Odgłosy Szkocyi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Odgłosy Szkocyi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Edynburg połączony jest z Glazgowem dwoma linjami kolei żelaznej. Można więc dostać się do tego miasta ze stolicy Szkocyi w dwojaki sposób: albo, wsiadłszy do pociągu na stacyi Waverley na North British Railway, albo też powierzywszy swoje losy Caledonian Railway. Przypadek zrządził, żem miał sposobność przebyć obie te linje, mogę więc z własnego doświadczenia powiedzieć, że obie przebiega się w pięć kwadransy czasu, i że obie, pozbawione są dla turysty wszelkiego interesu. Zaledwo oddalisz się o kilka wiorst od Edynburga, wjeżdżasz w dolinę płaską i bezdrzewną, i jedziesz już ciągle krajem tak, dajmy na to, jednostajnym, jak nasz pomiędzy Warszawą a Piotrkowem. Jak gdyby dla przygotowania cię do tego, że po porzuceniu wspaniałego nad wszelki opis Edynburga, przedstawi ci się brzydki nad wszelkie wyobrażenie Glazgów, piękne widoki natury urywają się niemal zaraz za Górą Zamkową stolicy, i nigdzie już nie przypominają tego, coś w stolicy w niemym zachwycie oglądał.
Powiadam: brzydki nad wszelkie wyobrażenie Glazgow. Winienem czytelnikowi bliżej wyjaśnić te słowa.
Proszę więc z sobą na przechadzkę po tem mieście.
Przybywamy do Queen-street Station, olbrzymiej halli ze szkła i żelaza, stojącej w samym środku Glazgowa, na brzegu George-square i Dundas-street. Stacya wielka, pełna ruchu i życia, przypomina dworce londyńskie. Wszędzie tu wre, wszędzie kipi. Dziesiątki pociągów świszcząc przeraźliwie, poruszają się tu swobodnie pod szklanym dachem, tysiące ludzi biegają w najprzeróżniejszych kierunkach; krzyku i hałasu
jaki tu panuje, nikt, kto nie widział stolicy Anglii, wyobrazić sobie nawet nie może. Po względnym spokoju, jaki pozostawiłeś w Edynburgu, gorączka ta, uderza cię nieprzyjemnie, ale godzisz się z nią w zupełności, jesteś bowiem w mieście, które choć stolicą Szkocyi nie jest, ma przecież przeszło trzy razy więcej od niej mieszkańców. Tak jest. Gdy wedle ostatnich statystycznych obliczeń, Edynburg liczył 228.000 dusz, Glazgów posiadał ich przeszło 750.000, i to nie licząc przyjezdnych okrętami z różnych części świata, których liczba dziesiątek tysięcy nieraz przechodzi. Otóż jeżeli dodamy do tego, że Glazgow jest najbardziej handlowym punktem całej Szkocyi, że są tu największe doki na całej Północy Europy, i przystań jedna z najlepszych, że olbrzymie fabryki zapełniają miasto i większa liczba statków parowych całej Wielkiej Brytanii, tu po raz pierwszy zostaje spuszczoną na wodę, to znajdziemy dokładny komentarz tego niezwykłego ruchu, i zrozumiemy, że bez niego nie mogłoby się nawet tu obejść.
Ale mimo to wszystko nieprzyjemnie nam na tej stacyi. Bawiąc w Edynburgu i podróżując po Loch Leven i dolinach Tweedy i Ayru, odwykliśmy od tego ruchu, który nas przecież tak niemile uderzał w Londynie, chodźmy więc w miasto, gdzie względny przynajmniej spokój, zdaniem naszem, panować powinien. Chodźmy.
Zaledwie opuścimy stacyjne wrota, jesteśmy na zielonym placu. Plac zabudowany wspaniałymi domami ze wszystkich stron, a w środku ozdobiony posągami, konnymi i pieszymi, nad którymi góruje wysoka kolumna, przypominająca nieco kolumnę Nelsona na Calton-Hill w Edynburgu.
Plac ten, to George-square. Warto placowi temu przyjrzeć się bliżej, zwłaszcza, że jest on środkowym punktem całego miasta, i że jak się o tem przekonałem wkrótce, jedynem prawdziwie pięknem miejscem w Glazgowie.
Przedewszystkiem, niedaleko stacyi kolei zwraca uwagę naszą, olbrzymi kwadratowy gmach, o pięknych i symetrycznych wieżach. Gmach ten, to ratusz. Zaledwie od kilku lat on tu stoi, a kosztował podobno pół miliona funtów szterlingów. Dalej ciągnie się rzęd olbrzymich hoteli, urząd poczty, gmach banku szkockiego i Merchant's House. Wszystkie te gmachy prawidłowe i powabne, a choć żaden z nich mierzyć się nawet nie może z gmachem ratusza, który dominuje nad wszystkimi, przecież wszystkie robią przyjemne, powiem nawet, niezwykłe wrażenie. Siedzieć więc można na skwerze godzinami całemi, i przyglądać się im, zwłaszcza też, że i to co w środku uwagę zwraca, interesu dla podróżnego pozbawionem nie jest.
Są to pomniki znakomitych mężów Anglii i Szkocyi.
Prawdziwie oryginalnie wyglądają one, kiedy się powiedzie po nich okiem. Przedewszystkiem jest ich tu kilkanaście. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, stoją one około kolumny Waltera Scotta, który niby najwyższy z pomiędzy nich genjuszem, króluje nad nimi wszystkimi. Wymieńmy główniejsze z nich po kolei. Książę małżonek (Prince Consort) i królowa Wiktorya — wykończeniem, stoją tu na pierwszym planie a Sir John Moore i Lord Clyde, pogromca rewolucyi indyjskiej, niewiele ustępują im w modelacyi. Inne pomniki, jak Roberta Peela, znakomitego chemika Grahama, Watta, wynalazcy parowej maszyny, poety Burnsa i słynnego podróżnika Dawida Livingstona, mniej pokaźnie wyglądają na oko, choć znać na niejednym z nich dotknięcie bieglej ręki rzeźbiarza. Wogóle, cały ten plac, to jakby Panteon pod gołem niebem, i za Panteon uważają go też mieszkańcy Glazgowa, a gdy przyjdzie im kiedy w przyszłości chęć uwiecznienia której ze swoich znakomitości w bronzie, to niezawodnie uczynią to nie gdzieindziej, tylko tu w tem miejscu, gdzie ich już tylu znajduje się w tak wyjątkowo dobranem towarzystwie.
