<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Pan Jowialski
Rozdział Akt IV
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT IV.


SCENA I.
Wiktor, Ludmir.
(Wiktor rysuje, Ludmir chodzi zamyślony wzdłuż sceny)
Wiktor.

Przyznajże ex-Sułtanie, a Rzeczywisty Tajny Radco szaleństwa, iż jestem jeden z najpoczciwszych, z najłagodniejszych ludzi. — Zasłużyłeś na mój gniew, ogromnie zasłużyłeś, a ja dla ciebie pracuję. — (na stronie) Ale ci odpłacę, (po krótkiém milczeniu, oglądając się) Cóż tak rozmyślasz?

Ludmir (patrząc na rysunek Wiktora).

Nie — Jowialski nie udał ci się zupełnie — niema tego uśmiechu rozlanego po całéj twarzy — każdy zmarszczek u niego powiada, że ze śmiechu powstał.

Wiktor (zawsze rysując)

Ale pozwólże mój kochany — pierwéj przecie trzeba głowę zrobić, a potém włosy; pierwéj nos, a potém krostę na nosie — jeżeli notabene krosta jest, sine qua non.

Ludmir.

I pani Jowialska nie dość wyprostowana.

Wiktor.
Jeszcze włos, a w tył się wywróci.
Ludmir.

Zróbże jéj okulary.

Wiktor.

Idźże do kaduka! proszą cię! (Ludmir znowu chodzi) Od czasu swojego panowania nabrał jakiegoś tonu rozstrzygającego. — Ale dlaczegóż ty nie piszesz? Masz czas — bibuły tu dostaniesz.

Ludmir (stając przed Wiktorem, po krótkiém milczeniu).

Wiesz co Wiktorze?

Wiktor.

I nie jedno.

Ludmir.

Helena podoba mi się.

Wiktor.

A mnie nie.

Ludmir.

Jabym się z nią ożenił.

Wiktor.
(kładzie ołówek, obraca się i patrzy mu w oczy).
Ludmir. (wykrzywiając się).

A!! (chodzi znowu) Nie cierpię kiedy kto na mnie oczy wytrzeszczy. (Wiktor śmieje się coraz mocniéj za każdém słowem Ludmira) O, śmiej się — śmiej — jeszcze lepiej. — O tak! — do rozpuku. — Ha, ha, ha!

Wiktor.

Jakże? chciałbyś się ożenić? tak, ex abrupto, może dla zakończenia godnego dzieła?

Ludmir.

Powiedzże mi, dlaczego nie miałbym się ożenić?

Wiktor.

Czy ty żartujesz?

Ludmir.
Na honor, nie.
Wiktor.

Daj tu rękę.

Ludmir.

Cóż to będzie?

Wiktor.

Puls wolny — gorączki niema.

Ludmir (wyrywając rękę).

Rysuj! (chodzi znowu)

Wiktor.

Nie dziwiłbym się, gdybym mógł przypuścić podobieństwo, że ci się podobała.

Ludmir.

Dla czegoż nie, Mości Van-Dyku?

Wiktor.

Kto? ta górnolotnym stylem prosząca nawet o szklankę wody, ta miałaby ci się podobać!

Ludmir.

Smiesznym sposobem wyraża często dobre myśli, ale to wszystko łatwo zmienić.

Wiktor.

Jakież wielkie przymioty odkryłeś w niej, w tak krótkim czasie?

Ludmir.

Piękna.

Wiktor.

To do gustu.

Ludmir.

Dobra.

Wiktor.

Jak wiesz?

Ludmir.
Wiem — jestem pewny. — Ma przytem wiele pojęcia, i nie uparta. A gdzie jest pojęcie, a uporu niema, wszystko da się zrobić.
Wiktor.

Ale choćby była aniołem dobroci i piękności; choćby najrozsądniejszy pragnął ją na żonę, jeszcze przeto twoją nie będzie.

Ludmir.

Jeśli się podobam.

Wiktor.

Ma rodziców.

Ludmir.

Starego łatwo zawojować — parę bajek — i mój.

Wiktor.

Ojciec.

Ludmir.

Mniej niż nic.

Wiktor.

Macocha.

Ludmir.

To jeden orzech do zgryzienia.

Wiktor.

Trzebaby tęgich zębów.

Ludmir.

Ale trafiają się jednak przypadki.

Wiktor.

W romansach.

Ludmir.

Najgorzej....

Wiktor (po krótkiém milczeniu).

Najgorzej?

Ludmir.

Że nie wiem kto i zkąd jestem.

Wiktor.

I to fraszka u takich ludzi — a potem majątek!

Ludmir (chodząc).
Żebym miał tylko imie i majątek.
Wiktor.

Tak! żeby tylko — żeby, małe słówko.

Ludmir.

Probować jednak będę. — Bardzo by mi to było na rękę. — Pewny, że jedynie miłości winien jestem jej rękę, żyję najszczęśliwiej. — W tych pokojach mieszkamy — tam gdzie teraz stoimy, moja kancelarya. — Dalej nasze dzieci. — Ona trudni się gospodarstwem. — Ja piszę. — Ty z nami bawisz czas jakiś. — Jak mnie kochasz, zabawisz. — No, przyrzeknij — parę miesięcy — słowo.

Wiktor.

Za kogoż twoję córkę wydajesz? z kim się twój syn żeni? — Bodaj to być poetą: kocha się, żeni, obejmuje rządy domu, ma dzieci, zaprasza przyjaciół; wszystko jednym tchem.

Ludmir.

Jak tylko niema światła i cieniu, krések tu i ówdzie, to wszystko szaleństwo — prawda?

Wiktor.

Być może — i nigdy więcej jak w tej chwili nie chciałem, aby światło padało na ciebie. — W cieniu został Janusz z macochą, a po wszystkich stosunkowych przyzwoitościach towarzystwa, kréski tu i ówdzie pociągnięte były.

Ludmir.

