<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Pani Germaine de Freydet
w Clos-Jallanges.

Opiszę ci najdokładniej, droga moja siostro, w jaki sposób przepędzam czas w Paryżu. Zamierzam przez cały czas mego pobytu tutaj, pisywać do ciebie regularnie co wieczór i list dwa razy na tydzień regularnie wysyłać.
Przyjechałem zatem dzisiaj rano: zatrzymałem się jak zwykle w hotelu na ulicy Serwandoni, gdzie hałas Paryża nie dochodzi mię wcale; słyszę tylko dzwony od świętego Sulpicyusza i stuk młotów poblizkiej kuźni, co mi wieś ulubioną przypomina.
Natychmiast po przyjeździe, pobiegłem do swego wydawcy:
— Kiedy wyjdzie nasza książka?
— Pańska książka? — wyszła już od tygodnia!
Wyszła już z druku i nie znać jej było w olbrzymiej księgarni Maniveta, ciągle nowych rzeczy poszukującego. Teraz świeżo wydali w niezliczonej ilości egzemplarzy, nową powieść Herschera p. t. „Dryada“. Księgarnia była zawalona stosami tej powieści i możesz sobie wyobrazić z jakiem zdziwieniem i roztargnieniem słuchali mię subiekci i nawet sam poczciwiec Manivet, kiedy mówiłem o moim skromnym utworze i o nadziei otrzymania nagrody Boisseau. Wziąłem parę egzemplarzy przeznaczonych dla członków komisyi i wyniosłem się z tej powodzi Dryad.
W powozie przerzucałem kartki dzieła; tytuł, „Bóg w naturze“ skromny i poważny zarazem, podoba mi się; wydrukowano go, cokolwiek małemi literami i niezbyt wyraźnie, ale trudno! może za to, ładne twoje imię „Grermaine“, umieszczone nad dedykacyą, przyniesie szczęście memu utworowi.
Dwa egzemplarze zostawiłem na ulicy de Beaulnes u państwa Astier, którzy, jak wiesz, nie mieszkają już w ministeryum spraw zagranicznych; pani Astier przyjmuje zawsze w te same dnie tygodnia, w przyszłą środę dopiero będę mógł opowiedzieć ci, co mistrz sądzi o mojem dziele.
Od państwa Astier popędziłem do Instytutu, gdzie też robota kipiała.
Dziwna rzecz, jacy w Paryżu są ludzie ruchliwi, przynajmniej nam mieszkańcom wsi, przywykłym do spokoju pól, lasów, gorączkowa ruchliwość paryżan, wydaje się czemś nadzwyczajnem.
Zastałem pana Picherat — pamiętasz go, to ten grzeczny sekretarz, który trzy lata temu na konkursie, dał ci takie dobre miejsce — otóż zastałem pana Picherat i jego urzędnika, w ogromnym ruchu. Jeden drugiemu dyktował nazwiska, adresy, gatunkowali karty wejścia, niebieskie, żółte, zielone. do lóż galeryi, parterów, jednem słowem zamęt, jak zwykle przed każdem wielkiem posiedzeniem, kiedy trzeba rozsyłać listy zapraszające. Ze względu na wielkiego księcia Leopolda, który będzie obecny na posiedzeniu, liczba zaproszonych będzie większą niż zazwyczaj.
Picherat zaledwie chwilkę czasu mógł mi poświęcić. — „Nie mam czasu, panie wicehrabio“, starym obyczajem, zawsze mię tak nazywa. — Nic nie szkodzi panie Picherat — odrzekłem.
Ten pan Picherat, grzeczny bardzo człowieczyna, lecz nader zabawny, przypomina mi naszego dawnego nauczyciela tańców. Również jak i tamten gniewa się, gdy mu zaprzeczają.
Żałuję, że nie mogłaś słyszeć jego rozmowy z hrabią de Bretigny, ex-ministrem, magnatem, który jest członkiem Akademii. Hrabia przyszedł reklamować o dwa żetony, które mu się należały za odbyte posiedzenia.
Nie wiesz pewno o tem, że członek Akademii, za każde posiedzenie, na którem jest obecny, dostaje 6 franków; ponieważ akademików jest czterdziestu, wypada zatem dwieście czterdzieści franków, które się dzielą, pomiędzy obecnych akademików. Im jest ich mniej, tem większą kwotę każdy z nich dostaje.
Wypłata odbywa się miesięcznie; każdy z nich, otrzymuje należne pieniądze w srebrze, w papierowej torebce, na której napisane jest jego nazwisko.
