Ostatni Mohikan/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Sen nam noc całą nieskleił powieki,
Lecz jutro, jutro może pośniemy na wieki!
Szekspir.

Hejward przyszedłszy do siebie a pierwszego pomieszania, po tak nagłej zmianie losu, zaczął wyczytywać z twarzy i obejścia się zwycieżców czego się mu lękać lub spodziewać należało. Wbrew zwyczajowi dzikich, skorych zawsze do nadużycia odniesionej korzyści, szanowali oni nie tylko obie siostry i psalmistę, ale nawet majora; a chociaż jego mundur, nadewszyslko zaś szlify, mocnę sprawiały im pokusę i kilku sięgało już po nie łupieżną ręką w niewątpliwym zamiarze przywłaszczenia sobie, rozkaz jednak naczelnika surowym wyrzeczony tonem, pohamował ich natychmiast. Hejward wniósł zatém, że oszczędzano ich, do czasu przynajmniej, dla szczególnej jakiejś przyczyny.
Kiedy młodsi z pomiędzy dzikich, skupieni koło oficera, ciekawym i pożądliwym wzrokiem przypatrywali się jego mundurowi, w który każdemu z nich chciałoby się przystroić; tymczasem starsi i doświadczeńsi wojownicy znowu przetrząsali obie jaskinie i wszystkie rozpadliny skały, z niechęcią pokazującą widocznie, iż nie dość im było na odniesionym owocu zwycięstwa. Niemogąc znaleść ofiar najpożądańszych dla ich zemsty, powrócili nareszcie do swoich jeńców i opryskliwie zapytali złą francuszczyzną, gdzie się podział Długi Karabin. Hejward udał, że nie rozumie tego języka, a Dawid w istocie nie umiejąc po francuzku, nie miał potrzeby uciekać się do udawania. Zmordowany nakoniec natręctwem i ponieważ badania stawały się co raz natarczywsze i groźniejsze, lękając; się rozdrażnić barbarzyńców przez nadto uporczywe milczenie, major szukał oczyma Magui, chcąc niby użyć go za tłumacza.
Dziki ten postępowaniem swojém zupełnie różnił się od innych. Od czasu odkrycia czworga jeńców nie mięszał się on do niczego: kiedy jedni przetrząsali wyspę, drudzy otworzywszy tłomoczek psalmisty chciwie dzielili się znalezioną w nim ruchomością, on tak spokojnie, z tak wesołą twarzą stał o kilka kroków dalej, iż widocznie było, ze otrzymał wszystko, czego się po swej zdradzie spodziewał. Major spotkawszy złowrogie, chociaż spokojne wejrzenie swojego niegdyś przewodnika, ze wstrętem zrazu odwrócił oczy; ale wnet przypominając potrzebę hamowania swych uczuć, przezwyciężył siebie i odezwał się do niego:
— Lis Chytry jest tak wielkim wojownikiem, że zapewne nieodmówi wytłumaczyć bezbronnemu nieprzyjacielowi, czego chcą od niego zwycięzcy.
— Pytają oni u niego, gdzie jest strzelec, Co zna wszystkie manowce lasów, — odpowiedział Magua złą angielszczyzną, i przykładając rękę do ramienia przewiązanego gałęźmi szafranu; — Długi Karabin, — dodał i dzikim uśmiechem; — jego strzelba jest dobra i oko nigdy się nie zmruża, lecz równie jak mała strzelbeczka wodza białego, nie może wydrzeć życia Chytremu Lisowi.
— Lis nie tak mało jest mężny, — rzecze Hejward, — żeby myślał o ranie odniesionej na wojnie i wyrzucał to ręce, która ją zadała.
— Czy to wojna była natenczas, kiedy Indyanin zmordowany usiadł pod dębem posilać się swoim ziarnem? Kto napełnił lasy zaczajonymi nieprzyjaciółmi? Kto mu chciał schwytać ręce? Kto miał pokój na języku, a krew w sercu? Czy Magua mówił że własnemi rękami wykopał swą siekierę z ziemi?
