<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Kraj Burnsa i kraj Waltera Scotta. — Z życia poety z Ayru. — Autor „Waverleya“. — Abotsford. — Opactwo i grób poety w Dryburgu. — Ruiny opactwa w Melrose. — Wycieczka do „Roslin Chappel“. — Zamek Roslin i dolina rzeki North-Esk.

Jeżeli poprowadzimy linję powietrzną pomiędzy Edynburgiem i Glazgowem, i rzucimy okiem na wielką i żyzną dolinę, którą skrapiają wody Forthy i Clyde’y, to spostrzeżemy, że kraj, który poniżej tej linii leży, pod względem piękności natury, o wiele ustępuje temu, który rozciąga się na północ od niej. Nie spotykamy tu ani gór niebotycznych, ani jezior okolonych wieńcem rozłożystych drzew, dokoła ciągną się płaszczyzny zlekka tylko sfalowane nierównością gruntu, jednem słowem niema nic, coby nas zachwycić i porwać mogło. I jeżeli, które strony Szkocyi, przedstawiają najmniej interesu dla goniącego za pięknością natury turysty, to bezsprzecznie hrabstwa, ciągnące się od tych dwóch rzek do granicy Anglii, podobnie bowiem, jak znaczna część tego ostatniego kraju, są one płaskie i bezleśne, gdzieniegdzie tylko urozmaicone niewielkimi zresztą pagórkami lub kępami drzew, które więcej nasze wiejskie sady niż lasy przypominają. Ale co pospolitym tym pod względem krajobrazów równinom daje powab nieopisany dla każdego wykształconego umysłu, to wspomnienia historyczne związane z niemi, to wspaniałe pomniki budownictwa rozsiane tu i owdzie, na świadectwo cywilizacyi ich dawnych mieszkańców, to wreszcie urok poetycznych wspomnień, dyszących tu, że tak powiem, w powietrzu. Tu to na tych polach odbywały się homeryczne i krwawe walki Szkotów z Anglikami, póki oba te nieprzyjazne sobie narody, zapomniawszy o krzywdach wzajemnych, nie połączyły się jak równy z równym, tu wznoszą się do dziś, jedne z najpiękniejszych w Europie, a najwspanialsze bezsprzecznie w całej Wielkiej Brytanii, ruiny klasztorów i kaplic, dowody potęgi, pobożności i smaku, całych pokoleń oddawna już spoczywających w grobie, tu wreszcie już w nowszych czasach żyli, pracowali i umarli dwaj najznakomitsi poeci, jakich Szkocya wydała: Robert Burns i Walter Scott.
Kto był Walter Scott, czyż potrzebuję polskiemu czytelnikowi o tem mówić? Kto z nas nie zna z poematów jego, wspaniałej „Pani Jeziora“ lub „Pieśni ostatniego Minstrela“, tak pięknie przyobleczonych w polską sukienkę przez Odyńca, kto nie rozkoszował się w dniach świetlanej swojej młodości, takimi poematami w prozie, jak „Wawerley“, „Rob-Roy“ lub „Więzienie Edynburskie“, które obleciawszy świat cały, wszędzie spopularyzowały nazwisko szkockiego pisarza, a na powieść historyczną wszystkich języków i wszystkich ludów, wywarły tak niezwykły wpływ. A Burns? Ten wprawdzie mniej jest nam znanym, jego bowiem „Songs of Robert Burns“, dotąd czekają na tłómacza polskiego, ale w Szkocyi czczonym on jest przez wszystkich, on bowiem pierwszy zagrał na tkliwej strunie ludowych podań swojego narodu tak potężnie, że dźwięk wydobyty z tej struny, znalazł echo w najdalszym zakątku Europy. O tych dwóch ludziach sprawiedliwie powiedzieć można, że wskrzesili z grobu zamarłą wielkość swojego kraju, że jak Mickiewicz Polskę, przypomnieli Szkocyę całemu światu, i to nie głosem czci dla brutalnej siły, jak dzisiejsi niemieccy myśliciele, smutni apostołowie nowoczesnego barbarzyństwa, ale potężnym wykrzykiem do wolności, ale entuzyastycznem ukochaniem narodowej przeszłości, ale oparciem się o lud, tę „arkę“, jak powiada nasz poeta, przymierza, między dawnemi i młodszemi laty:

„w której lud składa broń swego rycerza,
„swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“.

To też Szkoci wiedzą dobrze o tem, znają doskonale zasługi swoich romantyków poetów, i prześcigają się w objawach czci dla ich pamięci. Jednym z objawów tej czci, jest ochrzczenie stron, gdzie oni żyli i umarli, ich nieśmiertelnem nazwiskiem.
Mamy więc w Szkocyi kraje Waltera Scotta i Burnsa. Gdzie one na mapie leżą, jakie są ich granice i obszary, żadna geografja o tem nie mówi, ale Szkot każdy wskaże je najdokładniej. Powie ci on, że doliny skropione wodami Tweedy, to ziemie twórcy „Pani Jeziora“, a okrąg Ayru, to kraj największego liryka Szkocyi.
Kraj Burnsa zatem (the land or Burns) ciągnie się nad brzegami rzeki Ayr. Tu w skromnej lepiance, w mieście tego samego nazwiska, w r. 1759, ujrzał światło dzienne poeta. Biedna chata, którą do dziś oglądać można, najlepiej mówi o tem, do jakiego stanu należeli jego rodzice. Byli to ubodzy dzierżawcy, w pocie czoła zarabiający na chleb. Cóż za naukę mogli dać synowi? Nie dali więc mu prawie żadnej, i młodociane lata jego, zamiast w szkole, spłynęły za pługiem, lub w towarzystwie wieśniaków. Ale to, co dla każdego innego byłoby zabójstwem, dla tego samorodnego genjuszu było źródłem nauki i fantazyi. Za pługiem wsłuchiwał się on w pieśń gminną, w gronie wieśniaków opowiadano mu ludowe podania, na łonie zatem czystej natury, wytworzył się w nim liryczny talent, który mu w rzędzie poetów świata, tak pierwszorzędne wyrobił stanowisko. Walcząc z nędzą i doznając wszędzie niepowodzenia, postanowił on w r. 1786 rzucić kraj i przenieść się do Ameryki. Należało więc pomyśleć o funduszach na podróż. Powodowany potrzebą, Burns zatem puszcza w świat pierwszy zbiór swoich lirycznych poezyi, nie przewidując, że zgotują mu one zczasem nieśmiertelność. Ale nieśmiertelność przychodzi wtedy dopiero, kiedy nad grobem tych, których staje się udziałem, szumią oddawna płaczące wierzby, — za życia, poeci nawet tej siły, co nasz Mickiewicz, upadają pod brzemieniem potrzeb codziennych, — i Burnsa więc, zbiór jego lirycznych utworów nie wydźwignął z nędzy, w której się urodził i żył, i w nędzy też na małej dzierżawie sądzonem mu było dni zakończyć. Dziś, w niewielkiem oddaleniu od biednej chaty, gdzie się urodził, stoi piękny jego pomnik, a kraj cały, jakby przez ironję dla człowieka, który na własny zagon zdobyć się nie mógł, nosi miano kraju Burnsa, ale jak gdyby ogólnym charakterem swoim, chciał kraj ten przypominać skromnego poetę, jest on biednym i jednostajnym, i niczem szczególnem, prócz melancholijną poezyą swoich siół, nie wabi ku sobie; tak więc tylko jak dzieła poety, przemawia do całego otoczenia, głosem spokoju i harmonii.
