Odgłosy Szkocyi/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Odgłosy Szkocyi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mało niezawodnie jest miast w Europie, któreby dla turysty przedstawiały tak wielki interes jak Glazgow. Położony, jak o tem mówiliśmy już wyżej, w dolinie uformowanej przez rzekę Clydę, ani romantycznej, ani powabnej; zasiany budowlami brudnemi i brzydkiemi i pokryty smutnem, szarem, beznadziejnem niebem, — jest on dokoła i w bardzo krótkim promieniu otoczony tak wspaniałemi pięknościami natury, że dość jest wychylić poza gatkę głowę, aby się znaleźć oko w oko z czarodziejskimi widokami, za jakimi gdzieindziej trzebaby długo gonić. Bo patrzmy. Jeżeli rzucimy wzrok na południe, to spotkamy się tam z rozkoszną miejscowością, zwaną Hamiltonem i wodospadami Clyde’y pod Lanarkiem, jeśli skierujemy się na zachód, ujrzymy czarodziejskie wyspy Arran i Rothesay, prawdziwe klejnoty w dyademie wysp okalających zachodnie brzegi Szkocyi, — a na północy i na północo-wschodzie, spotkamy się ze starożytnym Stirlingiem, dawną siedzibą królów tego kraju, i jeziorami najpiękniejszemi ze wszystkich jezior całej Wielkiej Brytanii, jednemi z najpowabniejszych, jakie posiada nasza część świata. To też nic dziwnego, że do Glazgowa przybywa każdy, kto chce nacieszyć się pięknościami przyrody, lub ukoić duszę po ciężkich przejściach życiowych na jej łonie, nic dziwnego, że każdy chętnie z Glazgowa robi sobie pied á terre na czas dłuższy, choć w samem mieście nic go pociągnąć nie może, a odstręcza za to prawie wszystko. I skutkiem tego też Glazgow roi się zawsze latem od podróżnych, a hotele tego miasta do najdroższych w całej Szkocyi należą.
Jeżeli jednak wyspy przytykające do zachodnich brzegów Szkocyi, ciągną ku sobie grozą natury i obrazami życia rybackiego, jakich gdzieindziej darmobyś poszukiwał, a wodospady Clyde’y na południu roztaczają przed oczami twemi prawdziwie romantyczne choć spokojne widoki, to, co północ tego miasta zamyka w swoich granicach, przedstawia się tak czarodziejsko i wspaniale, że zaiste zaćmiewa sobą wszystko. Idźmyż więc tam na tę północ, oprowadźmy po niej czytelnika, i niech niedołężne nasze pióro stara się oddać mu to, na co ołówka i pendzla zamało, co pojąć i odtworzyć mogłaby wiernie sama tylko poezya.
Wyjeżdżamy zatem koleją żelazną z Glazgowa do Balloch. Mijamy Dumbarton i znajdujemy się w dolinie rzeki Leven, w kraju zasianym fabrykami i warsztatami, świadczącymi o przedsiębierczości jego mieszkańców. Kraj ładny, choć nic nadzwyczajnego oku nie przedstawia, ale po Glazgowie nie wiele potrzeba, aby zachwycić. To też zachwycamy się wszyscy jak jesteśmy z okien pociągu widokami, jakie przesuwają się nam jak w panoramie, i w krótkim czasie przebywamy niewielką przestrzeń, oddzielającą Loch-Lomond od Glazgowa. Balloch jest właśnie ostatnim punktem na drodze do tego jeziora, do którego docierają parochody, tu więc wysiadamy wszyscy, i za chwilę, wszyscy zostajemy przeniesieni na pokład statku, który oczekuje na nas w przystani.
Jezioro Loch-Lomond, oddalone o 20 mil angielskich od Glazgowa, jest największem jeziorem w całej Wielkiej Brytanii. Jest ono dłuższe niż szerokie, kształtem swym nieco przypomina gruszkę, i podczas gdy na północy całkowita szerokość jego nie dochodzi pół mili, na południu przechodzi mil pięć. Również nie jest ono jednakowo głębokiem, i gdy np. na południu głębokość jego wynosi stóp 60, na północy przenosi stóp trzysta.
Wedle dawnego podania, jezioro to w dawnych czasach nie miało tych rozmiarów, jakie ma dziś, ale trzymało się w ściślejszych granicach. Mówią, że koło Camstradden Bay, zdala od brzegu, widać do dziś w wodzie w dzień pogodny ruiny zalanych kiedyś domów, a Camden opowiada, że za jego czasów istniała na tym jeziorze wyspa Camstradden-isle, której dziś niema nigdzie śladów. Również co do jego głębokości, krążą między ludem podania o tyle dziwne, o ile nieprawdopodobne. Wedle nich, w pewnych miejscach jezioro to jest pozbawionem dna, a wody jego pod ziemią połączone są z wodami Atlantyku! Coś podobnego, przypominam sobie, słyszałem bawiąc przed laty w naszych Tatrach. Prowadzący mnie i innych przez Zawrat góral, opowiadał nam z całą stanowczością, że Morskie Oko połączone jest z wodami morza Bałtyckiego.
Loch-Lomond zdawien dawna słynie trzema fenomenami natury: „bałwanami bez wiatru, rybami bez skrzeli i pływającemi wyspami“. Fenomen pierwszy daje się wytłómaczyć tem, że szerokie wody jeziora na południu masą swą całą uderzają w stronę węższej północy i tworzą fale, jak gdyby uformowane przez wiatr, drugi, że w jeziorze jest mnóstwo wężów, które mają pływać z jednej wyspy na drugą, a trzeci, że często spotyka się tu obszerne kępy sitowia przenoszące się po tych obszarach wodnych z miejsca na miejsce. Widzimy więc, że legenda przyczepiła się do tych wód tajemniczych, i poezya fantazyi ludowej roztoczyła nad niemi swoje skrzydła.
W szerszej swej części na południu, jezioro Loch-Lomond zasiane jest gęsto wyspami. Jest ich tu kilkanaście większych i mniejszych. Rozrzucone na niewielkiej przestrzeni, porosłe bujnym lasem, dają one tak piękne widoki, że piękniejszych, wyśnić nawet w najczarowniejszym śnie niepodobna. Ale płyńmy i przyglądajmy się tym widokom.
Przedewszystkiem, zaledwie stajemy w Balloch, widzimy, że jesteśmy w świecie gór. To, czem nas dolina Clyde'y w Glazgowie i w Greenocku darzyła, znikło już niepowrotnie za Dunbartonem w dolinie rzeki Leven, ale to, co spostrzegamy tu, niepodobne jest do tego, cośmy pozostawili nad brzegami tej ostatniej rzeki. Gdzie okiem rzucisz góry. Tu Skantron Hill pnie się wysoko i wierzchołkiem swym zdaje się chmur sięgać, tam Ben Vrek omszonemi drzewami brodaty, groźnie spogląda na ciebie i zdaje się dziwić, żeś tu śmiał przybyć nieproszony, a tam dalej olbrzymi Ben-Lomond strzela ku niebu stromym szpicem, i panuje niepodzielnie nad tymi obszarami wód i garbów ziemi. A bliżej, gdzie okiem rzucisz, jasne zwierciadło jeziora, a dokoła ciebie romantyczne wyspy, podobne do pływających po wodzie olbrzymich kęp trzciny i tataraku, a w górze słońce, zamglone prawda, jak zawsze w tym melancholijnym kraju, ale oświecające to wszystko jakiemś światłem, dziwnie ponętnem, choć smutnem. Stoisz na pokładzie statku nieruchomy i spoglądasz na to wszystko, milczysz, aby niewczesnym wykrzykiem nie sprofanować tej harmonii, jaką tu wszystko dyszy, gniewasz się, że statek płynie tak prędko i tak prędko pozostawia za tobą piękne widoki, i powiadasz sobie w duchu, że te, jakie odsłania ci znowu, o wiele przechodzą tamte, które zostały za tobą wtyle.
Ze zręcznością uroczego dziewczęcia, wyprawiającego zgrabne piruety w tańcu, statek acz wielki i przepełniony po brzegi podróżnymi, przesuwa się pomiędzy wyspami. Przesuwa się i ukazuje nam prawie każdą jak na dłoni. Tu więc mamy porosłą drzewem Clairinch (inch — po staro-szkocku wyspa, po angielsku isle), dalej Inch Cailliach, albo wyspę Starych kobiet, (Island of old Women) pamiętną tem, że tu przed laty wznosił się klasztor niewieści, dalej znowu Inch-Fadn i Inch-Cruin, albo okrągłą wyspę, a jeszcze dalej Buckinch, podobną zdala do olbrzymiego bukietu z drzew iglastych. A ta maleńka zielona kępka, co płynie ku nam, niby ptak wodny rozpostarłszy szeroko skrzydła? To Swan-Island (wyspa łabędzia) nazwana tak ze swego podobieństwa do tego wodnego króla naszych parków.