Hejward nie śmiejąc tych zarzutów przeciw oskarżycielowi zwrócić i wymawiać mu że on sam knował zdradę; a razem mając sobie za poniżenie usprawiedliwiać się dla złagodzenia jego gniewu, milczał na to wszystko. Magua także nie okazał chęci do dalszych sporów i opierając się znowu o skałę, od której był oddalił się trochę, przybrał, tęż samą co miał pierwej obojętną postawę. Ale wołania: — Długi Karabin, — — powtórzyły się zaraz, skoro niecierpliwi dzicy postrzegli, że się ta krótka rozmowa skończyła.
— Słyszysz, — rzecze Magua od niechcenia, — Huronowie pragną krwi Długiego Karabina, albo ją — wytoczą tym, co go ukrywają.
— Niemasz go tutaj, — odpowiedział major, — uszedł dalej niż Oni dosięgnąć mogą.
Magua uśmiechnął się wzgardliwie.
— Człowiek biały, — rzecze, — sądzi umierając że już będzie spokojny; ale czerwony umie dręczyć nawet duch swojego nieprzyjaciela. Gdzie jest jego ciało? Pokaż Huronom jego głowę.
— Wszakże mówiłem że on nie poległ, że uszedł.
— Czy on jest ptakiem, któremu dosyć rozwinąć skrzydła? — zapytał Indyanin z niedowierzaniem wstrząsając głową; — albo rybą, która może pływać nie widząc słońca? Wódz biały czyta swoje książki i sądzi że Huronowie nie mają rozumu.
— Długi Karabin, może pływać chociaż nie jest rybą. Wystrzeliwszy ostatni nabój prochu rzucił się do rzeki, i kiedy oczy Huronów mgłą zakryte były, woda uniosła go daleko.
— I czemuż wódz biały nie uczynił tego? Czy jest kamieniem tonącym na dno, albo czy jego włosy parzą mu głowę?
— Gdyby twój towarzysz z głębi tej przepaści mógł przemówić do ciebie, dowiedziałbyś się że nie jestem kamieniem, który lada ręka popchnąć mole; ale biali mają tego za nikczemnika kto opuszcza kobiety, — odpowiedział major, sądząc ii mu należało użyć tej szumnej mowy, co zawsze u dzikich na podziwienie zasługuje.
Magua zamruczał pod nosem kilka słów niezrozumiałych i rzekł potém:
— A Delawary czy też umieją pływać tak dobrze, jak skradać się poza krzakach? Gdzie jest Wąż Wielki?
— Uszedł podobnież za pomocą bystrej Wody.
— A Jeleń Rączy? nie widzę go tutaj.
— Nie wiem o kim to mówisz, — rzecze major, chcąc zyskać cokolwiek czasu.
— Unkas, — rzecze Magua wymawiając to imie Delawarskie z większą trudnością niż słowa angielskie. — Bounding-Elk, przezwał człowiek biały młodego Moliikana.
— Niemogliśmy się zrozumieć, — odpowiedział Hejward; bo elk znaczy łoś, jak deer daniel, a jelenia nazywamy stag.
— Tak, tak, — rzecze Indyanin swoim językiem i niby sam do siebie; — twarze blade są to gadatliwe baby; człowiek czerwony samym dźwiękiem głosu wyraża wszystko, a u nich na jednę rzecz mnóstwo jest nazwisk. Obróciwszy się potém do majora, znowu odezwał się złą angielszczyzną. — Daniel jest rączy, ale słaby; łoś i jeleń są rącze, ale mocne: otoż syn Wielkiego Węza jest Jeleniem Rączym. Czy on przez rzekę wskoczył do lasu?
— Jeżeli mówisz o synu Mohikana — odpowiedział Hejward; — uszedł on podobnież jak ojciec i Długi Karabin, powierzając się pędowi wody.
Ponieważ w takim sposobie ucieczki, dla Indyanina nie było nic niepodobnego do prawdy, Magua nie powątpiewał dłużej; owszem uwierzył słowom majora z łatwością, pokazującą iż nie wiele dbał o pojmanie tych trzech zbiegów. Ale inni Huronowie widocznie nie tak myślili w tej mierze.
