<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan Major
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Inne miasta żyją teraźniejszością, przyszłością, Kraków żyje przeszłością samą, zaczerpniętemi w niej siłami, odkradzionem od niej życiem, tlejącem pod szaremi popioły.
Wszystko w nim stare; nawet młodość rozkwita poważniej, trwać się zdaje króciej i zlewa co prędzej z harmonijnym tonem całości.
Wszelka budowa nowsza, powłoka świeższa razi w starym Krakowie, na którego licu szczerby, marszczki, mchy i pleśnie są jakby blizny wyniesionemi z historycznego pobojowiska wieków. W ulicy też spotykasz przeważnie starców i staruszki, młodość zdaje się ukrywać i wstydzić siebie: na sukniach widać zużycie, na twarzach zadumanie, progi próbuje porastać trawa, a mury zdobywają drzewa, gmachy zdają się gniewać na ręce co je podtrzymują odejmując im fizyognomią zgrzybiałą, która najlepiej miastu grobów przystała. Obcy człowiek przybywający do tego muzeum zrazu zrozumieć go nie może i od dworca kolei począwszy, na którym spotyka ludzi tak dziwnie zaniedbanych i zbrukanych, jakby po jałmużnę przyszli, powozy z końmi wyglądające na przeszłowieczne zabytki, wszystko go zdumiewa i niepokoi.
Ludność w mieście zdaje się odpoczywać, tu i ówdzie snują się ludzie najdziwaczniejszych postaci i twarzy, zadumani, przeżyci, wlokący się powoli bez celu, nikt się tu nie spieszy, nikomu czas nie jest drogi i mnóstwo osób wszelkiego stanu gromadzi się, patrzy, myśli, pogrąża w jakichś marzeniach. Tłumy snują się jakby uśpione, senne, wyczekujące czegoś przygniecione jakimś życia niesmakiem.
Ale wpatrzywszy się w lica tych ludzi, na pierwszy rzut oka zwiędłe i pożółkłe, dostrzeżesz na nich nigdzie indziej niespotykanego charakteru. Panuje na nich jakaś duma pańska siebie pewna i naigrawać się zdająca z teraźniejszości.
Żebrak spogląda na cię prawie z tą litością, z jaką ty powinienbyś patrzeć na niego... czuje się on potomkiem jakiegoś wielkiego rodu, co kosztował tu czasów szczęśliwszych, nosi w swej torbie talizman, który mu gorycz i głód dni powszednich osładza. Przyjmując grosz, zdaje ci się robić łaskę...
Nikt ci się nie przystraja i nie przypochlebia powierzchownością, wszystko przedstawia się w łachmanach królewskich z dumą granda hiszpańskiego, udrapowanego w aksamitną togę. Kościoły poczerniałe wzdrygają się ozłocić na nowo, złoto starłoby z nich przeszłość nieocenioną, nikt pyłu nie ociera, bo to pył kości spopielałych, nikt nagromadzonych nie tyka gruzów.
W innych miastach Europy już to co się zowie cywilizacyą przyoblekło nawet twarze niwelacyjnym jakimś przyzwoitości pozorem, charaktery nie śmieją wypływać na nie, na masce nie widać nic, oprócz znamienia ogólnikowego człowieka XIX-go wieku, indywidualności poznikały tu na obliczach widać jeszcze całą grę namiętności, wrażeń, charakterów, bólu, tęsknot i pragnień. Człowiek nadto jest dumny, żeby się ukrywał, jest jakim jest i dla malarza niema ciekawszych studyów ludzkiego lica nigdzie jak tutaj. Czytasz jak w księdze otwartej dzieje prawie każdej z tych żywych cegieł wielkiego gmachu, na każdem czole napisana historya człowieka, z każdych oczów myśl tryska szerokim strumieniem, żywa i gorąca... Nigdzie rysy te napozór tak jednostajne dziwniejszej nie doszły rozmaitości, od ideału do karykatury masz tu wszystko, co z twarzy człowieka uczynić można... Dodaj do tego postacie najosobliwiej wykształtowane nałogiem, obyczajem, znękaniem, zobojętnieniem, dodaj suknie pokrajane jakby umyślnie dla tej ludności nieboszczyków, z grobowego zda się całuna, pokapanego woskiem świec katafalkowych... oryginalniejszego nic nie napotkasz nigdzie w XIX wieku.
Tylko autochtoni mogą nie czuć i nie widzieć jak drogocennemi są dla znękanego jednostajnością Europy nowej owe leki. W istocie o wał opasujący gród zdaje się opierać fala co nieustannie, oblicze ziemi coraz nowo przetwarza. Tu cisza i martwość świata, który walczy i opiera się powszechnemu prawu metamorfozy nieustannej, będącej nieustannym grobowcem; tu cała siła jaką Bóg dał, zużywa się na to, by nie żyć ale trwać, nie zmienić się, nie przerosnąć. Człowiek nawet przesadzony z innej strefy, przywykły do zrzucania skóry coraz nowej, traci powoli tę władzę, martwieje i zrasta się z tym światem skamieniałości.
Kreślim obraz, nie wyciągamy wniosków, determinujemy stan, nie sądząc co z niego wyrosnąć może. Tak jest, a jest to wielce oryginalnem, dziwnem. Jeśli się kto chce zaznajomić z przeszłością, niech tu wnijdzie, ale zrzuci już domino XIX wieku na progu. Z fizyognomią wychowańca stolic współczesnych, nie przejdzie przez ulicę żeby go ulicznicy nie ścigali. Tu się nie godzi być dzisiejszym, coś wczorajszego tylko czyni znośnym człowieka, indywiduum jak z igły samo się siebie wstydzi... W sklepach niewiadomo czy co prócz starożytności znaleść można, ale za to cokolwiek przeżyło się i znikło gdzieindziej, odnajdzie się tu pewnie.
Handel, najruchawsza rzesz w świecie, tu ma jeszcze jakąś inną fizyognomią, kupiec siedzi i czyta, zapytany, zdaje ci się łaskę czynić jeśli odpowie, wszyscy się znają, wchodzący często dla gawędy więcej niż dla kupna przybywa, przysuwa stary stołek, stękają we dwóch. Zbiera się kupka... gospodarz sklepiku gościnny, czasem przyjmuje jak w domu, nie idzie mu o zysk, jak w przededniu tysiącznego roku, jutro się spodziewa seciny, a więc wszystko jedno. Spytasz o przedmiot nikt nie wie czy gdzie jest w sklepie, na składzie, na strychu, pod pyłem, a jeśli to coś nowszego, uśmiechają się ruszając ramionami — na co się to komu zdać może? Ot!!
Całe też społeczeństwo grodu choć jak stara kumoszka lubi plotki i bliźniego jeść się nie wzdryga gdy głodne... żyje by jedna rodzina... Powie ci pierwszy spotkany historyą każdego, a przybysz co tu wpadnie, spływa po wierzchu tych fali, nie mogąc się w nich ukryć na chwilę. Nic niespodzianego a miasto ma swe rozrywki coroczne, comiesięczne, cotygodniowe i cogodzinne. Trzyma się świętych tradycyj czując ich cenę, i żyje tak chlebem prądnickim jak zabawą pradziadowską... odwieczną. Każdy Barnum, który przybywa w nadziei zwabienia nowością, oszukuje się okrutnie, bo tu nowość jest zbrodnią, nietylko niepociągającą, ale odstraszającą od siebie, przerażającą człowieka; grozi ona szczerbą gmachowi, który stać pragnie i jak piramidy zwyciężyć wieki, zjeść rdzę, zniszczyć zniszczenie.
Takim jest Kraków teraźniejszy a biada temu kto pod pozorem i w imię postępu nie uchyli przed nim czoła, ktoby się ważył lekceważąco u tego monumentu przeszłości uśmiechnąć. Uśmiech ten byłby szyderstwem wśród poświęconego cmentarza.