Jak powiedzieliśmy wyżej, wyspy te rozsiane są tylko na południowej części jeziora, zaraz za Luss znikają niepowrotnie. Większe i mniejsze, stanowią one własność panów szkockich, i zapełnione są gęsto zwierzyną. Co roku o oznaczonej porze, odbywają tu się polowania, przypominające łowy dawnych czasów, i wtedy spokojne te wody ożywiają się niezwykłym gwarem, a o wierzchołki Ben-Lomondu obija się echo tryumfalnych strzałów zwycięzców i jęki konania zwyciężonych.
Kiedy przepływamy koło Inch-Lonaig, słyszę jak jakiś młody człowiek opowiada powabnym damom, podróżującym po raz pierwszy po tym kraju, następującą historyę.
— Widzicie panie tę wysepkę, jedną z większych, jakie tu się znajdują. Jest to Inch Lonaig, albo droga wyspa (dear Island). Od dawna przyczepiło się do niej takie podanie. W zamierzchłych czasach, kobiety szkockie z namiętnością oddawały się pijaństwu. Pojąć łatwo, jaką boleścią przepełniało to serca ich mężów! Używali więc próśb i gróźb, aby szkaradny ten nałóg z nich wykorzenić, ale gdy prośby i groźby nie skutkowały, postanowili chwycić się energicznego środka. Skoczywszy więc po rozum do głowy, upatrzyli sobie tę wyspę i pewnego pięknego poranku wysadzili je tu bez ceremonii, z kawałkiem dla każdej z nich chleba i dzbankiem wody.
Śmiech srebrny, głośny, dziecinny, był odpowiedzią na te słowa, — a ja pomyślałem sobie, coby to niektórzy z naszych, trzymanych pod pantoflami przez swoje żony mężów, dali, gdyby nieopodal ich więzień, znajdowała się taka błogosławiona, jak tu, wyspa!...
Faktem jest nieulegającym wątpliwości, że ustronne wyspy jeziora Loch-Lomond, oddawna uważane były za miejsce dobrowolnej poprawy dla nałogowych pijaków. Czytamy o tem w dziele Lorda Teignmouth: „Scotland“. W książce tej, wydanej w r. 1836, szlachetny lord opowiada, że jeszcze za jego czasów na tych wyspach osiadali ci, którzy wśród ludzi, nie mogli powstrzymać się od napojów gorących. W całej Szkocyi utrzymywała się legenda, że tu było królestwo duchów i strachów, nikt więc nie chciał osiadać tu na stałe i zakładać rodzin. I tylko więc ci, którzy czuli potrzebę oderwania się od towarzystwa i poprawy w samotności, przybywali na te tajemnicze wyspy, i tu pędzili życie anachoretów. Również korzystali z tego osamotnienia tych wysp przemytnicy, i czas też jakiś kwitnęła tu na potęgę kontrabanda, nim żelazna ręka sprawiedliwości, stargała nici jej sztucznego żywota.
Ale oto na zachodzie ukazuje się maleńka osada. Statek, żeglujący dotąd środkiem jeziora, nagle zwraca się w stronę takowej, a za chwilę zatrzymuje się nad brzegiem. To pierwsza stacya Loch-Lomond: Luss.
Powiedźmy okiem po tej osadzie, wysiąść tu czas nam już nie pozwala.
Luss jest maleńkiem miasteczkiem u wejścia do doliny, ochrzczonej tem samem nazwiskiem. Tu już jesteśmy w samem sercu Szkocyi, mamy przed oczami prawdziwą sielankę. Przed nami wznosi się kilka skromnych ale pięknych domków, dalej kościołek o sielskim stylu, nieśmiało niewielka wieżyczka strzela ku górze, a jeszcze dalej, coś, czego dotąd nie dostrzegłem w tym kraju, co rzadko gdzie poza granicami mojej Polski daje się widzieć w Europie, bielą się biedne, słomą pokryte chaty! Widok ten, obudza w duszy mojej rzewne wspomnienia. Patrząc nań, przenoszę się po przez te góry i wody w kraj mojego dzieciństwa, jestem tam, gdziem przed tylu laty, u progów takich samych chat, bawił się z wiejskiemi dziećmi, gdzie taki sam jak tu wznosi się niepokaźny kościół, gdzie niedaleko jednak niestety leży grób mojej matki!
Luss, jest ulubioną stacyą klimatyczną dla Anglików i Szkotów. Przyjeżdżają tu oni co lato z rodzinami swemi, a że i dalsze okolice tego miasteczka, są równie interesującemi dla turysty, jak blizkie, przeto chętnie spędzają tu całe miesiące. Okoliczne więc góry Glenmaachan, Glenmacurn i Glenfinlas, roją się od wiosny do jesieni podróżnymi, a i w tej chwili zdaleka widzę, jak całe ich gromady pną się na ich wierzchołki, napełniając powietrze śmiechem, śpiewem i wesołymi okrzyki.
Posłuchajmy jednego z tych wesołych śpiewów i skorzystajmy z tego, że nasz Odyniec tak pięknie przyoblekł go w polską sukienkę. Jest to śpiew popularny bardzo w Szkocyi, jak wogóle wszystko, co wyszło z pod pióra twórcy „Pani Jeziora“. W tej chwili rozlega się on w Luss donośnie.
Oto wierny jego przekład:
„Nasz klecha nam prawi, koszałki, opałki,
„Że Paweł, czy Gaweł, zakazał gorzałki,
„Że pełna baryłka, lub gąsior pękaty,
„Pęcznieją grzechami jak szatan brzuchaty: —
„Ej fraszki, czart z flaszki, za nos nas nie złowi
„Wypijmy, użyjmy, a figa mędrkowi“.
„Nasz klecha nam grozi, że ścisnąć dziewczynę,
„To znaczy leźć w piekło po samą czuprynę,
„Że w oczach jej siedząc djablęta z rogami,
„Zdaleka na człeka, rzucają iskrami.
„Obcesem z tym biesem jak tylko się złowi,
„Tańcujmy, całujmy, a figa mędrkowi“.
„Nasz klecha tak uczy, boć mądrą ma głowę,
„By na te łakocie mieć oczy popowe;
„Nas straszy od flaszy, sam djabła chrzci z beczki,
„Sam dla się, on pasie, niewinne owieczki,
„Ej drwijmy, użyjmy, dopókiśmy zdrowi,
„Tańcujmy, całujmy, a figa mędrkowi!“.
Kiedy śpiewający te słowa skończył, dały się słyszeć dokoła głośne śmiechy i okrzyki bis. Pusta piosenka ujęła za serce wszystkich, ale na powtórzenie jej brakło już czasu. Kapitan statku dzwonkiem dał znak, że czas odpływać, ruszyliśmy więc powoli w stronę północy.
Jakże ta skoczna i pusta pieśń, pomyślałem, pasuje do całego tu otoczenia. Toć tu wszystko śmieje się i do pustoty zachęca, i te góry z lekkimi spadkami, ubrane wdzięcznie w pyszne girlandy drzew, i te wody głębokie i tajemnicze, na dnie których figlują na słońcu ryby i te pływające, niby korony z liści, wyspy w dali, i ten Ben-Lemond wysoki i poważny, a jednak wolny na swym wierzchołku od tej siwizny, która uśmiech na ustach mrozi! Nawet to słońce, tak miłośnie z poza mgły przyświecające ziemi, i podobne raczej do miesiąca w pełni, niż do rozżarzonej zawsze u nas latem kuli, jakże zachęca do śmiechu i wesela! To też weseli tu się wszystko, to też wszystko nastrojone jest na podniosłą nutę, a obrazem tego ogólnego nastroju, jesteśmy my, którzy w liczbie około stu osób, porzuciwszy troski w domach naszych, mkniemy szybko środkiem tego prawdziwego raju na ziemi, nie myśląc nawet, że poza sobą pozostawiamy tyle smutków. Mkniemy, a w sercach naszych odbija się echo zasłyszanej w Luss piosenki:
„Obcesem z tym biesem, jak tylko się złowi,
„Tańcujmy, całujmy, a liga mędrkowi“.
