Nieśmiertelny (Daudet, 1888)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieśmiertelny |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L'Immortel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Miej się na ostrożności, Freydet. Ja znam ten ich sposób werbunku... Widzisz, ci ludzie czują, że koniec ich blizki, że pleśnieją w swoich fotelach... Akademia wyszła już z mody... jest to instytucya przeżyta.. Jej powodzenie jest tylko pozornem... To też już od lat paru prześwietne grono nie czeka, aż gość sam przyjdzie, ale idzie na ulicę i tam zaczepia przechodniów. Wszędzie... w salonie, w pracowniach artystów, w księgarniach i w teatrze, wszędzie gdzie bywają artyści i literaci, znajdziesz werbującego akademika, uśmiechającego się do młodych talentów: — „Młodzieńcze! Akademia zwróciła uwagę na ciebie“.
Jeżeli autor jest już znanym, napisał dwie lub trzy rzeczy, jak ty, wtedy zaproszenie jest wyraźniejszem: — „Dlaczego nie pomyślisz o nas, mój drogi, teraz sama pora“, — lub też po prostu z rubaszną otwartością: — „Cóż to? pan stanowczo nie chcesz należeć do naszego grona?“ — W taki sam sposób, lecz delikatniej i ostrożniej postępują z autorem, należącym do wyższego towarzystwa, z tłomaczem Ariosta naprzyklad, lub fabrykantem salonowych komedyjek: — „He! he! wiesz pan co? możeby się dało...“ — a jeżeli pisarz salonowy będzie prawił o tem, że czuje się niegodnym tego zaszczytu, że zbyt mało jest zasłużonym, wtedy posługuje się utartym frazesem: „Akademia jest salonem“. — Kroćset dyabłów! Wiele to już razy, słyszałem ten frazes: — „Akademia jest salonem... zwraca uwagę nietylko na dzieło same, lecz i na człowieka...“ Tymczasem werbownik wszędzie jest zapraszanym, wszędzie bywa i wszędzie mile go przyjmują. Jak mszyca, żyje na krzewie nadziei, którą sam wzbudził i starannie podtrzymywał.
Poczciwy de Freydet oburzył się. Nigdy w życiu mistrz jego, Astier, nie zajmowałby się podobnemi rzeczami. Védrine wzruszył ramionami.
— Astier? ależ on jest najgorszym ze wszystkich werbowników, bo działa z przekonania i bezinteresownie. On wierzy w Akademię, która jest celem jego życia. Kiedy ci mówi: „żebyś wiedział, jakie to smaczne“ i mlaska językiem, jak gdyby zjadł co dobrego, wtedy święcie wierzy w to co mówi i dlatego jego przynęta jest niebezpieczniejszą. Za to raz, kiedy się już ją połknie, wtedy Akademia nie zajmuje się już więcej swoją zdobyczą, pozwala się jej szarpać, wiele zechce... Ty, naprzykład, lubisz rybołówstwo, nieprawdaż? Gdy ci się zdarzy złapać na wędkę ładną sztukę, dużego szczupaka, przywiązujesz go na sznurku i ciągniesz za łódką. To się nazywa w języku rybackim...
— Zatopić rybę.
— Otóż to, zatopić rybę.... Czy taki Mozer, nie jest podobnym do zatopionej ryby, którą ciągną na sznurku za łódką. A Salèle? a Guerineau? a wielu innych, którzy też haczyk połknęli....
— Ale przecież są tacy, którzy dostają się do Akademii, których przyjmują ostatecznie?...
— Tak! są tacy... ale nie ci, których się łapie... A zresztą, przypuśćmy, że kogoś wybiorą. Co mu z tego przyjdzie? Będzie miał pieniądze? Ty, z gospodarstwa będziesz ich miał więcej. Sława? znaczenie? Tak, jest się znanym, w jednym kościele, maleńkim jak komórka. Rozumiem jeszcze, gdyby przyjęcie do Akademii dodawało talentu, ale zwykle zatraca się go w tej dusznej atmosferze. Akademia jest to salon, rozumiesz? są tam zwyczaje, do których trzeba się stosować, są rzeczy, o których mówić wolno i takie, o których nie wypada wspominać. Pożegnaj się wtedy z pięknami oryginalnemi pomysłami! niewolno ci być śmiałym nowatorem! Najruchliwsi zachowują się spokojnie, z obawy niesplamienia zielonego munduru. Zupełnie jak dzieci, ubrane od święta, mówi się im: bawcie się, ale nie pobrudźcie sukienek. — Możesz sobie wyobrazić, jak się bawią...