Wielkim majestatem mówi do duszy wędrowca naprzód ta ulica cicha od Floryańskiej bramy, w której palą się lampy przy obrazie katafalkowym blaskiem pogrzebu; — potem niezrównany rynek... wpośród którego ciemno-czerwony, oczerniały kościół Panny Maryi strzela swą jedną ukoronowaną wieżycą gdzieś aż ku niebiosom... Dokoła świątyni kamień napiętnowany jakiemś słowem, twarzą, startem obliczem, krzyżem, lub godłem.. Z poza krat widzisz potrzaskane stosy drzewa i kamieni, których nikt się tknąć nie waży, bo któż wie coby zniszczył, czyniąc porządek?... Omszone kamienie wyczekują ruiny, lub odnowienia cierpliwie, a w koło nich codzień lata uskrzydlona, strzegąc ich — modlitwa... Twarz w twarz jedyne dziecko ratusza, który padł, nim się w przeszłości rozkochać umiano — patrzy wieżyca miejska w swą panią wieżę maryacką. Zdają się po nocach rozmawiać z sobą... ale któż je zrozumie i kto ich szepty powtórzy? Ratuszowa sierota z podartemi boki na których znać jeszcze odjętych jej kości wyciski, męczennica osamotniała, stała się grobowcem domu, którego była ozdobą. Pusto wieje w jej wnętrzu wiatr po nocach, ale nie śmie szarpnąć z niej cząsteczki, bo to świadectwo murowane stać musi wieki... Wie to wiatr lepiej niż ludzie... Szanuje on i Sukiennice, gdy się pod sklepienia ogromnej sali balowej zabłąka. Wpada do niej jak urwis szalony, ale w tej ciszy ciemnej, ogromnej, przelękły przypada w kącie i zamiera... Choć dziwnie zaprawdę wygląda sala balowa... w której świecznikach kotwicowych jeszczeby znalazł niedogasek świecy dawno bardzo dawno zagasłej, herbowne paludamenta pył gruby pokrywa... Na posadzce po której ślizgały się pani Kossowska, Potocka i... tutte quante... stoją wory z mąką i wąsata przekupka w zatłuszczonej sukni dokazuje jak w domu... Drzwi które wiodły do gabinetów dla pięknych pań poprzybieranych w makaty, wiodą do sklepików żelaztwa, słoniny... Któż tam wyliczy jakich życia nędzy potrzeb — a jakby na przekorę zbytkowi który tu balować śmiał, nędza i trud spocony rozłożył się aż w jego przybytku chwilowym, nie starłszy panegiryków z naddrzwi, nie powywracawszy kandelabrów nad głową.. Kotwice nie świecą... a łojowa świeczka przekupki pali się tu co dnia... Bieda zawsze przeżyje bale.
Gdyby gmach ten zakaszlał, zdaje się że runąłby natychmiast, szczęściem ziemia się nie wtrząsa a słoty przechodzą nie niebawiając go kataru. Stoi więc ta majestatyczna pustka, a w niej jak w muszli perłowej drobne żyjątka, ruszają się handelki groszowe na popiołach cynamonowych ogniska Wierzynka...
Tak wszędzie wczorajsza wielkość pokrajała się na kawałeczki idąc w spadku na maleńkich ludzi, — każdy swoję cząstkę wziął pod pachę i nosi ją z sobą. Ztąd ta duma ludzi, którzy między sobą korowaj przeszłości pokrajali. W każdym podwórcu tych domów co otaczają rynek, w każdej klatce małej bocznej uliczki, choćby ją malatury kilku pokoleń pokrywały coraz nową koszulą, opadającą w suchych łuskach nazajutrz po świętokradzkiej mazaninie, domacasz się pamiątek niespodzianych a mówiących często więcej niż najwspanialsze monumenta.
Już w progu u bramy przejmuje cię dreszcz na widok tych szachownic światła i cieni pod gotyckiemi łuki, wśród pnących się wschodów, poczepianych ganków i pouwieszanych przybudówek. Gdy z mrokiem oswoją się oczy, ze ścian wychodzą godła, lata, imiona, znaki, zabłysną misterne żelazne okucia, wysuną się odrzwia żłobione z pod grubych wapna pokryw... i hieroglify przeszłości zagadają sfinksowym językiem... Co krok spotka cię niespodzianka malownicza, jakieś żebro wielkoluda kamiennego, które próżno karły nadkosić się starały. A któż opowie tajemnice piwnic i strychów, grubych murów których wnętrzności nikt nie zna i kryjówek których zagadki śmierć wydać nie dopuściła. Czasem runie kawał kamienicy sam, jakby mu się uprzykrzyło dźwigać zbyt długo powierzone skarby i posypią się zbutwiałe papiery... więcej pamiątek niż złota... Codzień ktoś tu coś nowego odkrywa, a w rzeczy zakryte jest wszystko prawie.
Kto wam powie o nowym domu w Krakowie nie wierzcie mu; nowe są tylko kletki i szałasze, których nikt strzedz nie będzie, a powietrze ich tutejsze nie wyżywi... ale o zniszczenie starego czegoś powieściom nie wierzcie równie, w tej atmosferze zachowawczej, to co runie i obali się... jeszcze stoi tak w pamięci, oczach, jakby w rzeczywistości istniało. Starzy ludzie opowiadają, że w piękne nocy księżycowe, byle oczy dobre po temu, w rynku można widzieć obalony ratusz takim jak był.
I tak jest wszędzie...
Na ulicy Sławkowskiej (nie mogę powiedzieć w którem miejscu i pod jakim numerem, aby dzisiejszemu posiadaczowi tego kawałka muru nie czynić przykrości), stoi jedna z bardzo starych kamienic od wieków będąca w posiadaniu rodziny... ale imienia nie pamiętam także, nazwiemy ją choćby... rodziną Matesów.
Z dwóch stron ściśnięta ścianami wszelkich gmachów, które należały do możnych familij, kamienica ta ma trzy okna od frontu, w dole bramę nizką wjazdową i jedno tylko zakracone przy niej okienko. Nad drugiem piętrem wznosi się szczyt z parą oknami, szczyt gotycki zębiony... którego trójkątne zakończenie zdobi kamień ze znakiem czy godłem tak dobrze zamalowywanem wapnem, iż już archeologa nawet oko oznaczonego imienia nadać mu by nie śmiało. Wprawdzie jest to coś między gryfem skrzydlatym a lwem św. Marka pośredniego, ale Bogiem a prawdą mógłby to równie być pierwiastkowo i ptak i leżący człowiek i cudowne drzewo i symboliczny kwiat. Gdyby epoka w której kamień został wyrzeźbiony mogła być z pewnością zadeterminowaną, archeologia systematyczna poszukawszy w swych rejestrach, znalazłaby pewnie zwierzę i symbol ad hoc, ale kamienica ta istniała odwiecznie, bo najstarsze akta miejskie już ją starą Matesów gospodą zowią. Czemu gospodą? to niech tam już uczeni rozwiążą...
Dosyć że dom dla ludzi dobrego serca i łatwej imaginacyi, mógłby uchodzić za współczesny Krakusowi, a z małym wysiłkiem możnaby w nim dostrzedz gospodę owego Skuby inwentora trefnego trucizny na smoki, w kamieniu zaś możnaby widzieć smoka... i... i tysiące innych rzeczy...
To pewna że przekroczywszy bramę starą tak okutą, jakby oblężenie wytrzymywać była niegdyś obowiązaną, w korytarzu już czuć starożytność. Sklepienia nizkie, ciężkie, poprzedziły jeszcze gotyckie budowy... mury grube... tu i ówdzie pod pobiałą przedziera się rzeźba pochowana i zalepiona. Na wschodach ciemno, wchodzi się na nie przez arcydzieło ślusarskiej roboty, przezroczyste podwoje we floreny, na których wśród kwiatów od rdzy zjedzone stoją niedobitki gotyckich liter jakiegoś pobieżnego pozdrowienia... I tak co krok, w izbie przy bramie, w lochach pod bramą, w komnatach pierwszego piętra, w izbach drugiego, na strychu, w całem domostwie, które nie mogąc się rozpierać na boki, wyjechało wgłąb daleko, wkupiło się na place dawniej cudze i poszło światła szukać na sąsiedniej ulicy lub po nad dachami sąsiadów.
Widocznie nie jeden to człowiek ani wiek budował, murowano, zbijano, lepiono, psuto, naprawiano i z tych usiłowań kilkusetletnich wyrósł ul osobliwy, po którym z nicią Aryadny tylko podróżować było można. Nieostrożny przechodzień, który ufny w owe trzy okna od ulicy zapuszczał się na wschody i korytarz z odwagą i zarozumiałością niewierzącego w obłędy człowieka, po kilku chwilach wędrówki spadłszy w dół, podniósłszy się do góry, pokręciwszy się w lewo i prawo, ostatecznie zmuszony był domagać się litości i przewodnika, bo ani nazad zkąd przyszedł, ani tam gdzie iść chciał nie trafił. Niejednemu ta przygoda wcale nieprzyjemną sprawiła niespodziankę, albowiem w domu Matesów (przed kilku laty) niełatwo się było dowołać żywej duszy... Lokatorowie z fortepianami, przywykli do tapetów, odwykli od progów, nielubiący sklepień i okien sali głęboko w murze siedzących, że do nich jak do osobnych pokoików przechodzić potrzeba — wyrzekli się tego domu zupełnie, na dole tradycyjnie mieszkał zawsze jakiś szewc (może od czasów Skuby)... na pierwszym piętrze stary Mates, inaczej zwany panem Sykstusem lub Sykstem... na drugiem jego siostrzenica Jadwisia ze służącą starą i kucharką razem Kunegundą, na strychu kilka gołębi... W głębi domu w zakomurkach i izbach, komorach, komnatach i ciupkach, nie było nikogo, oprócz myszy i czarnego kota, który nad wyplenieniem ich napróżno pracując, utył, zniedołężniał i dał eksterminacyi za wygraną, gdyż panna Kunegunda przez wzgląd na wiek dodała mu młodszego adjutanta... a jemu naznaczyła emeryturę miski kuchennych ochłapów.