Hrabiemu de Brétigny, brakowało dwóch żetonów i nie było nic zabawniejszego, jak widzieć tego bogatego starca, prezesa, niewiem wielu rad zarządzających, który własnym powozem, przyjechał kłócić się o dwanaście franków. Dostał ostatecznie sześć a i te, Picherat, rzucił mu z góry, jak posłańcowi.
„Nieśmiertelny“ schował je do kieszeni z głębokiem zadowoleniem, bo też najprzyjemniejszemi są pieniądze, zarobione w pocie czoła. Nie myśl, ażeby w Akademii próżnowano; przeróżne komisye i posiedzenia, ogromna ilość dzieł, które przeczytać należy z urzędu, raporta, dykcyonarz, mowy... wszystko to dużo czasu zabiera.
— Zostaw pan swoją książkę, ale sam się nie pokazuj — rzekł mi Picherat — nawał roboty, której ciągle przybywa, nie dobrze usposabia panów akademików dla przedstawiających swe prace.
W istocie, pamiętam dobrze, jak mię przyjęli Ripault-Babin i Laniboire, ostatnim razem, kiedy przysądzono mi nagrodę. Postać rzeczy zmienia się natychmiast, jeżeli prosząca jest ładną kobietą: Laniboire puszcza się wtedy na dwuznaczne koncepta a Ripault-Babin, zawsze pełen ognia, pomimo osiemdziesięciu lat skończonych, częstuje kandydatkę szlazowemi cukierkami i mówi drżącym już głosem:
— Dotknij go pani swemi usteczkami, będzie mi słodszy.
Opowiadano mi to w kancelaryi, gdzie z nieśmiertelnych nie wiele sobie robią.
— Ubiegasz się pan o nagrodę imienia Boisseau? Zaraz. Masz pan za sobą dwóch panów, trzech gryzipiórków i dwóch komedyantów. W ten sposób urzędnicy między sobą nazywają akademików. Członkowie akademii, herbowni lub biskupi — zowią się „panami“, profesorowie i uczeni „gryzipiórkami“, nazwą „komedyantów“, oznaczają adwokatów, artystów dramatycznych, literatów i dziennikarzy.
Poprosiwszy o potrzebne mi adresa panów, gryzipiórków i komedyantów, ofiarowałem jeden egzemplarz mego dzieła uprzejmemu Picherat, drugi, dla formy tylko, posłałem panu Loisillon, który już dogorywa, poczem resztę egzemplarzy rozdałem różnym osobom we wszystkich krańcach Paryża.
Wracając od Ripault-Babin, poszedłem do Lasku Bulońskiego. Pogoda była prześliczną, w powietrzu pachniały fiołki; zdawało mi się, że jestem u siebie, na wsi, podczas wczesnej, ciepłej wiosny...
Miałem ochotę rzucić wszystko i powrócić do ciebie, do Jallanges. Zjadłem sam obiad na bulwarach, wieczorem poszedłem do teatru; grano „Ostatniego z Frontynów“ utwór jednego z moich przyszłych sędziów, Desminières’a; tobie jednej mogę wyznać, jak mię znudziły jego wiersze. Wskutek gorąca, dostałem zawrotu głowy; słuchając aktorów deklamujących nudne wiersze, myślałem ciągle o Jallagens i o świeżem wonnem, tamtejszem powietrzu.
Wtorek... Cały dzień biegałem po Paryżu, odwiedzając księgarnie i wypatrując po wystawach mojej książki. Dryada... wszędzie Dryada!...
Wszędzie było pełno tej Dryady, z napisem: „wyszła z druku“, a mój biedny „Bóg w naturze“ zaledwo gdzieniegdzie, z kąta wyglądał. Gdy nikt się na mnie nie patrzył, wydobywałem go z ukrycia i kładłem na widoku, ale nikt się nie zatrzymywał. Raz jeden tylko, jakiś murzyn, przyzwoicie wyglądający, z inteligentnym wyrazem twarzy, zatrzymał się i przez chwilę przerzucał kartki, poczem odszedł, nic nie kupiwszy. Miałem ochotę dogonić go i ofiarować mu książkę.
Przy śniadaniu, w angielskiej restauracyi, czytałem dzienniki. Żaden z nich o mnie nie wspomina, nawet najmniejszego ogłoszenia niema. Niedbałość Maniveta jest nie do wybaczenia, ręczę, że nie porozsyłał nawet książek, chociaż mi to obiecywał. Zresztą, tyle książek codzień wychodzi... cały Paryż zasypany jest książkami.