Prawda! pozostaje im jeszcze uwielbienie niektórych pań, sfiksowanych na punkcie Akademii, alе to strasznie nudne. Mówię z doświadczenia, spróbowałem już tego.
— Widziałem to na własne oczy, — jak powiada stary Astier-Réhu. Baby pełne przesady, kładły mi w uszy całe zdania, wyczytane w dziennikach a które powtarzały jak pozytywki, aż do znudzenia.
Nasłuchałem się dość pani Ancelin poczciwej starej kumoszki, ograniczonej jak stołowe nogi, krztuszącej się ze śmiechu od dowcipów Danjou, dowcipów wypracowanych, wymuszonych, sztucznych jak jego peruka...
Freydet żachnął się:
— Danjou?! z taką czupryną? miałby nosić perukę?...
— O! pół peruki tylko,., jeżeli ci o to idzie... Otóż... u pani Astier musiałem wysłuchiwać odczytów o etnografii, któreby hipopotama zabiły a u księżnej Padovani słyszałem, jak ten niedołęga obrzydły, Laniboire, siedząc przy stole na pierwszem miejscu, wyplatał tak niemożliwe rzeczy, że każdy inny, zwykły śmiertelnik, byłby został wyrzuconym za drzwi.
Najzabawniejszem jest to, że księżna sama pomogła Laniboire’owi wejść do Akademii. Dopóty łasił się, jęczał i błagał, aż znudzona, prosiła krewnego mego Loisillona:
— Wybierzcie go już raz, niech mię nudzić przestanie, — a teraz czci go jak bożka, sadza przy swoim stole i zamiast dawnego lekceważenia okazuje najwyższe uwielbienie. Zupełnie jak dziki, korzący się przed bałwanem, którego sam wystrugał....
— Ja, mam już dosyć tych salonów akademickich, w których same tylko błazeństwa, śmieszności i babskie intrygi! I ty miałbyś tam włazić? Pytam się, po co? Pędzisz żywot tak przyjemnie, jak mało kto; ja sam, który mało o co dbam, zazdrościłem ci prawie, widząc cię z siostrą w Clos-Jallanges: idealny dom na wzgórzu, wysokie pokoje, kominki takie, że wołu w nich upiecby można, stare dęby, pola, winnica, rzeka... jednem słowem, byt taki, jak szlachcica w powieściach Tołstoja, polowanie, rybołóstwo, dobre książki i przyjemne sąsiedztwo, chłopi nie bardzo kradną a w dodatku, żebyś nie zardzewiał w tym ciągłym dobrobycie, masz siostrę, zawsze uśmiechniętą, żywą i dowcipną (pomimo choroby przykuwającej ją do fotela), uszczęśliwioną, gdy wróciwszy z przechadzki, przeczytasz jej ładny jaki wiersz, napisany gdzie w polu, ołówkiem na ćwiartce papieru, położonej na siodle, lub też w lesie, leżąc w trawie, tak jak my teraz, wyjąwszy tylko ten przebrzydły turkot wozów i trąbienie w koszarach...