Chciałbyś szczerze, aby mi się udało?

Wiktor.

Dla czegoż bym miał niechcieć.

Ludmir.

Poczciwy Wiktorze! Moje dzieła podadzą cię nieśmiertelności.

Wiktor.
Jeżeli tylko ręce dość długie mieć będą.
Ludmir.

Niema jak z malarzami mieć do czynienia; to są rodzeni bracia poetów. — Wiktorku! wyrysujesz mi portret Heleny?

Wiktor.

Wiesz, że portretów nie umiem robić, chyba w karykaturze.

Ludmir.

Co za myśl!

Wiktor.

Mogę ją umieścić w allegorycznym obrazie, wystawiającym naprzykład: przyjęcie ciebie na członka familii Jowialskich. — W środku Jowialski uwieńczony unosić się będzie na lekkiej chmurze; z jednej strony przy nim Geniusz: młodzieniec ze skrzydłami, płomieniem na głowie, u nóg księgi i orzeł. — Z drugiej strony Hilaritas jedną ręką potrząsa róg obfitości, drugą ciągnie za sobą, z pomocą ślepego Hymena, starą Jowialską — Dwoje dzieci uzupełni środek: jedno z nich trzymać będzie rószczkę palmową, po którą ty klęcząc w kaftanie tureckim, w udzwonkowanej czapce pokornie sięgasz. — Na przodzie obrazu Helena w postaci Imaginacyi: oczy w niebo zwrócone, ręce w krzyż złożone, włosy w nieładzie na barki spuszczone, korona na głowie z małych figurek wychodzących z jej mózgu, złożona. — Którym figurkom, notabene, będzie można dać twoją twarz, jeżeli zechcesz. — U nóg Heleny Melancholia: siedzi zamyślona nad trupią czaszką, wróbel na głowie. W głębi Janusz, jako Zawiść, w sukni nasadzonej oczami i uszami, w reku pęk cierni, na ramieniu kogut zdjęty złością. — Przy Januszu Szambelanowa z przepiórką, Szambelan z księżycem w ręku — pierwsza złośliwości, drugi głupstwa oznaka.

Ludmir.

A w kącie szyderstwo rysuje. Ale ty co tak biegły jesteś w allegorycznych obrazach, nie wiem czy wiesz jak Szyderstwo wystawiono? —

Wiktor.

Wiem, wiem.

Ludmir.

Jako osła z wyszczerzonemi zębami, jeśli się nie mylę.

Wiktor.

Podobno że tak. (śmieją się obydwa)

Ludmir.

Jowialscy nadchodzą; cofnij się wgłąb, popraw niektóre rysy. (Wiktor prędko zbiera rysunki, cofa się wgłąb sceny, przypatruje się i klęczący przy krześle rysuje, potem siada)





SCENA II.
P. Jowialski, P. Jowialska, Ludmir, Wiktor.
P. Jowialski.

Szukam cię, mój Panie, jak swój swego. Musisz mi przecie przeczytać co z dzieł swoich. Ja się znam trochę.

Ludmir.
Przeczytać nie mogę, bo nic nie mam tu ze sobą. Ale pierwsze dzieło, które wydam i które już jest blizkie końca, przypiszę Waćpanu Dobrodziejowi.
P. Jowialski.

Mnie?

Ludmir.

Jeżeli Waćpan Dobrodziej raczysz pozwolić, aby imie jego zaszczyciło pracę moję.

P. Jowialski.

Mnie? mnie? chcesz całe dzieło przypisać?

Ludmir.

Jeżeli pozwolisz.

P. Jowialski.

Jeżeli pozwolę? o człowieku, człowieku! czémże zasłużyłem na taki honor? ale prawda, nie zasłużony, ale szczęśliwy bierze. I wydrukujesz to dzieło?

Ludmir.

To się rozumie.

P. Jowialski (ściskając go).

Żądaj odemnie czego chcesz. Słyszysz pani Jowialska, będę wydrukowany.

P. Jowialska (zdejmując okulary).

Wydrukowany? proszę!

Ludmir.

Żądać tylko będę, abyś pozwolił spisać wszystkie przysłowia i wierszyki, których tyle umiesz i tak ładnie deklamujesz.

P. Jowialski.

Bierz pióro, pisz. Powiem ci zaraz jednę bajkę.

Ludmir.

Bardzo proszę.

P. Jowialski.

Dwie.

Ludmir.
Co za szczęście!
P. Jowialski.

Trzy.

Ludmir.

Zginę z radości.

P. Jowialski (odprowadzając na stronę i pokazując żonę).

Za jednę będzie się trochę gniewać.

Ludmir.

Oho!

P. Jowialski.

Ale to półżartem. Nie uwierzysz co to za nieoszacowana białogłowa! Co to za dowcip!

Ludmir.

Sam to uważałem.

P. Jowialski.

Poznać pana po cholewach; tak i rozumnego.

Ludmir.

W samej rzeczy.

P. Jowialski.

Jak tak długo z nią będziesz jak ja, to jeszcze lepiej ją poznasz.

Ludmir.

Jakże to długo?

P. Jowialski.

Pięćdziesiąt jeden lat.

Ludmir.

Tylko!

P. Jowialski.

Ale wracając do bajki — słuchajcie:

Z pięknej róży motyl płowy,
Wychyliwszy trochę głowy,
Zwołał braci rój niestały. —
Nuż prawić morały,

Stałość wychwalać,
Do cnoty zapalać,
I we wszystkiem co rozprawiał,
Siebie za przykład wystawiał;
Słowem, nagadał i nałajał tyle,
Że o poprawie myśleć zaczęły motyle.
Wtém jakiś młodzik na fijołku siada,
I tak powiada:
Nie wierzajcie co on prawi,
Ja powiem, czemu latać go nie bawi.
Oto przed kilku chwilami,
Gdy aż do znoju swawolił z kwiatkami,
Nadszedł starzec, co kosą wszystko w swojej drodze
Wycina i niszczy srodze,
Co ciągle idzie, nigdy nie odpocznie w trudzie,
Ten to sam, co go Czasem nazywają ludzie;
Nadszedł, a w koło ostrém tnąc żelazem,
Podciął i braciszkowi skrzydełka zarazem.
Dlatego stałość chwali, jednę lubi różę
Bo sam już latać nie może. —

(kłaniając się z pierwszym następującym wierszem żonie)

Nie jest tu moją myślą, młode, piękne panie,
Często zbyt płoche pochwalać latanie,
Ale słuchając nie jednej matrony,
Trzeba wyznać z drugiej strony,

Że i to motyl... (ciszej do Ludmira) ale motyl obarczony.

