęły.
Maryśka nie odpowiedziała, ale jak gdyby nagłą uderzona myślą, chwyciła z pod łóżka worek i motykę, obwiązała się chustką i znów z kuchni pędem wybiegła. Wiatr tylko świsnął za nią, uderzywszy drzwiami o odźwierek i zaraz nakryła ją śnieżyca, wśród której wyglądała jak drobny punkt czarny, coraz bardziej zagłębiający się w szaloną zadymkę.
— A wyjrzyj-no, Witek — przemówił Jeronim — gdzie Maryśka poleciała? Obwiesi się jeszcze dziewka i będzie...
Witek prysnął ze stołka, jak iskra. Za Witkiem podniósł się Jędrek, przeciągnął, rzemienia na kożuchu mało wiele rozpuścił, do skrzynki Maryścynej podszedł, i wziąwszy w rękę owe Antkowe, przyniesione ze stajni buty, pilnie je oglądał.
— Ano — odezwał się po chwili — buty jak buty, wcale jeszcze niczego. Zelówka nowa — tu stuknął palcem w podeszwę — pięć złotych za nią Antek dał, przyszwy całe, brat bratu, warte dziesięć złotych albo i więcej.
— Pokaż ino! — odezwał się drugi, i znów buty oglądać zaczął.
Kolejką to poszło. Oglądali parobcy, oglądały dziewki i wszyscy zgodzili się na to, że Maryśka może za one buty dostać choćby i całe dwa ruble. Prawa jej do zabrania Antkowi i do sprzedania ich, nikt nie zaprzeczał i nikt o niem nie wątpił. Musi przecie krzywdy swojej chociaż na tem patrzeć. Jędrek nawet swoje buciska słomą wypchane zdjął, i owe Antkowe wzuł, próbując czy dobre.
Wtem wpadł Witek, drzwiami huknął i kłąb pary z gęby puściwszy zawył, jak wilczak w kniei.
— Huuu!... A huuu!...
A tuż za nim śnieżycy słup i przeraźliwy świst wściekłej wichury.
— No i co? — zagadnął Jeronim.
— A to poleciała za stodołę — recytował cienkim głosem Witek — prościuśko do Antkowych kartofli i rozwala kopczyk.
— Psssia!... — syknął trzasnąwszy w palce Jędrek, który już buty był zzuł i na skrzynkę je napowrót zaniósł.
— A to ci komedya! — roześmiała się Marcyna.
Zawtórowała jej chichotem Baśka. Rzecz zaczynała być poważną, parobcy spochmurnieli. W twarzach ich widać było głęboki namysł: czy rozwalaniu Antkowego kopczyka zapobiedz, czy też dać pokój. Głowami kręcili, jeden na drugiego poglądał, a łyżki coraz wolniej zanurzały się w misce.
— No, no! — dawało się słyszeć od czasu do czasu — no, no!
Wreszcie podniósł się Jeronim, łyżkę na stół cisnął i machnąwszy ręką rzekł:
— A niech ta!
A gdy ku niemu podniosły się głowy parobków, tak mówił dalej:
— Zawszeć to ta łatwiej chłopu na trzech morgach i o dwojgu bydląt, choćby mu też i kartofle do sadzonki kupić przyszło, niż takiej ta mizerocie z dzieciakiem u spódnicy i z drugim za pasem. Co prawda, to nie grzech. Zawszeć to sierocka krzywda. Bierze Antek bogaczkę, niechże się i ta chudoba czymniebądź zasili.
Chwilę po tej przemowie trwało milczenie. Parobcy pootwierawszy gęby, ważyli sobie w myśli Jeronimowe słowa, jak tam którego było rozumienie, dziewki znów wzdychać zaczęły. Jeden tylko Jędrek, który zawsze w opozycyi stawał, przymrużył filuternie siwe oczy i rzekł:
— Jeronim rajcuje, bo sam za Górczyną, nie za dziewuchami patrzy, a Górczyna, wiadome rzeczy, choćby i co, to kartofli nie weźmie, jeszcze prędzej sołtysowych dosypie...
Spłonął na twarzy czarniawy Jeronim, ale że chłop był nadewszystko roztropny, więc splunął tylko szeroko, a nacisnąwszy czapkę na uszy, zwolna z kuchni wyszedł.
Za nim wysunęli się inni.
Tymczasem Maryśka, do kopczyka Antkowego dopadłszy, zaczęła z niego śnieg motyką odgrzebywać, dobierając się mozolnie do zmarzniętej ziemi.
Ciężka to była praca. Zadymka w same oczy miotła, mróz ciało przejmował i drętwił, wichura ledwo ustać na nogach dawała.