W życiu, które ma więcej chwil smutnych niż przyjemnych, gdzie śmiech wesela zalewa prawie zawsze morze łez, jakże pożądane są takie dnie, w których człowiek zapomnieć może o tem, co mu rozrywa serce na sztuki. Ileż balsamu kojącego boleści, ileż siły do walki z dalszemi przeciwnościami na tym padole płaczu wlewają one w nasze zbolałe prawie zawsze, i przepełnione smutnemi wspomnieniami prawie zawsze dusze!...
Zaraz za Luss, szerokie, jak powiedzieliśmy wyżej, u swojej podstawy, na pięć mil jezioro, zaczyna się gwałtownie zwężać, i zamienia się w długą wązką szyję. Tracimy przez to, ponieważ dokoła nas widnieje już daleko mniejsze bogactwo wód, ale zyskujemy, gdyż mamy sposobność przyjrzenia się nadbrzeżnym górom z blizka. Góry te ze wschodu i zachodu, rozdzielone dotąd szeroką falistą przestrzenią, zaraz za Luss, podają sobie niemal ręce, a w dali nawet na północy, zlewają się pozornie w jedną olbrzymią massę, choć je w rzeczywistości i tam rozdziela jeszcze wstęga wody, zdaleka przecież wyglądająca na drobny ruczaj, szemrzący spokojnie, jakby u stóp naszego Giewontu, po kamykach.
Pierwszą stacyą, przed którą zatrzymujemy się po opuszczeniu Luss, jest Rowardennan. Stacya to ważna bardzo dla turystów, ztąd bowiem wstępuje się na szczyt Ben-Lomondu, góry najwyższej tu w tych stronach.
Ben-Lomond (ben- po staroszkocku: góra) wznosi się na 3.193 stóp nad poziom morza, ale przystępny jest dla wszystkich, wyjąwszy wtedy, kiedy mgła pokrywa jego stromy wierzchołek. To też wszyscy, którzy rozporządzaj dłuższym czasem, nie pomijają sposobności, aby się na szczyt jego dostać, zwłaszcza też, że komu siły w nogach nie dopisują, ma na swoje posługi wytrawnych przewodników i konie szkockie, owe słynne w tym kraju ponies, zdumiewające prawdziwie swoją ostrożnością i wytrwałością.
Widok, jaki roztacza się z wierzchołka Ben-Lomondu, należy bez zaprzeczenia do najpiękniejszych w Europie. Bo pomijam już to, że u stóp góry mamy przejrzyste i piękne zwierciadło wód, w którem przegląda się on kokieteryjnie, niby dziewica, kwefiąca swoje sploty, — oko twoje, gdy tu staniesz, nie tamowane żadną dokoła równej wysokości górą, obejmuje horyzonty jak najszersze. Kiedy więc zwrócimy się ztąd na prawo, mamy w perspektywie Edynburg i wody Północnego morza, gdy skierujemy wzrok na lewo, spostrzeżemy wyraźnie wyspy okalające zachodnie brzegi Szkocyi, i Atlantyk mieniący się barw tysiącem, a na południu ujrzymy ponury Glazgow, przykryty ciemnym skrawkiem okopconego nieba, i wesoły Lanark, siedzący na straży źródeł i spadków Clyde'y. Naturalnie, że widzi się to wszystko wtedy tylko, kiedy powietrze jest czyste, ale bo też gdy czystem nie jest, nikt tu, nawet najśmielszy podróżnik nie odważyłby się drapać na szczyt.
Opowiadano mi w Rowardennan, że kilka lat temu, zdarzył się tu smutny bardzo wypadek. Pewnego jesiennego już dnia, przybył z Londynu pewien Anglik i zapragnął dostać się na Ben-Lomond. Dzień był pochmurny i ciemny, nikt mu za przewodnika służyć nie chciał. Niezrażony tem jednak, postanowił ruszyć z mapą góry sam w drogę, i zjadłszy w hotelu śniadanie, poszedł, mimo że go powstrzymywano od tej niebezpiecznej wycieczki. Poszedł, i więcej nie wrócił. Ben-Lomond w jednym miejscu jest stromy i przepaścisty, ale zarazem ztamtąd jest piękny widok. Przypuszczają, że pragnąc się widokowi temu przyjrzeć, niebacznie postąpił ku przepaści, i życiem swojem przypłacił zbytnią śmiałość.
Jakże prawdziwemi są słowa Szekspira, pomyślałem, słysząc tę smutną opowieść: the best safety lies in fear (najlepsze bezpieczeństwo spoczywa w obawie), i ileż złego uniknęlibyśmy nieraz w życiu, gdybyśmy częściej mieli na uwadze te słowa, zwłaszcza też, jeżeli wyrazu „obawa“, brać nie będziemy w dosłownem znaczeniu, ale przywiążemy do niego szersze pojęcie: „przezorności“.
Ale cóż to za zbiegowisko po prawej stronie prującego od kilku minut znowu, wody jeziora statku? Wszyscy podróżni skupili się w jeden punkt, i wszyscy przyglądają się uważnie jakiemuś dziwnemu wydrążeniu w skale. To jaskinia Rob-Roya, uwieczniona w powieści Waltera Scotta. Tu to, wedle podania, głośny ten pirat, więził ofiary swojej chciwości i srogości, i tu przyjmował następnie za nie kolosalny od ich rodzin okup, którym później dzielił się z wspólnikami swoich awanturniczych czynów. Czy tak było, kto to wie, ale legenda taka przywiązana jest do tego miejsca, i legenda ta, każe nam wszystkim przyglądać mu się uważnie nawet wtedy, kiedy już statek uniósł nas od tych skał daleko.
Podpływamy ku jakiemuś wspaniałemu gmachowi. W szkockim stylu, z wieżyczkami u góry, stoi on sobie na zachodnim brzegu jeziora i przegląda się w wodzie. U progów jego, przewraca się gromada dzieci, i wesołemi okrzykami przepełnia powietrze. To hotel Tarbet, największy i najwspanialszy nad tem jeziorem. Otoczony dokoła górami, skropiony falami Loch-Lomondu, robi on niezwykłe wrażenie, ale pod wpływem wrażenia tego, nie mamy czasu pozostać długo, statek bowiem zwraca się nagle ku kresowi naszej po Loch-Lomondzie podróży, — ku Inversnaid. Powiadamy ku kresowi, choć bowiem nie tu koniec tego jeziora, tu jednak wysiadają podróżni, pragnący widzieć dwa najpiękniejsze zbiorniki wód w całej Szkocyi. Kto jednak chce się przyjrzeć obrazom całego Loch-Lomondu, ten nie opuszcza jeszcze statku, ale jedzie do Inverarnan, punktu zamykającego na północy to jezioro. Ja jednak do tych ostatnich nie należę, zwłaszcza że słyszę, iż Loch-Lomond poza Inversnaid, gdzie wysiadam, nic już nie przedstawia nadzwyczajnego, i pozwalam bez smutku oddalić się parowcowi, wraz z tymi kilkoma pasażerami, którzy wiedzeni czy to ciekawością czy interesem, sprzeniewierzyli się reszcie naszego towarzystwa.
Ale mimo to, jest nas tu dużo, bardzo dużo, zaiste więcej niż potrzeba. Spostrzegam to, w chwili, gdy mamy wsiadać do omnibusów, by drogą lądową udać się na brzeg Loch-Katrine’u. Omnibusów tych widzę zaledwie kilka, a przyjezdnych bez mała cała setka. Co więc robić, aby nie pozostać na bruku? Nie długo myślę nad rozwiązaniem tego pytania, i robię to, co wszyscy. Oto z pośpiechem rzucam się na jeden z wehikułów, i nie zważając wcale na to, że jakaś tłusta jejmość wtłacza się powoli na kozieł, z drugiej strony zdobywam sobie pośpiesznie na nim pozycyę i z miną tryumfującą obejmuję ję (pozycję, ale nie jejmość) w moje posiadanie. Szczęściem i moja korpulentna współzawodniczka, znajduje miejsce na koźle, zamiast więc groźnie spoglądać, sapie zmęczona wesoło, i całem zachowaniem się swojem, zdaje się mi mówić, że nie zalicza się do moich wrogów. Bogu więc niechaj będzie za to chwała.
Omnibusy kursujące po drodze, łączącej dwa jeziora, należą do najoryginalniejszych, jakie widziałem. Są to olbrzymie odkryte arki na dwadzieścia cztery osób każda. Aby się na te arki dostać, trzeba wchodzić na nie po drabinie, a zejść z nich, z powodu braku stopni i schodów, jest prawdziwem niepodobieństwem. To też konduktor wozi ciągle z sobą te schody i przystawiać je zawsze jest zmuszony, ilekroć kto z podróżnych chce wysiąść.