Z George-square, wychodzimy ulicą królowej, na Argyll-street. Jestto główna komunikacyjna linja Glazgowa, i łącznie z Buchanan-street i Broomielow, zamyka cały ruch tego miasta. Gdyby przez porównanie można było dokładnie odmalować pewną rzecz, powiedziałbym, że ulica ta najruchliwszą część City w Londynie przypomina. Istotnie, podobna ona nieco do Fleet-street w stolicy Anglii, tyle tu życia, turkotu, ruchu. Różnica ta, że Fleet-street zawsze wygląda porządnie, że znać, iż o jej czystość dbają ojcowie miasta, a tak dobrze Argyll-street, jak Buchanan i Bromielow, pod względem zamieszania i nieładu, robią zawsze wrażenie naszych Nalewek lub Franciszkańskiej nawet ulicy. Bo jeżeli staniemy np. na jednym końcu Argyll-street, to oczom naszym przedstawi się taki obraz: przed nami dwoma rzędami szereg kamienic wysokich, opuszczonych i brudnych, i tak od góry do dołu zapełnionych olbrzymiemi reklamami, że kawałka gołej ściany literalnie nigdzie nie widać. Reklamy te znajdują się wszędzie, na parterze, na piętrach, na dachu, a gdzie dach jest zbyt wąski i ukryty, na słupach do dachu przyczepionych. Są one przeważnie różnokolorowe i tworzą tak wielką pstrociznę, że w oczach literalnie się ćmi, kiedy się na te ich kolory patrzy. Zdaje mi się, że pod względem reklamy, Argyll-street przechodzi wszystko, co sobie wyobrazić można, i że ani Paryż, ani nawet Londyn, mimo daleko większy przecież ruch handlowy, pod tym względem ciekawej ulicy tej nie dorównywają. A oprócz reklamy, co uderza, gdy się ulicy tej przypatrujemy? To, co powiedzieliśmy wyżej: nieporządek i nieład. I słowa te, nie są powiedziane na wiatr, i większego nieporządku wyobrazić sobie nawet niepodobna. Ulica o każdej porze dnia zawalona jest papierami i śmieciem, a chaos jaki tu panuje, podnosi tylko ogólny jej nieład. To co się tu od rana do zmroku widzi, jest czemś w rodzaju polskiego jarmarku, gdzie ludzie depczą sobie po piętach, a łby końskie przeciskają się gwałtem pomiędzy ludźmi, lub w rodzaju kolosalnej giełdy, gdzie wszyscy bez ceremonii, gniotą i popychają jedni drugich. Patrząc na to, zdumiewać się doprawdy trzeba, jak ruch konny utrzymanym wśród tego nieładu być może, ale widzi się tu często, że i policeman rady dać sobie z nim nieraz nie jest w stanie. Na innych ulicach Glazgowa ruch nieco mniejszy, ale nieporządek ten sam, i tylko jeden, jedyny George-squaere, niby kokietka wybierająca się na bal, przedstawia się nieco pokaźniej. Ale to tylko do południa, — po tej dnia porze, śmiecie, jakie zalega wszystkie inne arterye ruchu, przeniesionem zostaje nogami końskiemi na ten plac, i nad wieczorem ani Buchanan-street, ani Broomielow, nie mają mu już nic do pozazdroszczenia. Wszystkie ulice tego miasta, sprowadzane są już wtedy siłą wyższą do jednego mianownika: nieporządku.
Czarne zatem i brudne domy, nieład i chaos na każdym kroku, brak troski o wszystko, co interesem nie jest, wszędzie, gdzie się obrócisz, śmiecie, — oto Glazgów, miasto z pewnością jedyne w swoim rodzaju, nie przypominające żadnego chyba, tej wielkości miasta w cie. Powiadam tej wielkości, gdyby bowiem był kilkadziesiąt razy mniejszym, przypominałby nasz Pacanów lub Pińczów podczas kiermaszu, lub przyjazdu cudotwórcy rabina. Tylko że Pacanów i Pińczów, i wtedy nawet robiłyby korzystniejsze wrażenie, gdyż nad nimi latem rozpościera się prawie zawsze niebo jasne, pogodne. A tu? Nie mogę znieść tego, co dokoła siebie widzę i podnoszę wzrok do góry. Jest południe, dzień przedstawia się pięknie i czysto, słońce dopiekać silnie powinno. Ale gdzie słońce? Nad moją głową literalnie kołdra dymu i mgły, a tak nasycona i gęsta, że przebić jej promień naszej gwiazdy dziennej nie może. Świecąc więc najgoręcej, — dla mnie patrzącego z dołu, po za tym dymem i tą mgłą, przedstawia się, jak melancholijna księżyca tarcza, i po raz pierwszy w życiu mojem, doświadczam tego uczucia, podnoszę się na ten stopień zuchwalstwa, że wprost, bez zakopconych okularów, patrzę na nie oko w oko. A tak jest dziś, tak było wczoraj, tak będzie jutro! Pomiędzy człowiekiem a słońcem, rozpostartą została w Glazgowie sztuczna zasłona. Jak gdyby chcąc, aby to ostatnie niedyskretnie nie wglądało w jego sprawy na ziemi, odgrodził się od niego gęstą zaporą, i niby w namiocie sztucznym, w półcieniu melancholijnie usposabiającym, w chłodzie przejmującym nawet latem do szpiku kości, żyje on i pracuje zdala od jego boskich promieni. A że żyje zdrowo, że pracuje energicznie i dzielnie, to już dowodzi sprężystości jego natury, konstrukcyi prawdziwie granitowej. Bo zaiste, pod tem niebem żaden naród pracować by nie potrafił, każdyby zwiędł i skarlał, jak te kasztany na placu Jerzego, — jeden Szkot tylko jest tu w swoim żywiole, nie traci zapału i energii, i mimo braku bodźca z zewnątrz, tworzy dzieła przed któremi padać należy na kolana.
— Czy u panów jest zawsze tak jak dziś? — zapytałem właściciela sklepu z gutaperkowymi wyrobami na Argyll-street, gdy mnie ten przy wejściu, zwyczajem angielskim, powitał stereotypowymi wyrazami: fine-weather sir (piękny czas panie).
— Czy zawsze? Ależ czego pan chcesz od dnia dzisiejszego? Widzisz pan ten punkt, tam nad naszemi głowami. To słońce. Mimo mgły, jaka u nas zawsze panuje, widać że jest ono nieprzyćmione żadną chmurką. A że jest przytem dosyć ciepło, przeto mamy dziś very fine weather (prawdziwie piękne powietrze).
— A jakżeż u was jest w zimie lub na wiosnę?
— W zimie? O wtedy tu nie rozkosznie; wtedy wiatr od Atlantyku niesie nam zamiecie śnieżne i burze, mróz ścina nam krew w żyłach, a and głowami naszemi, prócz tej mgły, która nie opuszcza nas nigdy, nie ma literalnie nic. Wtedy Glazgow do przyjemnych miast nie należy. Ale dziś, o very fine weather, sir!
Very fine! Dla ścisłości objaśnię, że rozmowa ta miała miejsce w Sierpniu, że prócz zwykłego okrycia, zmuszony byłem nakryć się jeszcze pledem, i że zaszedłem właśnie do sklepu z gutaperkowymi wyrobami pana James T. Goudie na Argyll-street, aby kupić grubszy water-proof, dla zabezpieczenia się od chłodu, który już był, i od deszczu, którego spodziewałem się lada chwila.
Ani słowa: very fine weather.