Védrine musiał umilknąć. Ciężkie furgony, naładowane żelaztwem, przejeżdżały z hałasem, wstrząsając ziemią i przyległemi domami, w poblizkich koszarach słychać było trąbienie, a świst lokomotywy, katarynka i dzwony kościoła św. Klotyldy, sprawiały piekielny koncert, którym codziennie można się uraczyć w wielkiem mieście. Pracownia mieściła się na rogu bulwaru d’Orsay i ulicy Bellechasse, w gmachu dawnej Izby obrachunkowej, na zrujnowanym tarasie, zarośniętym pachnącemi ziołami, jak polanka w gęstym lesie. Klomby okwitłych już bzów, gaj wiązów i klonów, rosnących wzdłuż kamiennych poręczy, obsadzonych bluszczem i dzikiem winem, wszystko to tworzyło bezpieczne schronienie dla stada gołębi i dostarczało pożywienia pszczołom. W głębi widać było spokojny i piękny profil pani Védrine, karmiącej najmłodszą córeczkę, podczas, gdy starszy chłopak ciskał kamieniami do licznych czarnych, szarych i pręgowanych kotów, które były, jak gdyby tygrysami w tej puszczy, leżącej w środku Paryża.
— A teraz, kiedy już mówimy o książkach, powiem ci parę słów o twoich wierszach. Wszak możemy być ze sobą otwarcie, prawda, stary kolego? Otóż w książce twojej, którą przejrzałem zaledwie, nie ma już tej wiosennej świeżości, zapachu ziół leśnych, tego uczucia, którem się inne twoje wiersze odznaczały. W twoim „Bogu w naturze“, czuć już wawrzyny akademickie i obawiam się, że teraz zatracisz odrębne swe cechy i wdzięczny twój talent złożysz Krokodylusowi w ofierze.
Przydomek „Krokodylus“, który przypomniał sobie Védrine, rozśmieszył ich obu. Widzieli Astier-Réhu, jak ze spoconem czołem, z beretem zsuniętym na tył głowy i z łokciową czerwoną wstążką przy czarnej todze, deklamował swe napuszone tyrady stylem Vick d’Azira, którego miejsce w Akademii miał zająć wkrótce.
Poecie sumienie wyrzucało ośmieszanie starego mistrza, począł wychwalać dzieła jego historyczne, pracowitość z jaką odgrzebywał stare, nieznane szpargały, zasypane kurzem w archiwach.
— To głupstwo, — rzekł Védrine pogardliwie. Dla niego najciekawsze archiwa w ręku głupca znaczyły tyleż, co osławione „dokumenty ludzkie“, gdy niezdarny powieściopisarz z nich użytkuje. Dukat zamieniony w liść zeschły. Rozgadawszy się, prawił dalej:
— Czy można nazwać historykiem tego, kto rozwadnia niewydane dokumenta i przerabia je na ciężkie tomy, których nikt nie czyta, które zapełniają miejsce w księgozbiorach dzieł poważnych, a wyglądają jak lekarstwa z etykietą: „zamięszać przed użyciem“.
Tylko francuzka płytkość bierze na seryo te kompilacye, ale niemcy i anglicy drwią z nas sobie. „Ineptissimus vir Astier-Réhu“, — jak powiada Mommsen w jednej ze swych uwag...
— Ty sam nawet, okrutniku, dałeś ją staremu do przeczytania i to wobec całej klasy.
— Zwymyślał mię też od osłów, jeszcze bardziej niż owego dnia, pamiętasz, kiedy nudził nas ciągle powtarzając, że wola jest to najlepszy motor, używając którego można się wzbić jak najwyżej, a ja krzyknąłem z ławki, naśladując głos jego — A skrzydła, panie profesorze, a skrzydła?
Freydet roześmiał się i widząc że nie obroni historyka, począł wychwalać profesora.
Védrine oburzył się:
— Śliczny mi profesor! — zawołał, — człowiek, który całe życie spędził, pieląc i wyrywając z tysiąca umysłów to, co on zielskiem nazywał a co było wyobraźnią, samoistnością, pierwiastkiem twórczym, to jest zarodkami życia, które profesor przedewszystkiem rozwijać i pielęgnować powinien. A gałgan! dosyć się nas naskrobał i naobierał.... Byli tacy, którzy opierali się, ale stary podwajał wysiłków i polerował nas i tarł jak szkolną tablicę. To też spójrz na tych, którzy z rąk jego wyszli... prócz paru buntowników takich jak Herscher, który z nienawiści do rzeczy oklepanych popadł w przesadne zamiłowanie rażących wybryków, lub jak ja, który także temu staremu zawdzięczam swój gust do gwałtownych skurczy i niemożliwych muskulatur, — wszyscy znędzniali, niedołężni i płytcy...