Siedzę więc na wzniesieniu kilka łokci nad ziemią i okiem obejmuję roztaczający się przede mną widnokrąg. Jest to świat gór w całem znaczeniu tego słowa. Za mną z tyłu pozostały wody jeziora, a przede mną, na prawo i na lewo, pagórki, góry, przepaście i doliny. Kiedym znajdował się na Loch-Lomondzie, miałem dokoła płaszczyznę wody, tu i owdzie przy brzegach pola i łąki, — tu nie mam nic, prócz urwisk i szczytów najprzeróżniejszej wysokości, nic prócz szerokich garbatych przestrzeni. To też choć obrazy tu są prawdziwie piękne, tęskno mi jednak za scenami Loch-Lomondu, zimna bowiem, choć wysoce poetyczna jednostajność, jaka tu panuje, wyobraźni mej bodźca nie daje. Patrzę więc smutno na ten łańcuch, który mnie żelaznemi kleszczami ściska, i wybiegam ztąd myślą na te obszary wodne, gdzie żadne więzy nie krępowały moich ruchów, gdziem nie czuł się tak jak tu w klatce, ale prawdziwie wolny, ogarniał niemal w swoje ramiona świat cały.
Nie wiem, czy każdy doświadcza tego co ja uczucia, gdy rzucony zostanie w świat gór. Uczucie to, daje się streścić w jednym wyrazie: przygnębienie. Kiedy się w tym świecie znajdę, to mimo całego jego powabu i krasy, czuję, że mi w nim nie jest dobrze, że nałożyć się nie potrafiłbym do niego nigdy. Oczy moje zasłania mi tu zawsze nieprzebyta kamienna zapora, ruchy paraliżuje zawsze grzbiet najeżony przeszkodami, a myśl tłoczy i przybija zawsze do ziemi, jakaś olbrzymia, niezbadana siła. Wszystko mi tu mówi, że wobec tych dziwowisk natury jestem niczem, wszystko przekonywa o tem, że rozum mój jest za słaby do zwalczenia przeszkód, jakie rzucone tu są na mojej drodze, wszystko, że jestem małym, nędznym niewolnikiem, że muszę ukorzyć się, milczeć i uledz. Jakże innych doświadczam za to uczuć, kiedy się znajdę na wielkiem jeziorze lub morzu. Tam widzę się prawdziwie niepodległym, tam czuję skrzydła u moich ramion. Gdzie okiem powiodę, horyzont otwarty, gdzie rękę wyciągnę, przestrzeń wielka, a gdy głos wydobędę z piersi moich i poślę uwielbienia słowa przed tron Przedwiecznego, to nie powrócą już one do mnie przytłumionem, jak wśród gór echem, ale pójdą po przez kryształowe fale, i odbiją się aż w nieskończoności. Tak jest, góra człowieka dławi, morze elektryzuje i unosi, i jeżeli w dziejowym pochodzie, ludy przysiadłe do jego brzegów, pierwej niż inne były się na szczyt cywilizacyi, zawdzięczają to one temu, że dobroczynne losy otoczyły je błogosławionym tym żywiołem, który energję ich podniósł, wyobraźnię zapalił, żądzę poszukiwania czegoś nowego i wielkiego spotęgował.
W Stronachlachar urywa się nam droga. Omnibusy zajeżdżają przed wielki i piękny hotel, i za chwilę... po wystawionych drabinach, schodzimy wszyscy na dół i rozsypujemy się po pokojach. Spoglądam, dokoła mnie góry, a przede mną jasne zwierciadło wód. To królowa jezior szkockich (lady of the lakes): Loch-Katrine.
Loch-Katrine (Kettern albo Ketturrin), położone jest w hrabstwie Perth, na północnej stronie wielkiej górskiej baryery, rozdzielającej Highland — kraj wysoki, — od Lowland — kraju nizkiego. Jezioro to, oddalonem jest o 10 mil angielskich od Calanderu, a 28 od Glazgowa, i kształtem swym przypomina literę S. Długość jego wynosi dziesięć mil, szerokość dwie, a nadmiar przepełniających je wód, odprowadzają sztuczne wodociągi, zaopatrujące w wodę Glazgów, i górski potok, przepływający następnie przez jeziora Achray i Vennachar, i ginący w nurtach rzeki Teith.
Loch-Katrine od niedawnego dopiero czasu uprzystępnione zostało dla turystów, niedawno bowiem poprowadzono do niego drogi bite, które połączyły je z resztą świata. Dawniej, kto chciał się przyjrzeć jego obrazom, musiał piąć się po stromych ścieżkach gór Trosachu, i nieraz życiem, zwłaszcza w dzień niepogodny, przypłacał swoją niewczesną ciekawość. Dziś, kto tylko do Glazgowa przyjedzie, nawiedza to urocze jezioro, a komfort, jaki spotyka tu na każdym kroku, przekonywa go, że znajduje się w kraju, który wszelkie przeciwności natury zwalcza i powala o ziemię energją i żelazną pracą.
Ale oto i statek nadchodzi, czas odjeżdżać, gdyż po drugiej stronie jeziora, czekają na nas nowe omnibusy, aby nas przewieźć przez grzbiet Trosachu. Pokrzepiamy się więc czem możemy w hotelu i umieszczamy na wieczną rzeczy pamiątkę nazwiska nasze, w przygotowanej tam w tym celu książce. Zapisuję nazwisko moje, dodaję przy niem wyrazy: from Poland (z Polski), i oddaję pióro innemu. Przedtem jednak rzucam wzrokiem na zapisaną kartę. Wyrazy: Washington, Filadelfja, uderzają moje oczy, a ten pan, któremu właśnie oddałem pióro, stawia poważnie przy swojem nazwisku rzeczownik: Buenos-Ayres.
Jakże wspaniałem, myślę sobie, musi być to jezioro, kiedy aż z tak odległych stron przychodzą ludzie, aby hołd oddać jego krasie!
Czy Loch-Katrine jest wspaniałe? Proszę czytać „Panią Jeziora“ Waltera Scotta, a znajdziecie odpowiedź na to pytanie.
Posłuchajmy, posługując się wybornym przekładem Odyńca, jak ten poeta opisuje rozsiane tu nad jego wodami i w górach Trosachu piękności natury:
Z dziką hojnością natura wesoła
Rozsiała społem i kwiaty i zioła.
Tu polna róża szkarłatem rumieńca
Płonie w objęciach głogu oblubieńca;
Tam przy fijołku konwalja dzika
Śnieżystem czołem nad mchy się wymyka.
Bluszcze, powoje, wrzos, cząbry i ślazy,
Ścieląc się, wisząc, lub pnąc się na głazy,
Mieszają różnie swe barwy i wonność,
Barwiąc skał nagość, lub darni zieloność.
Z wierzbami brzoza płacząca pospołu
Liśćmi z traw rosę zamiata u dołu;
Wyżej dąb, wiatrów wojownik wysoki,
Krętym korzeniem rozsadza opoki;
A wyżej jeszcze, piętrzące się jodły
Szczyt swój posępny ku niebu wywiodły,
Lub zgięte burzą od skały do skały
Nad przepaściami jak mosty wisiały.
Aż gdzie najwyżej wierzchołki skał wzbite,
Tlące się słońcem, lub śniegiem okryte,
Podróżny ledwo mógł dojrzeć u szczytów
Tło zwierciadlane niebieskich błękitów.
Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem,
Że snów czarownych być zda się obrazem.
Loch-Katrine współzawodniczy o palmę pierwszeństwa z Loch-Lomondem. Które z tych dwóch jezior piękniejsze? Przedewszystkiem Loch-Lomond jest większe, i o wiele, zwłaszcza też u południowej podstawy szersze. Ale piękność niezawsze z wielkością chodzi w parze. Tak i tu jest, i choć wielu turystów utrzymuje, że nie oddaliby Loch-Lomondu za Loch-Katrine, — ja jestem przeciwnego zdania, że to ostatnie na daleko mniejszej przestrzeni, daje więcej czarujących i romantycznych widoków. Bo proszę za mną. Przedewszystkiem, podobnie jak Loch-Lomond, — Loch-Katrine otoczone jest górami dokoła. Ale góry te, wyglądają tu wcale inaczej niż tam. Tam z przyczyny większej szerokości jeziora, na całej drodze od Balloch do Rowardennan ukazują się one w perspektywie, tu wchodzą niemal na pokład twojego statku. To też, gdy tam, wzrok nie mogąc nieraz ich dosięgnąć, z konieczności zatrzymywać się musiał na rozsianych po zwierciedle wodnem wyspach, tu wędruje on bez ustanku od jednego szczytu na drugi, i bez wysiłku obejmuje jednym rzutem wszystkie. Ta blizkość gór trzymających jakby w żelaznej klamrze wody Loch-Katrine'u, nadaje temu jezioru zupełnie odmienny, niż na Loch-Lomondzie charakter, a półcień, jaki te góry na te wody rzucają, przyobleka je w jakiejś niezwykłej tajemniczości szatę. Ten dziwny jednak, zawsze dostrzegalny tu półcień, zlewa na to jezioro jakąś dziwnie melancholijną rosę, i dlatego to, wody Loch-Lomondu stawiają wszyscy na pierwszym planie. Ale pomimo tej melancholii, jaką tu zdaje się dyszeć wszystko, podoba mi się ono daleko więcej, bo przypomina mi daleko więcej owe wielkie wodne przestrzenie w naszych Tatrach, nad któremi również genjusz melancholii i tęsknoty unosi się wśród ołowianych obłoków.