Mgła zawieszona stale nad Glazgowem, ołowiane niebo rozpostarte nad nim ciągle, są następstwem przedsiębiorczości i pracy mieszkańców tego miasta. Jeżeli bowiem Edynburg jest polityczną i naukową stolicą Szkocyi, Glazgów bezsprzecznie jest jego handlową stolicą. Tu znajdują się największe w całej Wielkiej Brytanii zakłady mechaniczne budowy okrętów, tu St. Rollox chemical works, zakłady chemiczne na 8 hektarach gruntu, zajmujące pracą tysiące ludzi, tu największy na całą Szkocyę zakład stalowy i fabryki nici, koronek i huty szklanej. Wszystkie te przedsiębierstwa produkują rok rocznie miliony cetnarów towarów, wszystkie zużytkowują miljony korcy węgla. Otóż dym jaki ten węgiel wytwarza, wydobywa się z kominów Glazgowa i stanowiąc zbyt zbitą masę, aby ją mógł przerwać lub rozwiać wiatr, nie będący uraganem, układa się w grubą warstwę nad całą jego przestrzenią. Jak grubą i nieprzeniknioną jest ta warstwa, miałem sposobność widzieć, gdym przedsięwziął wycieczkę do Lanarku. Dworzec kolei jest w samem mieście, trzeba więc było jechać czas jakiś, zanim się wydobyło z jego murów. Nie patrząc wcale na te mury, dostrzegłem natychmiast przecież, że nie towarzyszą już one pociągowi. W wagonie nagle zrobiło się jasno, promień słońca, nieznany gość w Glazgowie, osiadł na twarzach obecnych, byliśmy za rogatkami. Spojrzałem. Nademną silnie jaśniała tarcza słoneczna, a za nami uciekała w stronę północy szara, gruba zasłona. Ta zasłona, to mgła handlowej stolicy Szkocyi.
Pytam teraz, czy przyjezdny z Edynburga, może nie odczuć olbrzymiej różnicy, jaką tu spotyka na każdym kroku, i czy wogóle, myśląc o przyjemnem miejscu pobytu w Europie, wyborem swoim może zaszczycić Glazgów?
∗ ∗
∗ |
Doki Glazgowa, to jedna z największych osobliwości tego miasta. Chcąc się do nich dostać, wybieram długą drogę przez Broomielow, szeroką arteryę ruchu nad samą Clyde'ą. Ogólny wygląd tej ulicy taki sam, jak ulic innych, domy tu jeszcze więcej czarne i odrapane od innych, i tylko bliskość zasianej statkami rzeki, stanowi niejakie urozmaicenie. Kiedym tak chodził po tej ulicy i przyglądał się ruchowi, jaki na niej panuje, i domom, z których dyrekcya tego ruchu wychodzi, oczy moje uderzyła jedna firma. W niewielkim domku, nad małym sklepem wisiał szyld, a na nim drobnemi literami stały słowa: „Abraham's Exchange Office“ (kantor wekslu Abrahama). Abraham naszych żydków mi przypomniał, a może, myślę, i ten tu w dalekim Glazgowie, z naszych także pochodzi?
Wchodzę do sklepu, gdzie zastaję starego żyda, stojącego obok młodej kobiety, i naturalnie zaczynam rozmowę po angielsku. A że leżało mi właśnie na sercu, iż w Edynburgu nie chciano mi za żadne pieniądze zmienić monety rosyjskiej, i skutkiem tego postawiono mnie w konieczności posyłania takowej do Londynu, przeto opowiedziałem mu w krótkości, ten po raz pierwszy w życiu, wydarzony mi wypadek. Abraham objaśnił mnie, że stało się to z tego powodu, iż Edynburg bezpośrednich stosunków z Rosyą nie ma, rzekł przecież, że on chętnie wyświadczy mi tę przysługę, choć i w Glazgowie — dodał — z monet zagranicznych mają przeważnie do czynienia ze złotem francuzkiem i niemieckiem. Poczem rozmowa przeszła na ogólniejsze tory.
— Pan z tak dalekich stron zawitał do nas, i na jak długo? — zapytał, wpatrując się we mnie uważnie.
— Tak jest, przybywam z Polski i bawię w Szkocyi już od dwóch tygodni.
— Z Polski? A czy pan zna moje rodzinne miasto Płock, — zagadnął po polsku.
Pojąć łatwo, że już w tym języku toczyła się nasza dalsza rozmowa. Proszony o to, opowiedział mi Abraham historyę swojego życia. Przed 50 laty przyszedł na świat w Płocku, na łonie biednej rodziny i tam odebrał początkowe nauki. Ale nieszczęściło mu się w domu. Był ubogi, czego się chwycił, to mu wypadało z ręki, postanowił więc wynieść się gdzieś daleko. Trzydzieści więc lat temu, zawitał pod pochmurne niebo Glazgowa, podobało mu się tu dość, tu więc osiadł, ożenił się z żydówką angielską i założył rodzinę.
— Ta młoda miss (panna) — dodał, zwracając się w stronę stojącej obok kobiety, — to moja córka.
— Do you speak polish? (Czy pani mówi po polsku) — zapytałem.
— Not at all (wcale nie), — brzmiała odpowiedź — but I understand a little this language. (ale rozumiem nieco ten język).
Rozmawiałem z Abrahamem z dobre pół godziny. Co mnie zadziwiło w tej rozmowie? Oto, że pomimo iż od lat trzydziestu bawił w Glazgowie, wysławiał się znośnie naszym językiem. Przypomniało mi się wtedy, że kiedym przed laty podróżował po Szwecyi, spotkałem w Sztokholmie pewnego Polaka, który nie umiał ani słowa po polsku. Wyszedł z kraju po kampanii węgierskiej, bawił także około trzech dziesiątków lat na obczyźnie i zapomniał doszczętnie swego ojczystego języka.
— Czy pan ma często sposobność mówić po polsku? — zagadnąłem.
— Z raz na rok.
— A z kim?
— Z robotnikami, którzy tu przychodzą po zarobek. Jest ich tu w Glazgowie nie wielu, przecież są. Z Polski i Litwy idą przeważnie do Londynu i szlakiem na Liverpool dostają się aż do nas. Po większej części jednak wynaradawiają się oni, lub zrozpaczeni wyjeżdżają do Ameryki.
Zmuszony zostałem przerwać rozmowę, i podążyłem ulicą Broomielow w stronę doków. Zaledwie uszedłem kilkaset kroków, gdy nagle ktoś chwyta mnie za rękę. Oglądam się i widzę Abrahama.
— A nie zapomnij pan, bawiąc tu, zwiedzić wyspy Colomba, jestto bowiem bardzo przyjemna wycieczka.
Na wyspę Colombę czas już nie pozwolił mi jechać, przecież nie zapomnę nigdy tej skwapliwości, z jaką ten żyd polski, starał się uprzyjemnić mi tu pobyt. A nie zapomnę jej z tego względu, że widziałem w tem skutek polskiej mowy, z którą spotykał się tak rzadko.
— O ileż, pomyślałem, stoi ten żyd wyżej w moich oczach, od tego zcudzoziemczałego doszczętnie rodowitego Polaka, z którym się przed laty spotkałem w Sztokholmie?
Przedłużeniem ulicy Broomielow, dochodzi się do doków Glazgowa. Są one, powtarzam, jedną z największych osobliwości tego miasta, i przedmiotem zupełnie zasłużonej jego chwały. Zatrzymajmy się chwil kilka nad nimi.