— A ja? — zapytał de Freydet z komiczną rozpaczą.
— O ty! twoja natura cię ocaliła, jak dotąd przynajmniej, ale strzeż się, żebyś nie popadł w łapy Krokodylusa. I pomyśleć, że dla dostarczania nam podobnych profesorów są założone szkoły narodowe, ustanowione pensye i ordery, że nawet Instytut po to tylko istnieje....
Wyciągnąwszy się jak długi na trawniku, oparłszy na łokciu głowę zasłoniętą od słońca liściem łopianu, Védrine wygłaszał gwałtowną swoją mowę łagodnie, nie poruszając ani jednym muskułem swej szerokiej, pełnej, jak u indyjskiego bożka twarzy, ożywionej tylko spojrzeniem małych, śmiejących się oczu.
Freydet słuchał, czując się dotkniętym w szacunku, do którego był nawykł:
— Wytłómacz że mi, w jaki sposób godzisz nienawiść do ojca z przyjaźnią dla syna?
— Kiedy ja ani jednej, ani drugiej nie czuję... Zajmuje mię tylko Paweł swą bezczelnością, malującą się na ładnej twarzyczce kokotki... Chciałbym żyć długo, aby módz zobaczyć co z niego będzie...
— Żebyś pan wiedział, panie de Freydet, — rzekła pani Védrine, wtrącając się do rozmowy, — żebyś pan wiedział, jak on wyzyskuje mojego męża... Całe odnowienie zamku w Mousseaux, galerya nowa nad rzeką, altana dla orkiestry, kaplica — wszystko to robota mojego męża. A pomnik Rozena? Zapłacą mu tylko za rzeźbę, podczas, kiedy sam pomysł, urządzenie — wszystko jest jego....
— Daj pokój, — rzekł artysta obojętnie; — z pewnością, że ten smarkacz nigdyby sam nie był odkrył wspaniałych gzemsów pod warstwą tynku, którego „architekty“ nie żałowali od lat trzydziestu, ale miałem za to okolice śliczne, przyjemne i nie krępujące towarzystwo księżnej, ciebie zresztą... A przytem jak wiesz, mam za dużo pomysłów; zawadzają mi, duszą mię... Robią mi prawdziwą przysługę, uwalniając mię od nich... Mój mózg jest jak stacya środkowa: na wszystkich szynach, we wszystkich kierunkach stoją gotowe do drogi lokomotywy... Ten młokos zrozumiał to... brak mu pomysłów, kradnie moje i podaje publiczności, pewien, że się o nie nie upomnę. Ale żebym ja miał się na tem nie poznać... Cóż znowu... Widzę doskonale, kiedy ma zamiar ściągnąć mi co.... robi drwiącą minę, spogląda niby obojętnie, potem nagle nerwowy grymas ust i już.... złapał mię.... Musi nieraz myśleć: „Boże, jaki ten Védrine głupi!“ a nie domyśla się, że ja go przez skórę czuję i bawię się nim.... A teraz, — rzekł rzeźbiarz, powstając z ziemi, — pokażę ci mego rycerza i pracownię... Ciekawa jest, zobaczysz!
Opuścili taras aby dostać się do pałacu; po paru schodkach, weszli do dużej czworokątnej sali, dawnej kancelaryi Rady państwa; w pokoju tym ani podłóg, ani sufitów nie było, górne piętra się zapadły i przez żelazne, pokręcone od ognia szyny, widać było niebo. W jednym z kątów, pod murem, wśród rur żelaznych, oplecionych bluszczem, leżał w pokrzywach model pomnika Rozena.
Widzisz — rzekł Védrine — ale prawda, że nic nie możesz widzieć... — i opisał mu pomnik.
Niełatwo zadowolnić tę małą księżniczkę i jej zachcianki budownicze; trzeba było różnych szkiców grobowców asyryjskich, egipskich, niniwijskich — zanim zdecydowała się na projekt Védrina, na który krzyczeć będą architekci, chociaż jest wspaniałym. Grób wojskowy, namiot otwarty z podniesionem płótnem, w głębi przed ołtarzem, sarkofag nizki i szeroki, naśladujący obozowe łóżko, na którem sypiał żołnierz, poległy za wiarę i króla: obok niego złamany oręż a u stóp duży chart rozciągnięty.