Anglicy, porównywając z sobą te dwa jeziora, które ściśle biorąc, porównania nie wytrzymują, powiadają, że kto podróżuje po Loch-Katrine, po zobaczeniu już Loch-Lomondu, ten doświadcza tego samego uczucia, jak ten, kto czyta „Króla Leara“ lub „Makbeta“ po „Śnie nocy letniej“ Szekspira, lub patrzy na konwulsyjne płótna Michała-Anioła, po wypieszczonych obrazach Rafaela. Kto wie, czy w tem porównaniu niema odrobiny prawdy. Loch-Lomond śmieje się i weseli, Loch-Katrine medytuje i tęskni, i podczas (że i my użyjemy porównania), gdy pierwsze z tych jezior podobne jest do rozkosznej dziewicy, upojonej szalonym wirem tańca, drugie przypomina, rozżaloną, choć czarującą wdziękami młodości wdowę, która ukochanego męża przed chwilą złożyła do grobu. Ale łzy nie oschłe jeszcze na pięknych oczach, uczucia obojętności w nas nie budzą, to też wpatrujemy się w nie z zachwytem i z uczuciem uwielbienia mieszamy uczucie litości, które pierwsze zawsze podnosi i uszlachetnia.
Z gór otaczających dokoła Loch-Katrine najwybitniejsze noszą nazwanie: Ben Aan i Ben Venue. Stoją one prawie naprzeciwko siebie, i przez wązką w tem miejscu wstęgę czarnej wody, jak Mickiewiczowska gałązka litewskiego chmielu, „wdziękami pruskiej topoli znęcona“, podają sobie ręce. Ale gdy pierwsza z tych gór, dźwigająca się na 1800 stóp nad poziom morza, wrażenia majestatu nie robi, druga o wiele, bo o 600 stóp od niej wyższa, przejmuje cię uczuciem prawdziwej grozy. Patrzysz więc na nią w milczeniu, i nie dziwisz się, że tu w tem miejscu, słynny Rob-Roy, napełniał przestrachem swojego imienia wszystkich, zanim wszystkich, którzy dostali się w jego krwawe ręce, zamknął w grocie u stóp Ben-Lomondu.
Ben-Venue należy do najpiękniejszych gór w całej Wielkiej Brytanii, a byłaby ta góra najpiękniejszą z nich bezzawodnie, gdyby barbarzyńska ręka nie była jej odarła z bujnej korony drzew. Ale spekulacya i chęć korzyści uzbroiły tu przed 40 laty w siekiery setki najemniczych rąk, i w krótkim czasie poszły na maszty okrętowe i belki, wspaniałe dęby i sosny, które tu rosły spokojnie od lat setek. Dziś tu i owdzie puściły się wprawdzie nowe drzewa, ale gołem okiem dostrzegam wszędzie, szerokie i smutne łysiny, i lata długie jeszcze potrzeba będzie czekać, zanim na tych szczytach wyrosną takie olbrzymy, jakie jedna chwila powaliła z łoskotem o ziemię. I znowu stają mi przed oczami duszy mojej Tatry, ten najwspanialszy klejnot całej Polski, i znowu myślę o tem, co się z niemi za lat dziesiątek stanie, jeśli surowe prawo nie sparaliżuje dowolności cudzoziemskich spekulantów, którzy je bez miłosierdzia ograbiają z najcenniejszej ich ozdoby.
Loch-Katrine, niepodobne jest i w tem do Loch-Lomondu, że z wyjątkiem zaledwie paru
wysp, na całej swojej przestrzeni jest otwarte. Ale za to jedyna większa wyspa, jaką tu widzę, Ellen's isle, jest najpiękniejszą ze wszystkich, jakie widziałem w mojem życiu. Na piękność tę składa się wiele warunków. Leży ona przy końcu już jeziora, w miejscu, gdzie zwęża się ono gwałtownie, porosła jest bujną zielonością, która na tle czarnej w tem miejscu jak atrament wody, dziwnie czarujące sprawia wrażenie, i nachyla się jednym swym końcem tak wdzięcznie ku górzystemu brzegowi, że wydaje się, jakby była przedłużeniem romantycznej skały, rzuconej gwałtownie i namiętnie z lądu w nurt wody. Poezya też oddawna ukochała tę czarującą wyspę, i objąwszy ją w swe posiadanie, zaludniła tajemniczymi genjuszami, które panują tu niepodzielnie. I każdy więc Szkot patrzy dziś z uczuciem podziwu i wdzięczności na nią, gdyż ona jak niebiańska Stella Fornarina w Rafaelu, boską swoją krasą wzbudziła w duszy wielkich wieszczów jego kraju natchnienie, które wzbogaciło skarbiec narodowej jego pieśni, brylantami najlepszego ognia, perłami najczystszej wody.
Zaraz za tą wyspą, urywają się wody jeziora. Na stronie zachodniej ukazuje się maleńki skrawek ziemi, statek prujący dotąd z szybkością przestrzeń, nagle zwalnia swój bieg, — wszyscy wysiadamy na ląd. Wysiadamy, ale jakąś magiczną siłą, zwróceni zostajemy wszyscy w stronę Loch-Katrine’u i niebaczni na to, że miejsc w omnibusach niewiele, że może takowych dla niejednego z nas zabraknąć, wszyscy jak przykuci stoimy na przystani i posyłamy wzrok ku tej czarodziejskiej Ellen’s isle, która jak Świtezianka na litewskiem jeziorze, śmieje się ku nam wdziękami swymi. A kiedy nawoływania naszych przewodników, zniewalają nas nareszcie posłać tej wyspie, tym górom i tym falom ostatnie w życiu spojrzenie, na nic innego ja przynajmniej nie mogę się w tej chwili zdobyć, jak na pieśń uwielbienia i podzięki dla Stwórcy Wszechrzeczy, który wszechmocną wolą swoją, z brudnego i nędznego prochu tyle piękności do życia wśród nas powołał. Ale gdy olśniony i zachwycony, nic własnego nawet w modlitwie stworzyć nie mogę, usta moje powtarzają zasłyszany niegdyś i zapamiętany dobrze hymn, największego z poetów Szkocyi, który tu na tem miejscu przed pół wiekiem w zachwyceniu padał na kolana.
„Zdrowaś Maryo! Matko zbawienia!
Wejrzyj na nędzę tułaczy!
Ty możesz ulżyć zbytku cierpienia
Ty możesz wyrwać z rozpaczy!
Wejrzyj! pod strażą Twojej źrenicy,
Ulężem próżni tęsknoty;
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko: wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“
„Zdrowaś Maryo! Panno bez zmazy!
Dla wspartych twoją opieką,
Czarne te lasy, dzikie te głazy,
W rajską się piękność obleką.
Tchnąć będą wonią po okolicy
Mroczne wyziewy tej groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“
„Zdrowaś Maryo! Niebios królowo!
Przed oblicznością twej mocy,
Pierzchną, nie szkodząc, w otchłań grobową,
Duchy pustyni i nocy.
Bez szkody ziemscy prześladownicy
Wypuszczą na nas swe groty
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“
∗ ∗
∗ |
Gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy łańcuch Trosachu, na to pytanie nie tak łatwa odpowiedź. Rozsiane tu po całej przestrzeni góry, łączą się z sobą w tylu przeróżnych punktach, że rozgraniczenia przeprowadzić pomiędzy niemi niepodobna i zdają się być wszystkie grzbietem jednych i tych samych gór. Tak jednak nie jest, geograficznie bowiem każda z nich ma oddzielną nazwę, a ogólnem mianem Trosachu, zwą się te, które się ciągną zaraz za Loch-Katrinem.