W powietrzu leżała ta ciemność biaława, do gęstej mgły podobna, której mniej jeszcze dojrzeć pozwala, niżeli noc czarna. Jak szerokie i dalekie pole, od Piotrowa, od Kobylnik, od Biernacic, porywały się z ziemi śnieżyste tumany i z wizgiem pędziły przed siebie. Trudno było oddychać, trudno oczy w tej zamieci otworzyć. Za stodołą nawet, gdzie kopczyk stał, miotło tak prawie, jak i na golaźni. Co jeden tuman przeleciał, to już drugi, wyjąc, słup sypkiego śniegu kręcił; nie można było zgoła pomiarkować, z której strony większy impet idzie, tak szeroko polem rwało, to umiatając je po górkach do czysta, to sypiąc śnieżną ławicą, a od boru taki trzask szedł i taki łomot straszny, jakby się tam wszystko het precz waliło.
Załzawione oczy dziewczyny obeszły u rzęsów szronem, para przy nozdrzach jej marzła, pył śnieżny wichrem niesiony, dławił ją i dusił. Nie zważała na to, ale zarzuciwszy worek na głowę, z wielką siłą rozbijać zaczęła głęboko zamarzłą ziemię. Nogi jej dygotały, zgrabiałe ręce ledwo mogły utrzymać motykę, której głuchym uderzeniom odpowiadał z drugiego końca wsi huczący na zmowach Antka z Sekurzanką bęben. Ten bęben dwoił jej siły. Póki go słychać było, póty w ziemię biła z wielkiej mocy, gdy umilknął, podnosiła głowę, nasłuchując. Dyszała wtedy ciężko, na czole jej występowały głębokie, podłużne bruzdy, wąskie wargi zaciskały się bolesnym kurczem, a szczupła śniada twarz przybierała wyraz twardy i srogi. Czuła też wtedy Maryśka, że ją mróz ograża i za piersi chwyta, a śnieżyca po gołych nogach, jakby drobnym żwirem siecze, z okrutnym niosąc się zapędem.
Odwaliła nareszcie pierwszą bryłę zmarzniętej ziemi i poczuła jednocześnie, że jej krew z pod paznogci trysła. W tej samej wszakże chwili bęben zahuczał raźno, a dziewczyna, raz tylko jęknąwszy, z nową siłą motyką w kopiec uderzać zaczęła. Trzeba było otwór rozprzestrzenić tak, aby w nim stanąć i obrócić się było można. Szło to jak z kamienia.
Nogi tak jej z zimna srogiego zdrętwiały, że musiała przysiąść na nich, aby odeszły cokolwiek.
Chwilami zdawało jej się, że kopie wielką mogiłę na siebie, na Antka, na Jantosia i na ono niewiniątko nieurodzone jeszcze... Huk bębna wydawał jej się wtedy jako bicie dalekich dzwonów, a zapęd i jęki wichury jako organ w kościele grający. I nagle chwytała ją niewstrzymana żałość, a z oczu sypały się łzy bujne i drobne, przemagając gorącością swoją owo straszne zimno, które je dopiero wówczas ścinało lodem, kiedy się już z jej pałającej twarzy stoczyły. Wprędce jednak wybuchała w niej okrutna zawziętość, a posępny ogień łzy owe w oczach jej wysuszał.
Po godzinie takiej pracy, od której pot siedmioraki wystąpił i obmarzł na plecach jej i na czole, a motyka w rękach się zagrzała, wyniosła Maryśka z Antkowego kopczyka pierwszy worek kartofli, i we dwoje pod ciężarem jego zgięta, poszła je wysypać do małej komórki przy czeladniej kuchni, gdzie stara Kubina sypiała i gdzie stały magle. Wysypawszy w kącik, otarła zastygły pot z czoła i szczękając zębami pobiegła po drugi worek. Nie mogła na raz wziąć więcej jak pół korca, i to z wielkim trudem; półkorcze owo nagarniała w worek rękoma, w których coraz dotkliwszy ból czuła. Kiedy już worek był pełny, przyciągała go na brzeg jamy, siadała w śniegu poniżej i w ten sposób zadawała sobie brzemię owo na plecy; zanim się jednak podniosła pod tym ciężarem i stanęła na chwiejących się nogach, czuła jak jej w krzyżach coś trzeszczy i jak wszystkie kości w niej chrupocą. Czasem jęknęła krótko, czasem usta tylko do jęku otwarła, a nie wydała głosu.
Wicher za nią jęczał, wicher za nią po ziemi się tarzał i bił sobą o trzeszczące węgły stodoły...
Zmordowany bębnieniem Łuka, kilka już razy odpoczywał, taneczna ochota wzbierała i opadała w chacie u Sekurów, a Maryśka z rosnącą zawziętością kartofle z Antkowego kopczyka nosiła.
W kopczyku było może dziesięć, może dwanaście korcy — dobra skrzynia. Wiedziała o tem, bo sama je Antkowi sypać w dołek pomagała. Zatrwożyło też to ją wielce, że przy dziesiątym coś worku krew jej się nosem rzuciła, a w oczach stanęły mroczki. Toż to była ledwo połowa roboty. Jak szła z workiem, tak pod górką przysiadła, i śniegiem krew tamowała, poczem podychawszy mało wiele, zebrała się i dźwignęła. Ale już jej było niesporo. Nogi w kolanach same się gięły, ręce w ramionach mdlały, z krzyża ku lędźwiom ból okrutny szedł, jakby ją kto na pół przetrącił.