Praca była ciężką, wskutek twardości dalmackiego granitu, przy którym uparła się księżna; Védrine musiał wziąć się za młot i dłuto, i jak prosty robotnik pracować na cmentarzu, nareszcie po wielu trudach i mozołach, grobowiec był już prawie ukończony.
— I ten kiep, Paweł Astier, będzie się nim szczycił — dodał rzeźbiarz, uśmiechając się bez żadnej niechęci, poczem podniósłszy stary dywan zasłaniający dziurę, będącą niegdyś drzwiami. Wprowadził Freydeta do olbrzymiej sieni, bez sufitu, zawieszonej matami, będącej jego pracownią.
Sień wyglądała jak wielka szopa lub podwórko; w kącie rósł duży figowiec, który rozpościerał szeroko okryte liśćmi konary, a obok niego pęknięty kaloryfer, owity bluszczem i kapryfolium, podobnym był do starej studni.
Tutaj pracował od dwóch lat, zimą i latem, wśród mgły unoszącej się nad poblizką rzeką, lub na zimnym wietrze; pracował, „nie kichnąwszy nawet ani razu“, jak twierdził, spokojny i wytrwały, jak jeden z tych wielkich mistrzów epoki Odrodzenia, do których podobnym był z silnej postaci i płodnej twórczości.
Teraz miał już dosyć rzeźby i budownictwa... jak tylko wykończy i odda swój posąg, dostanie pieniądze, zabierze żonę i dzieci, i łódką popłynie w górę Nilu; będzie malować od świtu do nocy; — rozmawiając, odsuwał stołki i osłony, a przywiódłszy przyjaciela przed olbrzymią, ociosaną bryłę:
— Oto mój rycerz — rzekł — mów szczerze, jak ci się podoba?
Freydet czuł się nieswój wobec olbrzymich rozmiarów leżącego wojownika, więcej niż naturalnej wielkości, zastosowanej do rozmiarów namiotu; gwałtowna i przesadzona muskulatura, utworom Védrina, niecierpiącego „wylizanej rzeźby“, nadawała cechę niewykończonego, przedhistorycznego arcydzieła, jednakże poecie, w miarę jak wpatrywał się i pojmował, zdawało się, że od tego posągu bije jakieś światło promieniste, że czuć w nim tę siłę przyciągającą, która jest pięknem w sztuce.
— Przepyszny — rzekł tonem głębokiego przeświadczenia.
Rzeźbiarz roześmiał się, zmrużywszy oczy.
— Ale nie od pierwszego wejrzenia, co? Do mojej rzeźby trzeba się przyzwyczaić i obawiam się księżny, jak przyjdzie oglądać tego szkaradnego bałwana.
Paweł Astier miał przyprowadzić którego dnia księżnę, gdy wszystko będzie już wykończonem, ogrodzonem i gotowem do odlewu.
Rzeźbiarza niepokoiły te odwiedziny, bo znał gust światowych pań, słyszał nieraz na wystawie, w dniu podwyższonej ceny wejścia, ich banalne i płytkie zdania, krążące po sali i obijające się o rzeźby wystawione.
— Jak one kłamią i udają te panie! Prawdziwemi są tylko ich stroje wiosenne, włożone po raz pierwszy na wystawę, która jest tylko pretekstem do popisania się nową toaletą.
— Zresztą, mój drogi — ciągnął Védrine, wyprowadzając z pracowni przyjaciela, ze wszystkich paryzkich grymasów, ze wszystkich kłamstw towarzyskich, najbezczelniejszem i najzabawniejszem zarazem jest udane zamiłowanie sztuki. Wszyscy udają a nikt nie wierzy... To samo z muzyką... gdybyś je widział w niedzielę...