Ale jeżeli kraj Burnsa jest pospolity i jednostajny, wcale inaczej wygląda kraj Waltera Scotta, (the land or Walter Scott). Zajrzyjmy do tego kraju, a przepędzimy w nim dzień cały niezawodnie tak przyjemnie, jak przyjemnie kiedyś przepędzaliśmy czas, na wczytywaniu się w fantastyczne legendy „Pani Jeziora“.
Ale przedtem słów kilka o chrzestnym ojcu tego kraju.
Walter Scott, urodził się w r. 1771 w Edynburgu. Szczęśliwszy o wiele od swojego współczesnego i pokrewnego duchem poety z Ayru, mógł ukończyć uniwersytet w stolicy Szkocyi, i zaliczyć się do grona adwokatów. Ukochawszy, podobnie, jak Bums, poezyę i podania ludowe, mając 31 lat wieku, wystąpił z trzytomowym zbiorem ballad szkockich. A że zwrot ku poezyi ludowej ogarnął wtedy wszystkie umysły w jego kraju, przeto zbiór ten, zwrócił na niego uwagę wszystkich. To mu dało bodźca do nowej pracy, której następstwem były nowe tryumfy na Parnasie. W roku 1805 występuje on z większym poematem: „Pieśń ostatniego Minstrela“, a następnie z „Marmionem“ i najznakomitszym ze swoich utworów „Panią Jeziora“ (The lady of the lake). Tym poematem, zakończył on poetycką swoją twórczość, to bowiem, co od tego czasu w wiązanej mowie bogów wyszło z pod jego pióra, nosi cechy słabości i upadku. Czuć to musiał niezawodnie sam Walter Scott, gdyż odtąd przerzucił się do prozy, i poświęcił się wyłącznie historycznemu romansowi, którego jest prawdziwym ojcem. W roku 1811, zakupił w okolicach Melrose, w czarownej dolinie rzeki Tweedy majątek Cartley-Hole, i przezwawszy go Abotsfordem, tu osiadł, zdala od wielkomiejskiego gwaru i ruchu. Oderwanie się od tego ruchu i obcowanie z naturą, cudownie oddziałało na fantazyę poety. Z pod jego pióra zaczęły się sypać powieści jedne od drugich piękniejsze, oczy świata całego zwróciły się w stronę jego wiejskiej pustelni. Znajdując się w odmiennych niż Burns, warunkach majątkowych, Walter Scott, nie miał tych pobudek do tworzenia, co ubogi poeta z Ayru, ale i do wrót jego wspaniałego pałacu, zapukała raz silnie ruina, i wywołała ten sam skutek, co u tamtego nędza. Skutkiem bankructwa jednego domu handlowego, Walter Scott, zadłużył się na poważną sumę (przeszło sto tysięcy funtów), musiał więc ze zdwojoną energją wziąć się do pracy, aby ten deficyt wyrównać. Jakoż niespracowany, jak nasz Kraszewski, zaczyna tworzyć z wzrastającym ciągle pośpiechem, po Waverleyu (1814) i Guy Manneringu (l815) drukuje w kilku seryach, pod ogólnym tytułem Tales (opowieści), romanse, wskrzeszające z grobu zamarłą przeszłość Szkocyi, pisze w 9 tomach Życie Napoleona (1827), w 2 tomach Historyą Szkocyi (1830) i puszcza w świat trzy serye nowych romansów pod tyt.: „Tales of a grandfather“, (opowieści dziadka. 1828-1830). Ale praca tak wielka wyczerpuje jego siły, zagrożony na zdrowiu, puszcza się w roku 1831 w podróż do Włoch, lecz powraca niewiele pokrzepiony do domu, i tu na łonie rodziny, w ukochanym swoim zamku Abotsford, gdzie tyle dzieł napisał, do snu nieprzespanego, kładzie strudzoną głowę.
Czytelnik łatwo zrozumie, że każdy podróżujący po Szkocyi, po zwiedzeniu Edynburga i okolic, zanim uda się w głąb kraju, nie może się oprzeć naturalnej chęci odwiedzenia stron, gdzie żył, pracował i umarł, poeta tej, co Walter Scott, siły, i że pierwszą dalszą wycieczką jego ze stolicy, będzie rozkoszna dolina Tweedy, gdzie na niewielkiej przestrzeni stoją: komnata, w której tworzył najpiękniejsze swoje dzieła, i trumna, w której spoczął na wieki. A że niedaleko tej komnaty, leży opactwo Melrose, najpiękniejsze w całej Szkocyi, a tuż przy tej trumnie dźwigają się ruiny Dryburskie, jedne z najromantyczniejszych niezawodnie na całej północy Europy, przeto nic dziwnego, że cały tak nazwany kraj Waltera Scotta, jest celem wędrówki wszystkich przyjezdnych do Szkocyi, nawet i tych, dla których nazwisko twórcy „Waverleya“, jest jedynie pustym dźwiękiem.