Smutnym jest los poety...
Wiersze, które pisał z głową płonącą, w gorączce niemal, które mu się zdawały tak pięknemi, że świat cały będzie się niemi zachwycał, te wiersze, rzucone teraz na pastwę publiczności, są nieledwie mniej znane, niż wtedy, kiedy w bezładnych myślach, krążyły po głowie poety. Dzieje się z niemi to samo, co z balowemi sukniami, które wobec zachwytu całej rodziny nakłada się z myślą, że wszystkie inne zaćmią, a one tymczasem giną wśród masy innych toalet.
Zazdroszczę Herscherowi... Wszyscy go czytają i rozumieją. Ciągle spotykam panie, trzymające w ręku powieść jego, w świeżej, żółtej okładce.
Trudno, trzeba się z tem pogodzić.
Napróżno poeta chce się wznieść duchem po nad tłum, pisywać będzie zawsze dla tłumu. Gdyby rzucony na odludną wyspę Robison Kruzoe, obdarzony był największemi nawet zdolnościami poetycznemi, nie napisałby z pewnością ani jednego wiersza. Rozmyślałem długo na ten temat, spacerując po Polach Elizejskich, wpośród tłumów obojętnych mi ludzi.
W niewesołem usposobieniu, jak to łatwo możesz sobie wyobrazić, powracałem do hotelu na obiad, gdy w tem przed zwaliskami dawnej Izby obrachunkowej, potrąciłem o wielkiego draba:
— Freydet! — Védrine — bo to on był, Védrine, jeżeli go pamiętasz, przyjaciel mój, rzeźbiarz, który kiedyś w tym czasie gdy pracował w Mousseaux, odwiedził nas wraz z swą żoną, młodą i śliczną kobietą. Nie zmienił się nic od tego czasu, posiwiał tylko trochę na skroniach; prowadził za rękę swoje dziecko, którego śliczne oczy podziwiałaś i szedł wolnym, spokojnym krokiem; za nim szła pani Védrine, popychając przed sobą wózek z młodszem dzieckiem.
— Ma ich troje, rachując w to i mnie — powiedział mi Védrine, wskazując na żonę, która rzeczywiście spoglądała na męża, wzrokiem pełnym macierzyńskiej czułości i zdawała się podobną do flamandzkiej madonny, patrzącej z zachwytem na swego syna i boga.
Rozmawiałem z niemi długo, stojąc na ulicy, bo zetknięcie się z tymi zacnymi ludźmi sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Védrine jest jednym z tych, którzy drwią sobie z powodzenia, publiczności i z nagród Akademii. Mając takie stosunki, będąc krewnym Loisillona i barona Huchenard, potrzebowałby tylko chcieć zatrzeć trochę zbyt odrębne cechy swego talentu, aby jutro otrzymał nagrodę, zamówienia i został członkiem Instytutu. Ale jego nie nęci nic... nawet sława.
— Dwa lub trzy razy w życiu swojem próbowałem już czem jest sława — mówił do mnie — wiem dobrze jak to smakuje. Zdarzało ci się czasem, przez roztargnienie, włożyć cygaro ogniem do ust... otóż to jest sława. — Dobre cygaro włożone ogniem do ust...
— Ale ostatecznie, jeżeli nie pracujesz ani dla sławy, ani dla pieniędzy...
— Dla pieniędzy? jeszcze mniej...
— Otóż to! Wiem, że niemi gardzisz. Dlaczego więc pracujesz z taką gorliwością?
— Dlaczego? dla mojej własnej przyjemności, mój drogi, dlatego, że czuję potrzebę tworzenia, wyrażenia mych myśli...
Widocznie należał on do tych, którzy nawet na bezludnej wyspie nie przestaliby tworzyć. Jest on prawdziwym artystą, zawsze niespokojnym i szukającym nowego sposobu wyrażenia swych myśli a w chwilach wolnych od pracy uganiającym się za nowemi wrażeniami, któreby zadowolniły jego oryginalny umysł.
Robił już majoliki, emalie, prześliczne mozajki, które można podziwiać w Mousseaux. Gdy raz trudność przezwycięży i utwór swój wykończy, bierze się do innego dzieła; obecnie marzy o spróbowaniu malarstwa, przedtem jednakże chce wykończyć swego rycerza z bronzu, przeznaczonego na pomnik dla Rozena. Żona jego zgadza się z nim we wszystkiem i podziela wszystkie jego złudzenia; prawdziwa żona artysty, w milczeniu usuwająca od niego wszystko, co mogłoby przeszkodzić jego marzeniom.