Na progu ich stoi wspaniały hotel. Historya jego, to historya popularności tych stron. Dawniej, gdy prócz zapędzającego się za dziką kozą myśliwego, rzadko kto tu przyjeżdżał, stała w tem miejscu maleńka chatka, o paru zaledwie pokojach. Chatka ta rosła, rozszerzyła się naprzód w zajazd, a następnie w roku 1852, ustąpiła zupełnie miejsca wielkiemu hotelowi. Dziś więc największa liczba przyjezdnych, może tu znaleźć wygodne pomieszczenie, wszyscy też jak jesteśmy, mamy możność zaspokojenia w tym hotelu głodu, jaki w nas wszystkich obudził się, po parogodzinnej wędrówce po jeziorach.
Co powiedzieć o górach Trosachu? Że są romantyczne i piękne — ale te oklepane frazesa w zupełności tu nie wystarczają. Więc nie chcąc się nimi posługiwać, powiemy tylko, że charakter tych gór jest miękki, poetyczny, spokojny, że nie dają one tak groźnych widoków, jak Szwajcarya lub Tatry, że przecież niemniej od Tatr i Szwajcaryi, zasługują na dokładne zwiedzenie. Jest tu bowiem coś takiego, co z żadnemi górami na świecie wspólnego niema, coś, co się opisać i odmalować nie da, ale pod wpływem czego jest każdy, kto tu przychodzi, i pod wpływem czego, chciałby każdy jak najdłużej pozostawać.
Kiedy się patrzy z brzegów Loch-Katrine’u na te góry, to się zdaleka zdaje, że stanowią one zbitą masę, i że wędrować po nich i wśród nich, może tylko pieszy podróżny z okutym żelazem kijem w ręku i tłomoczkiem na plecach. Tak jednak nie jest, samym bowiem ich środkiem, wije się wygodna bita droga, po której mkniemy właśnie w wesołem i licznem towarzystwie, przypatrując się kolejnym pięknościom natury, jakie co chwila odkrywają się przed naszemi oczami. A tych piękności natury jest tu tyle, że doprawdy najchciwsze oczy, nasycić się niemi mogą, szczęściem zatem, że droga nasza ciągnie się tylko jedną angielską milę, inaczej bowiem, zaspokojony już w zupełności wzrok, odmówiłby nam dalszego posłuszeństwa.
Zaraz po wyjeździe z gór Trosachu, ukazuje nam się po prawej stronie małe, ale romantyczne jezioro. Jest to Loch-Achray. Z góry omnibusu, w którym siedzę, wydaje mi się ono jak rozlana w ogrodzie z dzbanka woda, w zwierciadle której przeglądają się, usypane dziecinną ręką góry piasku. Dalej widzimy słynny Brik of Turk, most kamienny na bystrym potoku, z którego widok do powabniejszych należy, a jeszcze dalej Loch-Vennachar, wodę dwa razy większą od Loch-Achrayu, ale nie powiem by piękniejszą od niego. Za tem jeziorem droga się nieco opuszcza, góry zmniejszają się i rzednieją, wjeżdżamy w dolinę Calanderu, a za chwilę ukazuje nam się niewielkie, rozrzucone miasteczko, gdzie jest właśnie kres naszej podróży. Tu więc opuszczamy omnibusy, i odszukawszy stacyę kolei żelaznej, wyjeżdżamy z tego zaczarowanego kraju. Kupuję bilet do Stirlinga, zanim bowiem porzucę Szkocyę, chcę wpierw zobaczyć starodawną tę rezydencyę jej królów.
Stirling w dziejach Szkocyi ważną bardzo odgrywa rolę i na kartach jej historyi zapisany jest niestartemi głoskami, tu bo rozgrywały się u stóp rzuconego na stromą skałę zamku, niemal że wszystkie krwawe dramaty wiekowego sporu dwóch narodów.
Położony nad brzegami Forthy, która w tem miejscu nieszeroka, wije się wdzięcznie jak krasna dziewczyna w tańcu, Stirling czas długi współzawodniczył pod względem politycznego znaczenia z Edynburgiem, póki to ostatnie miasto nie wydarło mu palmy pierwszeństwa. Tu wśród jego murów, umarł w r. 1124 Aleksander I, tu w r. 1304 Edward I, król angielski, wytężył wszystkie swoje siły, zanim zamek dostał mu się do rąk, tu wreszcie rozegrała się wkrótce potem krwawa batalja, zwana bitwą pod Bannockburn, której następstwem była zupełna porażka Anglików.
Szczególnie upodobali sobie to miejsce Stuartowie, to też tu przepędzali wolne od wypraw wojennych chwile, a ślady ich pobytu w tem mieście odbijają się do dziś na starym zamku, który z troskliwością ojcowską doprowadzili do kwitnącego i świetnego stanu. Zwłaszcza też król Jakób IV, zrobił dla tego zamku wiele, i ślady jego dobroczynnej ręki widzę na każdym kroku, mimo że czas, zrobił tu swoje.
Zamek Stirliński, nie znajduje się dziś w ruinach, jak tyle innych pomników budownictwa tego kraju. Owszem, przedstawia on porządną całość, ale podobnie jak stary zamek królów w Edynburgu, nie ukazuje żadnego stylu i wygląda raczej na nieprzystępną fortecę, niż na ukochane miejsce pobytu koronowanych głów. Dziś w murach jego rezyduje garnizon wojenny, który zajmuje wszystkie jego komnaty, i jedyny historyczny pokój, jaki nam ukazuje przewodnik, jest tak nazwany: „Douglas room“, w którym król Jakób II, w r. 1452, przelał krew zbuntowanego wasala.
Powiedzieliśmy wyżej, że zamek w Stirlingu, rzucony jest na stromą skałę. Przedstawia się też on wspaniale, kiedy mu się przyglądamy z dalszych stron. Ale i z jego murów roztacza się dokoła widok wspaniały. Stoimy więc wszyscy długo przy jednym wyłomie w murze, zwanym tu „lady's lookout“ i wpatrujemy się w panoramę, jaka rozpościera się u naszych nóg. Takich panoram niewiele jest w Europie. Ben-Lomond, Ben-Venue, Ren-Aan i Ben-Ledi, rozsiane po całej przestrzeni, a tuż na dole srebrna wstęga wije się i ginie w przestrzeni obszarach. To Fortha biegnie pospiesznie ku Edynburgowi, aby temu najpierwszemu dziś miastu w Szkocyi, ponieść pozdrowienie od miasta, które wczoraj było najpierwszem.
Na zobaczenie tego wszystkiego, com tu w tym rozdziale opisał, poświęciłem cały jeden dzień, tyle, ile każdy podróżujący po tym kraju, czasu na to poświęca. Wyjechawszy z Glazgowa o 8 rano, byłem w Balloch o 9, obiadowałem w południe w hotelu, w górach Trosachu, a w Stirlingu znalazłem się nad wieczorem. A kiedy wsiadłszy w starym tym grodzie na pociąg, dobijałem do wrót Glazgowa, noc czarna trzymała już ziemię od dwóch godzin w swoich objęciach. Pojmiecie, jak na tle tej nocy przedstawił mi się brudny i ponury zawsze Glazgow, jakiego doznałem wrażenia, kiedy z obrazami Loch-Katrine'u w duszy, otworzyłem oczy na jego zaniedbanych ulicach. I nie zadziwicie się, gdy wam powiem, żem zasłoniwszy wzrok ręką, przebiegł te ulice w jednej chwili, i pospieszył co prędzej do hotelu i utonął tam w marzeniu. I doznałem zaiste rozkosznej niespodzianki, — w marzeniu przesunął mi się raz drugi przed oczami ten cudny kraj, w marzeniu zobaczyłem poraz wtóry jego czarodziejskie obrazy. Jakże pragnąłbym choć z raz jeszcze w życiu tak pomarzyć!...
∗ ∗
∗ |
Na jeziorach i górach Trosachu, zakończyłem wędrówki moje po tym kraju. Niewolnik okoliczności i zajęć, nie zdążyłem już odwiedzić ani wysp rozsiadłych u zachodniego brzegu Szkocyi, ani puścić się na daleką północ. Obowiązki ciągnęły mnie do domu, pojechałem więc, przyrzekając sobie w duszy, że tu jeszcze powrócę. Czy powrócę? Kto to wie, kto rozwikła zagadkę przyszłości, jaka otacza nas do mogiły, - ale że powrócić chcę, za to ręczę. Wałęsając się tu i owdzie po szerokim świecie, nigdzie może w tym stopniu co tu, nie zostałem zainteresowany i olśniony. Zainteresowany, gdyż cała dzisiejsza kultura Szkotów, z którą spotykałem się wszędzie, najżywsze w każdym myślącym człowieku budzi zajęcie, olśniony, gdyż to, co tu rozrzuconem jest na każdym kroku, nastraja najbardziej poetycznie każdą duszę. Wyczerpawszy więc materyał opisowy, zużywszy zasób zachwytów i wykrzykników nad pięknościami przyrody, nie mogę rozstać się z tym krajem, nie rozważywszy warunków, wśród których ta wysoka kultura się rozwinęła. Jednem słowem, chcę, bo muszę, na zakończenie, wypowiedzieć o Szkocyi choć kilka ogólnych uwag.