Szlі, rozmawiając, długim sklepionym korytarzem, wiatr z różnych stron świata poznosił tu nasiona i bujna roślinność okrywała ziemię, wciskając się nawet między szczeliny ścian popękanych i zakopconych; weszli w główny dziedziniec, dawniej wysypany piaskiem, a teraz porośnięty owsem, trawą i chwastami; w środku, ogrodzony deskami warzywny ogródek, parę grządek poziomek, obok mały domek z cegieł, wszystko razem sprawiało wrażenie osady squattera, położonej na skraju dziewiczej puszczy.
— To ogródek introligatora i jego mieszkanie — rzekł Védrine, wskazując na szyld, na którym łokciowemi literami wypisane było:
wykonywa wszelkie roboty, wchodzące w zakres
Ten Fage, dawny introligator Izby obrachunkowej i Rady państwa, mając sobie dozwolonem zatrzymanie dawnego swego pomieszczenia, które pożar oszczędził, był teraz wraz ze stróżem jedynym mieszkańcem pałacu.
— Wejdźmy na chwilę, — rzekł Védrine, — poznasz ciekawy typ, — i podszedłszy bliżej, zawołał: — hej! panie Fage!
Ale nikogo nie było przy introligatorskim warsztacie, ustawionym pod oknem i zarzuconym skrawkami papieru, nożycami i wielkiemi księgami, ściśniętemi pod prasą. W mieszkaniu odrazu uderzało to, że wszystkie sprzęty, jak: warsztat, krzesła, półki do książek, a nawet małe lusterko do golenia, zawieszone na oknie, wszystko to było małych rozmiarów i zdawało się być przeznaczonem dla dwunastoletniego dziecka. Można było myśleć, że się jest w mieszkaniu jakiegoś karła, oprawiającego książki liliputom.
— Jest to garbus, — szepnął Védrine do ucha de Freydetowi, — i w dodatku, garbus kobieciarz, używający perfum i pomady.
Mdły i nieznośny zapach fryzyerskiego gabinetu, olejku różanego i perfum, połączony z wonią klajstru, uderzał nieprzyjemnie węch wchodzącego.
Védrine raz jeszcze zawołał, zwracając się w głąb pokoju, ale nikt się nie odezwał i obaj wyszli. Freydet się śmiał, słuchając co rzeźbiarz opowiadał o garbatym Lowelasie.
— Może jest gdzie na umówionej schadzce?
— Nie kpij sobie z niego, mój drogi, trzeba ci wiedzieć, że ten garbus wynajduje sobie najpiękniejsze kobiety w Paryżu, jeżeli wierzyć wiszącym w jego gabinecie fotografiom z napisami: „mojemu Albinkowi“... „kochanemu panu Fage“. Nie lubi żadnych szurgotów, same aktorki, kokotki wyższej sfery; nie sprowadza ich nigdy tutaj, ale od czasu do czasu, po dwu lub trzydniowej hulance, powraca w różowym humorze. Opowiada mi ze szkaradnym uśmiechem, że zafundował sobie przepyszny tom w ósemce, lub ładny tomik w dwunastce, bo tak zwykle nazywa według dużego lub małego formatu, przedmioty swych miłosnych zapałów.
— I brzydki jest, powiadasz?
— Potwornie!
— I niemajętny?
— Biedny zupełnie introligator, utrzymujący się ze swej pracy i sprzedaży jarzyn, ale inteligentny, niezmiernej erudycyi i pamięci. Znajdziemy go pewno spacerującego gdzie koło pałacu... Jak wszyscy ludzie namiętni, jest on marzycielem... Pójdźmy... tylko uważaj, bo droga nie wszędzie jest równa.
Weszli na obszerne schody, których pierwsze stopnie żelazne i poręcz, były jeszcze w dobrym stanie, lecz dalej trzeba iść było po wątłym drewnianym pomoście, między wysokiemi murami, na których widniały na pół zatarte freski, zakopcone i odrapane; goły tors kobiecy, zad koński i zaledwie czytelne litery napisów: „Rozmyślanie,“ „Milczenie“, „Handel zbliżający narody“...