Przedewszystkiem łącznie z portem obejmują one olbrzymią przestrzeń 60 hektarów wody i gruntu, i utworzone są wielkim kunsztem i pracą, za niesłychaną cenę około czterech milionów funtów szterlingów. Niepraktykowane te koszta, wywołane zostały tem, że 50 lat temu, Clyde'a pod Glazgowem, nie przechodziła 60 metrów wszerz i 1 metra wgłąb. To się mieszkańcom tego miasta nie podobało, zapragnęli zatem sztuką uzupełnić to, czego im natura odmówiła, i wziąwszy się energicznie do pracy, w stosunkowo krótkim czasie dokonali swego. Dziś Clyde'a pod Glazgowem, szeroką jest na 120 metrów, a głęboką na 6 i największe statki parowe z Australii, Indyi Wschodnich i Ameryki, docierać mogą aż do samej ulicy Broomielow. A jak olbrzymim i ruchomym jest port tego miasta, przekonają o tem najlepiej cyfry. W roku 1882, wpłynęło do tego portu 7.625 statków, z których około 6.000 parowych, a wypłynęło w różne części świata niemal że drugie tyle. Z cyfr tych, czytelnik łatwo wyobrazi sobie ogrom tej przystani.
W dokach Glazgowa budują się największe okręty na świecie. A buduje się ich corocznie wielka liczba. W roku 1882, spuszczonych tu na wodę zostało 262 parowych statków, z których 202 żelaznych, 56 stalowych, a tylko cztery drewniane. Ogólna wartość tych statków parowych wynosiła dwieście milionów franków, a przedstawiały one objętość 238 milionów beczek.
Przechadzka po tych dokach, należy do najbardziej zajmujących i pouczających rzeczy w świecie i zalecić mógłbym ją wszystkim, którzy w ospalstwie i lenistwie dni pędzą. Ruchu jaki tu od rana do zmroku, ba nawet nieraz do późnej nocy panuje, wyobrazić sobie niepodobna, i zaiste patrząc na to co się tu dzieje, wyjść z podziwienia nie można, że tu ludzie poprostu wytrzymać mogą. A jednak wytrzymują, a jednak pracują i to w warunkach najniekorzystniejszych, pod najsmutniejszem niezawodnie w całej Europie niebem.
Już mi tylko Katedra, Nekropolis i gmach Uniwersytetu, do opisania w G1azgowie pozostają, zanim przejdę do tego, co w chwili pobytu mego w tem mieście, stanowiło jego great atraction, tj. do Wystawy międzynarodowej, owej okrzyczanej w całej Szkocyi, Glazgow Exhibition. A Katedra ta, Nekropolis i Uniwersytet, to jedyne poetyczne instytucye Glazgowa, tego miasta materyalizmu, interesu i prozy. Przejdźmy więc chętnie do tej poezyi, zanim przeniesiemy się w zaczarowany jej świat, nad spokojne zwierciadła jezior Loch Lomond i Loch Katrine i wyniosłości gór Trosachu.
Katedra Saint-Kentigern, jest jedną z najstarszych gotyckich świątyń w Szkocyi. Zbudowana w roku 1192 przez biskupa Jocelyna, na miejscu starej katedry, spalonej w roku 1136, podzielała następnie los wszystkich świątyń katolickich w tym kraju. W roku 1579, sfanatyzowany przez duchowieństwo protestanckie magistrat miasta wydał barbarzyński rozkaz zburzenia tej świątyni, ale cechy miejskie porwały za broń i sparaliżowały w samym zarodku, ten akt wandalizmu i głupoty. Skończyło się więc na zbezczeszczeniu kościoła wewnątrz, odarciu jego ścian z obrazów i utopieniu szczątków połamanych figur świętych w rzece. Z czasem jednak, bez przyłożenia się do tego złośliwej ręki ludzkiej, katedra ta popadła w ruinę, i byłaby dziś może tem, czem jest opactwo w Melrose pod Edynburgiem, gdyby w r. 1829 nie wybiła dla niej szczęśliwa godzina restauracyi. Dziś, przywrócona do pierwotnego stanu, przez umiejętnego architekta, Blose, robi wrażenie daleko wspanialsze od katedry St. Giles w Edynburgu, zwłaszcza też wewnątrz, gdzie piękne gotyckie kolorowe okna, i szeregi harmonijnych kolumn, zdolne są zadowolić najwybredniejszy gust lubownika wspaniałych łuków i kapitelów.
Tuż tuż u wrót tej katedry, ciągnie się smutno jedna z osobliwości i piękności zarazem tego brzydkiego i ponurego miasta. Jestto Nekropolis, miejsce wiecznego spoczynku jego dzieci. Wrażenie jakie ten cmentarz sprawia, jest niezwykłe, i nigdy tego jakiegom tu doznał wieczorem pewnego dnia sierpniowego, nie zapomnę. Bo proszę wyobrazić sobie taki obraz. W nizinie rzeki Clyde'y, w dole nie urozmaiconym żadnym kaprysem natury, na przestrzeni dwa razy większej od Warszawy, siedzi w kurzu, mgle i dymie Glazgów. Siedzi i otoczony zewsząd pospolitością, przechodzącą zaiste wszystkie co wyobrazić sobie można, pracuje od rana do późnej nocy, mimo że z zewnątrz swojego otoczenia, nie doznaje najmniejszego bodźca do tej pracy. Ale podczas gdy on tak pracuje, dzieci jego, które Bóg powołał do swojej chwały, — śpią w miejscu opromienionem poezyi blaskami, objęli w posiadanie swoje, jedynie piękny, jedynie poetyczny tu punkt. Niedaleko katedry, ziemia płaska i jednostajna aż do znudzenia, jednym kawałkiem falisto podnosi się do góry, strzela ku niebu, równając się z górnemi oknami świątyni. Otóż ten jej kawałek, żywi ofiarowali umarłym, jak gdyby czując, że skoro całe ich życie spłynęło w prozie, należy im się choć po śmierci kilka poetycznych promieni. Bo rzeczywiście, to miejsce jest prawdziwie poetycznem, a widok jaki się ztąd roztacza do piękniejszych bezsprzecznie należy.
Nigdy, powtarzam, nie zapomnę wrażenia, jakiego tu raz doznałem. Zwiedziwszy wszystkie osobliwości Glazgowa, przybyłem tu nad wieczorem i dostawszy się na cmentarny pagórek, zmęczony usiadłem na mogile. Spojrzałem. Przedemną piętrzyły się brzydkie, jak wszystko tu wogóle, z wyjątkiem tego jedynego miejsca, posągi, podemną w ciszy układało do snu głowę, wielkie, posępne i czarne miasto, na to miasto patrzył z wysokiej kolumny tuż przy mnie ponury i zimny Knox, a nad tem wszystkiem, ponad gęstą kołdrą mgły i dymu, nieśmiało kołysał się księżyc. Było to niezawodnie piękne ale i zimne zarazem, siedziałem jak przykuty do mogiły i chciałem być jak najprędzej na dole. Dreszcz mię przeszedł i sam nie wiedząc jakim sposobem, znalazłem się u stóp kościoła. Ale gdy się tu znalazłem, znowu jakaś niewidzialna siła podniosła mój wzrok do góry, i patrzyłem znowu długo na to miejsce snu ostatniego mieszkańców tego miasta, i przyznawałem, że piękniejszego, poetyczniejszego, wyobrazić sobie nawet nie można. Tylko że to piękno nie grzeje a chłodzi, tylko że do tej poezyi dziecko rozkosznego południa nie przyczepiłoby swoich uroczych legend. Jest tu bo poezya smutku i łez, a nie ta, dajmy na to, rozkoszy i wesela, z jaką się spotykasz naprzykład na Campo Santo w Genui, mimo przecież, że tu i tam, dokoła ciebie leżą umarli. Ale bo i utkane, jak srebrem, lazurowe niebo Genui, jakżeż niepodobnem jest do ołowianego nieba tego miasta i tego cmentarza!