Widok takiej kobiety zachęca do małżeństwa; gdybym znał taką, przywiózłbym ci ją do Clos-Jallanges i pewien jestem, żebyś ją pokochała, ale uspokój się... Kobiety takie, jak pani Védrine zdarzają się rzadko i dla tego będziemy nadal żyć we dwoje, tak jak żyliśmy dotąd.
Przy rozstaniu, umówiliśmy się, że w przyszły czwartek spotkamy się znowu, nie u nich w Neuilly, lecz w pracowni przy ulicy d’Orsay, gdzie zwykle oboje dzień cały przepędzają.
Pracownia ta jest bardzo oryginalną: Védrine, uzyskawszy pozwolenie, urządził ją sobie w kącie dziedzińca dawnej Izby obrachunkowej, wśród zwalisk pokrytych zielenią.
Pożegnawszy się z państwem Védrine, parę razy oglądałem się za siebie, aby raz jeszcze spojrzeń na tę szczęśliwą rodzinę; widziani zdala w oświetleniu złotych promieni zachodzącego słońca, stanowili oni prześliczną grupę.
Wieczorem, w hotelu, myśląc o nich, napisałem parę wierszy; ale nie czuję się tu u siebie, sąsiedzi mi przeszkadzają; potrzebuję koniecznie swego pokoju w Clos-Jallanges, z trzema oknami, z których mam widok na rzekę i wzgórza pokryte winnicami.
Nareszcie doczekałem się środy... dziś zatem, dowiem się ważnych dla mnie nowin, o których natychmiast ci doniosę.
Przyznam ci się, że wizyty u pp. Astier oczekiwałem z bijącem sercem; niepokój mój wzmagał się w miarę jak wchodziłem na poważne i ciemne schody mieszkania ich przy ulicy de Beaune. Czego też dowiem się u nich? Stary mistrz, Astier, nie miał może czasu przejrzeć mojej książki. Wielką wagę przywiązuję do zdania tego zacnego człowieka, wobec którego zawsze będę się czuł uczniem i który wywiera na mnie dotychczas ten sam wpływ, jak ongi, gdy z katedry do mnie przemawiał.
Bezstronny i pewny sąd jego wpłynie bezwarunkowo na członków Akademii, przysądzających nagrodę imienia Boisseau.
To też z uczuciem niewypowiedzianego niepokoju siedziałem w gabinecie mistrza, który żonie ustępuje zwykle pokoju na dnie przyjęcia.
Nie jest to już wspaniały apartament w ministeryum. Stół uczonego zasunięty w głąb pokoju, zasłonięty jest parawanem, który zakrywa jednocześnie część biblioteki. Naprzeciwko, w najwidoczniejszem miejscu, wisi portret pani Astier, uderzająco podobny do syna i zarazem do starego Réhu, którego miałem przyjemność poznać.
Portret ten sprawia wrażenie trochę ponure i chłodne, tak jak ten wielki pokój bez dywanów, z ciemnemi firankami i oknami wychodzącemi na równie ciemne podwórko.
Gdy weszła pani Astier, zrobiło się jaśniej w pokoju.
Paryż musi mieć własność zachowywania urody kobiecej w stanie świeżości. Ta blondynka o delikatnych rysach i przenikliwem spojrzeniu, odmłodniała o lat trzy.
Mówiła mi o tobie, dopytywała się z zajęciem o twoje zdrowie i o nasze wspólne, pożycie braterskie.
— Poezye pana czytałam przez noc całą... Zachwycające!...
Obsypała mię tysiącem pochwał, przytoczyła trafnie parę wierszy i powiedziała, że mistrz mój Astier, był zadowolony, polecił jej nawet zapewnić mię o tem, wrazie gdyby sam nie mógł opuścić archiwum i zejść do salonu.
Zwykle jestem czerwony na twarzy, ale wtedy musiałem być pąsowy, jak po dobrym obiedzie, zadowolenie moje minęło jednak szybko, gdy biedna kobieta zwierzyła mi się z ciężkiego położenia, w jakiem znajdowali się teraz.