Lat temu jeszcze kilka wprzód, skromni lokatorowie mieścili się na tyłach domostwa i możeby byli wytrwali, ale pan Sykstus utrzymywał że nie ma się gdzie sam pomieścić, i różnemi sposoby się ich popozbywał... Był wszakże sam jeden i jedyny... dlaczego zaś codzień mu się robiło ciaśniej, to da poznać bliższe wpatrzenie się w pana Syksta Matesa, który na to ze wszech zasługuje względów.
Zacny ten potomek rodziny krakowskiej, która w radzie i magistracie zajmowała niegdyś ważne urzęda, — przyszedł na świat w tych czasach, gdy już mieszczaninowi krakowskiemu niewiele pozostawało do czynienia. Handel który jego przodków zajmował i zbogacił, dla różnych przeszkód miejscowych coraz się mniej stawał korzystnym, zwinąć go więc musieli rodzice. Ojciec Syksta umarł podobno na strapienie, obliczywszy się po spłaceniu długów, że mu tylko kamienica pozostała i bardzo szczupły kapitalik do niej z dawnych bogactw i zamożności wielkiej... Sykst i siostra wychowywani byli przez matkę już samę, dobrą kobietę, która do śmierci płakała męża, opłakiwała straty, i modliła się po kościołach więcej niż siedziała w domu. Sykst niedokończywszy nauk wyrwał się do wojska, powrócił chromy na nogę, rozczarowany, już po pogrzebie macierzy. Wydał siostrę za mąż, ale ta wkrótce owdowiawszy, jedyną córkę wujowi zdała na opiekę i wstąpiła do klasztoru, gdzie lat tylko trzy przebywała i zmarła. Jadwisia odtąd pozostała przy panu Sykscie, który jej całą zgasłą zastępował rodzinę... On, stara Kunegunda sługa, co się stała jakby krewną i należącą do familii przez swe do niej poświęcenie, wreszcie Jadwisia, składali małe kółko odosobnione i sobą żyjące. Do Jadwisi przychodzili nauczyciele i nauczycielki, ale w domu była samą z wujem tylko i Kunusią.
Jan Sykst o kiju wróciwszy z wyprawy, z krzyżem wprawdzie, ale schorzały i bezsilny, nie pomyślał się już żenić, choćby mu to było przyszło łatwo. Był bowiem młodym jeszcze, stosunkowo miał się nieźle bo (co rzadko) długu nie było na kamienicy ani grosza, a kapitalik mały do niej w zapasie. Ale serce mu przywiędło zawczasu i zwykł był odpowiadać zachęcającym go do stanu małżeńskiego, iż na krótkie życie przysposabiać sobie boleści kosztem kilku chwil szczęścia nie było warto.
Pan Sykst był milczący, mało towarzyski i wyjąwszy Jadwisi, serca nikomu nie otwierał. Powróciwszy z wojska, zamknął się w domu i życie uregulował jak zegarek i stał się zrazu zagadką i tajemnicą dla przyjaciół rodziny. Długo bowiem nie umiano odkryć na jakim liściu zielonym żyje ta cicha gąsienica. Któż nie wie że wszelaka istota czemś się żywić musi? myślą, nadzieją, namiętnością, słabostką, marzeniem, nałogiem... Każdy z nas ma ten liść, który wysysa, od którego barwy nabiera. Starano się odkryć co on tam robi zamknięty po dniach całych w pustych izbach swego domu i gdyby nie stare kumoszki i nie Kunusia, którą do spisku wciągnięto, wieleby próżnych wyszafowano domysłów. Niektórzy posądzili go o alchemią, gorsi o fałszowanie pieniędzy, pijacy o ukrywaną słabość do trunków, kobieciarze o wstydliwe pod kluczem miłostki, pobożni o skryty ascetyzm, a wszystko to okazało się fałszem, gdy Kunusia wyjawiła, że Sykst... musiał pożyczać na lichwę, gdyż w pokojach jego gromadziły się stosy takich rupieci, których przytomność inaczej doprawdy dla niej wytłumaczoną być nie mogła.
Myliła się szanowna panna Kunegunda, ale nieoswojonej z nauką archeologii mogło to być przebaczonem; pan Sykst rozkochany w przeszłości zbierał jej szczątki... Z tego sobie zrobił cel życia. Wstydził się on tego defektu, ukrywał z nim, wypierał się go nawet, czuł niedorzeczność całą podobnego zajęcia, ale im dłużej dał nad sobą panować słabostce, tem ona go nielitościwiej pod swe rządy zajęła. Nic tak nie pochłania człowieka, jak przedsiębiorstwo zbierania tego, co los rozprasza umyślnie... niszczy, sieje, łamie, chowa, aby się naśmiewał z ludzkiego trudu. Jest to walka z przeznaczeniem, bój z dolą zniszczenie wyrokujący, coraz gorętszy, zajadlejszy, namiętniejszy; im się zdaje szczęśliwszym na pozór, tem jest daremniejszym w istocie. Rozum nie stawi tu granic, pragnienie je coraz rozsuwa, ze szczupłego naczyńka, które dwie łzy mogłyby wypełnić, robi się Danaid beczka bezdenna.
To pewna, że gdy p. Sykst z nudy i tęsknoty zaczął zbierać guziki od mundurów różnych, nie domyślał się wcale, iż od nich przyjdzie do medalów, do sprzętów, do ubiorów, do ksiąg, pieczęci, obrazów, rzeźb, naczyń i t. p. Z małemi zasobami nie mógł się nawet porywać na rzeczy wielkie, ale namiętność rosła, trudno jej było od ust sobie odejmując, nie karmić... a w świecie począwszy od guzika tak się wszystko trzyma jedno drugiego, że guzik prowadzi wprost do granitowej bryły... Nie dała namiętność spokoju panu Sykstusowi, ale mu się wypłaciła chwilami niewypowiedzianych zachwytów. Miały one to cudownego do siebie, że nie nasycały do przesytu a obudzały nowe pragnienia nieugaszone... a szczęście ziemskie jestże czem innem, jak sztuką wiekuistego pragnienia, to jest niewyczerpanej nadziei? Formułą jego musi być nie to co się pochwyci całe, ale czego spożyć człowiek nie może a żąda bez końca... Na małą skalę kollekcyomania rozwiązuje zadanie ludzkiego szczęścia tem, że nigdy nie ma ostatniego terminu a w pośrednich swych studyach chwilowo uszczęśliwia osiągnieniem cząstkowych zachceń, okupionych pracą, więc drogich człowiekowi.
Raz zaprzągłszy się do tego pługa, p. Sykst czuł się zgubionym, zawrócić się nie było sposobu, miał cel w życiu, zajęcie, miłość, żądzę, ale stracił spokój i swobodę rządzenia sobą. Należał odtąd do przeszłości i jej odłamków. Nawet przywiązanie do Jadwisi nieco ostygło od tego żaru i gorączki antykwarskiej, której w dodatku potrzeba się było wstydzić i zapierać przez jakieś uczucia niewytłumaczone. Sykst przyznać się nie chciał nikomu co robił, obawiał się szyderstw, a tajemnica, którą się otaczał, pozbawiała go największej może z przyjemności rzemiosła — chwalenia się przed ludźmi ze zdobyczy. W początkach guziki mieściły się w kilku szufladach a szuflady w jednej komódce, ale się zbiór urozmaicać począł, jeden pokój nie starczył, zająć musiano drugi, trzeci i tak dalej rozpostrzeć po całem piętrze...
Kollekcya starożytności miała lat już piętnaście, gdy Jadwisia dochodziła dziewiętnastu... obie prawie razem wyrosły... Zrazu dla siostrzenicy nawet i Kunegundy był zbiór niedostępnym, ale w końcu skryć go przed niemi stało się niepodobieństwem... jak potop zalewał coraz odleglejsze kąty.