Nekropolis nie posiada ciekawych pomników. W tej atmosferze kwiat sztuki nie wschodzi. Widzę tu więc na mogiłach posągi duże, nie widzę pięknych, wszystko pełza po ziemi, nic na boskich skrzydłach fantazyi w górę nie wzlata. Jedyny Knox robi wrażenie. Na wysokiej kolumnie, stoi w naturalnej postaci i wzrokiem swym szerokie obejmuje łany Szkocyi, a u stóp jego wielkiemi głoski, czytam wypisane słowa hołdu współrodaków. Przejmuje cię uczucie szacunku dla Szkotów, kiedy te słowa czytasz, tylko bowiem w sercach szlachetnych wzrasta i rozwija się kwiat wdzięczności dla tych, których wśród nas już nie ma. Dusze
płaskie biją pokłony tylko przed tymi, którzy są...
Glazgów, podobnie jak Edynburg, obfituje w wielką liczbę zakładów naukowych. Na czele ich postawić należy Uniwersytet. Jestto piękny, bodaj czy po katedrze nie najpiękniejszy w tem mieście gmach, ze wspaniałą fasadą czysto gotycką.
Otoczony obszernym parkiem, wygląda ten Uniwersytet na prawdziwie zaciszne schronienie dla nauki, zdala od gwaru i hałasu świata, i pod niejakim względem przypomina Kazimierzowski pałac w Warszawie, choć stylowo, stoi o całe niebo od niego wyżej.
Uniwersytet ten, jest o wiele młodszym od krakowskiej wszechnicy, powołał go bowiem do życia dopiero w roku 1450, biskup Turnball, na zasadzie bulli papieża Mikołaja V. Ma on przecież zaszczytną kartę w dziejach nauki. Tu to w ubiegłym stuleciu, wykładali filozofję, medycynę i ekonomję polityczną, słynni uczeni: Black, doktór Hunter i Adam Smith, tu w ostatnich już czasach widzieliśmy w gronie słuchaczy: Tomasza Campbella, Jeffreya i Lockharta, zięcia i biografa Waltera Scotta.
Gmach Uniwersytetu nie jest stary, stoi tu bowiem dopiero od kilkunastu lat. Bibljoteka jego liczy sto tysięcy tomów, a ilość studentów, kształcących się na różnych kursach corocznie, przechodzi 2000. Posiada on ten sam samorząd, co i inne uniwersytety tego kraju, Szkot bowiem nigdy i nigdzie nie ścierpiałby, aby tak, jak to się niestety dzieje dziś tu i owdzie w Europie, rząd jego posługiwać się chciał nauką, do postronnych, nic z nauką nie mających wspólnego celów.
∗
∗ ∗ |
„Glasgow Exhibition“.
Oto wyrazy, jakie uderzyły oczy moje po raz pierwszy, kiedym wysiadł na ulicach Edynburga, oto zwrotka piosenki, jaką słyszałem w Portobello, kiedym tam przechadzał się pewnego dnia nad brzegiem morza. Piosenka do okoliczności stworzona, opiewała, że kto widział dużo pięknych rzeczy, nic nie widział, jeśli nie był na wystawie w Glazgowie, i że kto tą wystawę widział, może nie kusić się o widzenie innych na świecie rzeczy, gdyż już zobaczył wszystko. A że prócz tego, gdziem się tylko podczas pobytu mojego w Szkocyi zatrzymał, wszędzie każdy rozprawiał o „Glasgow Exhibition“, — przeto jadąc do tego miasta i wybierając się zwiedzić wystawę, sądziłem, że zobaczę cuda. Niechże mi wolno będzie na tem miejscu opisać czytelnikowi te cuda, oprowadzić go po gmachu wystawy międzynarodowej w Glazgowie, o której cała Szkocya dotąd wspomina z tak wielką dumą, zwłaszcza też, że już jesteśmy na wyjezdnem z tego miasta, żeśmy już w niem zobaczyli wszystko co było godnem widzenia, i że dla pełności obrazu, potrzeba nam tylko tej wystawy.
Zaczynamy.
Niedaleko Uniwersytetu, w cieniu drzew rozlewających dokoła balsamiczne powietrze, nad brzegiem niewielkiej rzeczki Kelvin, wpadającej do Clyde’y i z nią razem ginącej w Greenocku, w mętnych falach Atlantyku, wznosi się rozległy z drzewa budynek z oszkloną w środku i ubarwioną chorągwiami kopułą. Budynek prosty i skromny, imponuje jedynie rozmiarami swymi, ale nie daje nic dla oka. Praktyczni Anglicy, jak we wszystkiem tak i tu chcieli, aby sprzęty i ludzie mieli widne i wygodne pomieszczenie, dali im więc powietrza dużo, ale nie uczynili nic, aby estetycznym wymaganiom znającego się na pięknie człowieka, zadość uczynić. Nic dziwnego, co kraj to obyczaj, a dla Anglika wszystko co z pożytkiem w bezpośrednim związku nie chodzi, nie warte jest zachodu i trudu.
Jeżeli przejdziemy most na Kelvinie i wejdziemy do wnętrza przez wejście główne, tak nazwane Ceremonial Entrance, wnet przed oczami naszemi ukaże się taki rozkład sal... Na prawo i na lewo szereg maleńkich gabinetów, gdzie w porządku, ale bez smaku, pomieszczone są różne produkty świata, w zachodnim końcu wystawa sztuki (Art Galleries), a we wschodnim, dwie olbrzymie sale, przeznaczone na schronienie dla najrozmaitszych maszyn. Rozrzućcie tu i owdzie po całej przestrzeni gmachu, większe i mniejsze pokoje restauracyjne, kawiarnie i zakłady spirytualjów, a będziecie mieli jakie takie wyobrażenie o wnętrzu wystawy, która pod protekcyą nieśmiertelnego Waltera Scotta, owego opiekuńczego bóstwa Szkocyi, stojącego tu na wzniesieniu w głównej sali, w nadnaturalnej postaci, — niby ocean, potoki i rzeki, od rana do późnej nocy chłonie w siebie fale ludzi, różnej płci, koloru i języka.
Przejdźmy się i my po jej wnętrzu. Od czego zacząć?.. Czemu w pielgrzymce naszej dać pierwsze miejsce?
Gdybyśmy, idąc za naturalnem upodobaniem naszem, na pierwszym planie chcieli postawić to, co nas zawsze i wszędzie najwięcej z płodów ducha ludzkiego zajmowało, wypadłoby zacząć pisać o sztuce. Ale sztuka i Anglja, lub Szkocya, to coś, co nie bardzo chodzi w parze... Zacznijmy więc od tego, co stanowi potęgę zjednoczonych królestw, a co zajmuje część lwią na wystawie, zacznijmy od maszyn.