Szkocya, królestwo, jak wiemy, dawniej niepodległe, dziś połączone nierozerwalnym węzłem z Anglją, od najdawniejszych czasów obsiadła była ludem, należącym do wielkiego pokolenia Celtów, które przez Rzymian zwane było pokoleniem Kaledończyków, a od IV wieku ery Chrześcijańskiej, pokoleniem Piktów. Tak jednak czy inaczej zwany, lud zajmujący ten kraj, odrębny był pochodzeniem, językiem i obyczajami od ludu zamieszkującego tę wyspę na południu rzeki Tweedy, a gdy z czasem połączyli się z nim najprawdopodobniej irlandzkiego pochodzenia Skotowie, odrębność ta zaznaczyła się jeszcze wyraźniej. Jak dalece walecznym i zamiłowanym w swobodach, był od najdawniejszych czasów ten lud, dowodzi to, że Rzymianie nie byli nigdy w stanie narzucić mu swojego jarzma, i dla zabezpieczenia swoich posiadłości od jego napaści, zmuszeni byli odgrodzić się od niego wielkim wałem, wzdłuż rzek Clyde’y i Forthy.
Kiedy w r. 420, Rzymianie opuścili Brytanję, Piktowie i Skotowie dali się tak we znaki swoim południowym sąsiadom, że ci nie mogąc się im oprzeć, wezwali na pomoc Saxonów i Anglów, którzy odparli wprawdzie napaść północnych barbarzyńców, ale sami objęli w posiadanie prawie całą dzisiejszą Anglję.
Około 600 roku po Chrystusie, Skotowie pod dowództwem swego króla Fergusa, zajęli ostatecznie zachodnią część dzisiejszej Szkocyi, a Piktowie rozpostarli się na północy i wschodzie, ale powoli, oba te ludy, łącząc się z sobą związkami familijnymi, i oświecone światłem jednej religii, utworzyły jeden naród. Po wygaśnięciu rodu książąt Piktów, Kennet, król Skotów, połączył w r. 843 w jedno królestwo oba kraje, i od tego czasu w kronikach współczesnych, spotykamy się z wyrazem „Scotland“, jako terminem obejmującym nazwę ziem rozłożonych powyżej muru starych Rzymian. Odtąd zatem, Szkocya występuje na widowni dziejowej i rozpoczyna szereg krwawych walk z Anglją, które zakończyły się tryumfem jej południowej rywalki.
Poczynając od króla Malkolma III, na południowym krańcu wyspy, zaczął się szybko rozprzestrzeniać język angielski, a gdy w r. 1066, Normandowie zawojowali Anglję, liczni wychodźcy z tego kraju, roznieśli po całych obszarach Szkocyi nasiona angielskiej cywilizacyi.
Z następców Malkolma, który zginął w wojnie z Anglikami, historya wyróżnia Dawida I, szczęśliwego wojownika i dobrego administratora, a następnie, gdy Anglicy rozleli się już po całej Szkocyi, Roberta Bruce’a, narodowego bohatera, który oswobodził kraj z niewoli i koroną uwieńczył swoje czoło.
Po śmierci Bruce’a, rozpoczyna się znowu dla Szkocyi szereg walk i niezgód wewnętrznych, a w r. 1370, widzimy już na tronie tego kraju dom Stuartów, na którym skończyła się jego niepodległość. Z domu tego zdołał się wyróżnić Jakób I, król wielkiej mocy charakteru i ożywiony najlepszemi chęciami, który poskromiwszy magnatów, wspierał przemysł i opiekował się naukami, ale po zamordowaniu go w r. 1436, znowu kraj popadł w anarchję, która doszła do szczytu, gdy tron Szkocyi w następstwie zajęła płocha i nie doświadczona Marya Stuart. Po zrzeczeniu się korony przez Maryę, na tron Szkocyi wstąpił jej syn Jakób VI, który powołany po śmierci Elżbiety na tron Anglii, w osobie swojej połączył dwie korony. Rok więc wstąpienia jego na tron angielski (1603) jest rokiem śmierci politycznej Szkocyi: po trzechletnich krwawych walkach, kraj ten chowa nareszcie miecz do pochwy i jak równy z równym łączy się z Anglją. Ale pomimo dynastyczny związek, Szkocya uważała się jeszcze przez wiek cały, za kraj oddzielny od Anglii, i dopiero za panowania królowej Anny, w roku 1707, złożyła na ołtarzu wspólnego interesu swoją odrębność. Odtąd więc, zjednoczone królestwo posiada jeden parlament w Londynie, wysyła do Izby Panów szesnastu parów, a do Izby niższej 53 (dawniej 45) deputowanych i ponosi 40 procent ogólnych ciężarów publicznych. Ale choć unja Szkocyi z Anglją przeprowadzoną została jednomyślnością głosów, nie wszyscy przyklasnęli jej jednomyślnie, i dziś jeszcze tu i owdzie spotykasz się w tym kraju z objawami odrębności, których zagłuszyć nie może, ani jeden i tensam interes, ani nawet wspólny język.
Wspólny język. Wypada powiedzieć choć kilka słów o tej wspólności.
Dzisiejsza Szkocya mówi trzema językami, które rozwijają się w tym kraju samodzielnie, nie doznając znikąd żadnych przeszkód: angielskim, staroszkockim i gaelickim, zwanym niekiedy albannach, albo językiem kaledońskim. Najstarszym ze wszystkich tych języków jest bez zaprzeczenia gaelicki, należący, jak się zdaje do wielkiej grupy języków celtyckich. Język ten dawniej był w powszechnem użyciu, ale z czasem wyparty został na północ, i dziś zachował się tylko w górach i na wyspach Orkney. Zauważono, że dotychczasowe nazwy ważniejszych w Szkocyi gór, jezior, zatok i wąwozów, są gaelickiego pochodzenia. Popiera to zatem przypuszczenie, że językiem tym mówili tu dawniej wszyscy. Z okoliczności tej, Dr Jamieson wyciągnął wniosek, że dawni Piktowie byli w rzeczywistości Celtami.
Język staroszkocki jest językiem, jakim mówili i do dziś mówią mieszkańcy dolnej Szkocyi (Lowland). Był to kiedyś język dworu i wyższej klasy społeczeństwa. Jest on mieszaniną różnych języków, i lingwista rozróżni w nim łatwo wyrazy angielskie, francuzkie, duńskie, włoskie, a nawet hiszpańskie. Język staroszkocki jest bogaty i obfitujący w zwroty nieznane w żadnym innym języku, to też Szkoci szczycą się nim do dziś dnia i pomimo, że w stosunkach domowych wszystkie wyższe klasy tego kraju, posługują się językiem angielskim, przecież nieraz, dla odmalowania tkliwszych stron patryarchalnego życia, uciekają się do tego języka. Język ten obfituje w samogłoski, jest przedewszystkiem językiem śpiewu i poezyi angielskiej, i w szeregu języków tego kraju odgrywa tę rolę, co dorycki dyalekt w Grecyi. A choć Szkot mówi nim przez nos i twardo, jest on przecież językiem najmiększym bez wątpienia ze wszystkich, jakimi mówi cała Północ
Europy.
Język staroszkocki posiada bardzo bogatą, zwłaszcza też w dziale poezyi literaturę, i Szkoci z dumą wspominają Ossyana, jako pierwszego swego narodowego poetę. Pieśni Ossyana, zachowały się też najczyściej do dziś w górach Kaledonii, choć bezsprzecznie Irlandya więcej ma może do nich od Szkocyi prawa.