Przyjeżdżam więc do Edynburga z Portobello, gdziem noc przepędził, rankiem pewnego pięknego dnia sierpniowego, i na stacyi „Waverley“, biorę do Melrose „tourist retourn ticket“, bilet „tam i z powrotem“. Wyszukuję sobie wagon, na którego szybach, wypisany jest pożądany przez wszystkich podróżujących na całym świecie mężczyzn, wyraz: „smoking“ (dla palących), i za chwilę znajduję się już poza miastem. Czytam w Baedekerze, że do Melrose jechać będę okrągłą godzinę, pragnę więc ten czas zużytkować jak najkorzystniej. Wyglądam oknem, okolica plaska, nigdzie wody, nigdzie lasów, zwracam więc wzrok na współjadących ze mną, ciekawy, czy wpośród nich nie znajdę czegoś, coby mnie więcej od jednostajnej aż do znudzenia natury, zająć mogło. Towarzystwo, którem otoczony jestem, nie należy do high-life'u tutejszego. Co prawda, nie mogłem się nawet tego spodziewać, ile że jechałem klasą trzecią, która będąc najtańszą w tym kraju, najliczniejszy kontyngens rekrutuje sobie w klasie średniej, a nawet w sferze stanu czwartego. Tym razem tiers-état, jedzie ze mną: farmerzy, oficyaliści, urzędnicy. Wszyscy jadą nie dla interesu, lecz dla rozrywki, odetchnąć tem samem powietrzem, które wciągała przed pół wiekiem w siebie pierś poety. Naturalnie, że o poecie wszyscy mówią: ci, co oglądali już Abotsford, opowiadają o tem, co tam jest do widzenia, ci, co jadą tam po raz pierwszy, niecierpliwią się, że pociąg idzie tak wolno. Istotnie, jak gdyby na przekór wszystkim kolejom szkockim, prującym przestrzenie z nieznaną u nas szybkością, pociąg do Melrose, idzie nie prędzej od naszego osobowego, co więcej, zatrzymuje się na pośrednich stacyach. Ma to swoje niedogodności, ma i korzyści, pozwala naprzykład skonstatować, że kraj poniżej linii rzeki Forthy, dla poszukującego pięknych widoków, nie przedstawia tego interesu, co okolice rozłożone po nad tą linją, że zatem, gdyby nie wspomnienia związane z nim i rozsiane po nim pomniki starego budownictwa, nie wart byłby oglądania. Ale też nie dla widoków tam się jeździ, choć jak zobaczymy za chwilę, dolina Tweedy, skrapiającej grób poety, godną jest oka wybredniejszego nawet turysty.
Gdzie ucho w wagonie zwrócę, zewsząd dochodzą mnie dźwięki angielskie. Na kilkunastu podróżnych, prócz mnie, niema nikogo z cudzoziemców. Fakt ten, przejmuje mnie podziwieniem, z rozmowy przecież, w którą się z moim sąsiadem wdaję, dowiaduję się, że po Szkocyi, niezmiernie mało wogóle cudzoziemców podróżuje.
— Jeszcze z Amerykanami spotkasz się pan gdzieniegdzie, ale ci prawie za swoich w naszym kraju uważają się, bo mówią jednym z nami językiem; co się zaś tyczy Francuzów i Niemców, tych na palcach mógłbyś pan tu policzyć. Przejeżdżają i oni nieraz co prawda kanał, ale toną po większej części w Londynie...
— A Polacy? — zapytałem, przygotowany z góry na odpowiedź.
— Polacy — tych nader rzadko, wszyscy, jak tu jesteśmy, oglądamy.
Do rozmowy przyłączył się dalszy sąsiad.
— Znałem przed laty jednego Polaka w Edynburgu, zwał się na ski i mieszkał w starej części miasta. Był emigrantem z r. 1846 i w pocie czoła zarabiał na kawałek chleba. Ale czy żyje dziś, nie wiem. O innych zaś, żaden z nas pewnie nie słyszał.
Ale oto i Melrose. Stacya mała, jak wszystkie w tym kraju jednopiętrowa, a obok niej schody i galerya, rzucona po nad szynami na drugą jej stronę. Obok schodów napis: „cross the rails only by the bridge“ (przechodź przez szyny tylko przez most). Przypomniały mi się koleje podziemne w Londynie z napisami wyraźnymi na tablicach: „wait here for third class“ (czekaj w tem miejscu na klasę trzecią) i uchyliłem znowu głowę przed porządkami, spotykanymi na każdym kroku w tych krajach, — porządkami zabezpieczającymi podróżnych od wypadków, jeżeli tylko sami oni nie zamykają uszów na głos wskazówki lub ostrzeżenia.
Zaledwie przechodzimy na drugą stronę stacyi, aliści otoczeni jesteśmy mnóstwem ludzi. Są to furmani cab’ów, stojących na podwórzu. Wyrazy „Abotsford“, „Dryburgh Abbey“, krzyżują się w powietrzu, każdy zaleca swój faeton, każdy wkłada w rękę cennik jazdy. Spoglądam na parę kart i wszędzie spotykam jedne ceny. Ceny te są dosyć wysokie. Cab jednokonny do Abotsford i z powrotem: 6 szyllingów i 6 pensów, a dwukonny o 3 szyllingi więcej. Nie namyślam się zatem długo, wskakuję w pierwszą lepszą jednokonkę, — i jadę. Jadę po wybornej drodze bitej, okolicą jednostajną i bezleśną, jak cała przestrzeń od Edynburga do Melrose, i w pół godziny po opuszczeniu stacyi, wysiadam przed oparkanionym ogrodem, w którego głębi okazują mi się dziwaczne kształty zamczyska, przypominającego mi wszystkie znane style.
Otwieram furtkę i wchodzę do ogrodu. Za mną postępuje w milczeniu gromadka ludzi. Są to moi współtowarzysze podróży. Wszyscy z bijącem sercem przybliżamy się do przybytku, który tak niedawno jeszcze ożywiał duch niezwykłego człowieka.
Nie wiem, jak kto, ale ja zawsze doświadczam dziwnego uczucia, kiedy mam wstąpić w progi domu, gdzie mieszkał jeden z tych wybranych, których przeznaczeniem jest, być przodownikiem na drodze do światła i postępu. Pragnę przestąpić próg takiego mieszkania i lękam się, bym go nie sprofanował swoją obecnością. Zdaje mi się, że tej ciszy, jaka tam dokoła panuje, przerwać mi nie wolno, że tam właśnie odbywa się proces myślenia człowieka, na którego świat cały ma obrócone oczy, że każdy, co mu w tym procesie będzie przeszkodą, dopuści się nieledwie świętokradztwa, godzien jest, by był przedmiotem potępienia ogólnego. Idę naprzód, gdyż mi powiadają, że iść można, gdyż mnie pchają postępujące za mną tłumy, ale radbym cofnąć się jeszcze, bym przynajmniej, jeżeli tam mam już wejść, wszedł namaszczony i przygotowany, wolny od tego wzruszenia, jakiem przejmuje mnie widok tego, na czem spoczywały ręce wybranych. Jest-li ta nieśmiałość objawem zasługującym na śmiech, lub też poszanowania godnym dowodem, głębokiej czci dla genjuszu, wielkiego i nieśmiertelnego, jak samo bóstwo?