A maszyn jest tu spora paczka, i jakich maszyn!
Tu piętrzą się ułożone symetrycznie obok siebie maszyny rolnicze, zadziwiające trwałością i dokładnością wykończenia, tam widzisz pomocnicze narzędzia do budowy kolei i statków, owych steamerów, które tak nierozerwalnie złączone są z potęgą Anglii, a tam dalej maszyny olśniewające wzrok połyskiem stali, używane do posług przy drukarstwie, przędzeniu, fabrykacyi dywanów, wstążek i kapeluszy. Maszyny te nie stoją tu bezczynnie, ale od rana do zmroku, póki ostatnie światła na wystawie nie zgasną, znajdują się w pełnym ruchu... Pojąć można, jaki tu turkot i zamięszanie, ale też przeszedłszy się koło tych parowych olbrzymów, skorzystać można wiele, widzi się bowiem wewnętrzną stronę największych fabryk w Albjonie, bierze się nieledwie udział w tej pracy, która wytwarza najpiękniejsze okazy angielskiego przemysłu. Ażeby chcący się tu czegoś nauczyć, mógł dokładnie przyjrzeć się każdej fabrykacyi, dokoła sali wznoszą się wygodne galerye, skąd z góry najdokładniej objąć można wszystko. Widok ztąd zaiste wspaniały. Gdzie ucho nadstawisz, zgrzyt kół, ruch pasów, turkot obracających się cylindrów, gdzie okiem rzucisz, tłumy robotników krzątających się z gorączkowym pospiechem. Zaiste patrząc na ten dział na wystawie, czuje się potęgę Anglii, ma się bowiem, jak na dłoni, przed sobą owoc wiekowej pracy i nauki narodu, który, acz stoi dziś na niedościgłych nieledwie wyżynach, przecież nie spoczywa niedołężnie na laurach, ale dzień po dniu, krok po kroku, postępuje ciągle naprzód, i nie przestaje do skarbca cywilizacyi, dorzucać plonów bezustannej zabiegliwości i trudu.
Znaną jest dobroć cukierków szkockich i sława, jaką zdobyły sobie na szerokim świecie; — na wystawie fabrykacyi ich dobrze przyjrzeć się można. Najstarsza firma glazgowska: John Gray et comp., wystąpiła tu z wielką maszyną i pod twojem okiem produkuje ci najlepsze czekolady i najsmaczniejsze narodowe szkockie cukierki z imbirem. Pojąć łatwo, że jeżeli gdzie, to tu tłok jest największy.
Niedaleko sekcyi maszyn rozciąga się wystawa indyjska. Jest ona najsilniejszym magnesem na wystawie. Wszystko, co ta olbrzymia kolonja Anglii produkuje i rozsyła po świecie, znajduje tu się w okazach, a w środku sali na szerokich stołach, widzimy ustawione w miniaturowych figurach, obrazy wewnętrznego życia tego tak mało znanego nam kraju.
W tym samym dziale, mamy też indyjskiego robotnika, zajętego pracą. Siedzi tyłem do publiczności w kącie, mało zważając na przyglądających się mu ciekawie, i lepi z gliny jakąś figurę, aby ją potem za garść szylingów, Anglikom, lub cudzoziemcom odprzedać. Ale robota, w chwili gdy na niego patrzę, jakoś mu nie idzie, więc powstał, splunął, i założywszy ręce za plecy, utonął w głębokiem zamyśleniu, być może o jakiejś bronzowej piękności, którą —
o zgrozo — zostawił bez opieki nad Gangesem, w kraju lwów i krokodylów!...
Wystawa międzynarodowa w Glazgowie, pozostaje pod wysoką protekcyą królowej Wiktoryi.
Kiedy opuszczałem to miasto, aby w Lanarku przyjrzeć się wodospadowi, a raczej trzem wodospadom Clyde'y, oczekiwano przyjazdu do Glazgowa wysokiej protektorki. Trzeba było widzieć co się wtedy w Glazgowie działo... Domy malowały się i przystrajały, ulice oczyszczały z odwiecznego śmiecia, a na rogach pierwszorzędnych arteryi ruchu i jedynie pięknym placu w mieście „St. George square“, dźwigano wspaniałe bramy tryumfalne z stereotypowym napisem „Welcome"... Czy władczyni kraju, w którym, jak ongi w państwie Filipa II-go „słońce nie zachodzi“, była zadowoloną z wystawy, nie wiem, ta milcząca bowiem i dumna pani, nie zwykła spowiadać się z myśli swoich, przypuszczam tylko, że jeżeli co zwróciło tam szczególniejszą jej uwagę, to z pewnością dział robót kobiecych, zajmujący trzy korytarze od strony Gray-street, naprzeciwko galeryi obrazów.
Zacznijmy i my dzisiejszą wędrówkę naszą od tego działu.
Kobiety Walii, Anglii, Szkocyi i Irlandyi, idą tu z sobą o lepsze i staczają między sobą prawdziwy pojedynek, niekrwawą, jedynie dla nich przyzwoitą bronią; jak ich bracia w dziale maszyn, nie zdobywają się i one na niezwykłe piękno, ale dają praktyczne rzeczy, któremi pomiatać nie może, nawet człowiek najbardziej w pięknie rozlubowany.
Więc naprzód na zaznaczenie zasługują koronki szkockie firmy: Copland et Lye, które wykonane z niepoślednią delikatnością, wcale nieźle naśladują stare włoskie wyroby tego rodzaju. Ktoś porównał z koronkami temi, nasze zakopiańskie, ale porównał, zdaniem mojem, nietrafnie; nie owijajmy bowiem słów w bawełnę, i przyznajmy z pokorą ducha, że daleko nam do dorównania na polu przemysłowości, zachodowi. I w koronkach więc naszych, jakie tu widzimy, podobni jesteśmy do dziecka, które chodzić zaczyna i tylko szkodliwy, zdaniem mojem, szowinizm narodowy, może zuchwale te próby porównywać z wyrobami fabryk szkockich. Jedno tylko koronkom naszym przyznać wypada, że są tanie, i jako takie też, budzą ciekawość Anglików, ale taniość produktu, to jeden z warunków jego powodzenia, doskonałość daje mu dopiero siłę, zdolną powalić wszelką konkurencyę.
Dalej spotykamy w tym samym dziale długie suknie i kaptury, wyrobu firmy: Middlemass w Edynburgu, oraz koronki, tkaniny i hafty irlandzkie, ustępujące, zwłaszcza też pierwsze w cienkości koronkom szkockim. Nie potrzebuję nadmieniać, że kto się chce przyjrzeć dobrze kobietom połączonych królestw, tu przeważnie skierować powinien swoje kroki. Jak bowiem dzieci przy cukierkach, snują się tu one całymi sznurami od otwarcia wystawy do zmroku. Nie zachwycą cię one powierzchownością, co prawda, ale nie zgorszą też zbytkiem strojów, które w innem, o ileż mój Boże, uboższem od Glazgowa mieście, na każdym kroku uderzają twoje oko.