Straty pieniężne i dymisya męża, nadwerężyły ich dobrobyt: mąż dniem i nocą pracował, pisząc dzieła, które dużo trudu i pieniędzy kosztują, a których publiczność nie kupuje. Przytem trzeba dopomagać dziadkowi, staremu Réhu, który nie ma nic prócz swojej pensyi, a którego podeszły wiek, — ma bowiem dziewięćdziesiąt ośm lat, — wymaga ciągłych starań i opieki. Bezwątpienia, Pawełek jest dobrym synem, pracowitym i z pewnością zrobi karyerę, ale w tych czasach niełatwo dobijać się stanowiska. To też pani Astier, ukrywa swe kłopoty, zarówno przed nim jak i przed mężem, biednym, zacnym uczonym, którego kroki słyszałem nad swoją głową, podczas gdy żona jego, drżącym głosem, z trudnością jakby szukając wyrażeń, pytała mię, czybym nie mógł....
Ach! boska, boska istota! byłbym w tej chwili chciał ucałować kraj jej sukni!
Zrozumiesz teraz, droga siostro, co miał znaczyć telegram, który odebrałaś i dla kogo przeznaczone są te dziesięć tysięcy franków, o które cię prosiłem. Przypuszczam, że natychmiast dałaś znać panu Gobineau. Nie udałem się wprost do niego, bo wiem, że oboje robimy wszystko na współkę i że uczucia nasze są wspólne tak jak i wszystko inne... Straszna rzecz, wiele cierpienia kryje się pod tą błyszczącą i gładką powłoką paryzkiego życia!
W pięć minut po uczynieniu mi tych bolesnych zwierzeń, pani Astier przyjmowała zupełnie swobodnie gości, którzy zapełnili salon i rozmawiała głosem tak spokojnym, że nie mogłem nie być zdumionym.
Spotkałem się z panią Loisillon, żoną sekretarza Akademii... lepiejby zrobiła, siedząc przy chorym mężu, niż nudząc całe towarzystwo opowiadaniem o swem pięknem, najwygodniejszem w całym Instytucie mieszkaniu, do którego dodano jej trzy pokoje, opowiadając to tonem faktora zachwalającego towar i powtarzając co najmniej z dziesięć razy, wobec przyjaciółki swej, mającej ciasne mieszkanie po dawnej restauracyi.
Widziałem też i panią Ancelin, której nazwisko bywa często wspominanem przez dzienniki. Poczciwa kobieta, gruba i czerwona, rozmawia cienkim głosem, a właściwie zbiera ploteczki, które potem gdzieindziej roznosi; bardzo miła osoba. Ona także czytała moje wiersze przez noc całą. Zresztą może to tylko taki sposób wyrażania się.
Prosiła mię, ażebym ją odwiedził... cały Instytut u niej bywa.
Picheral nie omieszkałby powiedzieć, że u pani Ancelin, wielkiej zwolenniczki teatru, zbierają się przeważnie „komedyanci“, u p. Astier — „gryzipiórki“, a księżna Padovani najchętniej przyjmuje „panów“, całą śmietankę Instytutu.
Ostatecznie, te trzy kółka łączą się ze sobą, bo we środę, u państwa Astier, spotkałem wybór nieśmiertelnych, należących do wszystkich towarzystw. Był Danjou, komedyopisarz, baron Huchenard z Akademii nadpisów starożytnych, książę d’Athis, członek Akademii nauk filozoficznych i politycznych, Dumas, Brétigny i wielu innych.
Teraz przybywa jeszcze jeden salon u pani Ewiza, dobrej tuszy żydówki z małemi oczyma, która kokietuje cały Instytut i nosi jego barwy: zielone wyszycia na staniku i mały kapelusz ze skrzydłami kaduceum. Niemożliwa kokietka... słyszałem, jak zapraszając do siebie Danjou, mówiła do niego:
— U pani Ancelin — dają jeść, u mnie — kochają.
— Chcę mieć jedno i drugie... wikt i wszelkie wygody, — odparł chłodno Danjou, który wydaje mi się być skończonym cynikiem ze swym niewzruszonym spokojem na twarzy i gęstą, czarną czupryną, jak u pastucha dawnego Latium.
Pani Ewiza, bardzo rozmowna i oczytana, przytacza baronowi Huchenard, całe zdania z jego „Mieszkańców jaskiń“, lub dysputuje o Scheleyu z młodym krytykiem, eleganckim i poważnym, w wysokim kołnierzyku, na którym wspiera się jego ostry podbródek. Za moich młodych lat, zaczynano zwykle od pisywania wierszy, a kończono jak się trafiło, na literaturze, handlu, lub sądownictwie. Obecnie rozpoczynają od pisania krytyk, przeważnie studyów nad Shelleyem. Pani Astier przedstawiła mię temu młodzieńcowi, którego zdanie ma już pewną wagę w świecie literackim, ale zdaje mi się, że moja wąsata, ogorzała twarz żołnierza i rolnika, nie musiała mu się podobać. Zamieniliśmy zaledwo słów parę, poczem przypatrywałem się z zajęciem komedyi, odegrywanej przez kandydatów do Akademii.