Czekali oni końca rozmowy z cierpliwością odznaczającą dzikich, lecz skoro postrzegli że już obie strony zamilkły, wszyscy zwrócili oczy na Maguę, wyrazistym tym sposobem zapytując go co słyszał. Indyanin wskazał ręką na rzekę, i w kilku słowach opowiedział, gdzie się podziały przedmioty ich zemsty.
Kiedy wiadomość ta stała się powszechną, dzicy wściekając się ze złości, ze spodziewane ofiary rąk ich uszły, zawyli okropnie. Jedni biegali jak szaleni bijąc rękami powietrze, drudzy plwali w rzekę, niby karząc ją za to, ze pomogła uciec zwyciężonym, a zwycięzcom prawną wydarła zdobycz; inni nie mniej straszni, ponuro spoglądali na jeńców będących w ich mocy i zdawało się, że jeżeli nie posuwają się do gwałtownych kroków, czynią to tylko przez nałog powściągania swych namiętności; lecz nakoniec znaleźli się i tacy co do niemych pogróżek, przyłączyli straszliwe giesta. Jeden rozjuszony Huron chwycił śliczne włosy ulatujące po szyi Aliny, a drugi zaczął wywijać nożem koło jej głowy, jakby chcąc pokazać w jak szkaradny sposób, zostanie pozbawiona tej pięknej ozdoby.
Młody major nie mógł znieść tak okrótnego widoku i chociaż miał ręce związane chciał rzucić się na barbarzyńców; lecz w tejże chwili poczuł na ramieniu ciężką rękę Indyjskiego wodza, i przekonany że bezsilna gwałtowność bardziejby tylko rozjątrzyła zapaleńców, ulegając konieczności starał się pokrzepić nieszczęśliwe towarzyszki zapewnieniem, ze dzicy zawsze mają zwyczaj przerażać pogróżkami, których spełnić nie myślą.
Pocieszające te słowa wszakże miały tylko na celu uspokojenie sióstr zlęknionych, sam zaś Hejward nie łudził się w tej mierze. Wiedział on dobrze, żę władza Indyjskiego wodza, opierała się na bardzo Wątłej podstawie, na jego sile osobistej raczej, niżeli na jakich pobudkach umysłowych; a za tém o stopniu niebezpieczeństwa wnosić należało z liczby otaczających go istot dzikich. Rozkaz naczelnika mógł bydź złamany w tejże chwili, kiedyby któremu zapaleńcowi przyszło do głowy, cieniom krewnego lub przyjaciela posłać ofiarę. Mimo więc całą wytrwałość i odwagę zamierało serce Hejwarda, skoro który z drapieżnych nieprzyjaciół zbliżał się do dwóch sióstr nieszczęśliwych, albo choć tylko zwracał ponure spójrzenie na te istoty, nie zdolne odeprzeć najmniejszego gwałtu.
Obawa jego uśmierzyła się jednak, kiedy zobaczył, że wódz w celu niby narady wojennej przywołuje wojowników do siebie. Rozprawiano nie długo, nie wielu występowało mówców, i jak się zdawało, jednomyślne zaszło postanowienie. Ponieważ mówiący często wskazywali rękoma w stronę gdzie leżał oboz Weba, Hejward mógł się domyślać, ze lękali się napada wojsk angielskich. Ta też zapewne uwaga przyśpieszyła ich postanowienie i wielki rozruch sprawiła między nimi.
Podczas krótkiej namowy Huronów, major zastanawiając się nad tém, jakim sposobem wylądowali na wyspę, nie mógł dosyć wydziwić się ich roztropności.