Ludmir.

Doprawdy?

P. Jowialski.
Assekuruję reputacyą.
P. Jowialska.

Boże zmiłuj się! co też Jegomość dalej na nas nie wymyśli.

P. Jowialski (głaszcząc pod brodę).

No, no, nie gniewaj się Małgosiu — ty jesteś motylkiem, ale moim motylkiem, moją przepióreczką. (całuje ją w czoło)

P. Jowialska.

Oj psotnisiu! psotnisiu! (grożąc okularami) tobie jeszcze w głowie chychotki, łaskotki.

P. Jowialski.

Ja na to, jak na lato; prawda pani Jowialska?

P. Jowialska (wkłada okulary).

Dajże pokój, Józieczku przy tym kawalerze!

P. Jowialski.

O, o, raczka spiekła — pokaż oczęta.

P. Jowialska (zdejmując okulary).

Cóż będzie?

P. Jowialski.

O! jakie figlarne! Oj ty.. ty.. ty.. (szczypiąc policzki) zjadłbym cię.

P. Jowialska.

Józieczku, miejże przecie kontenans.

Ludmir.

Ja odejdę, jeżeli przypadkiem...

P. Jowialski.

Nie, nie, pójdziemy razem do mego pokoju, bo ja w mojém krześle najlepiej deklamuję. A tobie miło co powiedzieć, ty słuchasz nie tak jak drudzy. Mnie z ust, a jemu mimo uszy: szust!

Ludmir.
I o czém inném myśli.
P. Jowialski.

Ja mu gadam o słońcu, a on myśli o słoniu; ja swoje on swoje. Mów wilku pacierz, a on woli kozią macierz. Ale chodźmy. Ułożymy sobie cały plan dokładnie — będziemy wspierać się wzajemnie, my autorowie. Bo to widzisz, kochanku, na tym świecie człowiek człowieka potrzebuje. Ręka rękę myje. — Jak ty czynisz, tak dla ciebie czynić będą.

Ludmir.

Jaką miarką mierzysz takąć odmierzą.

P. Jowialski.

Jak ty komu, tak on tobie. A propos tego przysłowia, znasz powiastkę o Gawle i Pawle?

Ludmir.

Znam.

P. Jowialski.

Słuchaj więc:

Paweł i Gaweł w jednym stali domu,
Paweł na górze, a Gaweł na dole,
Paweł spokojny, nie wadził nikomu,
Gaweł najdziksze wymyślał swawole.
Ciągle polował po swoim pokoju:
To pies, to zając — między stoły, stołki
Gonił, uciekał, wywracał koziołki,
Strzelał i trąbił i krzyczał do znoju.
Znosił to Paweł, nareszcie nie może;
Schodzi do Gawła i prosi w pokorze:
Zmiłuj się Waćpan, poluj ciszej nieco,
Bo mi na górze szyby z okien lecą.
A na to Gaweł: Wolnoć Tomku
W swoim domku.


Cóż było mówić? Paweł ani pisnął,
Wrócił do siebie i czapkę nacisnął.
Nazajutrz Gaweł jeszcze smacznie chrapie,
A tu z powały coś mu na nos kapie,
Zerwał się z łóżka i pędzi na górę:
Stuk! puk! zamknięte. Spogląda przez dziurę,
I widzi — cóż tam? cały pokój w wodzie,
A Paweł z wędką siedzi na komodzie.
— Co Waćpan robisz? — Ryby sobie łowię.
— Ależ Mospanie, mnie kapie po głowie.
A Paweł na to: Wolnoć Tomku
W swoim domku.

Z tejto powiastki morał w tym sposobie:
Jak ty komu, tak on tobie.

P. Jowialska.

O dla Boga! Co też on ma tego w głowie! figle! figle!

P. Jowialski.

No, chodź Jejmość.

P. Jowialska (chowając robotę).

Zaraz serdeńko.

P. Jowialski.

Służę ci mój Panie. (Odchodząc) I za parę miesięcy nie spiszesz wszystkiego. Zimować tu będziesz, ja ci przepowiadam.





SCENA III.
Wiktor (sam; jakby mówił do Jowialskiego).

Myślisz że nie będzie zimował? — Będzie, będzie tylko go poproś. Ale jeżeli myślisz, że cię do komedyi nie wsadzi z twoją Małgosią razem, to się bardzo mylisz. (Po krótkiém milczeniu) Szalona głowa! Ale ja ci mego nie daruję — zemścić się muszę. Siedziałem ja w kozie, będziesz i ty siedział. Dla mnie jeden Rozdział, dla ciebie drugi — papiery u mnie. Dobrze. Pokażę, że i ja umiem zawiązać i rozplątać intryżkę. Szkoda tylko, że świadkiem mego dzieła być nie mogę. Schowam się w ogrodzie i tam choćbym miał trzy godziny siedzieć w gęstwinie, będę siedział i cierpliwie czekał.





SCENA IV.
Wiktor, Szambelan.
Szambelan.

Powiedzże mi, panie Wiktorze, jakim sposobem te klatki zostały uszkodzone?

Wiktor.

Bo upadły.

Szambelan.

Aha — upadły! a długo tu zostaniecie?

Wiktor.

Wątpię.