Sykst miał i szczęście osobliwe i umiętność zbierania rzadką. Uczucie, które było pierwszą pobudką do tworzenia zbioru, niewiele widziało i odgadywało w przeszłości, choć ją kochało, nauka nie szła mu w pomoc, ślepe a namiętne dawało się oszukiwać, łudziło samo, ztąd i zbiór najdziwaczniejsze stosy gratów przedstawiał, do których Sykst tylko szczególną z jakichś pobudek pochwyconych w powietrzu przywiązywał wagę. Można powiedzieć, że z niczego tworzył to muzeum, którego zabytkom nadawał znaczenie, historyą, wartość wydobywając z niedostrzeżonych jakichś oznak cechy i rodowody przeszłości. Obok najcenniejszej pamiątki leżały tam najniezrozumialsze odłamy, które on tylko sam wytłumaczyć umiał. Te, co dla oczów i nauki były najmniej cennemi, jemu się wydawały najdroższe. Naostatek zbierał wszystko... chwytał i znosił co napadał. Całe dnie spędzał wśród pyłu, rdzy, pleśni i stęchlizny najrozmaitszej, zamkniętej, rozkoszując się w tem grobowem królestwie.
Tymczasem Jadwisia rosła... o swoich siłach, ale nauczyciele, rówieśnice, młodość, osamotnienie krzepiły ją i uzbrajały do żywota. Z rana przychodziła pocałować w rękę wuja, któremu przynosiła kawę do jedynego pokoiku przystępnego dla wszystkich, w którym rupieci swych nie trzymał. Pan Sykst czekał już zwykle ubrany w stary surdut ze zbrukaną orderową wstążeczką, z czapką i kijem, gotów do wyjścia, wychodził bowiem co rano na łowy, oglądy, targi i rózne spekulacye... Rozmowa była krótka i obojętna; czasem popatrzył na nią i uśmiechnął się a gdy był w bardzo dobrem usposobieniu, pocałował. Jadwisia szczebiotała o rzeczach obojętnych, nie wolno jej było bowiem zapytać się o to co więcej robił, co myślał i czego dokonał, lub co go gryzło... Czasem, bardzo rzadko, gdy pod świeżem wrażeniem zdobyczy, jakiej weselej mu było w duszy, a rzecz, o którą szło przystępną mu się zdawała dla pojęć i smaku dziewczęcia, częstował ją widokiem jakiego klejnotu, kawałka materyi lub starego na korku trzewika... Jadwisia, która wierzyła w niego unosiła się, a pan Sykst uśmiechał tryumfująco.
Sykst szczególnie był brzydki gdy twarz jego wyraz ten przybierała; kulawy, pochylony na lewą stronę, głowę nosił z wysiłkiem prosto na szyi stojącą, na wysokiej twardej rogówce czarnej, która była niegdyś wojskowym halstuchem. Z wojska został mu na pergaminowej żółtej twarzy wąs szpakowaty, gruby, ale dla wygody od dołu równo ucięty pod linią, pod nim kryły się usta tak szerokie, że zdawały się krajać twarz na dwie nierówne części; wychodziły one daleko za wąsy i przepadały kędyś kółkami w pomarszczonych policzkach... Gdy się śmiał Sykst, usta te rozszerzały się, twarz skracała i robiła podobną do jakiejś figurki drewnianej, do dziadka od orzechów...
Zaraz po kawie Sykst brał czapkę i kij i wychodził... nikt nie wiedział dokąd i po co... Spotykano go wśród dnia w najrozmaitszych miejscach, po klasztorach, na strychach, za miastem grzebiącego w ziemi, na wszystkich licytacyach a czasem po najnędzniejszych chałupach i kletkach.
Doświadczenie bowiem nauczyło pana Syksta, że sprzęty i ludzkie pozostałości wedle niezmiennego prawa, powoli schodzą z pałaców do lepianek, albo przeistaczając się nieco lub tylko nędzniejąc i zużywając... Często też bardzo zabytków zamku, szczątków zbytku, szukał pod strzechą słomianą i znajdował je tam... Utrzymywał on, że jak na dnie stawu można oznaczyć czas zatopionego drzewa po głębokości w której spoczywa, tak wiek przedmiotu da się wyliczyć głębiną do jakiej spadł po szczeblach... przez wieki... Pan Sykst gdy mu pochlebiało odkrycie, był nadzwyczaj w ocenieniu jego łatwowiernym...
Około południa wracał zwykle ze zdobyczą bocznemi ulicami, tak, by go niewidziano, ucieszony, ale kryjąc się ze swą radością, bo się obawiał niesłychanie szyderstwa. Pomimo największego starania, aby ukryć swą namiętność i jej skutki, pan Sykst podejrzywany, odgadnięty, wreszcie, zaczepiony, ujrzał się wydanym na łup ludziom, którzy go zrozumieć nie myśleli wcale, ale radzi byli wypłatać mu figla, lub jak się to pospolicie zowie, wziąć go na fundusz. Łatwowierność antykwaryusza czyniła go łupem najbezwstydniej obmyślanych psot, a doświadczenie nie było nauką na dzień następny. Wywiedziony w pole, nazajutrz dawał się oszukać bez wielkiego wysiłku na tęż niecną psotę. Prowadzono go często do najbrudniejszych kątów pod pozorem jakiegoś nabycia, rzucano wśród ludzi nierozumiejących czego żądał, narażano na tysiączne nieprzyjemności i złe obejście. Znosił on to jak nieuchronne ciężary powołania i nasapawszy się, nałajawszy, nakląwszy, powracał niezmożony do dawnego trybu poszukiwania. Ponieważ pan Sykst przywiązywał się do nabywania rzeczy niemających wartości dla wielkiego ogółu śmiertelnych, a zarobek stosunkowy na nim był nęcący, przemyślni i złośliwi najwięcej z niego korzystali. Oszukiwano go, ale w tym starym Krakowie, gdzie o zabytki nie trudno, i kędy ich naówczas, gdy pan Sykst poczynał nikt jeszcze tak bardzo nie cenił, znalazły się w istocie cenne rzeczy, które weszły do magazynów łowów i rupieci pana Syksta.
W ostatnich czasach pierwsze piętro kamienicy przedstawiało osobliwszy widok mało komu dostępny, prócz tragarzy, którzy znosili i ustawiali i Kunusi czasem wpuszczanej tu dla ścierania pyłów i pomocy staremu. Jadwisia wciskała się bardzo rzadko, korzystając z dobrego humoru wuja, ale pan Sykst tak się i od niej szydersko obraniał, tak śledził jej wejrzenia, taki był niespokojny widząc ją krzątającą się wśród swego muzeum, że nie chcąc mu czynić przykrości dobre dziewczę, mimo zaciekawienia co prędzej uspakajając starego, uchodzić musiało.
Kletki sklepione różnych rozmiarów, w których zbiór się mieścił, byłyby dla malarza wnętrzów szacownym materyałem do obrazu. Wciskające się wązkiemi okienkami światło, fantastycznie ozłacało posągi świętych z kościołów zrujnowanych ocalone, całe ołtarze, rzeźby, obrazy, wieka grobowe, figury, zegary, zbroje, tarcze, dywany, obicia, suknie porozwieszane, szafy rzeźbione, stoły złociste, krzesła o wysokich poręczach, misy, dzbany, porcelany, szkła, tysiączne łupiny żywota przeszłego, świadczące wymownie o twarzy lat zmarłych...
Było tam wszystko co zamarzyć można, aż do ksiąg i rękopismów, pereł i drogich kamieni, łańcuchów i medalów... Cały dochód od kapitału, wszystek grosz oszczędzony, zresztą niewiedzieć zkąd brane, często pożyczane pieniądze poświęcił Sykst swoim zbiorom. Chodził w jednym podartym surducie, w tak lichym, że z czarnego stał się kasztanowatym, jadł chleb z masłem, lub suchy, odzwyczaił się od fajki, byle grosza dla swej namiętności przysporzyć.
Gdy znalazł przedmiot ponętny, a zaceniono mu go wysoko i obawiał się być podkupionym, dokazywał cudów, aby go sobie nie dać wydrzeć.