Powiedzieliśmy już, że u podnoża skały składającej połowię wysepki, zatrzymało się kilka drzew niesionych wodą. Obrali oni to miejsce do wyjścia na brzeg, zapewne dla tego, iż nie odważali się płynąć przeciw bystremu pędowi dwóch wodospadów połączonych niżej. Przeniósłszy więc łódkę lasem aż za kataraktę, złożyli w niej broń i amunicyą, dwaj najwprawniejsi dzicy wsiedli do niej z wodzem, a inni wpław poszli za nimi. Tym sposobem przybili do brzegu w miejscu, gdzie nieszczęśliwie skończyła się pierwsza wyprawa ich towarzyszów. Nie można było wątpić, że takim przypłynęli porządkiem, ponieważ, takim odpłynąć zamierzali. Przeniesiono czółno lądem z jednego końca wyspy na drugi i zepchnięto je na wodę przy skalistej płaszczyznie, gdzie strzelec swoich towarzyszów wysadzał.
Hejward widząc że wszelkie przekładania na nicby się nie przydały, a opór był niepodobny, dał przykład uległości potrzebie, wstępując do łódki natychmiast skoro mu kazano. Obie siostry i Dawid Gamma weszli za nim, a potem usiadł sternik, inni zaś dzicy rzucili się wpław przez rzekę. Huronowie nie wiedzieli o mieliznach, ani o skałach ukrytych pod wodą; ale nie byli to tak mało wyćwiczeni żeglarze, żeby nieznali się na znakach wydających te miejsca, lub popełnili błąd jakikolwiek. Wątła barka zatém bez żadnego przypadku leciała a biegiem bystrej wody i za kilka minut jeńcy wysiedli na południowym brzegu rzeki, prawie wprost przeciw tego miejsca, gdzie wsiadali przeszłego wieczoru.
Indyanie złożyli tu znowu nie dłuższą od pierwszej naradę, a tymczasem kilku dzikich poszło po konie, których rżenie przyczyniło się zapewne do odkrycia ich panów. Cała banda rozdzieliła się potém na dwoje. Wódz siadł na majorowskiego konia i z większą częścią ludzi przebywszy rzekę zniknął w lesie, a sześciu dzikich pod naczelnictwem Chytrego Lisa zostało przy jeńcach. Ten zwrót niespodziany, nową niespokojnością nabawił Hejwarda.
Z niesłychanego umiarkowania dzikich wnosił on dotąd, że zachowują ich dla wydania Montkalmowi, i ponieważ wyobraźnia dotkniętych nieszczęściem rzadko kiedy usypia, mianowicie gdy ją choć najsłabsza obudzą nadzieja, roił nawet, że Jenerał francuzki mógł rachować wcześnie, iż małość ojcowska skłoni Munra do odstąpienia powinności względem Króla. Chociaż bowiem Montkalm uchodził za człowieka śmiałego w przedsięwzięciach i pełnego odwagi, znano go także z tej strony, że łatwo puszczał się na owe wybiegi polityczne, nie zawsze zgodne z zasadami moralności, które natenczas powszechnie plamiły dyplomacyą europejską.
Ale ostatni postępek Huronów zniweczył wszystkie wysilone domysły majora. Kiedy wódz ze swoim oddziałem udał się ku Horykanowi, rzecz prawie widoczna była, iż pozostali mieli ich prowadzić jako niewolników w głąb pustyń. Gotów poświęcić wszystko byleby wyjść z tej niepewności morderczej, i chcąc sprobować czyliby nareszcie pieniędzmi nie potrafił dokazać czego, przezwyciężył w sobie wstręt do mówienia z dawniejszym swoim przewodnikiem, co teraz przyjął ton i minę człowieka mającego prawo rozkazywać innym, i rzekł do niego z takim pozorem zaufania, jaki zdołał wymodz na sobie.
— Chciałbym żeby Magua wysłuchał słów moich, które tylko tak wielkiemu wodzowi godzi się słyszeć.
Indyanin obrócił się do majora, spójrzał wzgardliwie i odpowiedział:
— Mów, drzewa nie mają uszu.
— Ale Huronowie nie są pozbawieni słuchu, a słowa przyzwoite dla uszu wielkiego człowieka, mogłyby zawrócić głowy wojownikom młodym. Jeżeli Magua nie chce słuchać, oficer królewski potrafi milczeć.