Od daty połączenia się Szkocyi z Anglją, język angielski, który już i przedtem czynił powolne zabory w tym kraju, zdobył sobie coraz więcej gruntu, i dziś mówi nim tu każdy. Wprawdzie na północy i na wyspach, do dziś zachowały się dawne narzecza, ale i tam liczne szkoły rozprzestrzeniają między ludem znajomość angielszczyzny, która za jakie sto lat zapanuje i tam niepodzielnie. Język jednak angielski w Szkocyi, nie jest zupełnie takim jak w Anglii, i wsłuchać się w niego dobrze czas dłuższy trzeba, aby go dokładnie zrozumieć. Doświadczyłem tego na sobie, będąc w teatrze w Edynburgu na „Pani Jeziora“, i gdybym nie znał był z czytania tego dzieła, ze sceny niewiele mógłbym się z mego nauczyć, mimo, że wyrażam się wcale nieźle po angielsku, i w stosunkach prywatnych w Anglii i Szkocyi, posługiwałem się tym językiem bez trudności. Przyczyna tego tkwi w tem, że Szkot mówi po angielsku niezmiernie prędko i przez nos, i wtrąca do swej mowy przez patryotyzm mnóstwo wyrazów staroszkockich, które z wyrazami angielskimi niewiele mają wspólnego.
Rozprzestrzenienie się języka angielskiego w Szkocyi, odbiło się nader zbawiennie na całej literaturze angielskiej, liczba bowiem piszących w tym języku wzbogaconą została pierwszorzędnemi siłami. Tacy: Hume, Robertson, Smollet, Ferguson, Mackensie, Armstrong, Thomson, Adam Smith, Reid, Dugald Steward, Blair, Campbell, Mackintosh, Walter Scott i t. d., toć to gwiazdy pierwszej wielkości literackiej, których pozazdrościłoby piśmiennictwo najbogatszego narodu na świecie. A jeżeli prawdą jest, co powiada Charles, że charakter twórczości Szkotów, jest szlachetniejszy od angielskiego, i że pisarze ich, wnoszą do skarbnicy literatury angielskiej pierwiastki subtelności i czystości, jakie są obce pisarzom angielskim, to pojmiemy, jak wielkiem dobrodziejstwem dla cywilizacyi Anglii jest, iż z siłami umysłowemi jej dzieci połączyły się siły Szkotów, które ożywiły je i wsparły nowymi, świeżymi czynnikami.
Szkocya obfituje w produkta mineralne. Mamy tam ołów, żelazo, ałun, sól, węgiel, granit i srebro, a pod względem gleby swojej daje się ona podzielić na kraj niższy (lowland) i wyższy (highland), które to kraje niepodobne są do siebie. Szkocya wyższa, jest to łańcuch skał granitowych, zima tam trwa prawie przez cały rok, a trzy czwarte ziemi niezdolne są do żadnej uprawy. Za to w Szkocyi niższej jest lepiej, ale i tu na cztery miljony hektarów gruntu, dwa miljony tylko służą rolnikowi do użytku, podczas gdy pozostałe dwa zajęte są przez góry, wody i ugory.
Mimo jednak trudnych warunków, w jakich znajduje się tam rolnictwo, nie ma w Europie kraju, który byłby lepiej zagospodarowanym od Szkocyi. Trzeba tam być, aby poznać, co wśród najniekorzystniejszych okoliczności mogą zdziałać energja i praca ludzka. Żaden, zdolny do uprawy kawałek gruntu nie leży tam nigdy odłogiem, każdy najmniejszy z nich, obrobiony jest z troskliwością nadzwyczajną, a owoce, jakie się w Szkocyi rodzą na ziemi biednej i lekkiej, najlepiej przekonywają o tem, jak dalece nieprodukcyjność gleby, potęgować może inteligencya ludzka. To też inteligencya ta Szkotów, w związku z energją i pracą sprawiają, że z dwóch i pół miljonów hektarów uprawionego gruntu, nietylko wyżywia się cała Szkocya, ale nadto pewien odsetek produkcyi rolnej, corocznie wywożony jest za granicę. Jakże to pouczające jest dla nas, którzy o ileż posiadamy lepszą od Szkocyi ziemię i jak zawstydzające nas, którzy tak często wyżywić się sami na niej nie możemy!
Również inteligencya i praca Szkotów sprawiły, że w krótkim stosunkowo czasie, rozwinął tam się bujny przemysł. Przy pomocy kapitałów angielskich, które nie mając gdzieindziej ujścia napłynęły do tego kraju w wielkiej ilości, powstały w Szkocyi liczne fabryki i warsztaty, rozwinął się przemysł żelazny, hutniczy, szklany, papierowy, wełniany, bawełniany, drzewny. Chcecie cyfr na poparcie tych słów? W r. 1870, liczyła między innemi Szkocya 98 fabryk bawełnianych (30.960 robotników), 218 wełnianych (23.000 robotników), 99 wielkich farbiarni (8.736 robotników), 49 hut żelaznych (l7.625 robotników), 144 odlewni żelaza (17.750 robotników), 30 fabryk budowy okrętów żelaznych (24.015 robotników). Statystyka zebrana w następnym roku, wykazuje w całej Szkocyi 30.139 większych i mniejszych fabryk, i przeszło 400.000 pracujących w nich wszystkich robotników.
Zrozumiawszy całą ważność dla przemysłu dróg żelaznych, Szkoci przerznęli niemi kraj cały i dokonawszy tego, oddali nieobliczone usługi narodowemu handlowi. To też rozwinął się on kolosalnie i dziś zaopatruje świat cały, a zwłaszcza też Amerykę i Indye wschodnie w produkta przemysłu Szkotów, współzawodnicząc nawet zwycięzko z handlem Anglii i innych krajów. A że prócz kolei żelaznych i dróg bitych, Szkocya do usług swojemu handlowi oddała bogatą flotę, przeto do najdalszych zakątków kuli ziemskiej może on z łatwością zaglądać i nieść tam błogosławione owoce narodowej zabiegliwości i genjuszu.
Bawiąc w Edynburgu, mieliśmy sposobność zaznaczyć, jak wybitną to miasto odgrywa rolę w kulturalnym rozwoju swojego kraju. Tu powiemy, że pod tym względem współzawodniczy z niem w Szkocyi miast innych wiele. W każdem niemal większem mieście szkockiem, znajdują się stowarzyszenia naukowe, a każda gmina posiada wyborną początkową szkołę. Oprócz czterech uniwersytetów, ogółem w całej Szkocyi, liczono w r. 1870 pięć tysięcy pięćset szkół, a zaledwie dziesiąty procent jej mieszkańców, pozbawiony był w tym czasie początkowego wykształcenia. Dziś, niezawodnie i pod tym względem Szkocya znakomicie postąpiła naprzód.
Narodowym kościołem Szkocyi, jest kościół prezbiteryański, wzorowany na religii kalwińskiej. Należy do niego przeszło połowa mieszkańców tego kraju. Cała Szkocya podzielona jest na 1023 parafii, a na czele każdej stoi jeden a nierzadko i dwóch pastorów, z pensyą roczną od 260 do 300 funtów szterlingów. Pastorowie kilkunastu okolicznych parafii, tworzą prezbyteryum, rozpatrujące sprawy kościelne w swoim okręgu, a nad niemi stoją synody, stanowiące coś w rodzaju apelacyjnej instancyi. Synodów tych jest 15 w Szkocyi, a wszystkie one ulegają władzy najwyższego sądu eklezyastycznego, który się składa z 361 członków, i którego wyroki są nieodwołalne. Oprócz wyznania prezbyteryańskiego, znajduje się w Szkocyi mnóstwo sekt, a religia katolicka, zdobywa tu powoli ale ciągle coraz więcej gruntu, i w każdem większem mieście posiada własną świątynię. Jak to nietrudno domyśleć się, wnosząc z rozpostartej dokoła oświaty, wszystkie wyznania równouprawnione są w Szkocyi, i żadnemu nikt tam nie stawia najmniejszych przeszkód. Dominujące tylko liczbą w kraju wyznanie, agituje silnie na swoją korzyść wydawnictwami biblijnemi. Ale nie przeszkadza ono żadnemu innemu, i w sieci jakie zapuszcza, wpadają zwykle tylko ci biedni i nieszczęśliwi, którzy w Boga nie wierzą. Błogosławioną więc niech będzie taka agitacya.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ze słowami więc błogosławieństwa w duszy, opuszczam ten uroczy kraj. Przebywam linję rzeki Tweedy, będącą granicą Szkocyi, i znajduję się na zielonych błoniach Anglii. Przede mną płaszczyzny nieurozmaicone nigdzie najmniejszą falistością gruntu, dalej morze opasujące srebrną wstęgą tę wyspę, a za mną czarujące góry, więżące w swojem wnętrzu tyle pięknych obrazów, miasta i doliny obsiadłe dzielnym i pracowitym ludem. Wychylam głowę z wagonu i posyłam temu krajowi ostatnie pozdrowienie, a usta moje szepczą słowa Waltera Scotta, zwrócone w chwili uniesienia do Szkocyi:
„Gdzie jest tchórz, któryby nie odważył się
„Walczyć za taki kraj“.