Takim był ów pan Sykst wujaszek Jadwisi. Sądzimy, że się go już zresztą domyślicie.. Trudniej odgadnąć dziewczę samotne, w pokoikach drugiego piętra wiodące życie prawie zakonne. Mieszkanie było dosyć wesołe od ulicy, i tak świeże a życiem tchnące jak Syksta zapylone i stęchłe.. Na oknach kwitły proste ale wonne i pstre kwiatki, powiewały w nich białe firanki, świeciło przez szyby słonko, jakoś ochoczo się wdzierając do panieńskiego przybytku. Jadwisia miała swój salonik ze starym fortepianikiem wiedeńskim, na którym grywała, małą biblioteczkę, stół do roboty, krosienka i obok sypialnię w kształcie ołtarza, w którym był stary obraz N. Panny, darowany przez wuja, ale z warunkiem, że z domu nigdy wyjść nie miał... Była to deska, przed wieki gdzieś na wschodzie pobożną starannie malowana ręką. Sykst był najpewniejszy, że się przed tym obrazem modliła królowa Jadwiga. Otóż wśród czego upływało życie dziewczęcia pobożnego jak wszystkie Krakowianki, codzień chodzące na mszę, w towarzystwie Kunusi, która ją wiodła, szła potem na targ i ze mszy odprowadzała do domu. Kilka rówieśnic znajomych, przychodzących czasem po cichu na kawę, z warunkiem, że się będą bardzo cicho sprawowały, stanowiły całe towarzystwo. Czasem pani Sylwestrowa daleka krewna Jadwisi, zapraszała ją do siebie za pozwoleniem wuja, brała na przechadzki i dostarczała rozrywek żywszych, których dziewczę łakomem nie było.
Cichą ptaszynę, lubiącą gniazdko swoje, Pan Bóg stworzył na szczęście; nawet myślą nie odlatywała od niego daleko. Kochała bardzo wujaszka Syksta, lubiła muzykę, chowała gołębie, szyła drobne rzeczy do kościołów i nie wiem czy pomyślała kiedy, żeby w jej życiu zajść mogła jaka zmiana. Tak jak było, było jej dobrze, nie pragnęła więcej, aby nie stracić tego, co stanowiło szczęście. Rzadko w młodej główce tyle co u niej spokoju, i taki instynkt prawdziwych celów żywota...
Gdy rówieśnice szczebiotały o swych projektach, często zuchwałych, dziwacznych i do zbytku niepodobieństwy przekarmionych, Jadwisia się śmiała z nich, bawiła niemi, ale ją chętka do naśladowania nie ogarnęła nigdy. A kiedy mnie tak bardzo dobrze! mówiła... Użalano się, że jej być musi nudno w tym pustym domu pełnym strachów i dziwadeł; trzęsła główką i powtarzała: — I nienudno i niestraszno i przywykłam i z tem mi dobrze, i niczego innego nie pragnę...
Uważano też Jadwisię za wzór rozsądku, ale po cichu osądzono ją za chłodną, a figlarniejsze panienki szeptały sobie całkiem niesprawiedliwie, że Jadwinia musi być trochę ograniczoną. Myliły się w tem wielce, poważną była, nie chlubiącą się sobą, ale samotność nazwyczaiła ją wcześnie do myślenia i pracy nad sobą, a spokój duszy i serca ułatwił trud i czynił go miłym...
Jadwisia czytała wiele, odgadywała więcej jeszcze, ale jak wuj jej wstydził się swego antykwarstwa tak ona kryła się z nauką i myślami, aby się na śmiech nie narażać. Wiedziała a raczej czuła, że rozumniejszym nad tych co nas otaczają, bezkarnie nikomu być nie wolno... Skromność przytem była najwybitniejszą jej cnotą, a miłość pokoju najgoręcej upragnionem dobrem.
Jadwisia nie była tą, którą zowią piękną, chociaż rysom jej twarzy nic zarzucić nie było można — nie ożywiała ich trzpiotowata młodość, nie tryskało na zewnątrz życie, byłto, jakby alabaster, w którego łonie blado, bojaźliwie paliła się lampka żywota. Cerę miała trochę ciemną, oczy niebieskie, usta kształtne, ale zaledwie lekko zarumienione, owal twarzy regularny, figurkę zręczną, lecz form niezbyt pełnych. Nic w niej nie porywało, nie uderzało, nie pociągało na pierwszy rzut oka, ale im dłużej spoczywało na niej wejrzenie, tem więcej odkrywało skromnego wdzięku, a pamięć twarzy wpajała się głęboko. Gdy szła do kościoła w czarnej sukience z książeczką pod pachą, nikt nie miał ochoty gonić ją wzrokiem, lecz przypatrzywszy się jej oderwać od tajemniczej bladej twarzyczki już mu było trudno... Kochali ją też wszyscy, a choć rówieśnice trochę miały za powolną i za chłodną, przywiązywały się do niej, przywykały tak do jej towarzystwa, że nieznacznie obojętne stosunki w nierozerwaną zmieniały się przyjaźń. Wuj ją kochał po swojemu, mniej pewnie niż stary ołtarzyk, który miał za dzieło Wita Stwosza, ale więcej trochę niż potłuczoną szafę gdańską, z odbitem skrzydłem jednem, nie mogącem się dopełnić.. Kunusia miała dla niej przywiązanie macierzyńskie, ubóstwiała ją, z jej przyczyny trochę nawet czasami nienawidziła starego Syksta, że się ani poznać na siostrzenicy, ani jej życia i rupieci swych poświęcić nie umiał.
Dnie upływały w starej kamienicy bardzo jednostajnie. Sykst wracał na obiad o południu, jadł mało, pił trochę kawy i zamykał się potem w swem muzeum dla porządkowania, wychodził niekiedy po obiedzie raz jeszcze na plantacye, a o zmierzchu był już przy lampie i stoliku, od którego nie zawsze wstawał do wieczerzy. Częściej mu ją Kunusia nosiła i nazajutrz z nietkniętą wracała. Sykst pracował po nocach, chodził po pokojach, stukał, straszył temi wędrówkami nocnemi ludzi, niekiedy zasypiał dopiero nadedniem, czasem nie kładł się wcale... słowem dziwaczył. Jadwinia około dziesiątej odmówiwszy z Kunusią nabożeństwo przed N. Panną, kładła się spać wcześniej i wstawała rano.
Pan Sykst znajomy całemu miastu, bo któż się choć z widzenia nie zna w Krakowie, wśród którego nowy człowiek wygląda jak świeża łata na przechodzonej sukni? — mało miał bliższych, poufalszych znajomych, a prawdę rzekłszy przyjaciela żadnego. Niedowierzający, podejrzliwy, zbliżyć się do siebie nie dawał, przyjmował grzecznie, zimno, milcząco, ale niezmiernie odstręczającym chłodem. Mówił tyle tylko, ile konieczna wymagała potrzeba, nie wywnętrzając się prawie nigdy. Gdy poczuł, że się wygadać pragnie, szedł w pustą jaką uliczkę, rozmawiał sam z sobą półgłosem, rozruszał ręce, narzucał głową i nasunąwszy starą czapkę na uszy, uspokojony monologiem, powracał do domu. Namiętność trzymała go w takiej niewoli, że mu zresztą wszystko w świecie zobojętniało, oprócz jednej tylko rzeczy... wspomnień jego wojskowych i ludzi tej epoki, gdy był młodym nie chromał jeszcze...
Życie coraz starzejącego się dziwaka możeby było upłynęło całe tym trybem zegarowego wahadła powracającego do jednego miejsca by od niego odbitym wprzódy znowu rozpocząć wędrówkę, gdyby nie wcale niespodziewana okoliczność.
Jednego wieczora gdy wyszedł na plantacye żeby się trochę chłodem orzeźwić, wybierając ulice, w których ludzi było jak najmniej, pan Sykst nagle zetknął się z wysokiego wzrostu mężczyzną w granatowym surducie zapiętym pod szyję, w czarnym twardym halstuchu, z laską pod pachą. Ów jegomość był mniej więcej wieku pana Syksta, ale daleko od niego rzeźwiejszy, twarz miał rumianą, opaloną, włosy rzadkie widocznie poczernione i wąs kruczo-miedzianej farby, zdradzający grzebyki ołowiane i preparata chemiczne, które mu nadały tak nieposzlakowaną barwę. Pan Sykst byłby go swoim zwyczajem pewnie uchyliwszy się na stronę minął i nie poznał, gdyby nieznajomy popatrzywszy nań z góry, bo był głową od niego wyższy, nie stanął a potem nagle nie uderzył go szeroką dłonią po ramieniu tak silnie, że Sykst aż przysiadł, krzyknął i myślał, że go złoczyńca napada.
Ale razem z tem energicznem pozdrowieniem, wyleciały z ust owego jegomości wyrazy:
— Kapitanie Sykscie! Sykscie! kochanie! cóż do miliona kartaczy, czyś oślepł? nie poznałeś mnie? Jak honor kocham! Sykst! Ale cóż się z ciebie zrobiło? Pfe, czy cię w occie zamarynowano, czy zasuszono w bibule!... A! obudźże się...