Dziki powiedziawszy coś od niechcenia swoim towarzyszóm, niezgrabnie zajmującym się siodłaniem koni dla kobiet, oddalił się od nich na kilka kroków i nieznaczném skinieniem przywołał Hejwarda.
— Mów teraz, — rzecze, — jeżeli tylko słów twoich Chytry Lis słuchać powinien.
— Chytry Lis pokazał że jest godzien zaszczytnego przezwiska, jakie dali mu jego ojcowie kanadyjscy, — rzecze major. — Poznaję teraz roztropność jego postępowania, widzę ile uczynił dla nas i niezapomnę o tém, kiedy godzina nagrody przyjdzie. Tak, Lis pokazał że nie tylko jest wielkim wojownikiem w bitwach, wielkim wodzem w radzie, ale nadto ze umie oszukiwać nieprzyjaciół.
— I cóż Lis uczynił? ozięble zapytał Indyanin.
— Co uczynił! — odpowie Hejward, — widział on, ze lasy były pełne nieprzyjaciół, ze nie mógł ominąć zasadzek i dla uniknienia ich zbłądził niby, a potém chcąc odzyskać zaufanie rodaków, którzy go niegdyś skrzywdzili, którzy go jak psa ze swych wigwamów wygnali, udał ze powraca do nich. My zaś poznawszy jaki był jego zamiar, czyliżeśmy mu nie pomagali, postępując w ten sposób, aby Huronóm pokazać, że człowiek biały swojego przyjaciela Lisa miał za nieprzyjaciela? Nie prawdaż to wszystko? A kiedy Lis swoją roztropnością zamykał oczy i zatykał uszy Huronóm, czyliż nie chciał żeby oni zapomnieli o tém, ze mu niegdyś wyrządzili obelgę i zmusili do Mohawków uciekać? Potém zaś, czy nie namówił ich żeby głupcy poszli ku północy, a jego ze swojemi jeńcami zostawili na południowym brzegu? Czyli i nie myśli on teraz wrócić nazad i odprowadzić córki bogatemu Szkotowi z siwą głową? Tak, tak, Magua, poznałem ja to wszystko i myśliłem już czémby nagrodzić taką roztropność i uczciwość. Dowódzca Wiiliam Henryka znajdzie się wspaniale, jak na takiego wodza i za taką usługę przystoi. Cynowy medal na szyi Magui zamieni się w złoty; w rożku jego zawsze będzie pełno prochu, a w kieszeni tyle dolarów, ile kamyków na brzegach Horykanu. Daniele same przyjdą lizać mu ręce, kiedy poznają że dostał strzelbę tak długą, iż od niej ujść nie można. Co do mnie zaś, nie wiem jakby przewyższyć hojność Szkota, ale ja... wiem już... ja...
— Cóż uczyni młody wódz, przybyły z krain gdzie słońce najgoręcej dopieka? — zapytał Indyanin, gdy się Hejward zaciął, chcąc zakończyć swoje wyliczenie tém, co najmocniejszy obudzą chciwość w ludach dzikich.
— Wytoczy on przed wigwamem Magui rzekę wody ognistej, tak nie wysychający nigdy jak ta, co tu przed jego oczyma płynie, aby serce wielkiego wodza było lżejsze niż piórko kolibra, i oddech milszy niż zapach kwiatów najwonniejszych.
Magua w najgłębszém milczeniu słuchał zręcznej i ujmującej przemowy Dunkana, a ten dla mocniejszego wrażenia tłumaczył się powoli. Kiedy powiedział, jakiego domyśla się podstępu ze strony Indyanina przeciw własnemu jego pokoleniu, przybrał on na się powierzchowność ostrożnej powagi. Kiedy uczynił wzmiankę o krzywdach, które uważał za powód do wydalenia się Hurona z jego narodu, postrzegł w oczach Magui zaiskrzenie tak gwałtownego gniewu, iż widocznie mógł poznać że dotknął najczulszej żyłki; a gdy zaczął rozwodzić się nad tém, czém chciał podobnie obudzić chciwość jak rozdrażnił zemstę, pozyskał przynajmniej pilną uwagę słuchacza. Chociaż Lis zadając ostatnie pytanie utrzymał całą spokojność i godność Indyanina, z twarzy jego można było wyczytać jednak, że się mocno zastanawiał, co ma odpowiedzieć na całą przemowę majora.