Ribault Babin już bardzo stary, Loisillon niedługo pociągnie, to też schodzą się przypuszczalni następcy, chcąc się pokazać, wybadać grunt, a krążąc koło dwóch foteli, zamieniają złośliwe spojrzenia lub jadowite docinki. Pamiętasz Dalzona, ulubionego twego powieściopisarza? — Był i on także. Twarz ma poczciwą, szczerą i dowcipną — tak jak jego powieści. Ale z przykrością byś widziała, jaki był pokorny i uniżony wobec Brétigny’ego, który nigdy nic nie napisał, a w Akademii zajmuje miejsce przeznaczone dla „człowieka z towarzystwa“, tak jak na wsi biedni zajmują miejsce przy stole w dzień Trzech Króli. Nietylko wobec Brétigny’ego, Dalzon bywa pokornym, ale wobec każdego członka Akademii. Wysłuchuje anegdotek starego Réhu, śmieje się z dowcipów Danjou, śmieje się nizkim, żakowskim śmiechem, który Védrine w szkole nazywał „śmiechem dla belfra“. Wszystko to robi dla tego, ażeby w przyszłym roku otrzymać potrzebną mu większość głosów, zamiast dwunastu, które miał w roku zeszłym.
Zjawił się na chwilkę i Jan Réhu, zadziwiająco jeszcze zdrów i czerstwy, trzymający się prosto, w obcisłym tużurku; twarz ma pomarszczoną, jak gdyby upieczoną w popiele i białą, wełnistą brodę, porastającą jak mech na starym kamieniu. Spojrzenie ma bystre i pamięć zadziwiającą, — głuchy jest tylko, co go bardzo smuci, bo wskutek tego skazanym jest na mało zajmujące monologi i osobiste wspomnienia. Opowiadał nam o życiu cesarzowej Józefiny, która tak jak i on, była kreolką z Martyniki. Opisywał jej stroje, szale i muśliny, pachnącą piżmem i otoczoną podzwrotnikowemi kwiatami, które nawet podczas wojny, flota nieprzyjacielska uprzejmie przewozić pozwalała. Potem opowiadał o znanym malarzu Dawidzie i naśladował go, jak z ustami pełnemi jedzenia, wymyślał swym uczniom.
Stary dziad, który tylu wypadków był świadkiem, skończywszy opowiadanie, potrząsał głową i dodawał:
— Na własne oczy to widziałem, — jak gdyby poręczał prawdziwość tego, co mówił.
Muszę dodać, że prócz Dalzona, który słuchał z udanem zajęciem, ja jeden tylko słuchałem bardzo uważnie opowieści starego patryarchy, bo zaciekawiały mnie one daleko więcej niż historyjki niejakiego Gavaux, dziennikarza, korespondenta dzienników zagranicznych, wszystkowiedzącego gaduły.
— Oh! Gavaux! Gavaux przyszedł — dało się słyszeć w salonie, równocześnie z jego wejściem i w tej samej chwili otoczono go kołem; najpoważniejsi z Nieśmiertelnych zachwycali się anegdotami tego tłuściocha, który ze swą czerwoną twarzą i wyłupiastemi oczyma, wyglądał jak spasiony kanonik.
Opowiadał, wtrącając ciągle: „Mówiłem księciu de Broglie,... Dumas powiedział mi wczoraj.... wiem od księżnej.... i przytaczał znane przez wszystkich nazwiska.
Jest ulubieńcem pań, którym znosi ploteczki ze sfer akademickich, literackich, dyplomatycznych lub high life’u, mówi po imieniu Danjou, z księciem d’Athis, z którym wszedł, jest na stopie poufałej, a Dalzona i młodego krytyka z góry traktuje, wogóle zdaje się mieć wpływ i powagę, — dla czego? — Tego pojąć nie mogę.