Zamek Waltera Scotta, robi na każdym zaiste niezwykłe wrażenie. Na niezwykłość tę, składają się dwie rzeczy. Naprzód, stoi on w głębi ogrodu u stóp doliny, przerzniętej wstęgą wody, w tajemniczem półcieniu, jakie mu daje otaczająca go dokoła rozłożysta korona drzew, a powtóre, jest on tak dziwacznego stylu, że ta dziwaczność na każdym umyśle wycisnąć musi niestarte piętno. Wyobraźmy bo sobie ogród drzewiasty, zasłany gazonami kwiatów, ogród nie rozłożony na płaszczyźnie, ale rozsiadły, że tak powiem na stoku olbrzymiego pagórka, przeglądającego się kokieteryjnie w zwierciadle jasnych i czystych wód, ogród oparkaniony dokoła, i skutkiem tego zaciszny i bezludny, i w środku ogrodu tego olbrzymie zamczysko, przypominające cokolwiek stare zamki niemieckich raubritterów i wille nowoczesne szkockich lordów, a będziemy mieli wyobrażenie całości, słabe pojęcie o wrażeniu, jakiego tu każdy doświadczać musi. W jakiemkolwiek miejscu ogrodu się umieścisz, zkądkolwiek poszlesz wzrok w stronę zamku, zewsząd przedstawi ci się tak fantazyjnie, że pojąć doprawdy nie możesz, zkąd architekt czerpał wzory do swego dzieła, i gotów jesteś przypuścić, że to nieokiełznana fantazya poety, powołała do życia te mury, jak fantazya jego, w uroku niebiańskiej poezyi, ukazała całemu światu, bohaterską przeszłość jego kraju. Bo powierzchowny wygląd zamku, robi wrażenie niby gotyku, ale wrażenie to za chwilę znika. Widzisz, że te nizkie wieżyce, że te łuki rozłożyste, nic z gotykiem nie mają wspólnego, i powiadasz znowu sobie, że to jest styl par excellence szkocki, coś w rodzaju Holy-rood w Edynburgu, lub starych gmachów na ulicach Canongate lub High-street. Ale i styl szkocki uderza harmonją i ładem, a tu i jednej i drugiego niema, więc znowu mówisz, że styl ten, do szkockiego jest niepodobnym i szukasz znowu w zapasie wspomnień swoich, czy coś podobnego kiedyś, nie uderzyło oczów twoich. Ale szukasz napróżno, ale nic podobnego nie znajdujesz, i odchodzisz przekonany, że to jest coś nawskróś oryginalnego, coś, co jako eklektyzm architektonicznych pomysłów różnych epok, może nawet nie być pozbawionem historycznego i archeologicznego interesu, ale co ładnem bynajmniej nie jest, co naśladowanem nigdy nie będzie i być nie może. I nie dziwisz się już wtedy temu bogactwu fantazyi poety, jakie uderza w czarodziejskich obrazach „Pani Jeziora“, bo czujesz, że kto ukochał taką fantazyjność w budowli obranej dla siebie na mieszkanie, ten musiał skarby jej mieć złożone w głębi swojego ducha. Ale jak tę dysharmonję i niepokój, jakie tu na tych murach widzisz, pogodzić można z klasyczną iście równowagą w dziełach poety, — na to już nie znajdujesz odpowiedzi. I chyba w tych sprzecznościach, jakie targają na wszystkie strony naturę ludzką, doszukujesz się źródła tej zagadki, wobec której stoisz tu zadumany.
Zamek Waltera Scotta, stanowi dziś Panteon jego pamiątek. Po jego śmierci, bibljoteka, złożona z 20.000 tomów i to, co z drobiazgów innych po nim pozostało, miały się rozejść po całym świecie, ale naród nie dopuścił do tego sprofanowania pozostałości po poecie. Drogą składek publicznych, zebrano dość znaczny fundusz, zakupiono w całości wszystko, i w tem samem miejscu, gdzie żył on i pracował, stworzono publiczne muzeum.
Kiedy nam opowiadał o tem przewodnik, gdyśmy przestępowali próg zamku, doznałem przykrego uczucia, boleśnie ścisnęło mi się serce. Ileżto — pomyślałem — nieoszacowanych pamiątek po twórcy „Pana Tadeusza“, dzięki naszemu niedbalstwu, rozbiegło się po szerokim świecie, a jak mało nawet potrzeba było na to, aby w swoim czasie od zatracenia je ochronić. A przecież, w hierarchii genjuszów, o ileż nasz Mickiewicz, wyżej nad Walterem Scottem stoi, o ileż większem jest znaczenie jego w literaturze wszystkich czasów i wszystkich narodów? Ale za to, o ileż co prawda silniejszym jest od naszego prawdziwy patryotyzm Szkotów, patryotyzm, spoczywający nie w słowach, i nie cofający się przed żadną, choćby największą ofiarą na publiczny cel!…
Pokoje w zamku Abotsford, zapełnione są pamiątkami po poecie. Najwięcej jest ich tam, gdzie była jego bibljoteka. Obok książek symetrycznie poustawianych na półkach, mamy tu piękne popiersie jego, dłuta Chantreya; biust Szekspira i dwa wyborne portrety: Waltera Scotta i jego syna w stroju oficera. Tuż za bibljoteką ciągnie się gabinet pracy poety. Skromny on, jak wszystko, co tu widzimy. Proste biurko i fotel, oto całe umeblowanie pokoju tego, gdzie ujrzały światło dzienne, prawie wszystkie romanse historyczne twórcy „Waverleya“. Tuż obok niewielka komnata, gdzie w oszklonej szafce oglądać można ubranie jego z lat ostatnich.
}Najwspanialszym ze wszystkich pokoi w Abotsfort jest jadalnia. Jest ona umeblowana w stylu gotyckim, a zdobią jej ściany obrazy rzeczywistej wartości. Widzimy tu portret Kromwella, Karola II i głowę nieszczęśliwej Maryi Stuart na półmisku, zdjętą podobno nazajutrz po jej ścięciu. Dwie pozostałe sale przeznaczone są: jedna na zbrojownię, a druga na pomieszczenie dla mebli, ofiarowanych poecie przez króla Jerzego IV. W tej ostatniej sali, Walter Scott rozstał się z tem życiem.
Co za sprzeczność, pomyślałem, chodząc po tych komnatach, z tem, co się widzi w ubogim domku Burnsa nad Ayrem. Tu dostatek widzisz na każdym kroku, tam czytasz wszędzie słowo „nędza“, tu śmieje się do ciebie wszystko, tam wszystko ukazuje trupie i zimne oblicze. A przecież gdyby nie ta różnica w położeniu towarzyskiem, jakżeż mało różniliby się od siebie ci dwaj poeci, czerpiący natchnienie do swoich dzieł, w jednem źródle poezyi ludowej! Ale pieniądz, którego Burns miał za mało, a niedostatku którego nie zaznał Walter Scott nigdy, wyżłobił pomiędzy nimi głęboką przepaść, odbił się na produkcyach ich ducha. I gdy Burns, płacząc nad biedną dolą maluczkich, gra na strunie współczucia i miłosierdzia, to budzi współczucie i dla swej doli, gdyż ta niewiele od tamtej się różniła. A Walter Scott? Ten, szczęśliwy jak Goete w życiu, malował je z wesołej i dodatniej strony i wesołość dokoła budził, a gdy na paletę swoją nałożył czasami farb ponurych, to w nich nie czułeś wilgoci łez, gdyż łez w życiu jego nie było. Widzisz to dobrze, gdy po tych pokojach w Abotsford chodzisz, mimo, że powtarzam, są one skromne i nie licują z wspaniałą choć dziwaczną powierzchownością samego zamku.