Od wyrobów kobiecych do działu sztuki, krok jeden. Mamyż tam iść?... Ależ powiedziało się już wyżej, że Anglja i sztuki piękne nie chodzą z sobą w parze, że praktyczność pochłonęła w zupełności ten wielki naród, a ze sztuki, jakaż bezpośrednia płynie korzyść? Przecież idźmy, bo nic tak szkodliwego dla człowieka, jak uprzedzenie, a walka z niem jest dla nas obowiązkiem, gdyż nas prowadzi do udoskonalenia.
Wystawa piękna podzieloną jest na dziesięć oddziałów; dwa obejmują budownictwo i fotografję; trzy, angielskie olejne malarstwo; dwa, malarstwo zagraniczne; dwa, akwarele i jeden wreszcie rzeźbę. Popularny przewodnik powiada, że cała kollekcya w tem miejscu zebrana, jest najpiękniejszą i najbardziej interesującą ze wszystkich, jaką kiedykolwiek oglądała Szkocya. Być może, ale w takim razie nie widziała ona wiele...
Ciekawym wielce jest oddział, że go tak nazwę, szkolny. Ciekawym, gdyż zawiera wspaniałą kollekcyę pomocniczych przy nauce rzeczy. Pióra, ołówki, kajeta, cyrkle, linje, atlasy, dykcyonarze i książki rachunkowe, wszystko to symetrycznie ułożone, zajmuje obszerny i widny pokój. Przyjść tu i popatrzeć warto. Praktyczny zmysł Anglików widzisz tu w całej doskonałości, troskę ich, o dostarczenie najlepszych pomocniczych środków uczniowi, dostrzegasz na każdym kroku, i podziwiasz tu ten naród, który pracując tak dzielnie w innych działach wytwórczości ludzkiej, w tym pozornie tak drobnym, a przecież tak ważnym, dał dowód pomysłowości niepospolitej.
Lękamy się nadużyć cierpliwości czytelnika, rozszerzając nad miarę (ale nie nad potrzebę) nasze sprawozdanie, a jednak chcielibyśmy, by nasz obraz wypadł, o ile można dokładnie; więc nie opisując już kolejno innych działów, wyjmiemy tylko z każdego z nich to, co na szczególniejszą uwagę zasługuje, i tym sposobem, złożymy całość, z której przecież, coś skorzystać będzie można.
Zaznaczamy więc naprzód, tuż obok galeryi obrazów, wyroby i przetwory chemiczne, z których Glazgów słynie, dalej głośne z trwałości i piękności lakiery i farby firmy: Fergusson et Comp. Tu także mamy pyszne okazy mydła, które po musztardzie Colmana, najbardziej reklamują się w całej Anglii. Wystawca mydła, p. Margerson, zbudował nawet z tego kruchego produktu rzecz zwracającą uwagę... Oto postawił na widocznem miejscu wieżę, i ozdobił ją posągami królowej, księstwa Walii, i innych dostojnych osób. Wieża mydlana ma dziesięć stóp wysokości a sześć średnicy, a przyozdabiające jej boki figury, uderzają wielkiem podobieństwem.
Nie bez wielkiego interesu jest też zbiór narzędzi ostrych, z jakiemi się popisują p. Macquire z Glazgowa. Brzytwy i noże — silna to strona Anglii, nic więc dziwnego, że te, jakie tu widzimy, uderzają ostrością i wykończeniem. Ażeby nauczyć zwiedzającego, w jaki sposób przedmioty te są wyrabiane, wystawca ten produkuje maszynę, na której cały proces fabrykacyi masz jak na dłoni.
Modele statków i okrętów żaglowych, należą do najciekawszych na wystawie. Powiedzieliśmy wyżej, że Anglik, fabrykując swoje łódki i yachty, wkracza nieledwie w sferę sztuki. Cóż to bowiem za cacka te ich yachty! Zdaje się, że jeżeli gdzie to tu właśnie, na fantazyę i pomysłowość zdobyć się trudno, że każdy okręt czy łódź, jest ostatecznie czemś w rodzaju kłody drzewa, wewnątrz rylcem i siekierą wydrążonej. Kto do tego działu zajrzy, ten przekona się łatwo, że tak nie jest, i że na tem tak niewdzięcznem polu, Anglik jest prawdziwym poetą, w idealne zdobiącym formy, swoje najprzeróżniejsze fantazye i pomysły. Nic dziwnego, morze, to ukochany żywioł dla Anglika, a dla ideału swego, któż z nas na poezyę by się nie zdobył!
Wystawy korków przejść również nie można pospiesznie. Są tu wspaniałe okazy, są wytwory z nich, zdumiewające drobiazgowością i wykończeniem. Największa firma handlująca tym produktem w świecie, nadesłała to, co miała najlepszego, i wyznajmy, zrobiła furorę na wystawie. Mamy więc tu altanę korkową, na sześć osób, wykonaną z jednej sztuki z drzewa korkowego, największego ze znanych w świecie; mamy zegar, koszyk do kwiatów i drobne figury zwierzęce, przekonywające wszech wobec i każdego z osobna o tem, że niema tak niewdzięcznego materyału, z któregoby praca ludzka nie mogła zrobić tego, co chce!... Altana korkowa, będąca great attraction w tym dziale, jest wysoką na 10, a szeroką na 12 stóp. Królem, że się tak wyrażę korkowym, jest p. Rankin, mający składy w Glazgowie i Lizbonie, i zaopatrujący w korki świat cały. W swoich fabrykach zajmuje on 200 ludzi codziennie, a roczne jego dochody liczą na miljony. Król więc ten, prawdziwie po królewsku wystąpił i królewskie odbiera hołdy.
Na drzwiami korytarzy 23, 24, 25 i 27 stoi napis: „Foreign Exhibits“ (okazy cudzoziemskie). Tyle się napatrzyliśmy na tej wystawie wystawcom angielskim, że z zadowoleniem wchodzimy pod dach, gdzie czuć przyjemny powiew obcy. Przestępujemy więc próg ostatniego z tych korytarzy i znajdujemy się oko w oko z Francyą, która tu ustawiła szkła i galanterje kobiece.
Choćbyś nie wiedział, że to jest Francya, poznałbyś to odrazu. Ileż tu smaku, ile piękna na każdym kroku! Zaiste, chodząc po tym dziale, widzi się całą wyższość Francyi nad Anglją w tym względzie, a na usta samo wychodzi pytanie, co sprawiło, że wązki pas morza, rozdzielający te dwa kraje od siebie, wyżłobił tak wielką przepaść w dziedzinie gustu pomiędzy nimi? Oprócz Francyi inne kraje Europy popisują się tu, ale nie z tem, co mają najlepszego.
Pomijamy wystawę powozów i cab'ów, które na ulicach Londynu zachwycają swoją lekkością i wykończeniem, siodła, uzdy i ubrania na konie, bo byśmy nad program rozszerzyli nasze sprawozdanie, i zatrzymujemy się na chwilę w dziale instrumentów muzycznych. Są tu pjanina i amerykańskie organy, ale osobliwością tego działu jest fortepjan o dwóch klawjaturach. Twórcami tego instrumentu są pp. Muirhead et Turnbell, a celem ich było, by na jednym i tym samym fortepjanie i dorośli i dzieci grać mogli. Klawjatura więc zwykła dla pierwszych, podnosi się, gdy drudzy przed pulpitem zasiądą i wtedy młode palce mogą swobodnie wygrywać „Dzwony klasztoru“, na tym samym
instrumencie, na którym przed chwilą grzmiała sonata Beethovena, lub żałosne jęki za piaskami Mazowsza, zawodził nasz Szopen...