Szambelan.

Jakież upodobanie mieć możecie w tak dziwnym sposobie podróżowania?

Wiktor.

Upodobanie?

Szambelan.
Ludmir powiadał, że to jedynie z upodobania.
Wiktor.

Ludmir! Zapewne, tak mówić wypada.

Szambelan.

Czy tak nie jest?

Wiktor.

Inaczej mają się rzeczy.

Szambelan.

Proszę Pana! inaczej?

Wiktor.

Wiele zagadek na tym świecie.

Szambelan.

Ja żadnej nigdy zgadnąć nie mogę.

Wiktor.

Czasem los zgadnąć przymusi.

Szambelan.

Przymusi?

Wiktor.

I krwawo, okropnie.

Szambelan.

Tylko proszę krwi nie wspominać, bo zaraz mi się słabo robi.

Wiktor.

I ja jestem zagadką, — igrzyskiem losu i nieszczęścia.

Szambelan (na stronie).

Coś do pieniędzy zmierza. (Głośno) Oj czasy, czasy teraz ciężkie. — Pszenica po niczemu — o wódkę nikt się nie spyta. — Nikt nie chce kupić.

Wiktor.

Ale wydrzeć, wydrze.

Szambelan (cofając się).
Oho, ho!
Wiktor.

Panie Szambelanie! — Dłużej milczeć sumienie mi nie każe. — Zwierzę ci straszną tajemnicę.

Szambelan.

Może...... lepiej mojej żonie.

Wiktor.

Mnie wszystko jedno — dla mnie los nie zmieni się przez to — zemsta mnie czeka — ale mówić będę.

Szambelan (cofając się).

Pan się zapalasz.

Wiktor (porywając go za rękę).

Ludmir — Ludmir — wiesz kto jest?

Szambelan.

Jest podobno.... pan Lu.. Ludmir.

Wiktor (oglądając się).

Jest — (wstrząsając mocno ręką) człowiek niebezpieczny. — Strzeżcie się! — Bo biada wam, biada! Karpaty blizko — biada! —





SCENA V.
Szambelan (sam).
(po długiém milczeniu, przyszedłszy do mowy).

Masz teraz! Biada. — Ale jak, co? jakże mi łydki latają. — I on sam nie bardzo bezpieczny, w oczach ma coś barbarzyńskiego — jakże mi się nogi trzęsą, (siada) Tajemnica, rzekł — ale ja tej tajemnicy zachować nie mogę. — Ja dawno mówiłem, mówiłem wyraźnie... to jest nie mówiłem, ale myślałem, myślałem... No, prawda nic nie myślałem, ale to jest jednak zdarzenie nie bardzo wesołe. — I co wiem pewnie, to, że się boję potężnie.





SCENA VI.
Szambelan, Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Racz tylko Waćpani Dobrodziejka wysłuchać mnie cierpliwie. — Wierzę, iż jej sposób postępowania najlepszy... ale.......

Szambelan.

Słuchajcie... (za każdą razą przebiega od Janusza do Szambelanowej)

Janusz.

Ale panna Helena dzisiaj wyraźnie mi rękę odmówiła i nie mogę wątpić, że ten Ludmir...,

Szambelan.

Za pozwoleniem...

Janusz.

Głowę jej zawrócił, i że ja z całą cierpliwością na lodzie osiędę.

Szambelan.

Rzecz arcy ważna.

Janusz.

Ludmir nie kryje się z tém, że mu się Helena podobała. — Panna Helena wcale go nie unika — i koniec końców, jeżeli Ludmir ma wieś, ja mam rywala niebezpiecznego.

Szambelan.
Niebezpiecznego właśnie...
Szambelanowa.

Nie widzę nic w tém dziwnego, że młody człowiek stara się podobać młodej pannie — masz rywala i cóż ztąd? — Rien du tout.

Szambelan.

Bójcie się Boga...

Szambelanowa.

Mój pierwszy mąż śp. Jenerał-Major Tuz, czy myślisz że tyle tylko miał przeciwności nim mnie zaślubił? — Comment?

Szambelan.

Rzecz okropna...

Szambelanowa (wskazując głową).

Za niego zaś, żem poszła, to mnie moi bracia namówili. — Bodaj im Pan Bóg tego nie pamiętał!

Szambelan.

Dziękuję ci, moja Basiu, ale słuchaj...

Janusz.

Ludmir wkręca się zręcznie w łaskę pana Jowialskiego.

Szambelan.

Daremnie proszę, za nic mnie mają.

Szambelanowa.

Dwie drogi masz Pan przed sobą: albo nakłonić starą bajkę w postaci pana Jowialskiego, aby oddalił z domu ulubionych gości, albo użyć ogólnego lekarstwa, jak mawiał pierwszy mój mąż świętej...

Janusz (porywczo kończąc).

Pamięci, Jenerał-Major Tuz.

Szambelanowa.

Tak jest. A tem ogólném lekarstwem jest: cierpliwość.

Janusz.
No, jeżeli ja nie jestem cierpliwy, to i te mury są niecierpliwe.
Szambelan.
(Niemogąc przerwać rozmowy, uderza kijem w stół).
Szambelanowa.

Ach!

Szambelan.

Inaczej nie można było przerwać waszego zacietrzewienia. — Słuchajcie mnie dla Boga! bo to nie są żarty — tu idzie o nas wszystkich. (staje między nich, patrzy w prawo i lewo i milczy).

Szambelanowa.

Cóż więc?

Janusz.

Słuchamy.

Szambelan.

Cóżem to miał mówić... na poczciwość, zapomniałem.

Szambelanowa (ironicznie).

Miły chłopiec.

Szambelan.

A, otóż wiem. — Wiecie kto jest Ludmir?

Szambelanowa.

Wiemy tyle co i ty.

Szambelan.

Przepraszam cię, Basiu, tą razą wiem więcej.

Janusz.

Proszę więc mówić — może mnie co pomoże.