Sykst w istocie podniósł oczy, popatrzył, obudził się, rozśmiał tak szeroką gębą, że mu wargi zdawały się do uszów dostawać... i począł coś bełkotać niewyraźnie.
— Jak Boga! a! Major Dubiszewski! Majorek! Kochanie! Żyjesz! No! i taki zdrów, młody... zkądże? jakże?...
— A no! na starość zjechałem trochę spocząć do Krakowa... rzekł major, życie mi się wiejskie sprzykrzyło... spodziewałem się tu znaleść kogoś ze starych towarzyszów... tylko nigdy takiego sucharka jak ty... Co ty robisz?
— Ja... nic! odparł Sykst zawstydzony...
— Ale przecie?
— A no! żyję...
— Masz kamienicę... masz grosz!
Sykst się gorzko uśmiechnął, wyciągnął próżną kieszeń brudną i potrząsł nią i westchnął.
— Bieduję, — rzekł niewyraźnie, a tu jeszcze familia... siostrzenica.. sierota... interesa, a w kraju taka nędza...
Major prawie niesłuchając reszty, zrozumiawszy z symbolu próżnej kieszeni, która wisiała, bo ją Sykst nazad założyć zapomniał — jak się działo dawnemu towarzyszowi broni; pochwycił pod rękę opierającego się i pociągnął z sobą.
— A no — chodź do G... na szklankę wina, zawołał, ja funduję... tam się nagadamy.
Sykst zmięszał się, przestraszył, nie bywał nigdy w miejscach publicznych, wina od dawna nie pijał, czuł że mu się potem za przyjęcie czemś odwdzięczać przyjść może... zadrżał, chciał się wykręcić, ale nim przyszedł do słowa, nieubłagany major już go wlókł z sobą.
— O! nic nie pomoże — nic nie pomoże wołał iść musisz po komendzie! wolą czy nie wolą, pójdziesz ty zemną bratku i pokrzepisz się nieco... może cię odżywię... Czyste wino nikomu w świecie, nawet choremu, w mierze użyte, zaszkodzić nie może, dają go na łożu śmiertelnem, byle bez zbytku, ne quid nimis, w miarę... w miarę... Bo ja zbytku niedopuszczę, bądź o to spokojnym...
Nie było obronienia się sposobu, z plantacyi pociągnął major ująwszy pod rękę na ulicę, z ulicy zapakował do sklepu, formując aryergardę, aby mu nie umknął, z pierwszej izby wepchnął do bokówki, kazał podać butelkę węgierskiego i sam siadł w asekuracyi odedrzwi.
Sykst dawno bardzo nie pił przez oszczędność, ale dobremu winu nie był w zasadzie przeciwnym; należał on do tych czasów po trosze, w których jeszcze wierzono, że Noe nie darmo wycisnął winne jagody i że w nich była wielka siła, dana przez Opatrzność ludziom dla odżywienia ich i pokrzepienia... Zaszedł go zapach węgrzyna jak miłe przeszłości wspomnienie, mimowolnie przytknął lampeczkę do nosa, do ust, klasnął językiem, pociągnął hausik i weselej zaświeciły mu oczy.
— O! dalipan, nektar! zawołał mimowoli.
— A widzisz, rzekł śmiejąc się Dubiszewski. Cóż ci, to ty się zapisał do towarzystwa wstrzemięźliwości i skazał na wodę... a to by było nie po żołniersku... Zbytku i ja nie lubię, bo to człowieka bydlęciem czyni, ale na humor lampeczka laetificat cor i dla konkokcyi nic lepszego...
— Dla konkokcyi powtórzył Sykst — tak! tylko dla konkokcyi.
Uderzyli szklaneczkami z westchnieniem.
— Żeby się nam dobrze działo! rzekł major, na zdrowie! Hej! hej! bratku! a pamiętasz ty nasze czasy pułkowe! To to było na świecie wesoło, raźno, ochoczo... a dziś...
Od tych słów poczęła się gawędka ożywiona, bo gdy się raz sakwa podróżna wspomnień rozwiąże, sypią się z niej jak z rogu obfitości skarby niewyczerpane.
To też starzy towarzysze broni nagadać się nie mogli. Gadu! gadu, od przeszłości do teraźniejszości jakoś łatwo się przeskoczyło, major był ciekawy dowiedzieć się o losach kolegi. Sykst nigdy jeszcze nie czuł się przed nikim tak skłonnym do wywnętrzenia jak przed majorem. Ależ bo dawniej tajemnic dla siebie nie mieli. Począł Sykst spowiedź powszechną choć bez skruchy. Major go słuchał poważny, chłodny, nieokazując po sobie najmniejszego znaku szyderstwa, choć w duszy często mu się potroszę na śmiech zbierało. Ale też major nie był tak pospolitym odstawnym majorem jak z jego wąsów poczernionych wnosić było można, na pozór rubaszny zębacz, krył w sobie naturę człowieka przynajmniej nie powszednich, jeśli nie idealnych rozmiarów.
Major Marcelli Dubiszewski pochodził z rodziny szlacheckiej, nie bardzo zamożnej, kędyś z Sandeckiego, rzucił się był za młodu do wojska, służył razem z panem Sykstem, był żołnierzem co się zowie wybornym, a, co rzadko w wojsku się trafia, miał także instynkt porządku, oszczędności i talent do robienia grosza, że z niczego niemal, gdy drudzy w długach po uszy chodzili, on pomagając innym, nie skąpiąc sobie i bez krzywdy ludzkiej się dorabiał. Wprawdzie major był surowym dla siebie, ale nie skąpym nawet, dla ludzi z oględnością uczynnym — ale na koniach szczególniej umiał wybornie spekulować... Z ładem żyjąc, z kredką i główką jak mówiono, dorobił jeszcze w wojsku niezłego fundusiku i już miał kapitaliki produkujące po ludziach. Dziwiono się temu niepomału, bo rzadko żołnierz grosza się dorobi, podejrzywano go różnie, ale major czysty był jak złoto, tajemnic nie miał, a całym sekretem jego było trochę szczęścia, a wiele porządku i rozsądnej rachuby.
Później już major po dalekim krewnym, wcale niespodziewanie znaczny odziedziczył kapitał; był on pono kanonikiem w Kielcach i nie mając bliższej rodziny, choć mało sobie znajomemu majorowi, całą przekazał spuściznę...
To pewna, że wziąwszy dymisyą Dubiszewski, który próżnować nie lubił, kupił trzy piękne wioski, do których potem i czwarta dla zaokrąglenia przyszła, doskonale na nich gospodarował, dużo grosza przyrobił i wybornie sobie dawał rady na świecie.
Ale...
Wszędzie jest to ale...
Ale major bywał w domu despota, opryskliwy i niepomiarkowany, prawdomówca, nieoszczędził nikogo, gorżko często zalazł za skórę, bo języka powstrzymywać nie umiał. To mu robiło nieprzyjaciół... Drugiem ale było, że niefortunnie występował w sprawach serdecznych, choć najgoręcej ożenić się pragnął, tracił na starania i konkury wiele czasu, wiele serca, a nigdy ożenić się nie mógł — biorąc się do rzeczy trochę po żołniersku, prawie szturmem i przebojem. Dla tego też może począwszy szpakowacieć tak starannie włosy czernił i wąsy szwarcował, uparcie trzymając się na stanowisku mającego koniecznie kiedyś ożenić się człowieka.
Nadzieja ta go nie opuszczała, nią żył, nią oddychał... oddałby był wiele, wiele, żeby tę potrzebę serca mógł zaspokoić i stworzyć sobie rodzinę, której nie miał. Ale z każdym dniem, mimo poczernionych wąsów, zdawało się to trudniejszem... młode panienki obawiały się podtatusiałego majora, a dojrzalszych i przejrzałych on jakoś nie lubił.
Niejeden raz zdawało mu się, że już się do tego upragnionego celu życia dojdzie nareszcie, gdy niespodzianie wpadł ktoś, coś przeszkodziło, zaszły okoliczności nieprzewidziane, panna się rozmyśliła, familia zawahała i nieszczęśliwy major poszedł z kwitkiem. Po każdym takim wypadku dawał on sobie słowo zostać kawalerem, wyrzec się marzeń, poświęcić gospodarstwu, wąsów nie czernić i t. p. ale... jedno wejrzenie czarnych oczek cale niewinne nawet, jeden uśmieszek schwytany mimochodem, znowu go w matnię wpędzały, major rozpoczynał konkury, zrazu ostrożnie, potem coraz zapalczywiej i — i wychodził z nich wiadomym sposobem... smutny i zrażony.