Po kilku chwilach milczenia, Huron podniósł rękę do ramienia obwiązanego szafranem i rzekł z uczuciem:
— Przyjaciele czy robią takie znaki?
— Gdyby Długi Karabin tę ranę nieprzyjacielowi zadał, byłaźby ona tak lekka?
— Czy Delawarowie dla tego czołgają się między krzakami jak węże, żeby tych, co kochają, zatruwać swym jadem?
— Wąż Wielki dałżeby się słyszeć uszóm, gdyby chciał je uczynić głuchemi?
— Wódz biały czy kiedykolwiek używa prochu przeciw tym, co za swych braci uważa
— A chybiaż On kiedykolwiek, jeżeli doprawdy chce zabić?
Po tych pytaniach spiesznie oddawanych nawzajem, znowu nastąpiło krótkie milczenie. Dunkan sądząc że się Indyanin Wahał, dla dokonania zwycięztwa zaczął powtarzać wszystkie obietnice nagrody, lecz Magua przerwał mu mocnem skinieniem ręki.
— Dość tego, dość, — rzecze, — Lis mądrym jest wodzem, zobaczysz, co uczyni. Idź teraz i trzymaj zamkniętą gębę; kiedy Magua przemówi, wtenczas mu odpowiesz.
Hejward uważając że Indyanin nie spokojnie poglądał na swoich towarzyszów, oddalił się natychmiast, żeby nie bydź posądzonym o tajemne porozumienia a ich Wodzem. Magua zbliżył się do koni, okazał że kontent z przygotowań, jakie jego towarzysze poczynili i dał znak majorowi, żeby pomógł kobiétóm powsiadać na koń; wtenczas bowiem tylko raczył przemawiać po angielsku, kiedy tego wymagała ważna i nieodbita potrzeba. Gdy więc nie było już, żadnej pozornej przyczyny do zwłoki, Dunkan chcąc nie chcąc, musiał wypełnić dany mu rozkaz i starał się tylko pocieszyć nieszczęśliwe towarzyszki, opowiadając pocichu i krótko, jaki miał powód do nowych nadziei. Pocieszenie to bardzo było potrzebne obu siostrom, gdyż drżące i przerażone nie śmiały podnieść oczu, żeby nie spotkać dzikiego wzroku pana ich losu. Ponieważ koń majora i klacz Dawida poszły z pierwszym oddziałem Indyan, obadwa zatém musieli iść piechotą; lecz Dunkan rad nawet był z tego, sądząc że to uczyni podróż mniej śpieszną; ciągle oglądał się bowiem w próżnej nadziei usłyszenia w lesie nadchodzącej z twierdzy Edwarda pomocy.
Kiedy już wszystko było gotowe, Magua kazał ruszyć i znowu jako przewodnik poszedł naprzód, Dawid szedł za nim: zawrót głowy już, go opuścił zupełnie, rana mniej mu dolegała iż zdawało się że znał zupełnie smutne swe położenie. Dwie siostry jechały za Dawidem, major nie odstępował ich na krok, a na ostatku szli Indyanie ciągle czujni i ostróżni.
Tak odbywali podróż w milczeniu, kiedy niekiedy tylko major odzywał się pocieszając swe towarzyszki, a Dawid czasem przez pobożne wykrzyknienia wynurzał gorycz swoich myśli i korne podanie się woli Najwyższego. Ponieważ jadąc ciągle na południe, w prostym kierunku oddalali się od twierdzy William Henryka, łatwo było przekonać się, że Magua zgoła nie odmienił swojego zamiaru; lecz Hejward niechciał sobie przypuścić do głowy, żeby dziki oparł się ponętom obiecanych mu darów, i spuszczał się na to, iż nieraz wsteczna na pozór droga, prosto prowadzi, do celu, chytrego Indyanina.