Szambelan.

Diabła pomoże! — (oglądając się) Ludmir jest człowiek niebezpieczny. — Biada!

Szambelanowa.

Jakto niebezpieczny?

Szambelan.

Jego przyjaciel Wiktor dopiero ztąd odszedł —

przestraszył mnie, że aż usiąść musiałem i dotychczas jeszcze niepewnie stoję na nogach.
Janusz.

Cóż mówił? Ludmir ma wieś?

Szambelan.

Mówił: „Przestrzegam was — strzeżcie się — Ludmir człowiek niebezpieczny — lękam się zemsty. — Biada wam“ — i wiele innych rzeczy, których nie pamiętam, bo byłem, jak powiadam, arcy mocno pomieszany.

Szambelanowa.

Wiktor to mówił?

Janusz.

Przecie coś więcej musiał jeszcze powiedzieć.

Szambelan.

Nic ważnego — ile mi się zdaje, bo także nie był spokojny... Aha! jeszcze mówił, że kto nie da pieniędzy, temu wydrą.

Szambelanowa.

To jasno. C’est comprehensible.

Janusz.

Z jakiegoż powodu to mówił?

Szambelan.

Czyliż ja mogę powód zgadnąć? — ale wspomniał coś o sumieniu.

Szambelanowa.

Gdzież jest?

Szambelan.

Czyliż ja mogę zgadnąć, gdzie jest? — Wstrząsł mi rękę, aż w stawach trzasło i zniknął.

Szambelanowa.

Nie trzebaże tu prawdziwego nieszczęścia, aby koniecznie udał się ze swojem odkryciem do tego zera. C’est malheur!

Szambelan.

Radźcie teraz. — Do was radzić i zaradzić na leży; ja idę przestrzedz Helusię, że Ludmir człowiek niebezpieczny; — sam zaś uzbroję się dla osobistego bezpieczeństwa.





SCENA VII.
Janusz, Szambelanowa.
Janusz.

Pani Dobrodziejko! to nie są żarty.

Szambelanowa.

Zapewne, że nie żarty.

Janusz.

Cóż począć?

Szambelanowa.

Siadaj Pan na konia, we wsi stoją dragony; jeżeli ich jest dziesięciu, musi być kapral (ja to wiem doskonale od mojego pierwszego męża śp. Jenerał-Majora Tuza). Powtórz wyznanie jego własnego towarzysza; nareszcie rób jak chcesz, byleś tu sprowadził zbrojną siłę. — C’est ça.

Janusz (wracając).

Jeżeli to żart Wiktora?

Szambelanowa.

Je ne plaisante jamais — mawiał pierwszy...

Janusz (prędko kończąc.)

Mój mąż Jenerał-Major Tuz. — Ale jeżeli żart? dajmy na to.

Szambelanowa.
Żart nie żart, będą musieli złożyć papiery. Dowiemy się przynajmniej, co to są za ludzie.
Janusz.

Ale co powie pan Jowialski?

Szambelanowa.

Idę go o wszystkiem uwiadomić.

Janusz.

O Heleno! (odchodzi).

Szambelanowa.

Co z tego będzie? — sama nie wiem; ale odetchnę, jak mundur przy sobie zobaczę. — Co to za różnica Jenerał-Major, a ten Szambelan. — We wszystkiém — we wszystkiém! wielka różnica. — Sans comparaison!

(Odchodzi do pokoju pana Jowialskiego.)





SCENA VIII.
Ludmir (sam).
(Który spotkawszy we drzwiach Szambelanowę, nizko się ukłonił).

Kaducznie z góry na mnie spogląda pani Szambelanowa dobrodziejka. — I to jest podobno skała, o którą moję łódkę roztrzaskam. (Po krótkiém milczeniu) Jak do niej przystąpić? Co lubi? — czem ująć? (woła w lewe drzwi) Wiktorze! Wiktorze! gdzież się podział. — Z Jowialskim interesa idą jak najlepiej — szalenie we mnie zakochany. Historyą mego życia opowiedziałem mu dokładnie, słuchał z rozczuleniem i nad spodziewanie nie znalazłem w nim uprzedzeń tyczących się majątku i urodzenia. Kilka dni jeszcze, a śmiało o rękę Heleny będę mógł prosić. — Helena zaś, albo ja źle widzę, źle czuję, źle pojmuję, albo nie będzie od tego. — Otóż i ona.





SCENA IX.
Ludmir, Helena.
Helena (na stronie).

Otóż jest! Igraszka losu! Ojciec mój swojem odkryciem okropnie uderzył w serce, ukołysane najsłodszą nadzieją. Straszne przeczucia porywają mnie w nieprzejrzany zamęt.

Ludmir (na stronie).

Nie widzi mnie — w idealnym przestworze krąży jéj dusza.

Helena (na stronie).

Jeżeli tak jest — ratować go muszę — podam rękę nieszczęsnemu — którego kochać nie wolno a wiecznie kochać będę.

Ludmir (na stronie).

Jeszcze muszę być smętno romansowym — nie

pomoże — teraz ująć ją trzeba, a po ślubie poprawa. (Do Heleny, która wzdrygnęła się na jego głos). Pięknie dla mnie dzisiaj jutrzenka zajaśniała — łagodny wietrzyk szczęścia pieszczotliwie mnie owionął, kiedym wstępował w te progi. — Jak rószczką czarnoksięzką tknięty, innym się stałem jak byłem dotąd.
Helena (oczy ku niebu wznosząc).

Jak był dotąd!

Ludmir.

Pozwól, piękna Heleno, niech w mglistém życiu gwiazda nadziei dla mnie zaświeci.

Helena.

Ni pogodna jutrzenka pogodnego wieczora, ni spokojnie błyszcząca gwiazda pogodnego ranka, rękojmią być nie może. Chmury niosące burze zawsze są w odwodzie, zawsze nas trwożyć powinny.

Ludmir.