Napadałyż go po zawodzie mizantropie i mizogonie, narzekał na białogłowy, bluźnił przeciw niewiastom, powtarzał wierszydła na nie przez kwaśnych starców pisane, ale to nie trwało... Byle jasna twarzyczka, Dubiszewski odmłodniał... i znowu wąs szwarcował.
Sykst, który dawno towarzysza broni nie widział, znał go jeszcze jako owego miłego, wesołego, zapobiegliwego koleżkę, którego worek często był w rekwizycyi dla przyjaciół, a humor weselne zebranie rozweselał; nie wiedział wcale, że z chudopachołka na dorobku, major przeszedł na pana całą gębą. Wyobrażał go sobie jako brukowca z małym kapitalikiem w kieszeni.
Zdumiał się niezmiernie, gdy Dubiszewski wysłuchawszy jego spowiedzi cierpliwie, odpłacił mu się za nią opowiadaniem o swych dobrach, folwarkach, pałacu, oranżeryach, kapitałach i dochodach... Panu Sykstowi zrobiło się jakoś smutno — nie była to zazdrość przecie, ale zwrot myśli na swoję biedę... Wprędce wszakże humor odzyskał. W starem koleżeństwie szkolnem i wojskowem jest wielka siła spajająca, a dobre też wino węgierskie ma dużo w sobie kleju i pierwiastków miłości a zgody...
Wychyliwszy po parę kieliszków starego tokaju, przysunęli się do siebie i szeptali i śmiali się i wzdychali i podśpiewywali i odmawiali całą litanią nieboszczyków, braci broni, którym oczy śmierć zamknęła... wiecznego im życząc spoczynku. Zagadali się tak, ani postrzegłszy jak dużo im to zabrało czasu.
Pierwszy to raz od lat kilkunastu, pan Sykst się tak z powrotem do domu niesłychanie, niepraktykowanie opóźnił, tak że już w kamienicy alarm powstał z tego powodu. Wysłano najprzód stróża na zwiady ku plantacyom, Kunusia niespokojna pobiegła w drugą stronę. Jadwisia sama stanęła w progu przerażona. Szewc na dole przejęty ważnością tego wypadku, a człek myślą daleko zawsze sięgający, mówił z żoną po cichu o trafiających się nawet najchudszym ludziom apopleksyach, które często i zawiędłych i na pozór najmniej skłonnych, napadają.
Tymczasem przyjaciele wysuszali powoli ową butelczynę tokaju, a choć Sykst chciał postawić drugą, major się oparł, aby — ne quid nimis, nie było nadto. Dubiszewski powoli opanowywał starego towarzysza, jedno słowo wytłumaczyło mu jego manią, namiętność życia, słabostkę... Śmiał się z niego w duchu z politowaniem, ale przez próżniactwo, bo w Krakowie nie miał co robić, — był ciekawy.
Zachciało mu się widzieć te mniemane skarby i być dopuszczonym do muzeum tak szczelnie zamkniętego dla wszystkich... obawiał się aby nazajutrz Sykst nieco ostygłszy ze wzruszenia nie pomiarkował się i drzwi mu, jak innym nie zamknął.
— No! rzekł major wstając nareszcie, gdy się postrzegli, że było nieco późno, bądź co bądź, już choćby dla tego, żebym do ciebie jutro trafił, dziś cię muszę odprowadzić do domu.
Wymawiał się Sykst, ale nic nie pomogło.
— Chodźmy razem, i dopókim ja w Krakowie, dodał Dubiszewski, już cię mój stary nie puszczę... zapomnij o innych rupieciach... wszakże to i ja potroszę antyk jestem... powinienby ci być miłym.
Pośmieli się tedy i ręka w rękę poszli do pana Syksta w jak najlepszej komitywie, podśpiewując stare żołnierskie piosnki... Po drodze już wszakże i w miarę jak się do jego domu zbliżali, Sykst rozmyślać począł, że popełnił może wielką niedorzeczność, że któż wie i — mógł sobie wprowadzić nieprzyjaciela do obozu? Dubiszewski gotów za sobą innych naściągać natrętów... no! ale cofnąć się było już trudno.
Postanowił wszakże odprawić go od bramy, pod pozorem żeby się po bardzo złych wschodach nie fatygował.
— Ale ba... a jutro?
Jutro się zawsze mniej niebezpiecznem wydaje niż dzisiaj — jutro, myślał pan Sykst pójdę z nim na plantacye i jakoś się od odwiedzin wykręcę... powiem że Kunusia klucze zabrała.
Tymczasem się rzeczy wcale inaczej złożyły niż pan Sykst obrachował... Trafili właśnie na próg kamienicy w chwili, gdy Jadwisia niespokojna czatowała tu na wuja... a zobaczywszy go tak pod ręce z nieznajomym, sądząc że był chory... podbiegła ku nim.
Major podniósł oczy — nic dotąd o siostrzenicy nie wiedział — zobaczył piękną Jadwisię i — osłupiał...
Wszystkie dawne marzenia i nadzieje pozbyte, tłumnie wpadły do jego serca... wszystkie zaklęcia i słowa dawane samemu sobie, zostały zapomniane... Jadwisia była tak śliczną, tak młodą... a do tego... siostrzenicą towarzysza broni... ubogiego, biednego Syksta.
— Ej! do kroćset, rzekł, patrząc na nią major... albo ta, albo już żadna, ostatni raz... ale sprobuję... Co będzie to będzie...
To mówiąc, na niespokojne zapytanie dziewczęcia, zabrał zaraz głos do odpowiedzi w imieniu pana Syksta, skłonił się z pełną galanteryi wesołością, zaprezentował, wytłumaczył, że zasekwestrował wujaszka, że on był winien wszystkiemu, że niezmiernie go to bolało, iż na niespokój naraził. Był w tej chwili niezmiernie wymownym, słowa mu z ust płynęły z taką łatwością, doborem, kwiecistością, że się sam swej elokwencyi dziwował. Jadwisia wprawdzie zmięszana nie wiele go zrozumiała... ale już od razu mocno się zlękła, był napastliwie grzecznym i nadskakującym.
Sykst, którego to oku nie uszło, uśmiechnął się złośliwie, przez myśl mu zaraz przebiegło — Hej! majorzysko stare... a gdyby się w Jadwisi zakochał.. no! no.
Majorowi znów na starość przychodziło to tak łatwo, że co Sykst ledwie jako możliwe przypuszczał, już na wpół było dokonanem. Dubiszewski, jak jasna świeca palił się rozpłomieniony przed panną Jadwigą, która zmięszawszy się, oczy spuszczała i nie wiedziała co począć.
— Odprowadziłem pani wujaszka — rzekł major, — w całości, ale to mój dawny kolega, opuścić mi go trudno, przyjmijcież mnie na wieczór do siebie.
— A z całego serca! przerwał Sykst, który już w duchu marzył o wydaniu siostrzenicy a zatem i o zbliżeniu jej do majora, chodźmy na górę, Jadwisia nam zagra a my... herbatki się napijemy i pogawędziemy...
— Cudowny projekt! dodał major, podając rękę panience... Służę państwu...
W drodze dopiero Sykstowi a więcej jeszcze Jadwisi zaczęło przychodzić na myśl, ile w tem zuchwałem zaproszeniu było przygotowanego kłopotu... Dom był ubogi, bardzo ubogi, rzadko do niego gość zawitał.. pan Sykst w tej chwili nie miał grosza przy duszy, herbata i jaka taka zakąska wymagały trochę wystawy, porządków, trochę wydatków, na które wcale przygotowanemi nie byli. Idąca za Jadwigą stara Kunusia, która całą słyszała rozmowę, jeszcze się może więcej nad samych państwa zafrasowała... ruszała ramionami i mruczała...
Skłopotanie nagłe wszystkich nie uszło uwagi majora, który był znawcą wielkim ludzi i odgadywał uczucia i myśli; a tu wielkiej domyślności nawet nie było potrzeba, żeby powodów pomięszania dobadać — Dubiszewski wiodąc po wschodach Jadwinię do jej pokoików, bo tylko tam przyjąć go było można, łamał sobie już głowę, jakby zręcznie kłopot, którego się stał powodem usunąć... Kunusia mu w oko wpadła a jej mruczenie znaczące, podało myśl zaradzenia biedzie za jej pośrednictwem. Śmiały, jak stary bywalec i żołnierz, wpuścił do jej pokoiku pannę Jadwigę, a sam pod pozorem płaszcza zatrzymawszy się na progu, zbliżył się do staruszki i wciskając jej kilka talarów w rękę, rzekł na ucho: My z panem Sykstem koledzy starzy, prosił mnie abym go zastąpił. Mamy między sobą rachunki dawne... Obliguję nie żałować, żeby wszystko było jak należy.