Już ujechali wiele mil puszczy, jak się zdawało niemającej końca, a nic jeszcze nie zapowiadało kresu podróży. Major często poglądał na słońce, co nad ich głowami złociło gałęzie sosen i wzdychał, żeby czém prędzej polityka Magui pozwoliła im zwrócić się na drogę odpowiedniejszą jego nadziejom. Nakoniec wniósł sobie, że chytry In* dyanin nie mogąc wyminąć wojsk Montkalma posuwających się ku północy, postanowił udać się do powszechnie znajomej nadgranicznej osady, gdzie mieszkał właściciel jej oficer znakomity, mający szczególniejsze zachowanie u sześciu narodów. W istocie wolał bydź oddany w ręce sir Williama Dżonsona, niż dla obminienia wojsk francuskich zwiedzić pustynie Kanady, ale żeby dostać się do niego trzeba było jeszcze wiele mil iść przez lasy, a każdy krok oddalał go od placu wojny i stanowiska, gdzie jego honor i powinność wzywały.
Kora tylko pamiętała o tém, co strzelec rozstając się z nimi zalecał, i wieje razy podała się jej zręczność, wyciągała rękę żeby złamać gałązkę. Ale domyślna baczność Indyan czyniła wypełnienie tego zamiaru równie trudném, jak niebezpieczném. Spotykając zawsze groźny wzrok ponurych strażników, dla odwrócenia podejrzeń musiała zmyślać, ze niby w przestrachu chciała tylko zasłonić się od gałęzi. Jeden raz wszakże udało się jej złamać latorośl sumaku i w tej że chwili przyszła jej myśl dla wyraźniejszego śladu upuścić rękawiczkę. Wybieg ten nie uszedł baczności najbliższego Hurona; podniósł on i oddał jej rękawiczkę, połamał i pokruszył kilka gałęzi w krzaka sumakowym, jakby chcąc pokazać że dzikie źwierzę przebiegało tędy, a potém wskazał ręką na swój tomahawk z tak dobitném spójrzeniem, iż Kora zupełnie straciła chęć zostawiania po sobie znaków przechodu.
Ślady kopyt zostawały wprawdzie, ale ponieważ obie gromady Huronów prowadziły po parę koni, to bardziej mogło w błąd wprawić, niżeli oświecić śpieszących na pomoc.
Hejward nieraz chciał zawołać na przewodnika i znowu go nakłaniać, lecz ponura i zimna twarz dzikiego zawsze mu odbierała odwagę. Przez całą drogę Magua nie przemówił ani słowa, zaledwo nawet dwa lub trzy razy obejrzał się na idących za nim. Patrząc tylko na słońce, albo może radząc się tych znaków, co samym dzikim są wiadome, szedł bez zastanowienia, bez namysłu i prawie w kierunku prostym przez ogromne lasy, przecięte mnóstwem dolin, wzgórków, rzek i strumieni. Czy ścieżka była ubita, czy ledwo znaczna, czy nakoniec ginęła zupełnie, ruszał równie prędkim i pewnym krokiem. Zdawało się nawet że był nie podległy zmordowaniu: ilekroć podróżni podnieśli oczy, zawsze widzieli go pomiędzy pniami sosen idącego swobodnie z głową zadartą do góry. Pióro zdobiące wierzchołek jego włosów, ulatywało ciągle z pędem powietrza, prędkim wzruszonego biegiem.
Spieszne to dążenie nie było jednak bez kresu. Magua przebywszy nie wielką dolinę zaczął wstępować na górę nie zbyt wysoką, ale tak stromą, Że dwie siostry nie mogły wjechać za nim i musiały pozsiadać z koni. Kiedy dostały się na spłaszczony wierzchołek, gdzie rosło kilka drzew ogromnych, Magua już pod jedném z nich leżąc wyciągniony używał wypoczynku, dla całej gromady pożądanego niezmiernie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.