Ach, nie trwożyć; bo jeżeli pogoda, równie bu rza nie jest trwałą.

Helena.

Ale burza często niszczy.

Ludmir.

Zniszczenie i śród pogody uderzyć może — na to każdy człowiek przygotowany być powinien. — Nikomu może tyle, ile mnie, los cierni nie narzucał na drogę życia, jednak postępuję śmiało.

Helena.

Czy tylko nie zbyt śmiało?

Ludmir.

To wkrótce okazać się musi.

Helena (z trwogą).

Wkrótce? wkrótce? jestże jakie przedsięwzięcie?

Ludmir.

Wielkie przedsięwzięcie, którego skutek stanowić będzie całą moję przyszłość; który nagrodzi zdroje goryczy, pojącej mnie dotychczas. (Z przesadą) Albo wtrąci w czarną otchłań dzikiej rozpaczy. (Na stronie) O, tak!

Helena (niespokojnie).
Także wielkich doznawałeś Pan nieszczęść?
Ludmir.

Ja? czy wielkich nieszczęść doznawałem? (Na stronie) Bądźmy więc bohaterem nadzwyczajnych nieszczęść i zgryzot. — (Do Heleny) Na coż okropny obraz stawiać przed oczy, które nie znają, jak lube farby wiosennej tęczy — jak w harmonią zlane kolory kwiatów, co na dziewiczej piersi radośne serca liczą uderzenia.

Helena.

Okropny obraz?

Ludmir.

Tak jest, okropny. — Igrzyskiem szalonego losu wyrzucony z kolebki w odmęt świata — między milionami ludzi szukałem człowieka — daremnie — błagałem o serce, o jedno uderzenie serca. — Wszędzie głucho, wszędzie ciemno. — Odepchnięty, wzgardzony, napojony trucizną, rzuciłem się... rzuciłem...

Helena.

Gdzie? przebóg!

Ludmir.

Rzuciłem się na bryczkę i kazałem jechać gdzie konie pobiegną. (Na stronie) Potknąłem się podobno.

Helena.

I dokąd? dokąd?

Ludmir.

Udałem się w najniedostępniejsze góry.

Helena.

W Karpaty?

Ludmir.

W Karpaty.

Helena.
Nieba!
Ludmir.

Tam ni snu, ni spoczynku. — Błąkałem się po urwiskach; nieraz jak widmo stawałem się w nocy przestrachem spokojnych mieszkańców...

Helena.

Ha! Szandor!

Ludmir.

Co?

Helena.

Zbójco!

Ludmir.

Ja?

Helena.

Ty! (Ludmir parska śmiechem) Nieszczęsny! nie pokrywaj śmiechem — wyjawiłeś co, niestety, przeczułam. Nie daremnie wczoraj moja prababka spadła z kołka. Uchodź, uchodź nieszczęsny — za pół godziny już późno będzie.

Ludmir (na stronie).

Tego honoru nie spodziewałem się wcale.

Helena.

Za kwandrans może już Helena nic całkiem, nic dla ciebie uczynić nie potrafi.

Ludmir.

Dla czegóż za kwadrans?

Helena.

Twój towarzysz cię zdradził.

Ludmir.

Jaki towarzysz?

Helena.

Wiktor.

Ludmir.
Wiktor? zdradził?
Helena.

Zdradził cię — wyznał tyle ile potrzeba było, aby przedsięwzięto środki grożące twojej wolności.

Ludmir.

Cóż Wiktor powiedział?

Helena.

Że Ludmir, człowiek niebezpieczny — strzeżcie się — gdyż biada wam, biada!

Ludmir.

O Van-Dyku przeklęty!

Helena.

Van-Dyk się więc zowie?

Ludmir.

I gdzież jest?

Helena.

Zniknął.

Ludmir.

Zemścił się.

Helena.

Właśnie wspominał o zemście. — Uchodź, uchodź nieszczęśliwy, ofiaro czarnych losów. — Lecz w chwili wiecznego rozstania nie waham się wyznać, iż nie sam jeden ulegasz pod krwawym ciosem. — Serce Heleny towarzyszyć ci będzie. — Jej modły ulatywać będą nad twoją drogą głową. — Oby się stać mogły niezłomną tarczą! Oby mogły wyjednać dla ciebie przebaczenie i spokojne nadal życie!

Ludmir.

Heleno! serce więc twoje odpowiada mojemu. — Nie zwiodły mnie wejrzenia twoje. Ach, powtórz, powtórz, że kochasz, że wierzysz iż jesteś kochaną, pozwól mieć nadzieję...

Helena.
Żadnéj, żadnej, żadnéj; uchodź, nie trać czasu.
Ludmir.

Jedno tylko słowo: kochasz mnie?

Helena.

Niestety!

Ludmir.

Gdyby rodzice zezwolili...

Helena.

Ach nacoż wznawiać krótkie ułudzenie duszy! — Żegnam cię, żegnam ty, którego nazwać nie śmiem.

Ludmir.

Słuchaj mnie więc.

Helena.

Nie — każda chwila dla ciebie droga.

Ludmir.

Ależ pozwól...

Helena.

Uchodź — las w bliskości — przez ogród.

Ludmir.

Miejmy nadzieję.

Helena (wskazując na niebo).

Tam! (odchodzi).





SCENA X.
Ludmir (sam).

O bazgraczu! poczekaj! — Chciałeś mnie kłopotem nabawić, ale ci się nie udało; więcéj zyskałem niż straciłem. Wiem teraz, że mnie Helena kocha. — Czegóż mam się lękać? każą stawić mi się przed władzą miejscową.. mam papiery jasno świadczące... (szukując) Gdzież... cożto?... jeżeli... to znowu żart za gruby. — Łba mi nie utną, ale zawsze niemiło i parę godzin być źle uważanym — może odjechał. Nie, toby zanadto było... ale kto wie. Janusz mścić się będzie... ma za co... w saméj rzeczy żart trochę za gruby.