Na pierwszem piętrze, długi, sklepiony korytarz ciągnął się między okopconemi murami, przez szpary i pęknięcia których widać było gęste krzaki. Przy wejściu znajdował się napis: „Korytarz woźnych“. Korytarz ten, podobnie jak i dolny, był w smutnym stanie; dachu nad nim nie było, gałęzie krzaków, dobywając się przez wierzch i wijąc koło ścian, tworzyły zeń rodzaj zielonej alei. Przez otwory widać było dachy domów sąsiednich, białe mury koszar i wierzchołki jaworów, rosnących koło pałacu Padovani.
— Patrzaj, kolego, — rzekł Védrine, wskazując bujną roślinność, pokrywającą cały pałac, — zieloności tu nie brak. Gdyby Krokodylus to widział! Dopieroby się gniewał... Nie! tego już zanadto!... zawołał, cofając się nagle.
Na dole, przy domku introligatora, stał Astier-Réhu, którego łatwo było można poznać po długim tabaczkowym surducie, starym, znanym w całej dzielnicy cylindrze, zsuniętym zwykle w tył, na kędziory długich siwych włosów, będących aureolą bakalaureatu; jednem słowem, sam Krokodylus w swojej osobie. Rozmawiał żywo z maleńkim człowieczkiem, z gołą, błyszczącą od pomady głową, w obcisłej jasnej kurtce, uwydatniającej niekształtne jego plecy.
Nie można było dosłyszeć, co mówili, ale Astier wydawał się być bardzo poruszonym, wymachiwał laską, pochylając się do twarzy małego stworzania, stojącego przeciwnie bardzo spokojnie, z rękami skrzyżowanemi z tylu, pod garbem.
— Czyżby ten połamaniec miał jaką robotę do Instytutu? — zapytał Freydet, — przypomniawszy sobie, że nazwisko Fage słyszał już raz z ust swego mistrza.
Védrine nie odpowiadał, przyglądał się z uwagą gestykulacyi obu mężczyzn, których rozmowa urwała się nagle: garbus powrócił do siebie, zrobiwszy ręką ruch jak gdyby powiedział: „Jak pan sobie chcesz“, a Astier-Réhu wielkiemi krokami zdążał ku wyjściu od ulicy de Lille, lecz zawahał się i zawróciwszy do sklepu, wszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
— To dziwne, mruknął rzeźbiarz. Dla czego Fage nigdy nic mi o tem nie wspominał? Co za tajemniczy człowiek! Bardzo być może, że jaki kawał urządzają na współkę... jakiego białego kruka wynajdują...
— Cóż znowu! Védrine! — rzekł oburzony Freydet.
Freydet, po odbytej wizycie, szedł wolnym krokiem ulicą d’Orsay, mocno poruszony brutalnemi słowami, które dopieroco usłyszał od Védrina. Jak jednak ludzie mało się zmieniają! Jak wcześnie w dziecku zapowiada się człowiek! Po dwudziestu pięciu latach, pomimo siwych włosów i zmarszczek, pomimo tej maski, w którą czas ludzi ubiera, obaj żacy z lyceum Ludwika, odnaleźli się takimi, jakimi rozstali się na szkolnej ławce: jeden gwałtowny i egzaltowany, zawsze buntujący się, drugi uległy i pełen poszanowania dla władzy, natura powolna i w tym kierunku rozwijająca się dalej śród ciszy wiejskiej...
Zresztą, może Védrine miał słuszność: czy warto zadawać sobie tyle pracy, nawet pewnym będąc powodzenia. Najbardziej lękał się o swoją siostrę, biedną kalekę, która pozostała sama w Clos-Jallanges, podczas gdy on popiera swoją kandydaturę. Już teraz, po paru dniach rozłąki, smuci się i niepokoi; dzisiaj taki smutny list od niej odebrał.