Z następnym workiem już dwa razy przysiadać i odpoczywać musiała. Ścięte jej zęby coraz częściej przepuszczały krótkie, urwane sieknięcie. Zimny pot przylepiał jej na skroniach włosy, w uszach szumiało, jak pod młyńskiem kołem.
Zwietrzył ją pies od Stasiaków i z wielkiem ujadaniem za stodołę przyleciał. Pies był zły, i Maryśka zwykle go się bała. Teraz jednak, nic na ujadanie ono nie dbając, robiła swoje, a pies takoż nie wytrwał długo, i kilka razy okręciwszy się na onej strasznej zawiei, ogon pod się wziął i stuliwszy uszy, skomląc ku chałupie Stasiaka odbiegł.
Worek, który teraz Maryśka nagarnęła, wydał jej się nade wszystkie ciężki. Postawiła go tedy napowrót i usypała nieco kartofli, z pół ćwiartki może, poczem jęknąwszy dźwignęła i poszła. W pół drogi wszakże taka ją obeszła niemoc, że go postawić musiała, i za czuprynę chwyciwszy po śniegu do komórki przyciągnęła.
Wróciwszy do kopczyka, nasypała już tylko ćwiartkę może, ale i od tego zamroczyło ją tak, że się ledwo, motyką podpierając, do komórki dowlokła.
W tej chwili właśnie Stach, fornal, ze zmów Antkowych wcześniej do koni wracający, na całe gardło, podwórzem idąc, śpiewał:

...„A we—ź mnie Wo—jtek za zonę,
Da ci — matu—sia pierzone.
Pierzone puchowe,
Sto złotych gotowe,
Malowaną skrzy—nię,
I śliczną dziewczy—nę!...”

Stanęła w progu Maryśka pod ciężarem swoim o odźwierek oparta, i chwilę słuchała, jakby nieprzytomna. Zaczem cisnąwszy worek i motykę na sporą już kupkę usypanych przy maglach kartofli, rzuciła się na nią z załamanemi rękami i wielkim głosem ryknęła:

— Antek!... mój Antek!... mój Antek!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka miesięcy coś potem — Maryśka już dawno nie służyła we dworze — dowiedziałam się, że leży ona chora na tyfus u matki swojej, starej Jędrzejki, która na komornem w chałupie Stasiaków siedziała. Kiedym do izby weszła, usłyszałam płacz dziecka i stukot biegunów kolebki. Kolebka z paru deszczułek, nędznie sklecona, ustawiona była tuż przy łóżku, na którem leżała Maryśka. Na brzeżku kolebki siedział «Jantoś» w równie brudnej jak dawniej, tylko nieco krótszej koszulinie, i odbijając się bosą piętą od ceglanej podłogi, kołysał dziecko piszcząc monotonnym głosem:
«Aaa—a!... Aaa—a!...»
W całej izbie znać było wielką biedę.
Maryśka odwróciła głowę od ściany.
Twarz miała zapadłą, oczy gorączką błyszczące, ciemne rumieńce na wychudzonych policzkach.
Patrzyła wzrokiem zmąconym, ale była przytomną.
— I cóż ty, Marysia? Chorujesz? — zapytałam zbliżając się do łóżka.
Próbowała unieść się i przemówić, ale nie mogła; głowa jej opadła, usta poruszyły się bez głosu, po rozpalonej twarzy nagła bladość przeszła i dwie łzy grube potoczyły się z pod spuszczonych rzęs.
— A toć! — odezwała się stara Jędrzejka. Docna wskórania dziewczysko nie ma. Ono to niby i nie taka chora, ino że nijakiej w niej mocy. A skąd ma być moc! Abo to zje co godnego, albo i wypije? Kapkę ta tego mleka, co go od Stasiaczki uproszę i tyla! Abo to człowiek ma co czem, przy takiej chorobie począć? Miała poduszkę — przedała, worek ino tera pod głowę podtyka; wełny sobie na wełniak narządziła — też my ją przedać musieli, żeby choć na ten chlebaszek grosz był, boć to człowiek gruntu nie ma, swego ziarnka nie uświadczy... Mielimy dwie kury, poniosłam do karczmy, bo raili, co dobrze wódkę tłustą pić... Człowiekby z pod ziemi ten grosz wykopał, żeby ino mógł...
Podparła wyschłą ręką brodę i zaczęła wzdychać; z pod spuszczonych rzęsów Maryśki znów dwie wielkie, jasne łzy wybiegły i stoczyły się na jej pierś zapadłą.
Stojąc tuż przy chorej i słuchając wzdychania Jędrzejki, podniosłam oczy na ścianę.

Na ścianie, tuż nad łóżkiem, pomiędzy świętemi obrazami, tylko poniżej nieco wisiały na gwoździu nowo podzelowane z wyczernionemi cholewami, trochę tylko kurzem przysute — niesprzedane Antkowe buty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.