Walter Scott umarł w dniu 22 września 1832 roku. Pochowano go w Dryburgu, obok ojca. Czyż będąc tu, można nie iść i tam, by pokłonić się jego trumnie? Chyba nie, więc nic dziwnego, że każdy po zwiedzeniu Abotsfordu, do Dryburgu każe się wieźć.
W prawdziwie romantycznem położeniu, nad brzegami szerokiej w tem miejscu Tweedy, ocienione dokoła drzewami, wznoszą się niewielkie ale piękne ruiny. Sprawcami tych ruin są Anglicy. Od XI wieku, stało w tem miejscu bogate opactwo, a choć w XIV uległo ono zniszczeniu, odbudowanem zostało wkrótce. Ale w roku 1544 przyszli Anglicy, złupili i spalili stary klasztor i odeszli, pozostawiwszy po sobie zgliszcza. Z pod tego ciosu opactwo nie podniosło się już nigdy, i do dziś ruinami swemi, świadczy o waśni, jaka rozdzielała tak długo te dwa narody.
Chociaż wszystko śmieje tu się dokoła, wrażenie ogólne jest nad wyraz przygnębiające. I nie dlatego, że spoczywa tu Walter Scott, wszakżeż choć umarł, żyje on nieśmiertelny w narodu swego pieśni, ale widzisz tu na każdym kamieniu tyle barbarzyństwa i złości ludzkiej, masz do czynienia z tak wielkim zasobem burzącej siły i woli, że doznajesz niewypowiedzianie przykrego uczucia na myśl, ile to złego sprawcą był człowiek na tej ziemi, ile złego dokonać jeszcze na niej zdoła, jeśli w serce jego jak dotąd, posępne duchy w rodzaju warzińskiego półboga, siać będą ziarna nienawiści i urągania prawu. Bo patrzmy. Ruiny Dryburskiego opactwa, acz uległy w znacznej części zniszczeniu, pozwalają jednak przed oczami duszy swojej, odbudować obraz pierwotnej całości. Cóż to za piękna musiała być budowla! Ten śmiały łuk wysoko sterczący na froncie po nad drzewami, to część tylko gotyckiego sklepienia, po którem pozostały zaledwie ślady, a te kolumny dźwigające się dotąd z boku kościelnej nawy, to fragmenta zaledwie podniosłej myśli budowniczego, która przy pomocy całego ich szeregu, wypowiadać się musiała tak dobitnie i tak wyraźnie. Co za barbarzyńska wściekłość, kazała tym dzikim tłumom z Południa, pastwić się nad tem dziełem architektury, i że też jakaś nadziemska siła, nie sparaliżowała tych rąk wandalskich, w chwili, gdy podnosiły się świętokradzko na zburzenie i obrócenie w proch tego, co tyle błogosławionych rąk do życia z nicości powołało!... Ale czy tylko w dziedzinie pomników budownictwa, złość i głupota ludzka poczyniły szczerby, czy nie zdeptały one po całem przestworzu kuli ziemskiej, świętszych nierównie od nich rzeczy, — praw do bytu i życia całych narodów?...
Walter Scott, spoczywa w bocznej nawie opactwa. Oderwana od głównego korpusu, stanowi ona jakby oddzielną całość, nosi mniej śladów zniszczenia. Albo więc wściekła ręka barbarzyńców nie zdążyła już po zrujnowaniu klasztoru, wywrzeć swej głupiej zemsty na jego nawie, albo też w kolei czasów, znalazł się ktoś, co ślady spustoszenia na niej zatarł, i nie mając możności lub środków odbudowania całości, poprzestać zniewolonym był na odrestaurowaniu części. Ale pomimo, że część ta musiała chyba odnowieniu kiedyś uledz, cechę ruin z tem wszystkiem na sobie nosi, tylko, że te ruiny, nie robią tego strasznego wrażenia, co ruiny samego korpusu, w którym sterczą jedynie potargane i walące się mury, gdzie ślad nawet sklepienia nie zabezpiecza tego, co pozostało od dalszego zniszczenia. Nawa, w której spoczywa Walter Scott, wprawdzie także dachu jest pozbawioną, wprawdzie także tu i owdzie masz szczątki gruzów i potarganych zrębów, ale przynajmniej po nad jego trumną jest sklepienie chroniące ją od atmosferycznych wpływów, ale przynajmniej gruzy te nie walą ci się na głowę. Nie masz tu, jednem słowem, do czynienia z odrestaurowanym w zupełności budynkiem, odchodząc ztąd, wynosisz zawsze wrażenie ruiny, mimo to jednak ta ruina nie przemawia do duszy twojej tak strasznym głosem przerażenia, jak ruiny głównego korpusu, wpośród których, nie spotykasz się, bo spotkać się już nie możesz ze słowem: „nadzieja“, kędy, jak powiada w swoich Sonetach krymskich, Mickiewicz: „wąż ślizką piersią dotyka się zioła“. Podczas więc, gdy tu w tym grobowcu poety, widnieje zawsze całokształt budowli, jako tako trzymającej się harmonijnych linii, tam w korpusie widzisz jedynie zbiornik odrapanych murów i przerażających gruzów. I powtarzasz, patrząc na to wszystko, słowa wielkiego poety, i dreszcz cię po całem ciele przechodzi, bo te słowa i ten widok uczą cię, że wszystko, co tu jest wśród nas, śladem tego podążyć w końcu musi:

„Skróś okien różnofarbnych, powoju roślina,
„Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
„Zajmuje dzieło ludzi, w imię przyrodzenia
„I pisze Baltazara głoskami: Ruina“.

I przychodzi ci jednocześnie na usta pytanie poety:

„Gdzież jesteś, o miłości, potęgo i chwało?
„Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
„O hańbo, wyście przeszły, a źródło zostało“.