A teraz słówko na zakończenie.
Jak już o tem wzmiankowałem wyżej, wystawa glazgowska pod wieloma względami, wymogów kontynentalnego widza nie zaspokoi, zepsuty bowiem jest on na wystawach, gdzie gust i piękno podawszy sobie dłonie, zrobiły wszystko, aby olśnić jego zmysły, ale jest ona fotografją dokładną produkcyi narodu, oryginalnego i samodzielnego w najwyższym stopniu, i jako taka, najżywotniejszy w nim obudzić powinna interes. Takich maszyn, łodzi i yachtów, przyborów szkolnych, nożów i wyrobów żelaznych, jakie zgromadzone są tu, nie widzieliśmy, powiedzmy prawdę nigdzie, choć przecież i w Wiedniu i w Paryżu, spotykaliśmy się w dziale angielskim z pierwszorzędnymi wystawcami Londynu, Birminghamu i Glazgowa. Więc choć sztuki piękne istotnie po macoszemu są na tej wystawie traktowane, choć dla upiększenia domowego życia, niewiele Szkoci w Glazgowie przygotowali, przecież to, na co się w innych działach zdobyli, jest godnem szacunku i podziwu, jako żywy obraz mrówczej pracy narodu, bezsprzecznie pierwszego w świecie, — pracy, wspartej nauką niepospolitą i energją, druzgoczącą wszystkie przeszkody w drodze.
∗
∗ ∗ |
O godzinę drogi od Glazgowa, leży Greenock. Miasto niewielkie, niczem szczególnem się nie odznacza, przecież każdy kto tu przybywa, zwiedzić je musi. Jest bo ono miejscem urodzenia wielkiego człowieka, któremu nietylko Szkocya, lecz i Anglja, zawdzięczają znaczną część swojej dzisiejszej potęgi. Nazwisko tego człowieka: James Watt. Sądzę, że nie jest ono obcem nikomu. W pierwszej połowie ubiegłego stulecia, mianowicie w r. 1736 przyszedł on w tem mieście na świat, w r. 1757 został optykiem uniwersytetu w Glazgowie, a następnie poświęciwszy się udoskonaleniu machin parowych, dokonał prawdziwej rewolucyi w ich budowie. Umarł w Heathfield, w r. 1819, ale nazwisko jego nie umrze nigdy, i póki dzisiejsze środki przerzucania się z miejsca na miejsce, nie zostaną zastąpione innymi, póty nazwisko to, znać i czcić będzie każdy, gdyż każdy temu, który je tak zaszczytnie nosił, tak wiele ma do zawdzięczenia.
Zaraz za Greenockiem, szeroka już i w tem miejscu Clyde’a, zamienia się jak Fortha pod Queensferry w prawdziwe morze, i jak morze bałwani się już gwałtownie za najmniejszym wiatru podmuchem. Widok też jej w tem miejscu należy do piękniejszych, jakie znam. Środkiem niewysokich ale wdzięcznych pagórków, płynie spokojnie świadoma potęgi swojej, i od rana do zmroku unosi na swoim grzbiecie tysiące statków w najprzeróżniejsze strony kuli ziemskiej. Kiedy się zatem stanie nad brzegiem jej pod Gurrockiem, miasteczkiem kąpielowem, rozsiadłem amfiteatralnie na jej stromym zachodnim brzegu, ma się przed sobą wtedy obraz tak wspaniały, że oderwać oczu od niego niepodobna. Masy wód białych, kołyszą ci się majestatycznie pod stopami, w czystem ich zwierciedle przeglądają się czerwone dachy domków letnich i hoteli spokojnych mieszkańców Gurrocku, a gdzie wzrok rzucisz, bandery statków całego świata mienią się przed oczami mnóstwem najprzeróżniejszych kolorów. To też wielu mieszkańców Glazgowa, w tem miejscu rozkoszuje się wspaniałym widokiem rzeki, i w tej właśnie chwili, kiedy patrzę na nią z przystani, wielu z dumą przygląda się jej nurtom. A jest z czego zaiste być dumnym, gdyby bowiem nie praca ojców tych, których tu dokoła widzę, Clyde’a w tem miejscu byłaby niewielką rzeczułką, a na jej karku siedziałyby nie potężne żaglowce i pancerniki, ale prześlizgiwałyby się lękliwie lekkie, kierowane rękami młodziutkich panienek czółenka.
— Czy pan był w Lanarku? — zapytał mnie jeden Szkot, gdym siedząc na ławce przystani w Gurrocku, oderwać nie mógł oczów od wód Clyde’y.
— Dotąd nie, ale jutro powracam do Glazgowa z zamiarem zobaczenia źródeł tej pysznej rzeki.
— Radzę bardzo panu to uczynić. Wodospady Clyde’y, to jedna z największych osobliwości tego kraju.
Nazajutrz pociąg kolei południowej unosił mnie w stronę Lanarku.
Pojechałem do tego miasta, zobaczyłem wszystkie trzy wodospady, ale zachwycony nie zostałem. Dlaczego? Oto, bo wszystkie one nie robią wrażenia tego majestatu, jaki mamy u ujścia tej rzeki do morza. Jak wszystko, co się rodzi i rozwija, Clyde'a w tem miejscu jest mała i niepokaźna, i tylko chcąc sobie wynagrodzić swoją mizeryę, jak dziecko nowonarodzone, miota się i szumi, spowita w kamienne powijaki skał piętrzących się nad jej kołyską. Miotaniem się tem jej, są właśnie trzy wodospady, ani straszne, ani zachwycające. Zaledwie wytrysła z podziemnych źródeł, napotyka Clyde'a kamienne schody i skacze po nich gwałtownymi skoki. Ale że schody są niewielkie, przeto i skoki, więcej igraszki dziecinne przypominają i dalekimi są od wywoływania tego efektu, jaki sprawia spadek wody z większej wysokości. Przypomina mi się, kiedy na te wodospady patrzę, groźny Riukanfoss w Norwegii, przed którym stałem kilkanaście lat temu. Ale jakież odmienne wrażenia przepełniały wtedy moją duszę. Tam z wysokości siedmiuset stóp spadała woda szeroką strugą w przepaść, i potargana o skał zręby, w obłoku pjany powracała do góry, wśród huku, nakazującego milczenie całemu stworzeniu, — tu woda również spada i o skały rozpryskuje się również, ale groźnego huku nie dosłyszy najdelikatniejsze ucho, jeno szmer słodki, jakby wartkiego potoku sączącego kryształ wód swoich po zalegającym jego koryto granicie. Nie jest to więc ani nadzwyczajnem, ani tak dalece osobliwem, ale pięknem zawsze jest, tylko, że użyję porównania, piękno to przypomina więcej sielską poezyę miłości, niż bohaterską epopeję, pełną krwi i łez. A wodospad przecież każdy więcej epopeję groźną, niż sielankę miłosną na myśl przyprowadzać powinien.