Tak rozmyślając, przechodził obok koszar dragonów; zwróciła jego uwagę gromada zgłodniałych obdartusów, stojących po drugiej stronie szosy i czekających aż im dadzą resztki zupy. Przyszli już od dawna, z obawy by kto ich miejsca nie zajął; oparci o baryerę, lub siedząc na ławce, brudni, obdarci, jak stado zwierząt, czekali nieruchomie, rychło w dziedzińcu koszar ujrzą kotły ze strawą i oficer służbowy da znak, że mogą się zbliżyć. Wśród pięknego, jasnego dnia, strasznym był widok tych dzikich spojrzeń, zgłodniałych twarzy, które ze zwierzęcym wyrazem zwracały się ku otwartej bramie.
— Cóż tutaj porabiasz, kochany chłopcze? — Astier-Réhu, rozradowany, wsunął rękę pod ramię swego ucznia.
Spojrzał w kierunku, w którym uczeń jego ukazywał mu wzruszający obraz nędzy paryzkiej.
— Rzeczywiście.... rzeczywiście.... — ale jego profesorskie oczy umiały tylko na książkach czytać i nie pojmowały, ani rozczulały się nad obrazem życia. Nawet po sposobie, w jaki ujął ramię de Freydeta i prowadził go, mówiąc;
— Odprowadź mię do Instytutu — czuć było, że mistrz nie pochwala tych scen ulicznych i żąda większej powagi od swego ulubionego ucznia; oparłszy się o jego ramię, opowiadał mu powoli o zachwycie swym i uradowaniu z powodu cudownego odkrycia, które zrobił: List własnoręczny królowej Krystyny do Akademii francuzkiej. Jak to dobrze się składało! miał właśnie powitać potomka jej, księcia Leopolda. Ten list, rzadkość nad rzadkościami, przeczyta publicznie na posiedzeniu, i nawet może w imieniu Akademii, ofiaruje księciu autograf prababki... Baron Huchenard pęknie z zazdrości.
— Ale... wiesz... te listy Karola V? To było oszczerstwo, najpodlejsze oszczerstwo! mam tu dowody! przekonam tego Zoila! — szeroką, grubą swoją ręką, uderzał w safianową ciężką tekę i uniesiony radością, chcąc ażeby i de Freydet brał w niej udział, powrócił do wczorajszej ich rozmowy, o kandydaturze poety na pierwsze opróżnione krzesło.
— Jakiby to był śliczny widok! mistrz i uczeń, siedzący obok siebie, pod kopułą Instytutu. — Zobaczysz, jakie to przyjemne... nadzwyczaj przyjemne... nie można mieć o tem pojęcia, zanim się nie spróbuje!
Słuchając go, można było myśleć, że dostawszy się raz do tego miejsca, człowiek zapominał trosk i kłopotów życiowych, które zatrzymywały się u progu, nie śmiejąc wejść dalej. Ponad krytyką i zawiścią, unosił się wybraniec wśród światła i spokoju....
— Wszystko się ma! wszystko! niczego się nie pragnie! Oh! Akademia! Akademia! jej przeciwnicy gadają, bo nie znają jej wcale, lub dostać się do niej nie mogli, niedołęgi!
Jego silny głos rozlegał się po ulicy, zwracając uwagę przechodniów. Niektórzy poznawali go i wymawiali nazwisko Astier-Réhu. Stojąc na progu swych sklepów, księgarze lub kupcy rycin i starożytności, kłaniali mu się z uszanowaniem, przywykłszy widywać go stale w tym czasie.
— Popatrzno! Freydet! — i mistrz ukazywał pałac Mazarini, przed który dopiero co przybyli. — Oto mój Instytut, taki, jakim wyobrażałem go sobie w młodości, gdy tylko z rycin go znałem. Powiedziałem sobie:
— Dostanę się tam! I dostałem się! Teraz na ciebie kolej, moje dziecko. Oby to wkrótce na stąpiło..
Lekkim krokiem przeszedł bramę i zniknął niedługo w głębi brukowanych, poważnych dziedzińców, pełnych spokoju i ciszy.
Freydet stał nieruchomy, spoglądając za nim, a na jego pełnej i opalonej twarzy, w łagodnych okrągłych oczach, malował się taki sam wyraz, jak na twarzach zgłodniałych nędzarzy, oczekujących na resztki jadła przed koszarami.
Odtąd Freydet już zawsze z takim wyrazem spoglądać będzie na Instytut.