SCENA XI.
Ludmir, Szambelanowa.
(Szambelanowa wybiegłszy z pokoju pana Jowialskiego, jak w obłąkaniu chwyta Ludmira za piersi.)
Szambelanowa.

Masz myszkę na łopatce? masz myszkę na łopatce?

Ludmir (cofając się).

Za pozwoleniem...

Szambelanowa.

Człowieku odpowiadaj: masz myszkę na łopatce?

Ludmir.

Ależ Mościa Dobrodziejko! za pozwoleniem, mój surdut, ja nie rozumiem.

Szambelanowa.

Czy masz na prawej łopatce znak myszy, pytam cię się wyraźnie raz jeszcze.

Ludmir.

Rzecz dziwna!

Szambelanowa.

Odpowiadaj, na Boga jedynego, odpowiadaj.

Ludmir.
Jeżeli o to idzie koniecznie, mam.
Szambelanowa.

I wszystko prawda coś Jowialskiemu powiadał?

Ludmir.

Co do słowa.

Szambelanowa.

Przysięgniesz?

Ludmir.

Ależ za pozwoleniem...

Szambelanowa.

Mów, bo oszaleję.

Ludmir.

Przysięgnę jak tego trzeba będzie. (na stronie) Co to jest?

Szambelanowa.

Płynącego w kolebce Cyganie złapali?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Potem zostawili chorego?

Ludmir.

U pana Żaby na Litwie.

Szambelanowa.

I ten późniéj okupił u nich wiadomość zkąd cię wzięli?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Że z Wisły?

Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

I razem przedali krzyżyk, który miałeś na szyi?

Ludmir.

Krzyżyk?

Szambelanowa.
Srebrny?
Ludmir.

Tak jest.

Szambelanowa.

Z literami B. B?

Ludmir.

Rzecz dziwna! tak jest w istocie.

Szambelanowa.

Pokaż, pokaż prędko — B. B. Barbara Bobkówna.

Ludmir.

Miałażby jaką wiadomość o moich rodzicach... (dając krzyżyk) Oto jest.

Szambelanowa (rzucając się na szyję).

Syn! syn mój!

Ludmir.

Ja jestem?

Szambelanowa.

Młody Tuz, syn Jenerała-Majora Tuza. O Charles, Charles! ja od siebie odchodzę, ty stoisz jak martwy. Mon fils!

Ludmir.

Zadziwienie. — W tym domu może żart...

Szambelanowa. (ściskając).

Ach, żartem serce tak nie bije. — to serce matki.

Ludmir.

Matko! (klękając) pobłogosław syna.

Szambelanowa (ściskając go).

Gdzież miałam oczy — wszakże to żywy portret mojego pierwszego męża ś. p. Jenerała-Majora Tuza. Mon Charles! ożenię cię z Heleną.

Ludmir.
Nie dziwuj się, Matko, że skąpo wyrażam uczucia moje — nadto, nadto ich wiele na raz.
Szambelanowa.

Wszak Helena ci się podobała?

Ludmir.

Kocham ją.

Szambelanowa.

Ona nie będzie przeciwną?

Ludmir.

Spodziewam się.

Szambelanowa.

Niechże cię jeszcze uściskam, żywy obrazie biednego Jenerał-Majora nieboszczyka. (ściska go).





SCENA XII.
Szambelanowa, Ludmir, Szambelan.
(Szambelan przy szpadzie, cofa się kilka kroków zobaczywszy uściśnienie żony).
Szambelan (na stronie).

A to co?

Szambelanowa.

Kochany Karolu!

Szambelan (na stronie).

Pójdę poskarżyć się Jegomości.

Szambelanowa.

Powiedzże mi, powtarzaj każdy szczegół twojego życia. Ach, ileż to ja szczęścia straciłam!





SCENA XIII.
Ciż sami, Pan Jowialski, Pani Jowialska.
P. Jowialski.

Nieśmiało wchodzę, bo nie wiem czy się smucą, czy się weselą.

Szambelan.

Smucą się.

Szambelanowa.

Weselą się. Oto jest Charles — mój syn, syn Jenerał-Majora...

Szambelan.

Co, słyszę!

P. Jowialski.

Bogu dzięki.

Szambelan.

Cuda, cuda!

P. Jowialski.

Przecie Waćpani teraz rozśmiejesz się czasem i drugim za złe wesołości brać nie będziesz.

Szambelanowa.

Wszystko teraz ze mną zrobicie.

Szambelan.

Wszystko? kochany synek i ja się cieszę, że się znalazł.

P. Jowialski.

Bardzo się cieszę, że z nami zostaniesz.

Szambelan.

Łatwiej kijek gruby... Łatwiej grubemu... Łatwiej kijek...





SCENA XIV.
Ciż sami, Helena.
Helena.

Nieba! czy go biorą?

Szambelanowa.

Nie, nie. On ciebie weźmie, jeżeli Dziadunio pozwoli.

Helena.

Pan... jakże mam nazwać?

Ludmir (śmiejąc się).

Nie Szandor, żarty to były Wiktora. Znalazłem, droga Heleno, matkę, a jeżeli pan Jowialski zezwoli znajdę ojca i żonę.

P. Jowialski.

Oddawna zostawiłem Helusi zupełną wolę w wyborze męża.

Szambelanowa.

Od ciebie więc, Heleno, zależy.

P. Jowialski.

Nie naglijcieże na nią. Wiecie jak się od tego wyprasza. Dajcież jéj przynajmniéj parę miesięcy do namyślenia.

Helena.

Jeżeli Dziadunio każe, to ja już zwłoki nie będę prosiła.

P. Jowialski.

Aha! Wyszło szydło z worka — ze smyczy kochanek do budy. Lepszy gil, niż motyl prawda?





SCENA XV.
Ciż sami, Janusz, Wiktor, dwóch żołnierzy.
Wiktor (papiery w ręku, kulejąc).