Ze wszystkich anegdotek, które opowiadał, a których ja, w parafiańskiej prostocie ducha, po większej części nie rozumiałem, podobała mi się jedna tylko: historya młodego papiezkiego gwardzisty, hrabiego Adriani, który towarzysząc jakiemuś dygnitarzowi Kościoła, przysłanemu do Paryża, dla wręczenia komuś kapelusza i biretu kardynalskiego, zapomniał tych insygnij u jakiejś podejrzanej piękności, którą napotkał na dworcu kolei żelaznej, a której adresu następnie zapomniał. Biedny chłopak zmuszony był pisać do Rzymu, prosząc o przysłanie nowego kapelusza, a z zapomnianym piękna grzesznica prawdopodobnie nie wie co robić. Najzabawniejszem jest to, że hrabia Adriani jest rodzonym siostrzeńcem nuncyusza i że na ostatnim wieczorze u księżnej (mówi się tutaj po prostu „księżna“, tak jak w Mousseaux), z całą naiwnością opowiadał swoje zdarzenie, zabawnym włoskim akcentem, który Gavaux znakomicie naśladuje:
— Na dworcu, Jego Eminencya powiada do mnie: Pepino, nieś kapelusz — biret trzymałem już w ręku. Razem dwie sztuki....
I tu naśladuje zachwycony wyraz twarzy ognistego gwardzisty, osłupiałego na widok pięknej dziewczyny:
— Kroćset!! jaka ona śliczna!...
Wszyscy się śmieją.
— Doskonałe! znakomite! Ach ten Gavaux!
Pytam się pani Ancelin, siedzącej tuż przy mnie:
— Kto jest pan Gavaux? co on robi?
Poczciwa dama jest zdumioną.
— Gavaux? jakto? pan go nie znasz?! Ależ on jest zebrą księżnej!
Ale w tej chwili wstała i pobiegła za Danjou, a ja niczego się nie dowiedziałem. Dziwnym jest ten świat paryzki, który co kwartał zmienia swój słownik. Zebra? co to jest zebra? co to może oznaczać?
Przypominam sobie, że wizyta moja trwa dłużej niż wypada, a mistrz mój Astier, nie myśli się ukazać. Trzeba się wynosić. Przeciskam się między krzesłami, aby pożegnać panią domu; po drodze spostrzegam pannę Mozer, roniącą łzy na białą kamizelkę pana de Brétigny. Biedny Mozer! już dziesiąty rok upływa, jak podał się na członka Akademii, teraz nie umie już sam się ukazywać. Posyła natomiast swoją córkę, pannę doletnią i nieładną, która poświęca się jak druga Antygona, która drapie się po piętrach, załatwia sprawunki akademików i ich żon, pielęgnuje ich reumatyzmy, to wszystko w celu zapewnienia ojcu fotela, na którym ten nigdy siedzieć nie będzie; skromnie, czarno ubrana, w uczesaniu nie do twarzy, stoi niedaleko Dalzona, który bardzo wzruszony, broni się dwom akademikom z sędziowskiemi minami i głosem zdławionym krzyczy:
— To podłość! fałsz! tego nie napisałem!
Znowu zagadka! Pani Astier, która mogłaby mi ją objaśnić, zajęta jest poufną rozmową z Gavaux i księciem d’Athis.
Musiałaś nieraz widzieć jadącego z księżniczką powozem, drogą do Mousseaux, tego d’Athis, Samy, jak go tu nazywają. Wysoki, chudy, łysy i zgarbiony, twarz zużyta, woskowej bladości, z brodą długą do pasa, jak gdyby wszystkie włosy z głowy do niej się przeniosły. Mówi mało, a gdy patrzy na ciebie, zdaje się być oburzonym, że śmiesz oddychać tem samem, co i on, powietrzem. Jest ministrem uwierzytelnionym, ostrożny, w sobie zamknięty, na sposób angielski; wnuk Palmerstona — cenionym jest bardzo tak w Instytucie jak w ministeryum spraw zagranicznych. Jest on podobno jedynym z naszych posłów, który ośmiela się stawić czoło Bismarkowi. Powiadają, że otrzyma wkrótce jedną z ważniejszych ambasad. Co zrobi wtedy księżna? Czy opuści Paryż i pojedzie za nim? Dla kobiety tak światowej, jest to rzecz wielkiej wagi. Zresztą zachodzi pytanie, czy za granicą zgodzą się na ten dwuznaczny stosunek przyjęty w Paryżu, dzięki ich taktowi i ostrożności, oraz chorobie i wiekowi księcia, który od żony, zarazem swej siostrzenicy, o dwadzieścia lat był starszym.