Ale na pytanie to, te potargane mury opactwa Dryburskiego, nie dają ci, niestety, odpowiedzi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ostatnie mieszkanie Waltera Scotta, jest tak fantazyjnem i dziwacznem, jak jego zamek Abotsford. Co za pomysł, spoczywać wpośród ruin, i co rzeczywiście skłonić mogło poetę, że chciał, by tu złożono jego ciało? Sądziłże, iż tu spokojniejszym będzie zdala od gwaru tego świata, nie przepuszczającego nawet cmentarzom i w szalony swój wir, wciągającego niemal trumny? Albo też pragnął on może, by czcigodne jego prochy powstrzymały niszczącą rękę czasu i zabezpieczyły te drogie dla niego mury od ostatecznego upadku? Tak, czy inaczej, leży on tu, obok tej, która była towarzyszką dni jego, i rzeczywiście, opuszczonej od ludzi pustelni, nadaje wszechświatowe znaczenie. Nie ma Szkota, któryby tu nie odbył pielgrzymki, a rzadki cudzoziemiec, jaki tu z za morza przychodzi, nie opuści Edynburga, aby się popiołom poety nie pokłonić. I słusznie, Walter Scott bowiem na pokłon taki zasługuje, a choćby pominąć olbrzymi wpływ jego na literatury wszystkich cywilizowanych narodów, zawsze cześć w każdym obudzać będzie jego gorące przywiązanie do ojczystego kraju, będące źródłem całej jego twórczości.
Dziwne robi wrażenie ten grób jego ponury i smutny. Odcięty rzeką od głównego traktu, zakryty przed okiem gęstą koroną drzew, przytulony do omszałych, walących się rumowisk głównego korpusu opactwa, stoi on tu, jak zjawisko nie z tego świata, i myśli nie o tym zaiste świecie budzi. Zniszczenie jest jego tłem, przemoc fizycznej siły mówi z każdego jego kamienia, posępne „memento mori“ czytasz dokoła. I oglądasz się lękliwie dokoła, czy tu nie zobaczysz gdzie krzyża, tego symbolu zmartwychwstania i nadziei, ale krzyża nie widzisz nigdzie, nadzieja nigdzie nie przemawia do twojej duszy. Jesteś, jak gdyby w świecie pogańskim, który kataklizm jakiś w proch rozsypał i powalił u nóg twoich, i nie widzisz zbawienia dla tego świata, bo nie opiera on się tu na tem, co zbawienie dać może. W środku grobowca, za gotyckiem oknem, widnieje trumna poety. Przywalona ciężkiem kamiennem nakryciem, robi wrażenie czworokątnej skrzyni, i niczem nie przypomina owych wdzięcznych sarkofagów innych krajów, które z poza całunu śmierci, kokieteryjnie spoglądają na ciebie. Jakże inaczej, pomyślałem sobie, spoczywa Thorwaldsen w Kopenhadze. I ten także pragnął nie leżeć na cmentarzu, i ten także chciał mieć niezwykłą mogiłę i pochować się kazał w środku gmachu, który genjuszem swym ożywił i zaludnił. Ale grób jego to poezya wcielona; wszystko się śmieje i wdzięczy w nim dokoła, tak, że zdaje ci się, iż nie umarł on, tylko odszedł ztąd na chwilę, by po ciężkiej pracy usnąć, i że za chwilę do ciebie znów powróci. A Walter Scott? Zwłoki jego gniecie ciężki kamień, gruba krata odcina je od reszty świata, ruina uchwyciła je w żelazne kleszcze. I on odszedł, ale nie na odpoczynek chwilowy, z nim nie zobaczysz się już nigdy! Ponura śmierć, jak te ponure mury, roztoczyła nad nim swoje skrzydła, uniosła go, w niedościgłe okiem przestworza, w których buja, niepobłogosławiony na tę daleką drogę nawet zwykłym cmentarnym krzyżem. Jakżeż więc niepodobnym jest grób jego, do grobu Thorwaldsena w Kopenhadze?..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedym bawił jeszcze w Londynie, mówiono mi, że w Szkocyi dwie rzeczy są najciekawsze do widzenia: opactwo w Melrose i „Pani Jezior Szkockich“ w górach Trosachu. Gdym zatem odchodził od tego grobu i posyłał trumnie wielkiego poety ostatnie spojrzenie i westchnienie, przypomniały mi się te słowa i ucieszyłem się, że za chwilę wśród ruin tego opactwa chodzić będę. Jakoż przeszedłszy wiszący most na Tweedzie, w stronę Melrose skierowałem moje kroki, i właśnie znajduję się wewnątrz murów starego klasztoru, i spoglądając na rzeczywiście wspaniałą pozostałość starego budownictwa, wspominam zamarłą jego przeszłość.
Losy opactwa w Melrose, podobne są do losów klasztoru Dryburskiego. Podobnie, jak tam, tak i tu, powołał je do życia, król Dawid I, podobnie, jak tam, tak i tu, pozostawili na niem swój ślad Anglicy, których ciężką, wandalską rękę, znać nie na jednem miejscu w Szkocyi. Tylko różnica pomiędzy niemi polega na tem, że gdy do zamienienia w ruiny opactwa Dryburskiego wystarczył jeden zbrojny ich napad, tu potrzeba było aż dwukrotnego ich ataku, aby na tym pomniku średniowiecznej architektury, dokonać dzieła zniszczenia. I istotnie, dwa razy bowiem mury te narażone były na ich mściwość, raz w roku 1322, drugi raz w 63 lat później, i gdy po pierwszem ich spustoszeniu, przywrócił je do pierwotnego stanu Robert Bruce, drugiego śladów nikt już zatrzeć nie potrafił. A może też wobec niszczycielskich instynktów ówczesnych Anglików, nikt nie chciał przykładać ręki do odbudowania tego, co leżąc na głównym trakcie między Londynem a Edynburgiem, narażonem ciągle było na niebezpieczeństwo, każdej chwili mogło być znowu zamienionem w kupę gruzów. Tak czy inaczej, dość, że od pięciu wieków nikt tych tu ruin nie próbował restaurować i to nawet wtedy, gdy pojednana ze Szkocyą Anglia, pokrwawiony i wyszczerbiony na karkach jej dzieci miecz, schowała do pochwy i zamiast dotychczasowej nienawiści, posłała swej długoletniej rywalce, uścisk miłosnej dłoni. Podobnie zatem jak w Dryburgu, — i w Melrose, mamy do czynienia ze szkieletem wspaniałego klasztoru, ale jakżeż odmienne odbieramy wrażenia, patrząc oko w oko na oba te szkielety.