Jakiż obmierzły, przeklęty dzień dzisiejszy! Już drugi raz jak włóczęga jestem prowadzony. Pokazuję papiery — nie — chodź — czy wszyscy dziś zdrowe zmysły utracili? (siada; żołnierze na znak Jowialskiego odchodzą).

Janusz (do Szambelanowéj).

Wypełniłem rozkazy — teraz działać na Panią.

Ludmir (do Wiktora).

Cóż się z tobą działo?

Wiktor.

Zabrałem twoje papiery — przestraszyłem Szambelana i schowałem się w ogrodzie — ale przez ciekawość nie mogłem na miejscu usiedzieć. Wyglądałem z gęstwiny co moment, tak mnie téż ujrzał kapral.

P. Jowialski.

Zdybał jak czajkę na gnieździe.

Wiktor.

Osądził za postępowanie nader podejrzane i kazał iść z sobą.

P. Jowialski.

Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada.

Wiktor.

I proszę się — przekładam rzecz całą — nie — od furtki ogrodowej — przez całą ulicę — przez cały dziedziniec — prowadzą mnie między końmi jak ostatniego urwisza.

Ludmir.

Ale żebyś wiedział, jak mnie dokuczyłeś!

Wiktor.

Niech się przynajmniej tém pocieszę.

Ludmir.

Znalazłem matkę.

Szambelanowa.

A ja syna.

Janusz.

Tam do kata!

Szambelan.

I będzie można z nią robić co chcieć.

Wiktor.

Ten człowiek w czepku się urodził — a mnie...

P. Jowialski.

Tak to zawsze. Jednemu szydła golą, drugiemu i brzytwy nie chcą.

Ludmir.

I Helena będzie moją.

Janusz.

O, za pozwoleniem...

Helena.

Tak jest, dusze nasze zrozumiały się od pierwszego dotknięcia. Rodzice zezwalają na uzupełnienie ich światowego szczęścia.

Janusz (do Szambelanowéj).

Mościa Dobrodziejko, to może jakie oszukaństwo.

P. Jowialski (na stronie).
O, długo pokuka, kto babę oszuka.
Szambelanowa.

Ach, serce moje mnie nie zwodzi i podobieństwo jego do pierwszego mojego męża ś. p. Jenerała...

Janusz.

Ale obietnica Mościa Dobrodziejko.

P. Jowialski (na stronie).

Obiecanka cacanka, a głupiemu radość.

Szambelanowa (dawnym sposobem mówienia).

Dziwi mmie, ze Waćpan ośmielasz się żądać, abym z krzywdą własnego syna i wbrew jego dobru, dotrzymywała w innych stosunkach uczynionej obietnicy. C’est drôle.

Szambelan (na stronie).

Oj, coś znowu po dawnemu.

P. Jowialski.

Bliższa koszula, niż suknia ciała, mówi przysłowie.

Ludmir.

Pierwéj sobie, potem tobie.

P. Jowialski.

Pierwéj Sobkowi, a potém Dobkowi.

Janusz.

Widzą, ze wszyscy bawili się i bawią dotąd moim kosztem.

P. Jowialski.

Wszyscy tańcowali, a tyś skrzypka zapłacił.

Wiktor.

O, i mój grosz wpadł do skrzypców.

P. Jowialski.

Ale to oddane rzeczy, mój Panie. Nie turbuj się, i ty znajdziesz żonę, bo przysłowie mówi: Każda Marta,znajdzie Gotarta[1]

Janusz.

Mam wieś dobrą.

P. Jowialski.

I abym cię pocieszył, powiem ci bajeczkę. Znacie o Czyżyku i Ziębie?

Wszyscy.

Znamy.

P. Jowialski.

Słuchajcie więc.

Janusz.

Wiem, wiem.

P. Jowialski (przytrzymując go za rękę).

Słuchaj:

Na ciemnym jarzębie.
Młody czyżyk siadł przy ziębie,
A że zawsze myśl w nim płocha,
Ledwie zoczył jużci kocha.
Lecz uważa, prócz urody,
— W tém już baczny lubo młody —
Że ptaszyna ma w udziele
W swém mieszkaniu ziarna wiele.
Tém mieszkaniem domek mały:
Drobne kratki go składały,
I szczeblikiem drzwi podparte
Stały otwarte.

Szambelan (okazawszy iż zrozumiał)
Samotrzask.
P. Jowialski.

Uważał czyżyk dość długo, a potém
Lekkim zbliżył się lotem.
Nuci, śpiewa, bawi,
O miłości prawi,
Wzajemności żąda,
A na proso wciąż pogląda;
Zięba zaś swoim zwyczajem,
Wdzięczy się nawzajem.
Zięba nadobnéj była urody,
A czyżyk młody.
Pokarm był piękny, liczny, dorodny,
A czyżyk głodny.
Nie myśląc więc wiele,
Posunął się śmiele,
Lecz ledwie przy kratce...
Trzask! — Czyżyk w klatce.
Zrazu pieszczoty zięby, jéj głos miły,
Myśli niewoli z główki oddaliły,
Lecz niedługa
Ta usługa.
Jakby nie ta co z początku,
Dumała gdzieś w swoim kątku,
A gdy czyżyk, grzecznie, ładnie
O śpiewanie ją zagadnie;
Huknie,
Fuknie:
— Ja póty wabię, pókim sama w domu,
Póki mi trzeba podobać się komu. —
Choć westchnął czyżyk nad dzielnością mowy
Nie stracił głowy,

Wspomniał o prosie;
Wziął się do niego. Lecz o smutny losie!
O nadziejo marna!
Dużo tam łupek, a niewiele ziarna —
Westchnął jeszcze i wzdychał, ale nic nie zmienił
Nie jeden jest czyżykiem co się dziś ożenił.

P. Jowialska.

Figle! figle!

(Janusz odchodzi).
KONIEC.




  1. Tu koniec sztuki na scenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.