Prawdopodobnie, książę rozmawiał o tych ważnych rzeczach z panią Astier i Gavaux, kiedy zbliżyłem się do nich.
Nie znając nikogo w danem kółku, od razu się widzi, że nie rozumiejąc o co chodzi, w rozmowie jest się zupełnie zbytecznym.
Chciałem już odejść, gdy poczciwa pani Astier zatrzymała mię:
— Zajdź pan do niego.... będzie ci rad...
Po ciasnych schodach wdrapałem się do pokoiku swego starego mistrza.
W korytarzu jeszcze usłyszałem jego gruby głos:
— Czy to pan, panie Fage?
— Nie — to ja mistrzu!
— A! de Freydet! Ostrożnie, schyl głowę.
— Istotnie, w tej dziurze nie można nawet się wyprostować. Co za różnica z temi wysokiemi salami pełnemi szaf w archiwach ministeryum, w których widziałem go ostatnim razem.
— Buda? co? — rzekł do mnie zacny człowiek, — ale żebyś wiedział, co to za skarby! I wskazał ręką na szafę, zawierającą co najmniej z dziesięć tysięcy co najrzadszych autografów, które zebrał w ciągu dziesięciu lat ostatnich.
— Z tego można nauczyć się historyi, — ciągnął dalej, roznamiętniając się i potrząsając szkłem powiększającem, które trzymał w ręku, — i to prawdziwej historyi.
Wydał mi się rozdrażnionym i ponurym. Obeszli się z nim bardzo surowo; nagła dymisya, a w dodatku, gdy napisał historyę, w której rzeczywiście liczne dokumenta przytacza, oskarżyli go, że przywłaszczył sobie różne akta z archiwum Burbonów. Wiesz, kto był tym oszczercą? Oto baron Huchenard, członek Akademii, który sam się zwie „królem francuzkich autografilów“, a którego zbiór Astiera do rozpaczy doprowadza. Z tego powodu wojna podjazdowa, pełna zdradzieckich napaści.
— Nawet moje dokumentu z podpisem Karola V, nawet to mi zaprzeczają, — gorączkował się stary — i dla czego? pytam się, dla czego? Dla drobnostki, głupstwa! Napisane: „Mistrz Rabelais“, zamiast „Brat Rabelais“, jak gdyby cesarz nie mógł się omylić! To zła wiara! zła wiara! — powtarzał stary, a widząc, że podzielam jego oburzenie, ujął mię za rękę:
— Dajmy pokój tym brudnym napaściom! Pani Astier mówiła ci o twojej książce, nieprawdaż? Na mój gust, jest tam jeszcze trochę za wiele, ale to mniejsza! rad jestem z ciebie!
To, co on twierdzi, że jest tego za wiele w mojej książce i co złem zielskiem nazywa, jest to bujna wyobraźnia; w szkole jeszcze, kłócił się o to z nami, starając się ją wyplenić! A teraz słuchaj, siostrzyczko, słowo w słowo powtórzę ci koniec naszej rozmowy:
Ja — Czy sądzisz, mistrzu, że mam jaką szansę otrzymania nagrody?
Mistrz: — Po napisaniu tej książki, nie tylko nagrody, ale akademickiego fotela możesz się spodziewać, moje dziecko. Loisillon dogorywa, Ripault nie długo pociągnie... Siedź cicho i spuść się na mnie... Od tej chwili, uważam cię za kandydata do Akademii.
Czy odpowiedziałem mu co na to? Nie wiem... nie pamiętam... Tak byłem zmieszany, że dotąd nie wiem, czy to nie sen. Ja! ja! w Akademii. Pielęgnuj swe zdrowie jak najstaranniej, siostrzyczko droga i wylecz twe chore nogi, abyś mogła przyjechać do Paryża na dzień, w którym brat twój ze szpadą u boku, w mundurze z zielonemi, haftowanemi palmami, zajmie miejsce pomiędzy najsławniejszymi ludźmi we Francyi.
W głowie mi się kręci!... Całuję cię serdeczniei spać idę.

kochający cię brat
Abel de Freydat.

Pojmujesz, że wobec tych wszystkich zajść, zapomniałem o nasionach, drzewkach, słomiankach i innych sprawunkach, załatwię je wkrótce, bo jeszcze czas jakiś myślę tu zabawić.
Astier-Réhu kazał mi nic nikomu nie mówić, ale bywać u członków Instytutu. Jak najwięcej się pokazywać, ażeby mię widziano; to narazie jest najważniejszem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.