Przedewszystkiem Dryburg, — to kupa potarganych gruzów. Z wyjątkiem bocznej nawy, która służy za grób Waltera Scotta i jaką taką przynajmniej całość stanowi, korpus główny wali się niewstrzymanym pędem, i maluczko, a rozwali się zupełnie. Sterczy wprawdzie do dziś na froncie jeszcze, niby kościotrup dźwigający się z grobu, ściana, ozdobiona gotyckiem oknem i pozwalająca domyślać się całości, ale po drugiej jej stronie, nic nie ma uzupełniającego ją w twoich oczach, i nic nie przekonywa cię o tem, czy całokształt, jaki z niej nakreślasz sobie, nie jest po prostu wytworem bujnej wyobraźni. Tu bo zniszczenie dokonało całkowicie swego, tu człowiek pokazał co umie, i z bezwzględnością, godną zaiste świętszej i lepszej sprawy, przekonał o sile swojej i potędze. A w Melrose zupełnie co innego. Albo więc mury tego opactwa były silniejsze i odporniejsze od Dryburskich, albo napaść spotkała tu się z poważniejszym niż tam oporem, albo też wreszcie (co jednak jest mniej prawdopodobnem), głupi żołdak, uderzony niezwykłą pięknością tej budowli, wstrzymał w połowie rękę zniszczenia, darował życie temu, co niemym głosem piękna, dopraszało się zlitowania. Bo jakżeż zaiste to co tu było, musiało być w swoim czasie pięknem, kiedy dziś jeszcze mówi do ciebie tak wspaniałym głosem harmonii i wdzięku, jakżeż wyglądać całość przed wiekami musiała, kiedy dziś jeszcze potargane jej części, tak wielkie wrażenie sprawiają, w taki każdego wprowadzają zachwyt!
Wejdźmy do wnętrza, i rozejrzyjmy się w szczegółach tej monumentalnej budowli.
Przedewszystkiem zaznaczyć trzeba, że fasada zachodnia klasztoru uległa zupełnemu zniszczeniu, ostały się tylko chór i pewne części skrzydeł południowego i północnego, oraz części wieży i nawy. Naturalnie, że dach cały nie pozostał na swojem miejscu i tylko nad pewnemi częściami opactwa, dźwiga się jeszcze ułamek sklepienia, gotyckiemi kształtami swemi mówiącego o gotyckim charakterze budowli.
Przyjrzyjmy się tedy tym częściom.
Uderza tu jedna rzecz. Oto drobiazgowe wykończenie ornamentacyi szczegółów. A tych ornamentacyj wielkie wszędzie mnóstwo, znać że architekt kochał się w nich niezmiernie. Nad każdem więc oknem, nad każdemi drzwiami, nad łukami, wieżyczkami i w każdem zagłębieniu w murze, jednem słowem, wszędzie, gdzie stało wolnego miejsca, mamy tu przeróżne płaskorzeźby, najfantastyczniejszych pomysłów, najdelikatniejszego wykończenia. Tu roztacza się przed oczami naszemi królestwo flory, z drzewami, kwiatami i roślinami, tam świat zwierzęcy występuje w najgłówniejszych swoich okazach, a tam dalej wreszcie, król i pan stworzenia, człowiek, w kształtach bez zarzutu ukazuje się zdumionemu tą rozmaitością, widzowi. A wszystko piękne i wdzięczne, a wszystko wykończone z tą drobiazgowością, jaka cechowała wielkich budowniczych średnich wieków.
Nawa, z której przemoc brutalnie zdarła podobno cudny gotycki dach, połączona jest z bocznemi skrzydłami przy pomocy łukowych arkad podtrzymywanych przez przepiękne, dotąd nieźle zachowane kolumny, ozdobionych również płaskorzeźbami, a wysoka niegdyś na 84 stóp wieża, w części dziś tylko istniejąca, przedstawia tak wielkie bogactwo ornamentacyi, że każdy, pragnący się zapoznać z rozmaitością ozdób, w jakich stary gotyk tak się kochał, mógłby stać przed nią całemi godzinami. Zachowane od zagłady okna, godne są najtroskliwszej uwagi, zwłaszcza też główne, w południowej części budowli, wysokie na 8, a szerokie na 5 metrów, które bogato zapełnione jest koronkowemi ozdobami, wykutemi w murze.
Najbardziej zajmującą częścią klasztoru, jest chór o pięciu większych i mniejszych oknach. Kiedyś, pod największem z nich, stał ołtarz i sarkofag Aleksandra II. Dziś nie ma śladu nawet tych pamiątek, i przewodnik ukazuje już tylko na puste miejsce, gdzie miało leżeć serce Roberta Bruce’a. Ale z tego, co się zachowało tu od zagłady, wnosić można, w jak wspaniałej części klasztoru, zasłużony ten dla Szkocyi mąż, kazał złożyć najdrogocenniejszą cząstkę swojego ciała.
Szczególnie pięknie przedstawiają się ruiny tego wspaniałego opactwa (podobno jednego z najwspanialszych w całej Szkocyi), gdy mu się przygląda od strony cmentarza. Najpokaźniejsza bowiem część budowli, zachowaną została z tej strony od zagłady. Umieściwszy się w pewnem oddaleniu, nie widzi się wtedy braku sklepienia nad głównym korpusem, i zdaje się, że ma się do czynienia z nietkniętym przez ząb czasu okazem średniowiecznego gotyku. Z tej też strony obserwować ruiny trzeba, gdy się chce mieć dokładne pojęcie o tem, czem były przed pięcioma wiekami, z tej strony zdejmują je fotografowie z Edynburga, zdobiąc odbiciami ich okna wystaw i różne drewniane cacka, które obok sprzedają przejezdnym na pamiątkę. A w cacka te zaopatruje się każdy, kto tu przychodzi, każdy bowiem, gdy do domu powróci, chce mieć przypomnienie tego, co widział. I ja więc nabywam, za niewielkie zresztą pieniądze, małą staroświecką klepsydrę z wyobrażeniem ruin, i ile razy spojrzę na nią, zawsze stoją mi w pełnym całokształcie przed oczami majestatyczne mury, świadectwo z jednej strony cywilizacyi tego dalekiego kraju, a z drugiej złości ludzkiej, depczącej w bezgranicznej pysze swojej, pomniki kultury całych pokoleń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pięknie zarysowywał się na niebie poranek, kiedym wsiadał na ulicy Princes street do wielkiego otwartego omnibusu, mającego mnie powieść do Roslin. Po kilku dniach zimnych i dżdżystych, słońce wesoło weszło na firmamencie, gęste chmury, zalegające niebo, pierzchły, nie pozostawiwszy po sobie śladu, wszystko zapowiadało dzień pogodny i czysty. Postanowiłem więc skorzystać z tego, i zanim puszczę się w głąb Szkocyi, zobaczyć inny drogocenny okaz szkockiego budownictwa, słynną kaplicę w Roslin. A że podobnych mnie było więcej, przeto w licznej bardzo kompanii, drogą południową, opuściłem Edynburg, kierując się w strony mniej może od kraju Waltera Scotta romantyczne, niemniej przeto ciekawe od niego.