Kunusia z razu spojrzała zdziwiona, cofnęła się, ale major nie mogąc schować swojej natury, rzekł imponująco: — A poncz panu Sykstowi sam przyprawię. Gdy tedy stara nieśmiała co na to odpowiedzieć, on nie czekając dłużej wszedł do pokoju.
Są w duszy ludzkiej instynkta czasem dziwne, zapowiedzi i groźby wczesne, które przynosi z sobą sama jakaś postać, odgłos, mowa, twarz, pierwszy raz zjawiającej się istoty. Ostrzega coś, byś się miał na baczności; może nim niebezpieczeństwo zrodziło się już zachowawcze poczucie, jak liść mimozy drży i od dotknięcia jego ucieka. Jadwinia, która przywykła była wiek i powagę każdą szanować, mimowolnie przy świecy wpatrzywszy się w twarz pana majora, a raczej na pierwszy dźwięk jego głosu zadrżała i niewytłumaczoną przejęta została obawą i niechęcią ku niemu. Pomimo, że jego wejrzenie ścigało ją, że się przesadzał w grzecznościach, że jej nadskakiwał a około wuja chodził z największą troskliwością, Jadwisia przeczuła w nim jakby nieprzyjaciela... odpowiadała mało, tuliła się do kątka, była roztargnioną i smutną. Sykstus, któremu dokuczyło ubóstwo przy nieograniczonej namiętności i który w majorze mimowoli szanował bogacza, niezmiernie był tem zafrasowany, że jedyna rzecz, którą przyjąć mógł starego wiarusa, świeży uśmiech dzieweczki... niechętnie jakoś wykwitał na jej ustach...
Użył nawet swej powagi, by Jadwisię sprowadzić do stolika i kazał jej usiąść bliżej, w świetle naprzeciw majora, mrucząc aby go bawiła.
Ale pana Dubiszewskiego wcale bawić nie było potrzeba; w doskonałym przyszedł humorze, rozczulonym był dla starego kolegi, wielbił wszystko, unosił się, dowcipkował. Słowem odmłodniał przejęty wspomnieniami lat szczęśliwszych.
Kunusia powróciła wkrótce z herbatą, z flaszką rumu i essencyi ponczowej, cytrynami i całym przyborem do ponczu i podwieczorku. Sykst od czasów wojskowych nie pijał nic, ale pamiętał na jedną godzinę wesołą, spędzoną przy wazie gorącego napoju wśród chłodnej nocy jesiennej na biwakach.
Major pomagał Jadwisi w gospodarowaniu, zrobiono herbatę, z niej dla obu wojskowych, dulcis recordatio praeteritorum (słodkie wspomnienie przeszłości) lekki wyborny ponczyk i znowu przy nim posypały się gradem wspomnienia kampanii, obozowisk, bitw i przygód wojskowego żywota. Rozmowa szła gwarno, wesoło, ochoczo i byłaby trwała może aż nadto długo, gdyby w końcu nienawykły do podobnych rozrywek, pan Sykst powoli na kanapie, uśmiechając się, drzemać nie zaczął.
Major poznał, że czas się było oddalić, uścisnął go czule, zamówił sobie obejrzenie starożytności, pożegnał Jadwisię najwykwintniejszym ukłonem i najsłodszym, na jaki się mógł zdobyć komplementem.. grzeczne słowo powiedział starej Kunusi i bardzo rad z siebie wyszedł, zapowiadając przybycie swe na jutro...
Jeśli kto, to stara sługa, której bez ceremonii prosił, ażeby mu poświeciła na wschodach, zgorszona była tą poufałością nagłą nieznajomego człowieka, który był już u pana Syksta, jak w domu... Kiwała strasznie głową, dziwując się temu osobliwszemu natręctwu, co jej śmiał dysponować, pieniądze dawał i rozgościł się od razu niezważając na nikogo.
Przeciwko wszelkim swym obyczajom, po odejściu majora wujaszek pozostał zamyślony głęboko na kanapie. Zbierano herbatę, Jadwisia nawet wyszła się do sypialni pomodlić a pan Sykst zadumany, głową kiwając, rozważając coś, uśmiechając się sam do siebie, nie ruszał się z miejsca.
Dając mu napróżno do zrozumienia, że czas by było, aby już sobie poszedł na swoje pierwsze piętro, Kunusia zajęła stanowisko wyczekujące u progu, ale to wcale nie poruszyło wujaszka, który wielkie znać strategiczne plany układał.
Jadwisi już się czas kłaść było, nie wiedziała co począć, czekała, gdy pan Sykst rozbudzony zawołał:
— Panno Jadwigo! chodźno waćpanna tutaj...
Uchyliwszy drzwi, Jadwisia powoli weszła do pokoju.
— Wiesz panna co ja myślę? spytał Sykst.
— Nie wujaszku.
— Ja ciągle o waćpannie i o jej szczęściu myślałem...
— Bardzom wdzięczna kochanemu wujowi, ale z łaski jego ja jestem... bardzo szczęśliwa.
— Ale gdzież tam! waćpanna możesz być daleko szczęśliwszą...
— Wątpię...
— Bo nic nie rozumiesz.
Tu Sykst się uśmiechnął i rzekł ciszej:
— Ty tego nie wiesz, że major jest bogaty jak Krezus, że koniecznie się chce ożenić i że...
— Pierwszy raz w życiu widziałam majora.
— Prawda? hę! piękny, miły i wcale jeszcze czerstwo wyglądający mężczyzna... hę?...
— Tak, ale nie młody... szepnęła Kunusia, kiedy z jegomością razem służyli.
— Nie mięszajże mi się do rozmowy, kiedy się o zdanie nie pytają — zawołał Sykst. Otóż jeśli młodo wygląda, to jest młody... dosyć. Do panny Jadwigi mówię, która, gdyby, chciała i umiała...
Jadwisia się zarumieniła, ale udała, że nie rozumie.
— Major ma tęgie cztery wsie i kapitały, człowiek dobry, choć do rany przyłożyć, żadnego defektu i żadnego nałogu... To jest dla ciebie spokojnej, pobożnej, dobrej dziewczyny... partya... to jest...
Kunusia mimo zakazu z oburzeniem ofuknęła odedrzwi.
— A co też jegomość coś skoncypował! Jeszcze też czego! naszą panienkę za tego dziada!...
Sykst aż się porwał z kanapy, niewidziano go oddawna tak rozjątrzonym.
— Będziesz ty mi milczeć?
— Nie — odparła Kunusia.
— Hę?
— Nie, boć to tak jak moje dziecko... a któż je wyniańczył i wychował, pewnie nie wy...
— Te kiedy masz dlań macierzyńskie serce, odparł pan Sykst, nie bałamućże go... ot co! słyszysz... Ja jej pewnie także nie gorzej życzę od was, a życzę, aby poszła za majora...
Słuchając tego sporu, Jadwisia nie wiedziała co z sobą począć, nie chciała się ani sprzeciwiać ani potakiwać wujowi, milczała skłopotana.
— Cóż ty na to? spytał Sykst.
— Ja? — nic — nic, odpowiedziała wreszcie, bo zdaje mi się, że z pierwszego widzenia i pierwszych odwiedzin nic jeszcze ani wróżyć, ani zachować nie można.
— A ja go znam zdawna, przerwał Sykst i powiadam wam, że już jest... nasz! Niech tylko Jadwisia nie słucha tej starej kwoki.
— Już i kwoka! przerwała Kunusia.
— I niech ma rozum, zakończył wuj, a wszystko pójdzie jak po maśle... to pan całą gębą! to magnat! a serce złote! a głowa jak rzadko. Tylko mi się panna uśmiechnij do niego, a w parę tygodni będziemy mieli wesele.
Niewymownym strachem wyrazy te przejęły Jadwinię. Zadrżała, pobladła, załamała ręce i trwogą przejęta, aż krzyknęła. Ale pan Sykst tak myślą swoją był opanowany, tak ze swego rad planu, że niezrozumiał ani ruchu ani głosu i wziął to za zdziwienie i niedowierzanie.
— Tak jest... dodał śmiejąc się — tak mościa panno — mówię to nie żartem... masz gotowego męża...
— Wujaszku kochany, przerwało dziewczę, ależ ja za mąż iść nie chcę... nie myślę...
— Co ty wiesz! co ty znasz? Każda z was tak powiada zrazu! Wydać cię dobrze za statecznego człowieka, to mój obowiązek opiekuna... a już ja tego dokażę...
To mówiąc wstał z kanapki i śpiewając poszedł do swego pokoju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.