Droga do Roslin, nie przedstawia nic szczególnego. Środkiem płaszczyzny, mało zadrzewionej i bezwodnej, ciągnie się szosa równa i gładka, jak stół. Jużto wogóle drogi bite w Szkocyi, uderzają doskonałością i w niczem nie przypominają szos naszych. Pomimo gruntu nie wszędzie równego, jak u nas, są one wszędzie proste i gładkie, to też jedzie się po nich szybko i równo, jak po stole. A choć do każdego niemal znaczniejszego punktu w tym kraju, dociera kolej żelazna, przerzynająca Szkocyę w najprzeróżniejszych kierunkach, przecież dzięki wybornym szosom, tam, gdzie jej nie ma, nie czuje się nieledwie jej braku. I przestrzeń więc pomiędzy Edynburgiem a Roslinem, przebywamy w stosunkowo bardzo krótkim czasie, i wcale nie umęczeni drogą, wysiadamy przed furtką, poza którą roztaczają się mury kaplicy.
Podobnie, jak opactwo w Melrose, kaplica w Roslin, należy do najwspanialszych okazów gotyckiego budownictwa w Szkocyi, podobnie jak Melrose, jest ona od góry do dołu, ubrana dekoracyami, przypominającemi wspaniałe świątynie iberyjskiego półwyspu. Tylko, że gdy w Melrose, bądź jak bądź, mamy zawsze do czynienia z ruinami, tu oglądamy budowlę, na której ząb czasu poczynił bardzo mało szczerb. Szczególniej wnętrze jej bogato dekorowane, śladów zniszczenia wcale na sobie nie nosi i przedstawia w swoich łukach, filarach i sklepieniach, tak wielkie bogactwo architektonicznych pomysłów, że stawiają one tę kaplicę bezsprzecznie w rzędzie najpiękniejszych okazów budownictwa na całym świecie. Przewodnik, oprowadzający nas po tem wnętrzu opowiadał nam, że kaplica ta przypomina nieco katedrę w Burgos. Nie znam Burgos, ale być to bardzo może, wedle podania bowiem, plan dla niej, nakreślili hiszpańscy architekci. To też powiedziałbym, że tu, pod tem ołowianem niebem Północy, nie jest ona na swojem miejscu, że nie licuje z temi świątyniami zimnemi, które protestantyzm rozsiał po całym tym kraju, że potrzeba jej światła i ciepła Południa. Dobrze przynajmniej, pomyślałem, że w obecnym czasie, nie odbywa się w tej kaplicy nabożeństwo, — nie suchej bo Biblii i pokutnych psalmów, domagają się te wypieszczone ściany, ale modlitwy głośnej i podniosłej, organów hucznych i wogóle tego poetycznego nastroju, jaki widnieje w katolickich przybytkach Pana, w przeciwstawieniu do zborów ewangielickich, zkąd suchy i ponury racyonalizm, wygnał bezlitośnie wszelką fantazyę i swobodniejszy polot ducha.
Kaplica w Roslin datuje z roku 1446. Nazwisko głównego jej architekta zatarło się w pamięci potomnych, ale pozostała legenda, którą w tej chwili przypomina nam nasz przewodnik.
— Widzicie panowie, — mówi on — tę wspaniałą, gotycką kolumnę. Stawiał ją pomocnik budowniczego, gdy ten, zmuszony był ztąd wyjechać, i na czas jakiś oderwać się od swojej pracy. Jest ona piękną, — nieprawdaż — ale bo też kosztowała życie swojego twórcy. Gdy główny budowniczy, po powrocie do Roslin, ją ujrzał, zachwycił się talentem swojego ucznia, ale zarazem przeląkł się, by ten z czasem nie zepchnął go na plan drugi. Szukał więc od tej chwili sposobności, pozbycia się niebezpiecznego rywala, i upatrzywszy stosowną chwilę, wykonał swój piekielny zamiar. Ta pyszna zatem kolumna, niegodnie zroszoną została krwią swojego twórcy.
Spojrzałem. Przedemną dźwigał się majestatyczny słup. Lekki i wdzięczny, a jednak dość silny, by się pod nim nie załamało sklepienie, strzelał on do góry jak modlitwa, i jak modlitwa w niebie, rozpływał się wdzięcznie w łukach wiążących podstawę dachu. Pokryty z kilku stron bogatemi ozdobami, wyglądał istotnie, jak fantazya poety, i na tle tego gotyku, jak poezya, przemawiał do duszy. Cóż to za geniusz, pomyślałem, musiał mieszkać w tej młodej nieznanej piersi, jakiż wysoce religijny nastrój musiał przepełniać to serce, jeśli w zaraniu lat swoich mógł się on zdobyć na utwór tak pomnikowy, jeśli pierwszym jego pomysłem mogło być tak skończone dzieło. I zrobił mi się żal gorzki tego złamanego tak wcześnie życia, gdyby bo nie mściwa ręka mordercy, ileżby ono pozostawiło śladów swojego bytowania na tej ziemi! Ale czy pytam, jedno to tylko wielkie życie, przecięły ciężkie nożyce głupoty i zemsty człowieczej?...
Uzupełnieniem wrażeń, jakich się tu w tych stronach doznaje, jest dolina rzeki North Esk, prowadząca od ruin zamku Roslin do willi Hawthornden, w której kiedyś podobno mieszkał poeta Drumond. Zamek leży na dość wysokiem wzniesieniu, a willa w środku gęstego zagajnika, skropionego bystremi wodami górskiego potoku. Chociaż jednak i pierwszy i druga, nic równie pięknego, jak kaplica w Roslin, nie przedstawiają, przecież każdy przyjść tu musi, gdyż każdego ciągnie prawdziwie romantyczna dolina wspomnianej wyżej rzeki. Gdyby przez porównanie można było określić jej piękność, powiedziałbym, że przypomina ona nieco dolinę Kościeliską w Tatrach. Tak samo, jak w tej ostatniej, środkiem jej płynie, kłębując się po kamieniach, potok, tak samo, ramami jej są nagie i dzikie skały, tak samo stare świerki i jodły, przeglądają się w jasnym krysztale jej wód. Tylko, że gdy romantyczna dolina Kościeliska jest jak gdyby wstępem do dzikszych i wspanialszych krajobrazów, przedsionkiem do bardziej czarodziejskiego przybytku, dolina rzeki North Esk, u wrót willi, gwałtownie się ucina, i wprowadza podróżnego na płaszczyznę. Mimo to jednak, widzieć ją warto, na niewiększej bowiem przestrzeni, jak dolina Prądnika w Ojcowie, darzy cię ona niezwykłemi pięknościami: grozą i majestatem skał, ponad któremi szybują orły, i pieszczotliwym wdziękiem górskiem strumienia, w cieniu drzew którego, miłosną wiodą rozmowę słowiki i skowronki. To też latem ożywia się ona przyjezdnemi i w tej chwili liczne grupy turystów przebiegają ją w różnych kierunkach, czepiając wzrok po tych stromych skałach, tu i owdzie przypruszonych mchem, lub porosłych karłowatymi, a przecież tak wdzięcznymi krzewami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.